Maria Uszycka-Jeffery „Patrycja”
Moje nazwisko jest Uszycka-Jeffery. Urodziłam się w Warszawie na ulicy Zgoda, a potem już mieszkaliśmy na Nowym Świecie 30.
- Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach.
Moi rodzice, ojciec – lekarz, doktor medycyny Kazimierz Uszycki, a matka Stefania z Boniewskich.
Rodzeństwo, tak. Byłam najstarszą córką, siostra Krystyna była młodsza ode mnie o półtora roku i potem Andrzej Uszycki, który był najmłodszy, dziewięć lat młodszy ode mnie. Wszyscy byliśmy w konspiracji.
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny byłam cały czas z rodzicami na Nowym Świecie i w gimnazjum Anieli Wereckiej, które się mieściło na Foksal. Tam zdałam maturę i przed samą wojną, właściwie można powiedzieć dwa lata przed wojną, byłam w Akademii Sztuk Pięknych na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Potem wybuchła wojna w 1939 we wrześniu i już nie mogłam ukończyć Akademii.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
To było strasznie niespodziewane i zasadniczo z moją siostrą myślałyśmy: „Nareszcie coś się dzieje!” Bo wiadomo, jak to młodzi ludzie - czekają, żeby coś się stało. To już było prawie dwadzieścia lat po I wojnie, ale nigdy nie spodziewaliśmy się, że będzie taki niesamowity oddźwięk pierwszego wybuchu bomb i samolotów. Szczególnie, że wszyscy byliśmy przyczepieni do radia, w którym grali jeszcze marsze Chopina i mówili, żeby się jeszcze nie denerwować, bo będziemy bronić naszą Polskę ze wszystkich sił. I tak się zaczęło.
- Kiedy pani się pierwszy raz zetknęła z konspiracją?
Konspiracja utworzyła się bardzo szybko. Jeszcze na samym początku kopaliśmy nawet barykady, spodziewając się jeszcze napadu Niemców. Wszyscy należeli do konspiracji i każdy gdzie indziej. Każdy nie wiedział gdzie, do kogo należy, bo lepiej nie wiedzieć niż wiedzieć, tak że i ojciec, i matka, i moje dwoje rodzeństwa, i ja - byliśmy wszyscy zaangażowani w konspiracji. Byłam łączniczką, która się opiekowała już podczas okupacji jeńcami alianckimi, uciekinierami z obozów, żeby ich gdzieś umieścić w bezpieczne miejsca do rodzin. Wtedy właśnie poznałam Ronny’ego. Dostałam telefon, że „moja paczka z materiałem jest gotowa”, znaczy, że mam się spodziewać jakiegoś uciekiniera Anglika, albo... może być Amerykanin, też mieliśmy. Wtedy czekałam w domu, bo rodziców jeszcze nie było, gdzieś tam byli. Zjawił się Ronny Jeffery i jeszcze mówił dosyć słabo po polsku, bo to były początki i przyjęłam go. Żeśmy rozmawiali tak piąte przez dziesiąte, bo nie wiadomo jakim językiem (jeszcze nie znałam angielskiego) i tak się zaczęło. On w końcu, doszliśmy do tego, chciał, żeby to było bezpieczne miejsce. Mój ojciec jako lekarz jeszcze przyjmował pacjentów – przychodzili, wychodzili, dużo ludzi się kręciło i tak dalej. Ale u nas nie mógł mieszkać, bo to było zbyt niebezpieczne, tak że nasi przyjaciele na trzecim piętrze, którzy też pracowali w konspiracji zgodzili się, żeby on tam u nich mieszkał. Dali mu osobny pokój i on tylko u nas się stołował, zjadał śniadania, obiady i kolacje, jeżeli nie pracował gdzieś na zewnątrz i od tego się zaczęło wszystko.
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania?
Już byliśmy wtedy po ślubie.
- W takim razie proszę opowiedzieć, skoro ślub był między Powstaniem a wybuchem wojny, jak to się wszystko odbywało?
Kiedy myśmy się pobrali – Ronny i ja – to był rok 1943 w maju i musieliśmy mieć fałszywe nazwisko, bo nie można było Jeffery... Ale w tych warunkach ksiądz – który rozmawiał z Ronnym, że on musiał się przenieść na katolicką stronę [wyznanie], bo był w anglikańskim kościele – dał nam legitymacje kogoś, kto, nie wiem, umarł czy dopiero się rodził? Stanisław Jasiński, ja byłam Maria Jasińska i pod tym nazwiskiem myśmy brali ślub. Ksiądz, który [udzielał ślubu] mówił głośno: „Jasińska Maria i Jasiński Stanisław”, mówił po cichutku: „Jefferry... i Jeffery”, to nikt tego nie słyszał, ale myśmy słyszeli. Potem, po wielkich tarapatach i przeżyciach on wyjechał do Anglii, przedostał się do Anglii zasadniczo przez północ i ... za długo mówić o tym, bo to jest bardzo skomplikowana historia. Ja zostałam i czekaliśmy wtedy na Powstanie, bo już wszyscy się spodziewali tego, a Ronny myślał, że jak tylko się dostanie do Anglii, to chciałby być wyrzucony ze spadochronu, chciał pomóc w Powstaniu. Dzięki Bogu, że nie mógł, że to się nie zdarzyło, bo na pewno to byłby koniec. Należałam do grupy „Krybar” w Śródmieściu i na samym początku pracowaliśmy w fabryce. To była fabryka, ogromny sklep z kosmetykami, z pudrami, lakierem do paznokci i tak dalej. Niemcy się tym zajęli przedtem, więc jak Powstanie wybuchło Niemcy [zostali] wyrzuceni i myśmy stworzyli tam pracownię broni. To przeważnie były bomby wybuchowe w pudełkach metalowych po jakichś pierniczkach, czy coś takiego i robiliśmy granaty z „koktajlem Mołotowa”. Żeśmy to wszystko wyrabiali, ale głównie były puszki po piernikach, czy ciastkach z bombami. Wtedy w beczkach, które zostały z pudrem i z różnymi rzeczami myśmy mieszali materiał wybuchowy... siarkę z... W każdym razie mieszanka wybuchowa, do tego się kładło gwoździ i tak dalej, żeby to... To było bardzo dobrze zrobione.
- Chciałabym się na chwilę zatrzymać, wrócimy do tematu fabryki. Jak pani zapamiętała godzinę „W”, sam wybuch Powstania?
Wybuch Powstania był na Prudentialu, na Placu Napoleona.
Jeszcze w domu z rodzicami na Nowym Świecie, bo wtedy dopiero żeśmy... Ta fabryka była właściwie obok, na Foksal, a myśmy mieszkali na Nowym Świecie, róg Foksal, więc miałam bardzo blisko do tego. Wtedy jeszcze zrobiliśmy ogromną barykadę od Foksal do Chmielnej. W fabryce głównym naszym komendantem, czy jak to nazwać był Ernest Sym, brat Igo Sym. A Igo Sym był w bardzo złych, jak wszyscy wiedzą, był stracony nawet, bo był... nie wiem, w kontakcie z Niemcami, czy coś takiego. To był jego brat, który się zupełnie do niego nie stosował i zupełnie z nim nie miał kontaktu. Tak że on był tam naszym komendantem i jego żona, Stasia (zaprzyjaźniłyśmy się bardzo), musiała iść na Chmielną, bo były ciągle przebiegi... Mówię: „Tylko bądź bardzo skulona jak idziesz przez barykadę”, bo Niemcy obstrzeliwali z BGK, walili niesamowicie. Potem tanki i „tygrysy”, wszystko waliło w barykadę. Ona na nieszczęście podniosła trochę głowę. Nie wiem, coś tam się stało i dostała kulą w głowę. Musiałam ją zaciągnąć na Chmielną i tam już inni się zajęli, żeby ją pochować. To była straszna tragedia dla mnie. Musiałam się znowu wrócić... Wtedy po pewnym czasie ogromna bomba nas [przysypała]... W następnym domu obok bomba wybuchła i cały dom się zawalił i nas zupełnie zakopało. Myśmy myśleli, że to już koniec z nami, żeśmy tylko się modlili. Po wielu godzinach, może po całym dniu usłyszeliśmy, że ludzie chcą się do nas dokopać. Podczas tego wybuchu te wszystkie pudry w beczkach wybuchły i myśmy byli zupełnie na biało obsypani. Jak nas wyciągnęli stamtąd bardzo wąziutkim korytarzykiem jak tylko mogli, to delikatnie wyciągnęli każdego. Jak przyszłam do domu na górę, matka otworzyła drzwi i mówi, czego ja sobie życzę? Nie poznała mnie. Mówię: „Mamo, ty przecież nie wiesz, że to ja jestem?” Byłam zupełnie na biało zrobiona, bo puder, proszę sobie wyobrazić.
- Nic się pani tam nie stało?
Nic mi się nie stało, tylko wszyscy byliśmy pokryci w pudrze i w takim grobie, bo myśmy myśleli właściwie, że to jest koniec.
To było już chyba z 15 [sierpnia]. Powstanie było 1 sierpnia, a to było chyba gdzieś w połowie sierpnia. Potem już byłam jako sanitariuszka z moim ojcem... Nigdy nie zapomnę jak musiałam kiedyś… Taki był młody chłopak, żołnierz, miał odłamki szrapnela w oku i ojciec mówi: „Prędko, zabierz się do roboty. Spróbuj wyjąć mu te kawałeczki.” Tak się zdenerwowałam, bo to jest takie delikatne. Ten chłopak był nadzwyczajny. Ani nie krzyczał, ani nic i ja mu powolutku wyjmowałam ten szrapnel z oka, zakrwawiony [był] cały. Potem żeśmy zbierali rannych, wokoło tam i nie było już noszy, już wszystkie nosze były zajęte. To co myśmy robili? Wyjmowaliśmy śruby z drzwi i drzwi używaliśmy jako nosze – strasznie ciężkie, strasznie ciężkie! To musiało już paru ludzi, żeby [udźwignąć]... Nigdy nie zapomnę jednej kobiety, jak już umierała i... w ogóle okropne przeżycia były. Ale jakoś to przeszło... Potem Niemcy przyszli i dla mnie Powstanie już się skończyło. Dla nas się skończyło, bo jeszcze Powstanie trwało [prawie] przez dwa miesiące.
- W którym miejscu pani z tatą pracowała przy rannych?
Właśnie w samym Śródmieściu, Nowy Świat.
- Czy to było tak, że pani przed Powstaniem przechodziła jakieś kursy sanitarne w konspiracji, czy po prostu pani się tego wszystkiego uczyła przy tacie, jako córka lekarza?
Zasadniczo tak, ale jeszcze przechodziłam małe kursy, które były na samym początku wojny, żeśmy się spodziewali... Wtedy byłam, już pierwszych rannych przywozili do szpitala i już tam musiałam być i opatrywać rannych. Potem już ojciec dawał nam wskazówki, mnie i mojej siostrze, jak się obchodzić z rannymi, co robić. On po prostu był naszym przewodnikiem.
- Co się później z panią działo, kiedy przyszli Niemcy?
Potem nas Niemcy wyrzucili z domu. Miałam już małą córeczkę Patrycję, która przez cały czas mojego udziału w Powstaniu była z moją ciotką w schronie.
10 grudnia 1943 roku. Niemcy nas wyrzucili stamtąd i kazali maszerować wszystkim do Radzymina. W Radzyminie byliśmy ze dwa dni, to moja matka, moja ciotka, mała Patrycja i ja żeśmy nocowały w wagonach dla bydła, a potem nas wzięli... Aha, jeszcze przedtem jak Niemcy przyszli i kazali nam wyjść z mieszkania i chcieli mi odebrać dziecko, żeby mnie zabrać na roboty do Niemiec. Powiedziałam, że najpierw muszą mnie zabić. W ogóle zrobiłam taki krzyk i tak nie chciałam się rozstać, że już nie chcieli się ze mną [szarpać]... Ale moją siostrę zostawili jeszcze. Jakiś niemiecki oficer powiedział, że: „Ona może zostać”, ale ona później uciekła. Potem wsadzili nas do otwartych wozów i wywieźli gdzieś pod Łowicz, zdaje się. To był też okropny przejazd... Tyle ludzi stłoczonych w wagonach i już niektórzy umierali i musieliśmy... Niemcy co pewien czas otwierali i wyrzucali tych zmarłych... Och...
- Jak pani córeczka to wszystko przeżyła? Nie chorowała?
Nie, tylko jak byliśmy w tych wagonach, gdzie nas zabierali, to już mi nie starczyło pieluch dla niej. Porozbierałam się, pod spodem wszystko musiałam [zdjąć]... żeby jej jakoś to podłożyć tak, że już tylko byłam w żakiecie i w spódnicy i w butach z cholewami. Śmieszne były niektóre historie.
- Co się później z panią działo?
Moja rodzina jest dosyć duża i jeden z kuzynów dowiedział się przez mojego stryja, który też był w konspiracji, też był lekarzem, gdzie można mnie znaleźć. Tak jedni przez drugich. W końcu znalazł nas gdzieś pod Łowiczem i przyjechał po nas i zabrał do siebie. Tam już byli inni nasi krewni z Warszawy, którymi on się zajął. To było w Skierniewicach i tam żeśmy już zostali aż do czasu, kiedy jeszcze właściwie wojna się nie skończyła... Moi rodzice, wszyscy właściwie wtedy żeśmy się spotkali i wyjechaliśmy do Wodzisławia. Tam mój ojciec dostał pracę w jednym ze szpitali i wtedy już po pewnym czasie dostałam list. Też szukali mnie – trzy, cztery nazwiska, które żeśmy mieli, bo ciągle musieliśmy zmieniać nazwiska. Znaleźli mnie tam i miałam list z Ambasady Angielskiej, żeby stawić się do Ambasady w Polsce, która była jeszcze wtedy przecież pod okupacją rosyjską, już jak wojna się skończyła, żebym wyjechała do Anglii. Wtedy już po różnych tarapatach dostałam się znowuż do Warszawy i wyleciałam do Londynu. Tam już mój mąż czekał na mnie, Ronny Jeffery. [...]
- Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała między ludźmi cywilnymi w czasie Powstania? Jak to wyglądało?
Myśmy spodziewali się jak najbardziej, że będzie... Miałam małe radio tranzystorowe, które dostałam od kuzyna, którego nikt nie [widział]... Ale myśmy właśnie w tym czasie podłączali do głośników i przez to małe radio dowiadywaliśmy się, co się dzieje w Warszawie i w innych punktach. Część Śródmieścia już była nasza, tak żeśmy myśleli, żeby jakieś flagi wystawić, sztandary... Musieliśmy popruć czerwone poduszki, bo zawsze były czerwone i prześcieradła. Musiałam wszystko to razem zszywać. Z balkonów i z okien żeśmy wszystkie flagi wysuwali na patykach od szczotki.
- Jak wyglądała sprawa na przykład z wodą, z jedzeniem, bo przecież to było bardzo ważne, miała pani maleńkie dziecko?
Tak. Miałam tylko parę marchewek, które ze sobą [nosiłam]... Nie wiem, coś tam zostało i przeważnie karmiłam ją nie tylko piersią... Karmiłam ją przez rok i dwa miesiące, dlatego ona mogła to wszystko przeżyć i przeważnie ją karmiłam semoliną, to jest kaszka manna. Tej mannej kaszki miałam sporo i mieliśmy troszkę cukru w kostkach. Poza tym jeszcze były takie historie jeszcze przed moim zajęciem w tej fabryce, że jeszcze konie były w Warszawie dorożkarskie prawdopodobnie. Jak tylko gdzieś tam się słyszało, że koń upadł, albo został zastrzelony, wszyscy lecieli z nożami, żeby dostać kawałek mięsa. Moja mama to robiła bardzo dobrze, ale nigdy nie zapomnę, jak ciotka powiedziała: „Za nic w świecie tego nie ruszę, bo to jest końskie mięso.” Nic podobnego, to nie jest... Tak było dobrze zrobione, że wszyscy się zajadali, bo to było rzadko rzeczywiście. Ale z jedzeniem było bardzo krucho, tak że jak nas wyrzucili po Powstaniu, to jedną walizkę mieliśmy i tylko jedzenie dla mojej Puni, dla mojej córeczki, z kaszką manną i troszkę cukru. To byłoby mniej więcej wszystko i to, że ją karmiłam.
- W momencie, kiedy pani służyła w konspiracji, kiedy pani działała w „Krybarze”, jak często było możliwe, żeby pani widziała się z córką?
Codziennie, tak. Bo ciotka siedziała z nią, ja dolatywałam i wylatywałam i znowuż, pracowałam tam i byle co zjeść, byle mieć pokarm dla dziecka.
- Czy spotkała się pani podczas Powstania z żołnierzami obcej narodowości, którzy razem z powstańcami walczyli przeciwko Niemcom?
Nie, w tym wypadku chyba nie. Wtedy wszystko byli Polacy, bo już nie miałam z nimi kontaktu podczas Powstania, żadnych wtedy specjalnie nie spotkałam. W „Krybarze”… nie.
- Czy pamięta pani stosunek ludności cywilnej do Powstania wtedy właśnie?
Ludność cywilna była z nami, też zasadniczo walczyła, bo wszyscy byli gdzieś zgrupowani.
Każdy się angażował. Jak widzieliśmy na przykład niemieckie tanki z naszymi kobietami przeważnie stojącymi na samym przodzie, to było coś okropnego, coś okropnego. Sama to widziałam. Wtedy myśleli, że nie będą strzelać, pewno nie mogli. Ale „tygrysy” i te inne tanki tak waliły w barykadę, że w nocy w ogóle nie mogliśmy zupełnie spać. Spałam w poczekalni ojca, bo to było najdalej od przodu, od balkonów, między ogromną szafą a ścianą, żeby jakieś mieć zabezpieczenie. Ale huki były niesamowite.
- Kiedy pani pracowała z tatą jako sanitariuszka, czy było czym bandażować, czy były środki...?
Wszystkie prześcieradła żeśmy rwali, wszystkie prześcieradła na małe bandaże. Już bandaży prawie nie było.
- A jeśli chodzi o lekarstwa, środki medyczne?
Tylko ojciec miał morfinę. Pamiętam, był jeden ranny w brzuch, okropne. Już umierał i ojciec mówi: „No co ja zrobię? Już tylko morfinę można mu dać.” Myśmy byli tak zajęci i tak rozparcelowani wszędzie, że nie można było jednym człowiekiem [opiekować się] za długo, dawać mu uwagę.
- Co zapamiętała pani jako najstraszniejsze wspomnienie z czasów Powstania?
Widzieć tych rannych, okropne. Już nie mówiąc o naszym zawaleniu. Na przykład, kiedy ta bomba wpadła do domu przylegającego do naszego, do naszej fabryki, tam był malutki chłopiec, mniej więcej w wieku mojej córeczki i siedzieli tam w piwnicy. Jakoś żeśmy do nich dotarli, jeszcze przed wybuchem i obiecałam mu, że przyniosę trochę mannej kaszki, dla tego dziecka. Akurat na drugi dzień już ich nie było, już byli wszyscy zabici pod gruzami tego domu, a myśmy byli zakopani w tym pierwszym.
- Czy coś z czasów Powstania jakoś bardzo pozytywnie utkwiło pani w pamięci?
Pozytywnie... Chyba robienie flag, no bo co? Trzeba było coś zrobić z tymi piórami, z poduszkami, bo tylko... Wszystkie poduszki były na czerwono i tylko stąd mieliśmy materiał. Prześcieradeł było dużo, prześcieradła się darło na bandaże, a czerwone poduszki na flagi. Czerwone z białym, tak...
- Kiedy pani teraz, po latach wspomina Powstanie, mając tą wiedzę i doświadczenie, które pani ma w tej chwili, to jak pani ocenia sam wybuch Powstania i służbę w Powstaniu?
Bo ja wiem? Nie mogę o tym powiedzieć dlatego, że z naszego punktu widzenia, to myśmy musieli to zrobić, absolutnie. Nikt by nie powiedział, że: „Ja nie będę brał udziału w Powstaniu.” Skąd! Ale jeżeli chodzi o ogólne dowództwo i tak dalej, to uważam, że to było może za wcześnie zrobione, za wcześnie. Naturalnie, tak. Zaprzyjaźniliśmy się później z „Borem” Komorowskim. Jego żona, Irena była chrzestną matką mojego syna, ale to już później w Anglii.
- Czy jeszcze raz by pani poszła walczyć?
Jakby trzeba było? Naturalnie, bez obawy. Naturalnie! To tak podniecało, że musimy Niemców wywalić stąd. No coś okropnego, naprawdę. Nikt nie miał żadnych zastrzeżeń, żeby brać udział w Powstaniu, nikt.
- To była oczywista sprawa...
Oczywista sprawa...
Warszawa, 7 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek