Stanisława Ankudowicz „Ognista”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisława Ankudowicz, urodziłam się w 1928 roku, byłam w Zgrupowaniu „Chrobry II” pluton łączności u porucznika „Topora”, byłam szeregowcem i łączniczką.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Z rodziną uciekaliśmy pod wschodnią granicę, uciekałam od Niemców. Wpadliśmy do Związku Radzieckiego. Wtedy sobie zdałam sprawę, co znaczy powiedzenie: „Głód, smród… i daleko do domu.” Dosłownie to było tak. Była nędza, głód, ze śmietników wybierałyśmy z siostrą jakieś buraki, nie buraki tylko liście. Spało się na sądowych ławach, aktami się podpalało na ceglanej kuchence w puszce wodę, i tak się żyło chyba pół roku. Potem nas wywieźli, jako niepewnych „panów” z Polski, sto kilometrów od granicy i tam żeśmy wegetowali do wojny 1941 roku.
Po wybuchu wojny, ponieważ nie było ani władzy radzieckiej, ani Niemcy jeszcze nie zdążyli przyjść, więc okoliczna ludność zaczęła się znęcać, bo ja wiem nad kim, nad Polakami przede wszystkim, bo to było niedaleko Pińska i uciekaliśmy w stronę granicy, to znaczy bliżej Brześcia. Niestety Niemcy nie pozwolili nam przekroczyć Bugu i zatrzymaliśmy się w Kobryniu. Tam zaczęłam chodzić do szkoły początkowo polskiej, potem do ukraińskiej, bo ogłosili wolną Ukrainę.
W 1942 roku wiosną zaczęłam brać udział, to znaczy nie wiedząc co dokładnie robię, w partyzantce. Mój ojciec był w partyzantce, nawiązał kontakt, i ja z siostrą (moja siostra była o dwa lata starsza) na rowerze jeździłyśmy na wieś przewożąc meldunki, a przede wszystkim lekarstwa i opatrunki. W kobiałkach na wierzchu była sól i się jechało. Tam jakoś młodzież, zwłaszcza dziewczęta, nie zwracała uwagi [Niemców], aczkolwiek musiałyśmy przejeżdżać koło koszar niemieckich i z powrotem ze wsi [brałyśmy] jedzenie, prawdopodobnie też meldunki, nie wiem. Przyjeżdżałyśmy do domu [ze] dwie, albo kolejno, siostra albo ja, i wtedy tata brał tą kobiałkę i nasza rola się kończyła do następnego wyjazdu.
Usiłowaliśmy wrócić do Warszawy, ale niestety dopiero na dwa tygodnie przed Powstaniem Warszawskim, Niemcy nam zezwolili wyjechać, dostaliśmy przepustkę, nie wiem od kogo. Wróciłam do Warszawy dosłownie na dwa tygodnie przed Powstaniem. Ponieważ moi rodzice byli rozwiedzieni, mama była w Warszawie, a my na tułaczce, więc oczywiście pierwsze kroki do matki skierowałam.
Mama mieszkała na Krakowskim [Przedmieściu], wyrzucili ją na Krochmalną, mieszkanie pożydowskie chyba dostała, nie wiem dokładnie, po prostu nie miałam czasu się zorientować. Po dwóch tygodniach, mama wyszła żeby jakąś żywność zorganizować, bo było już bardzo nerwowo w Warszawie, czego nie odczuwałam, bo po prostu nie znałam tych wszystkich klimatów w guberni.
Ponieważ mama nie wróciła pierwszego, zaczął się jakiś ruch, strzały, wybiegłyśmy z siostrą na Krochmalną, mieszkałyśmy koło Hali Mirowskiej i tam nam dopiero powiedzieli, że: „Jest Powstanie, budujemy barykady.” Oczywiście włączyłyśmy się z siostrą, to było wieczorkiem, około siódmej godziny, 1 sierpnia. Ja 2 sierpnia, siostra była ranna, zabrali ją, gdzieś odłamkami dostała, a ja poszłam do komendy… na Sienną 48, tam był punkt zborny, rejestracja ochotników. Przyszłam jako ochotnik, a ponieważ jak byłam w partyzantce, to tam używano takiego określenia „Ognista Pantera”, więc jak mnie porucznik zapytał jaki pseudonim, powiedziałam „Ognista Pantera”. On powiedział: „Wiesz co? Panter, to u nas jest dużo. zostań ‹‹Ognistą››.” I tak zostałam.
Skierowano mnie do łączności i cały czas byłam w plutonie na ulicy… koło PAST-y. Tam jako łączniczka z rozkazami [chodziłam] nie po całej Warszawie, ale po naszej części, po północnej części Śródmieścia. Rozkazy, [pomoc przy przynoszeniu] rannych, to zaskakiwało [i trzeba było się włączyć do akcji]. Szłam na placówkę z meldunkiem. Był ostrzał, pamiętam, róg Złotej i Żelaznej, na pierwszym piętrze chłopcy się bronili, trzeba było im broń podawać. Pokój był narożny, broń była w przedpokoju, trzeba było to podać, z koleżanką byłyśmy tam, czołgałyśmy się, podrzucałyśmy im amunicję. Tam właśnie biegnąc koło barykady przestrzelono [mi spodnie], nawet nie wiedziałam kiedy i jak, dopiero mi zwrócili uwagę, oni krzyczeli żebym się schyliła. Nie bardzo wiedziałam [o co im chodzi], bo tam „gołębiarz” na dachu był. W końcu jak wpadłam do bramy, to powiedzieli: „Słuchaj, mało cię nie zabili.” Ja mówię: „No, ale chyba nie zabili.” Tak trwała moja walka, z różnym skutkiem, raz było dobrze, raz było źle.
Potem już było i głodno, i brudno, bo wody owało. Jeszcze przed moim zranieniem, to była chyba połowa września, z punktu opatrunkowego proszono żebym wody przyniosła, byłam najzdrowsza. To chyba było w szkole na Miedzianej, tam był punkt opatrunkowy. Nie wiem, tam chyba szłam z jakimś meldunkiem, wzięłam wiaderko, poszłam po wodę, było dosyć dużo ludzi przede mną i po kilku minutach zaczęli mi ludzie wymyślać, że: „Przez was, przez takich jak ty! Bo wam się zachciało wolności, bo wam się zachciało wojenki!” Nie wiem co jeszcze tam mówili, bo byłam tak strasznie zdenerwowana. Mój pierwszy odruch, to chciałam coś odpowiedzieć, potem nastąpiła szybciutka refleksja, że lepiej nie, bo mnie wyrzucą z kolejki i tej wody chorym nie doniosę. Ze łzami w oczach doczekałam kolejki, wzięłam wodę i jak przyszłam wodą do nich, to oni powiedzieli: „No i co? Obrzucili cię błotem?” „No obrzucili.” „Nie przejmuj się, nas też.”
Wkrótce byłam wysłana z meldunkiem na placówkę, róg Wroniej i Łódzkiej, tam zostałam ranna. Ponieważ był ostrzał, poszliśmy wszyscy, bo to było troszeczkę wyżej, poszliśmy na placówkę, było siedem, czy osiem posterunków, punktów podawaliśmy [broń], nawet nie wiedziałam kiedy zostałam ranna w pierś. Dopiero później mi powiedzieli: „Słuchaj, ty jesteś zakrwawiona.” Okazało się, że zostałam ranna od odłamków, miałam mnóstwo odłamków, ale jeszcze jakoś się trzymałam, jeszcze chyba wróciłam na swoją kwaterę, ale to już nie pamiętam. Potem to już mgliście pamiętam jak mnie przenosili na noszach. Jak był ostrzał, czy „krowy”, to po prostu tą pryczę zostawiali w bramie obojętnie gdzie, uciekali, się chowali. Właściwie to nic nie myślałam, teraz myślę, że: „Co mieli ratować?” Jeden ranny, najwyżej zginie i tak mam nikłe szanse, a zawsze czterech mężczyzn, to zawsze to są żywi ludzie, mają jakąś szansę. Tak że tą tułaczkę po szpitalach też tak pamiętam, że raz byłam tu, raz tam.
W końcu wylądowałam na Złotej 75, gdzie zajął mną bardzo serdecznie doktor Medyk. On był po piątym roku Akademii Medycznej, ale po wojnie poszedł do szkoły teatralnej jako aktor, obecnie jest w Skolimowie. On się mną zainteresował, tych odłamków oczywiście mi nie [operowali]. [Przy transporcie] jak zostawiali mnie na ulicy, to się sypało na mnie wszystko co tylko mogło, całą twarz miałam poranioną, więc [medyk] usiłował trochę tego gruzy wyciągnąć z twarzy, oczyścić. Potem pamiętam taki moment, że powiedzieli, trzeba mnie przenieść do szpitala cywilnego na Mariańską, bo jak trafię do punktu wojskowego, to po prostu nie przeżyję. Była sanitariuszka „Jaskółka”, już nie żyjąca Marysia, i ona mnie z tego wyra wzięła, związała mi ręce na szyi bandażem i mnie wlokła przez wertepy na Mariańską. W ogóle nie wiem jak ja szłam, bo przecież jak tyle się leżało osłabioną z gorączką, ale jakoś mnie zawlokła do tego szpitala na Mariańską. Tam na dole leżeli wszyscy, już na parterze nikogo nie było, tylko w piwnicach […]. Jak przyszli Niemcy, był szok. Weszli do piwnicy, zapalili latarki karbidówki i szok jak zobaczyłam mundury niemieckie. Zaczęłam krzyczeć, a […] kolega, który leżał ranny obok mówi: „Zamknij się bo ci przyłożę!” To się zamknęłam, bo on był dużo starszy, zawsze było to posłuszeństwo starszych. Jeszcze widzieliśmy jak Niemcy wysadzali domy, podpalali wszystkie budynki.
Jak już nas wyrzucili z Mariańskiej, to był ostatni transport w październiku, na dworzec [towarowy], to Niemcy podpalali dom po domu, miotaczami ognia. Tak patrzyło się na tą płonącą Warszawę, gdzie dużo poległo naszych przyjaciół, kolegów. Przyjaźń bardzo szybko się nawiązywała w tym okresie i tak jakoś bardzo było przykro, że to [koniec], że oni jeszcze nas dobijają tymi pożarami. Przywieźli nas na dworzec, tam się leżało na betonie, załadowali nas w jakieś sanitarki, tak podobno bardzo elegancko jechaliśmy do obozu, kierunek był obóz.
Ale w Krakowie był rozkaz żeby nas rozładować. Tam trafili, ci którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy chirurga, to tego samego dnia do odwszalni i do szpitala. Trafiłam wieczorem od razu do szpitala i miałam chyba pierwszą operację zaraz wieczorem, usuwanie odłamków. Na jednej się nie skończyło, było pięć operacji.
Tam też nie były miłe wspomnienia, bo nie leżałam w szpitalu dla warszawiaków, tylko na chirurgii na ulicy Kopernika pod dwudziestym pierwszym. Tam był pan doktor Kubisty, albo Kubista, który nie cierpiał warszawiaków […]. Ponieważ nie wypadało w czasie okupacji nas wyrzucić na zbity łeb, to nas tolerował. Ale jak szpital siedemnastego, czy osiemnastego został zbombardowany i nas przeniesiono do jakiegoś innego [oddziału], na terenie tego kompleksu szpitalnego, to oczywiście pierwszą rzecz jaką zrobił, to wyrzucał warszawiaków.
Mnie wyrzucił tak, że wyszłam z podwiązanymi pończochami bandażem, w jakichś łachmanach, nawet nie umiem [powiedzieć] bo już nie pamiętam co miałam. Była bardzo mroźna zima, wyszłam ze szpitala nie bardzo wiedząc, co mam robić. Przeszłam przez Wisłę i zapytałam gdzie jest cmentarz, poszłam na cmentarz, popatrzyłam, pochodziłam po śniegu i sobie pomyślałam: „Tak ładnie, to może jeszcze słońce zobaczę.” Wyszłam przed bramę i…
Kiedyś leżała [w szpitaliku] starsza [pani], może wtedy miała sześćdziesiąt lat, może pięćdziesiąt, obok mojego łóżka, bo sale były pięćdziesięcioosobowe… dwudziestopięcioosobowe na pewno, na chirurgii. Ponieważ byłam młoda, chętna do pomocy, jak ona coś potrzebowała, to jej przyniosłam, czy pomogłam i ona mi dała adres. Oczywiście jak szpital zbombardowali, to ja tego adresu nawet nie wzięłam, no bo gdzie. Dobrze, że chorzy uszli z życiem, bo nas sprowadzili wtedy na parter. Ona szła w tym czasie i zobaczyła mnie pod tą bramą. Ja wierzę w przeznaczenie, bo bym nigdy nie trafiła, bo nie miałam adresu. Ona podeszła do mnie: „Dziecko, co tu robisz?” „Czekam na śmierć.” Wzięła mnie do siebie, mieszkała bardzo skromnie i bardzo biednie może, nie nędznie. Przede wszystkim mnie ogrzała, butelkami z wodą obłożyła mi nogi, nakarmiła, potrzymała ze dwa, trzy dni w domu i: „Słuchaj, ja cię zaprowadzę do RGO, bo ktoś ci musi pomóc. Ty tu nie masz nikogo.” Poszła ze mną do RGO, zaprowadziła mnie, dostałam bardzo dużą paczkę żywnościową. Byłam tak wdzięczna, bo mogłam jej dać, mogłam jej pomóc, bo to była bardzo biedna kobieta. Potem jeszcze drugi raz poszłam po żywność, ona ze mną poszła, bo ja nie byłam w stanie tego nieść, była taka szczęśliwa i tylko mi powiedziała: „Widzisz, jak w życiu dasz coś komuś, to ci zawsze dobro wróci.” Od tego momentu sobie pomyślałam, że tylko biedak może pomóc biedakowi. To takie momenty.
Potem była jakaś noclegownia. Zdecydowałam się wracać do Warszawy, to znaczy mogłam wrócić, jakieś pociągi [kursowały]. Pomogli mi jacyś znajomi z noclegowni, wsadzili mnie do pociągu, przyjechałam do Warszawy. Oczywiście jak ktoś ma pecha, to musi go mieć do końca. We Włochach pociąg zwalniał przy peronie, mnie wypchnęli, do czegoś się spieszyli, chyba do szabru i wpadłam między peron a wagony, ktoś mnie wyciągnął, prawdopodobnie [krzyczałam]. Przeleżałam kilka dni w jakimś, nie wiem [pomieszczeniu]. Tam wojsko chyba stacjonowało, w jakiejś izbie mnie położyli, na ławkach przeleżałam. Nogi miałam opuchnięte, byłam posiniaczona. Jeszcze cały [mój] dobytek to torba z RGO była, wszystko mi ukradli, ten co mnie ratował, to musiał coś przecież [zyskać], co miał tracić czas.
Tam przeleżałam dwa, czy trzy dni, też przygodne panie, dziewczyny, które ze mną jechały, one się mną opiekowały, dowiadywały się co ze mną, jak ze mną. Jak już mogłam chodzić, to przyszłyśmy pieszo do Warszawy, oczywiście na gruzy. Znowu płacz, kupa gruzów, nie mamy gdzie pójść. Jakiś pan przyszedł: „Co robicie tutaj?!” „Siedzimy.” „Chodźcie, ja mam mieszkanie, to wam dam.” To mieszkanie to była piwnica, no ale dobrze, bo przynajmniej było ciepło i tam koczowałyśmy chyba ze trzy, cztery dni. Ten pan, nie wiem, on raz do nas zajrzał, jakiś chleb nam przyniósł, nie wiem czym się zajmował, może szabrem, nie wiem, nam pomógł.
Potem dziewczęta pojechały na Żoliborz, poszły szukać rodziny, a ja przedostałam się na Pragę i znalazłam ciocię moją. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że zginęłam, ktoś im powiedział, że zostałam pochowana [na podwórku na Siennej]. Była rozpacz, że młoda, że dopiero wróciłam z tułaczki i oczywiście szok rodziny, że żyję. Chora byłam jeszcze, bo wyszłam ze szpitala, to miałam rękę na temblaku po operacji ostatniej usuwania odłamków. Byłam wynędzniała. Ale radość była wielka i tak się zaczęło potem życie w wyzwolonej Polsce. Może inaczej oceniam tą wolność, bo byłam w 1940 roku w Związku Radzieckim i wiem jak byliśmy zaszczuwani i uciekaliśmy z miasta do miasta żeby uchronić się przed wywózką [na Sybir]. Ta wolność, tu w 1945 roku, to ją zupełnie inaczej przyjęłam, przyjęłam jako głęboki oddech po tym co przez cztery lata przeżyłam tam. Może dlatego trochę się różnię tym, że ktoś sobie nie wyobraża jak nie będzie miał czegoś na święta, ja mówię: „Jak będzie chleb i woda, to dobrze.” Tułaczka uczy ludzi pokory i chyba wyzwala z nich duże zasoby człowieczeństwa i wiary w ludzi.
  • Chciałbym wrócić do okresu Powstania Warszawskiego. Proszę opowiedzieć o tej tułaczce po wszystkich szpitalach? Jak to wyglądało?

Pamiętam punkt zborny, nawet nie bardzo wiem na jakiej ulicy, wszyscy ludzie uciekali, ja zostawałam na łóżku, bo byłam chyba jedną z ciężej chorych, czy rannych. Jak „krowy” grzmociły, ja zostawałam tam gdzie ten gruz się sypał na głowę, dlatego byłam poharatana, całą twarz miałam zasypaną. Potem był jakiś drugi szpital, chyba na [Siennej], nie bardzo wiem gdzie, też mnie zostawiono. Stamtąd przenieśli mnie [do szpitala], to była Złota 75, że tam się mną zajęli, rzeczywiście nie operowali, ale przynajmniej [robili] okłady, ten gruz usuwali, twarz czyścili, ręce. Tam była opieka już z prawdziwego zdarzenia, bo to chyba był szpital w ogóle.
Potem na Mariańskiej, jak mnie „Jaskółka” przywlokła po gruzach, to na Mariańskiej była bardzo dobra opieka, tam były sanitariuszki (obecnie nawet jesteśmy dosyć związane, przyjaźnimy się wszystkie, wszyscy z Powstania się przyjaźnimy). Na Mariańskiej był dobrze zorganizowany szpital, nie wiem jak z lekami to wyglądało, ale jeżeli chodzi o opiekę i o pomoc, to była fantastyczna. Wiem, że też szok przeżyłam. Panu, który leżał koło mnie, opatrunek robiono na nodze, był ranny w okolicę kostki i Marysia mówi: „Trzymaj tą karbidówkę, bo przecież ja nic nie widzę.” Jak wzięłam, podniosłam tą karbidówkę, zdjęli mu opatrunek i tam zobaczyłam robaki, to myślałam, że zwymiotuję. Ale niestety, ona mówi: „Nie przejmuj się, jeszcze gorsze są. Nie wydziwiaj, ja muszę to oglądać bez przerwy, a tylko raz zobaczyłaś.” Postawiła mnie do pionu. Tak, opieka była bardzo dobra.
W transporcie też się opiekowały nami sanitariuszki, w transporcie do Krakowa, też była opieka bardzo dobra. Nawet nam chleb organizowały, chleba się nie widziało już ostatnio, więc sam chleb. Główne pożywienie przed moim zranieniem, to były wypady do Haberbuscha po chałwę. Chałwa była w płynie, nawet nie bardzo wiedziałam, że to tak jest, chałwa, brało się w puszki, w słoiki, w garnuszki, co kto miał. Potem chłopcy z transportu, to znaczy mężczyźni, transportowali żywność na plecach, jakieś worki zboża, cukru, była wymiana za chałwę, oni nam trochę cukru. Wtedy do płynnej chałwy cukier się dosypywało, się mieszało, bardzo dobre pożywienie i chyba od tej pory lubię chałwę, co prawda normalną, nie taką.
Potem pamiętam jak poszłyśmy [przenosić rannych], łącznik był do wszystkiego, dostawał rozkaz i szedł. Trzeba było rannych podbierać, to się szło po rannych, trzeba było zanieść amunicję, to trzeba było [biegać z] meldunkami też. Nie było [strachu], nie wiem jak to określić... Byliśmy bardzo młodzi, ja byłam jedną z młodszych, była jeszcze młodsza koleżanka. Wtedy chyba nie zdawałyśmy sobie [sprawy z] ceny, wartości życia, bo dla nas nie było to, że ktoś się bał, nikt się nie bał. Trzeba było to się szło, nawet na ochotnika, to nie było ważne, była taka potrzeba, należało pójść. Mnie się wydaje, że to jednak była [potrzeba czynu] może, po prostu nie oceniało się wartości życia.
Pamiętam jak nas posłali do Haberbuscha po radiostację, brodziło się po kostki, a potem ktoś nam powiedział, chyba ktoś z chłopców czy dziewcząt: „Podwińcie sobie spodnie.” Bo się brodziło w likierach, w oparach alkoholu, jakieś wino płynęło po kostki. Potem buty, pantofle, to co miałam, to wszystko było sztywne od tego cukru, no i śmierdziałyśmy odpowiednio, bo przecież nie było mowy, żeby tam uprać, wyczyścić czymś, nie, to kurz, brud. Ale wtedy był bardzo sympatyczny moment jak nasz porucznik „Topór” czekał na nas w bramie, liczył nas i jak wróciliśmy z akcji mówi: „Dobrze, chwała Bogu jesteście wszyscy.” On miał taki zwyczaj.
Jak wysłał nas na podbieranie rannych, na Grzybowskiej, gdzieś na jakimś placu cały dzień od świtu do późnego wieczora wracaliśmy z akcji i „krowy” ostrzeliwały nas chyba na ulicy Komitetowej. Też ludzie uciekali w popłochu, ktoś krzyczy: „Ranna! Ranna!” Ja mówię: „Proszę pani, to chyba ja panią kopnęłam. Przepraszam bardzo, nikt tu nie jest ranny.” Właśnie porucznik „Topór” stał i liczył nas wszystkich, czy wróciliśmy z akcji. Człowiek czuł takie bezpieczeństwo, bo to było więcej jak powrót do domu i do ojca, to było właśnie… nawet trudno mi określić jak to powinnam nazwać. Ale to było poczucie bezpieczeństwa, że tam na nas czekają, że tam nas ochronią, że tam nas powiedzmy nakarmią. Z tym było gorzej, ale że ktoś na nas czeka i ktoś chce żebyśmy wrócili. To chyba wszystko z mojego krótkiego życia, to znaczy z tego życia w czasie Powstania.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?

Trudno powiedzieć, bo rozkaz przychodził… Miałam noclegownię, łóżko na biurku, a na tym biurku był chodnik czerwony, kokosowy, to było moje spanie. Opiekował się nami sierżant „Śnieg”, wtedy dla mnie był staruszkiem, może miał sześćdziesiąt lat. „Śnieg”, bo był bielusieńki, miał włosy bielusieńkie jak śnieg. On wtedy w zależności jak dostawał rozkaz, że ma wysłać łączniczkę, to patrzył, która dopiero przyszła i śpi, która już może wyspała się godzinkę, w zależności od tego, która spała jak najdłużej, to tą zrywał i trzeba było iść. Kiedy było potrzeba, dzień, noc, to dla nas było wszystko jedno.
Początkowo rano robiono nam wszystkim apele, cały pluton łączności stał chyba na Siennej. Ale to się skończyło, bo kiedyś był ostrzał i wszyscy rozpierzchli się. Chyba tydzień czasu były te apele. Tam jeszcze byliśmy zaprzysiężeni, na tym placu i potem zrezygnowano z tego. Może i dlatego, że po prostu trzeba było lecieć na akcję, to nie było czasu, zawsze nie było kilku osób rano, a jak byli to spali, nie mieli sumienia ich budzić nawet. Tak dzień za dniem schodził. Czasami po wodę się chodziło, to już nadprogramowo, poza tym dyżury były, że kto przyszedł, już skończył swoje, wrócił z meldunkami, albo roznosiło się hasła wieczorem, to wtedy miał obowiązek iść po wodę. Każdy dostawał wiadereczko i szliśmy po wodę, z tym że jeszcze wtedy nam nikt nie wymyślał, nawet wręcz odwrotnie, nawet nam ustępowano miejsca żebyśmy pierwsi brali tą wodę. Potem było to inaczej. Człowiek się nawet nie obejrzał jak mu przeleciały te [dni].
Pamiętam jeszcze zdobycie PAST-y. Było tyle entuzjazmu, tyle radości, piękny był, słoneczny dzień, w ogóle wszystkie dni były słoneczne. Tak pięknie było, tyle radości w nas, tyle śpiewu, ta ulica natychmiast gwarna się zrobiła, ludna się zrobiła, flagi powiewające, to był niezapomniany dzień. Jak w tej chwili chodzę koło PAST-y, czy przejeżdżam tramwajem, to zawsze widzę właśnie ten moment wielkiej radości naszej, że mamy PAST-ę.
Potem już się zaczęło przygnębiająco, bo radio z Londynu, jak nam przekazywali tą „Z kurzem krwi…”, nie wiem, jak to było… Już nie pamiętam. Taka popularna pieśń „Z dymem pożaru, z kurzem krwi”, to nas zupełnie tłamsiło, bo byliśmy przyzwyczajeni do rozgwaru, do wesołości, do radości, że coś robimy. A potem to radio i ta pieśń, która nas absolutnie przybijała. Tak się skończyło.

  • Czy widziała pani atak na budynek PAST-y, czy widziała pani tylko ten moment zwycięstwa?

Nie, ja nie brałam [udziału] w ataku, tam „Zagończyk” bodajże był. Ja byłam w plutonie łączności, my tylko byliśmy jako łącznicy. Powtarzam, jak trzeba było, tak jak radiostacja, to nas wysyłano, ale na PAST-ę nie. Tylko jak PAST-ę zdobyli, to wtedy chyba wracałam z meldunkami i ta radość moja, bo po ulicy krzyczeliśmy, wrzeszczeli, całowali się, śpiewali. To było niezapomniane przeżycie, jedno chyba z najpiękniejszych przeżyć w czasie Powstania, że coś zdobyliśmy.
Pomijam te pierwsze momenty, kiedy flagi każdy wywieszał jakie mógł, flagi biało-czerwone, gdzie każdy śpiewał, że się cieszył, że hymn można było śpiewać. Dni pierwsze euforii Powstania, radości, wiary w to, że jednak my zwyciężymy, że my mamy rację. Dopiero potem jak zaczęli do nas przychodzić kanałami ze Starego Miasta. Boże! Brudni, śmierdzący z kanałów wychodzili, my mówimy: „Może wam coś pomóc? Może wam coś dać?” Niewiele już sami mieliśmy, ale oni byli tacy biedni, a zawsze mówili: „Boże! Jak tu u was ładnie, słońce świeci. Wy sobie nie wyobrażacie, co myśmy przeżyli na Starym Mieście.” Mówimy: „My też przeżywamy.” Ale okazuje się, że to co oni przeżywali, nie można było porównać z tym, co przeżywaliśmy na Śródmieściu Północ. Aczkolwiek przecież w końcu „Chrobry II” utrzymał placówkę Dworca Pocztowego do końca. Tam było bardzo dużo rannych, ale utrzymaliśmy tą placówkę jednak do końca, do ostatnich dni Powstania. Tak że w Śródmieściu też się wiele działo, ale to nie to co Starówka, przed którą zawsze chylę głowę. Tam zginęło bardzo dużo młodych wartościowych ludzi, w ogóle zginęło dużo ludzi. Ale widocznie my zawsze musimy krwią okupić jakąś, nawet krótkotrwałą wolność. Nigdy nic nie dostajemy na tacy, trzeba za to płacić.

  • Wspominała pani moment zaprzysiężenia. Jak wyglądała ta uroczystość?

Staliśmy na baczność w dwuszeregu i już nie pamiętam, gdzieś mam w dokumentach tą formułę zaprzysiężenia. Pamiętam, że jak ojca już odnalazłam po Powstaniu i ojciec mój mnie zapytał: „Ale słuchaj, jacy tam byli dowódcy?” Ja mówię, miałam wtedy szesnaście lat, „Ja jestem zaprzysiężona, ja ci nie mogę takich rzeczy mówić.” To pamiętam, mój ojciec tak na mnie popatrzył, mówi: „No tak, jak cię zaprzysiężyli, to rzeczywiście, to co chcesz to mów.” Była jakaś formuła, na pewno była. Poubierani byliśmy koszmarnie, ktoś powiedział: „Wojsko Królowej Jadwigi.” Mieliśmy jakieś szare drelichy, furażerka i opaska, to całe nasze umundurowanie było. Potem nawet i tego nie było chyba.

  • Jakie jest pani najlepsze, a jakie najgorsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?

Z Powstania najgorsze, to jak stałam za tą wodą i wymyślali mi ludzie, to było najgorsze. To było coś tak porażającego, ten mój zapał, bo ja wiem? Może dlatego że już wcześniej zaczęłam, byłam wciągnięta w konspirację na Polesiu, ale ten mój zapał, mój patriotyzm, urażony zresztą wtedy patriotyzm. Przecież nam nikt nie płacił, nam nikt nie kazał, myśmy chcieli. Tam mnie przy tej wodzie, mówiąc teraz językiem młodzieży, zgnoili po prostu. Potem na punkcie opatrunkowym powiedzieli: „No tak, to samo przeżyłaś co my. Nie przejmuj się.” Tak jest, tak to był najgorszy moment właśnie.
Potem jeszcze niezapomniany moment jak wywozili nas Niemcy już na Dworzec Główny… towarowy, później był głównym dworcem i tam patrzyliśmy z tych ciężarówek na kikuty osmalonych gruzów. To było tak straszne, pamiętam słońce świeciło, było późne popołudnie i wszyscy jak mur, zamurowało nas. Patrzyli na ten widok i każdemu się łzy zaszkliły, ani słowa komentarza, w ogóle się nic nie mówiło, to był bardzo przykry akcent, który też mi zawsze pozostanie w pamięci. Ile razy słyszę, że jakieś [są katastrofy]… w Ameryce słyszałam, że zostały wieże zburzone, pan Bush powiedział, że: „Takiej katastrofy, to na świecie nie było.” Pomyślałam sobie – szkoda, że nie pamiętasz zdjęć z Powstania. Byś zobaczył jak miasto może być zniszczone. Ale każdy mierzy swoje nieszczęście na swoją miarę, tak to jest już.

  • Jakie było najlepsze wspomnienie?

Najlepsze wspomnienia to chyba ta radość, że możemy walczyć, że możemy po ulicy biegać, śpiewać, że jesteśmy wolni po prostu, to była ta euforia, że się nie widziało dwa, czy trzy dni kogoś, się spotkało, radość, że jeszcze żyje. „No i jak?” „Dobrze, że żyjesz. Dobrze, że walczysz.”
Pamiętam, moją mamę spotkałam, przy studni wodę brała na jakimś podwórku, mówię: „Pani da się wody napić.” Mama się odwraca i mówi: „Córciu!” To było takie spotkanie. Pamiętam, mama mówi: „Słuchaj. Jak to?” Ja mówię: „Mama! Dwa, trzy dni i będzie po Powstaniu! To tylko dni liczyć.” Potem wpadałam tam, bo jak dostawałam jakiekolwiek jedzenie, to niosłam mamie, bo ona tam nic nie miała. Jak niosłam jej, to tam zawsze ci ludzie: „No jak? Kiedy to będzie?” Ja mówię: „O, jeszcze dwa, trzy dni, już zaraz koniec. Już, przecież dłużej to nie będzie, dwa, trzy dni.” Tak że pamiętam, że ja mówiłam, to znaczy wierzyłam w to, że dwa, trzy dni to będzie od razu już po wszystkim, to się skończy. Ta wiara nasza, to nie moja, w ogóle byliśmy bardzo ufni, że to się szybko skończy, że się dobrze skończy. Przecież mamy tyle ducha, tyle hartu, tyle entuzjazmu, tyle w nas zapału, radości i patriotyzmu przede wszystkim.
W tej chwili jak słyszę, że ktoś chce uczyć kogoś patriotyzmu, to tylko trzeba zapłakać nad tym, patriotyzm z domu się wynosi. Jeżeli rodzice w domu nie wpoją patriotyzmu i miłości do ojczyzny, to już szkoła też, ani żadne uchwały, ustawy, trzeba z domu to wynieść. Ze szkoły można pogłębić wiedzę, ale z domu patriotyzm się wynosi. To chyba wszystko już co mam do powiedzenia.

  • Czy była pani bezpośrednim świadkiem zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców w czasie Powstania Warszawskiego?

Oczywiście, że tak. Zaczęło się po [wybuchu] wojny w 1941 roku, kiedy Niemcy wyłapywali partyzantów, wieszali ich na rynkach. Konkretnie ostatni był w Kobryniu. Wieszali ośmiu, czy dziesięciu partyzantów, absolutnie wszystkich (to było małe miasteczko, Kobryń, nie pamiętam, pięćdziesiąt tysięcy, sześćdziesiąt) wyrzucali z domów, na plac na rynku, żeby oglądali [makabryczną akcję] powieszenie. To było coś tak koszmarnego, że to się nie da zapomnieć.
Potem jeszcze, to był 1943, może 1942 rok, była likwidacja getta, w Kobryniu były dwa getta, jedno było biedne „B” i drugie bogate „A”. Mieszkałam za mostem na ulicy Piłsudskiego, która prowadziła… już potem tory kolejowe i był kirkut żydowski i cmentarz katolicki. Było strasznie upalne lato, może był sierpień, może lipiec. Na Polesiu lata się różnią tym, że są stojące upalne lata, tak jakby powietrze zawisło. Właśnie w taki dzień, siedząc na ganku zobaczyłam, najpierw poczułam zapach, który był mi obcy, ale który mnie drażnił i potem dopiero zobaczyłam wozy drabiniaste okryte płachtą, początkowo nie widziałam co tam wiozą. Był jakiś koń, Żyd z batem tego konia poganiał, a przez te wozy drabiniaste wystawały ręce, głowy, nogi i smużka krwi. To upalne lato i ta krew, ten zapach... Obojętne gdzie teraz będę, obojętne w jakim państwie, w jakim kraju, jeżeli jest takie upalne lato, zamknę oczy, to widzę te wozy drabiniaste, ten zapach krwi i tego biednego Żyda, który idzie obok wozu. To było coś makabrycznego.
Takie scenki utkwiły mi [w pamięci], nie mówiąc o Powstaniu, bo w czasie Powstania, to rannych się zbierało. Ale takie scenki, rozstrzeliwanie ludzi, to też pamiętam, że kogoś rozstrzeliwali na rynku, na pewno partyzanta, bo każdy miał jakąś wywieszkę. Wtedy wyrzucali ludzi właśnie żeby to oglądali, to był przymus oglądania, to był obowiązek. Nie wiem czemu to miało służyć…
  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania egzekucji, jako takiej, Niemców… nie [widziałam]. Byłam cały czas w plutonie łączności, to Śródmieście Północ do ostatniego momentu walczyło i nie byłam na linii frontu. To znaczy linia frontu wszędzie była, ale jak koledzy byli na placówce, to broń podawałam, podsuwałam, czy hasło nosiłam, ale to było co innego. Nie miałam broni, łącznicy nie mieli u nas broni, broń jak była to chłopcy brali. Tak że w czasie Powstania nie, a potem zostałam ranna i już tylko poza tym, że Niemcy miotaczami ognia wysadzali domy, burzyli, to już nic takiego nie widziałam...
Uważam, że każdy ma swoją porcję przeżyć i każdy tyle przeżył ile może udźwignąć, ja trochę za dużo. To się chyba kończy potem w jakichś szpitalach psychiatrycznych, bo umysł ludzki jest do pewnych granic pojemny, a potem już niestety jest to załamanie.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?

Na temat Powstania, tak. Teraz tyle mądrych słów się mówi na ten temat, że niepotrzebnie, że młodzież zmarnowana, że dwieście tysięcy ludzi zginęło, że to ktoś wymyślił. To jest zawsze aktualne przysłowie: „Mądry Polak po szkodzie.” Powstanie… był rozkaz, zaczęło się Powstanie, ludzie szli z entuzjazmem, nie można potępiać. Zresztą tych pięć lat niewoli, tak jak ja potem z książek, z filmów widziałam jak wieszali ludzi w Wawrze, jak rozstrzeliwali w Warszawie (czego świadkiem nie byłam na Polesiu, poza zbiorowymi mordami gdzie wyganiali nas), to się dziwię, że tak oceniają, że to pochopnie, że niepotrzebnie, że zmarnowanie. Nie! Jak się pięć lat miało głowę bardzo nisko spuszczoną i się zawsze obrywało kopniaki, albo kulę w łeb, to Polacy są dumnym narodem i hardym. W końcu nas sponiewierała historia bardzo i zawsze byliśmy spragnieni wolności. Uważam, że ocena tych wszystkich bardzo mądrych ludzi, panów profesorów, naukowców, moim zdaniem jest krzywdząca. Krzywdząca tych, którzy nie wiem czy słusznie dali rozkaz rozpoczęcia Powstania, że dali i że ci ludzie… po prostu nie można oceniać w ten sposób ludzi. Nie mówię żeby piać hymny pochwalne dla tych co zginęli, dla tych co przeżyli, nie! Nie o to chodzi, tylko dajcie im żyć spokojnie, nie rozdrapujcie tego. Nikt nie chce żadnych splendorów, bo i tak wiadomo, że nie mamy i nie dostaniemy.
Nie tak dawno (chyba trzydzieści lat temu) dopiero pozwolono nam jakoś mówić o tym głośno, a tak to zawsze po cichutku, że się było w Armii Krajowej, bo to było coś okropnego. Zawsze są mądrzy, którzy potrafią krytykować. Nie wiem czy jakby się znaleźli w danym momencie, w danym miejscu, czy by inaczej się zachowali. To wszystko chyba.

  • Co działo się z panią po powrocie z Krakowa do Warszawy?

Odnalazłam ciocię, ciocia mnie skontaktowała z ojcem. Wtedy ojciec wkrótce wyjechał do Gdańska, tam miał dobrych znajomych, przyjaciół w Akademii Medycznej i tam mnie zabrał na leczenie, bo ja byłam, mało że wychudzona, ja jeszcze miałam trochę odłamków niepousuwanych. Jak szpital się w Krakowie palił, nasza chirurgia gdzie leżałam, to mi się włosy spaliły, siostra mi poduszką ugasiła, więc byłam kompletnie łysa, włosy mi wyszły. Wyglądałam prawdopodobnie jak strach na wróble, albo jak dziecko Oświęcimia, może lepiej trochę, ale mniej więcej tak wyglądałam. Ojciec się mną bardzo serdecznie zajął, [załatwił] dobrych lekarzy, potem do Warszawy. Potem jeździłam co jakiś czas do Gdańska, do profesora, już nie [pamiętam] jak się nazywa, ale cały czas byłam [pod jego opieką]. [Następnie miałam] jakieś nerwicowe historie. [Przechodziłam załamanie nerwowe], prywatnie [brałam] takie zabiegi żeby po prostu wyciszyć mnie. Jakieś urazy zostały, na przykład do tej pory jak słyszę samolot... Odważyłam się niedawno na latanie samolotem, ale jak słyszę warkot samolotu, to zaraz mi się przypominają wszystkie naloty, jakie przeżyłam [w czasie wojny]. Słyszę strzały, to zaraz [kojarzę z ] Powstaniem. [To niestety zostaje- trzeba z tym żyć].



Warszawa, 19 stycznia 2007 roku,
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Stanisława Ankudowicz Pseudonim: „Ognista” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter