Krystyna Kukowska „Krystyna”
Kukowska Krystyna, z domu Westfal, pseudonim „Krystyna”, Zgrupowanie „Kryska”, w czasie Powstania sanitariuszka w szpitalu numer 2 na Zagórnej.
- Proszę powiedzieć jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Gdzie pani mieszkała?
Całe życie mieszkałam w Warszawie w Śródmieściu. Chodziłam do szkoły na Hożą, szkoła była pod [numerem] 13 w drugim podwórzu. Byłam bardzo zadowolona, nie mogę powiedzieć nic złego o swojej szkole podstawowej. Potem skończyłam gimnazjum, liceum i studia medyczne.
- To już po wojnie. Wróćmy do czasów przedwojennych.
Matura już była po wojnie. Przed wojną skończyłam szóstą klasę szkoły podstawowej. Potem zaczęłam [naukę] w gimnazjum Królowej Jadwigi, ale niestety potem zlikwidowali [szkołę].
- Czy miała pani rodzeństwo? Czym zajmowali się pani rodzice?
Moja mamusia pracowała w przedsiębiorstwie jako księgowa. Mój ojciec prowadził przedsiębiorstwo, był inżynierem. Miałam brata młodszego o dwa lata, który jak to zawsze, trochę dokuczał siostrze. Chodziliśmy do jednej szkoły, póki można było.
- Przedsiębiorstwo, które prowadził pani tata, to była jego firma?
Tak.
To były instalacje sanitarne, wodociągowe, gazowe, nie wiem jak to się razem nazywa. Wtedy w tamtych czasach nie interesowało mnie to.
- Gdzie mieściła się firma taty?
Tam gdzie mieszkaliśmy. Ojciec miał gabinet, w którym przyjmował interesantów. Nie miał czegoś specjalnego, wszystko tam załatwiał.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Nie wiem, czy to było akurat 1 września, może drugiego. W pobliżu upadła bomba. Mieszkałam na Emilii Plater. Upadla bomba, w naszym domu też coś posypało się i myśmy po prostu tak jak staliśmy, przeszliśmy, uciekliśmy na Nowogrodzką do brata ojca, który wtedy tam przebywał. Potem jakoś to się ułożyło, ten dom został wyremontowany, bo szkody nie były bardzo ciężkie. W dalszym ciągu mieszkaliśmy w tym domu na Emilii Plater. Ojciec prawie już nie prowadził przedsiębiorstwa, bo to były inne czasy, nikt sobie nie budował domów.
- A w latach okupacji, kiedy wkroczyli Niemcy, czym zajmowali się rodzice, żeby utrzymać dom, rodzinę?
Ojciec pracował. Były domy, które wymagały konserwacji, a nie robót. Miał kilku pracowników. Ci ludzie robili to i w ten sposób jakoś przeżyło się tę wojnę. Ponieważ ten dochód mniejszy czy większy ale był, to głodni nie chodziliśmy nigdy. Nie można było jeść tego co się chciało, kupować tego co się chciało, ale przeżyliśmy wszystkie lata w Warszawie.
- Czy pamięta pani łapanki czy rozstrzeliwania na ulicach Warszawy? Czy czuło się siłę terroru?
Oczywiście, że się czuło. Ojciec kiedyś wracał do domu z sąsiadem, który mieszkał w tym samym korytarzu, co my. Tamten palił papierosy i mówi: „Panie inżynierze, chwileczkę pan poczeka, kupię papierosy.” A ojciec mówi: „Nie, nie będę czekał, już idę do domu, bo żona czeka.” To było prawie koło tego domu. I ojciec poszedł. Tamten nigdy do domu już nie wrócił. Były takie historie. Łapanki na ulicach. Kiedyś wracałam z koleżanką dosyć późno, godzina ósma, to chyba była już godzina policyjna, o ile się nie mylę, nie pamiętam. Podeszli Niemcy do nas. Miałyśmy po trzynaście, czternaście lat. Sprawdzali dokumenty, kim my jesteśmy, ale bez słowa, bez niczego oddali. Ale to nie było jeszcze po godzinie policyjnej. Może gdyby [to było] pół godziny później, to nie wiem, co by zrobili.
- Czy pani rodzina miała jakieś nieprzyjemności? Pani nazwisko panieńskie jest niemieckie?
Na pewno niemieckie, chociaż nie wiem, czy można tak powiedzieć.
- Jak wybuchła wojna, to czy sąsiedzi zaczęli się do państwa inaczej odnosić?
Nie, absolutnie.
- Czy Niemcy przychodzili i nakłaniali?
Nie, nigdy tego nie było, bo nigdy nie było podstaw do tego żeby przyszli. Mieszkaliśmy w czynszowym domu, nie jakimś bardzo wytwornym. Tam nie przychodzili Niemcy. Ja w tym domu w ogóle nie widziałam Niemców, mimo że to był dom, gdzie było z pięćdziesiąt mieszkań na pewno. To były małe mieszkania. Zresztą ten dom stoi do dzisiejszego dnia. Ale jakoś się przeżyło.
- Czy zetknęła się pani z konspiracją w czasie okupacji?
Zetknęłam się w bardzo prosty sposób. Miałam siostrę cioteczną. Rodzina ojca, bracia, siostry pochodziła z Łodzi, tam mieszkali. Jedna z moich kuzynek w czasie okupacji przyjeżdżała do Warszawy. Wiedziałam, że ona po coś przyjeżdża, ale nigdy mi nie powiedziała. Zawsze jechała dalej na wschód. Przyjeżdżała bardzo zmęczona z tego wschodu. U nas nocowała. Któregoś dnia zaproponowała mi, żebym poszła z nią do znajomej w Warszawie. Poszłyśmy. Tam, prócz tej znajomej, właścicielki mieszkania, była jeszcze jakaś dziewczyna. Okazało się, że zaczynało się grupowanie, zbieranie szóstki, bo [grupowano] po sześć dziewczyn. Jak poszłam raz, to i drugi, i trzeci, i piąty. Prawie przez dwa lata siedziałyśmy tam z tymi koleżankami, z którymi [do końca] miałam kontakt, ale one nie żyją już. Tam przychodziłyśmy. U tej pani spotykałyśmy się może raz na miesiąc, może czasami trochę częściej. Przychodził ktoś, kto nas uczył pewnych rzeczy. Na przykład przychodziła pielęgniarka, akuszerka, która znała medycynę, wiedziała, co i jak się robi. Pokazywała nam, uczyła nas jak się robi zastrzyki, jak się robi bandażowanie. Od czasu do czasu, ale nie tak często jak te kobiety, przychodził mężczyzna, który uczył nas, co to jest wojsko. Ale przyznam się szczerze, że w życiu nie miałam pistoletu. Jeden jedyny raz, kolega kiedyś szedł na jakieś zebranie, a ja mówię: „To pokaż mi jak to wygląda.” […]Ale też już więcej z tym, który cały czas przychodził, nie spotkałam się po wojnie, nie wiem, czy przeżył czy nie.
- Pamięta pani jak się nazywał albo jaki miał pseudonim?
Nie. Wiem, że miał na imię Zbyszek, ale nie wiem, czy to był pseudonim. W ogóle nawet nie znałam nazwisk tej szóstki dziewczyn, z którymi chodziłam na naukę podstawowych zabiegów leczniczych.
- A pseudonimy albo imiona?
Wtedy nie znałam nic, absolutnie nic. Po wojnie dopiero dowiedziałam się, jakie miały pseudonimy. Ale też nie pamiętam. Któraś z nich miała „Rawicz”. Ale nie przywiązywałyśmy żadnej wagi do niego.
- Jak nazywała się pani siostra cioteczna, która panią wprowadziła?
Zofia Chmielewska. Nigdy nie powiedziała, dokąd jeździła. Mówi: „Wiesz, muszę pojechać do koleżanki.” Ale to nie były takie wyjazdy, bo przyjeżdżała taka zmęczona. Być może po drodze spotykało ją coś nieprzyjemnego, ale nigdy nie powiedziała.
- Składała pani wtedy przysięgę razem z tymi koleżankami?
Tak.
- Mogłaby pani opowiedzieć jak to się odbyło?
Przyszedł ten wojskowy, który z nami miał [zajęcia] i jeszcze ktoś, pewnie jakiś oficer. Dostałyśmy legitymacje, chyba pojedyncze nawet. Tak dobrze schowałam legitymację w Legionowie gdzieś pod sufit, bo przed Powstaniem byliśmy na letnisku w Legionowie, i więcej jej nie znalazłam. Może dlatego, że potem tam nie wróciłam, ktoś inny tam mieszkał.
- Może ta legitymacja jest tam do tej pory?
Nie, to jest rozebrane, tam już nikogo nie ma. Kiedyś tam byłam, jak wróciłam po jakimś czasie, żeby zobaczyć, czy tam jest. Ale tam wszystko rozgrabione było. Nie mogę sobie przypomnieć jak wyglądała ta przysięga i gdzie to było. Od czasu do czasu takie spotkania były nie tylko u tej pani (to była starsza pani, nazywała się chyba Sipowicz, mieszkała na Nowym Świecie), tylko w innym mieszkaniu. Czasami były spotkania właśnie u położnej, która też do nas przychodziła. Ona mieszkała na Grochowie. Tam się jeździło, pokazywała trochę sprzętu. Pokazywała, jak się robi te różne rzeczy. I właściwie tak ten okres prawie dwóch lat przeszedł. Któregoś dnia dostałyśmy wiadomość, że 1 [sierpnia] mamy być tu i tu, w prywatnym mieszkaniu, u kogoś, kogo w ogóle nie znałyśmy. Przenocowałyśmy u tej pani. Następnego dnia poszłyśmy nie od razu do szkoły, bo tam jeszcze nie było nic przygotowane. Pierwsza nasza placówka, zresztą trwała bardzo krótko, kilka dni, to był Dom Spółek Zarobkowych na Czerniakowskiej. To jest u wylotu Górnośląskiej, tam chyba nie było przejścia poza ten dom. Tam była nasza pierwsza placówka, gdzie już trochę było urządzone. Było tam kilka łóżek. Dosyć dużo było naszego personelu, bo na pewno ponad czterdzieści osób. Ta szkoła przecież była duża. Tego sprzętu tam już było dużo i dużo pacjentów. Z tym, że tych pacjentów to właściwie nam przynosili z miasta.
Tam były zgrupowania i tam zawsze były takie małe grupki, trzy-, cztero- czy pięcioosobowe, które były pod ręką wtedy, kiedy któryś z chłopaków został ranny, czy coś mu się stało. To już była taka czwórka, która na noszach przyniosła go do szpitala. Od naszego szpitala blisko było na Czerniakowską róg Książęcej i Rozbrat, gdzie był duży szpital. Tam czasami chodziło się po leki. Ale jeżeli chodzi o rannych, to przynoszono ich do nas.
- Pamięta pani swojego pierwszego rannego?
Pamiętam, pierwszy ranny miał robioną amputację ręki i to dosyć wysoko. Ja w ogóle nie mogłam patrzeć na to. Zresztą nas nie brali do tego pokoju, gdzie była urządzona sala szpitalna, myśmy tam nie wchodziły, tylko starsze dziewczyny. Tam był jeden lekarz, mężczyzna, już nie pamiętam, ale był chyba niedługo, potem ktoś inny przyszedł, były przynajmniej trzy dziewczyny, które przyszły z kursów lekarskich, zdaje się Zaorskiego. Potem te wszystkie dziewczyny poszły na Uniwersytet na Wydział Lekarski. Były takie trzy, cztery dziewczyny, które już w czasie okupacji chodziły do Zaorskiego i miały dosyć duże przeszkolenie. Z tego, co wiem, co opowiadały, one nawet chodziły po dwie, po trzy do szpitala na naukę, jako pomocnice. Te dziewczyny, które robiły amputację, to one na pewno nie zupełnie, ale dosyć duże miały wiadomości z tego.
- Pani miała jakieś dyżury w tym szpitalu?
Tak.
Gdzieś był jakiś pokój, bo to był dosyć duży dom, to są trzy piętra. W suterenach były poustawiane nawet piętrowe łóżka. Może myśmy tam spały na tych piętrowych łóżkach, nie pamiętam, ale wiem, że się spało. Poza tym, na parterze, pierwszym piętrze, to już chorzy leżeli, a my na dole. Zawsze były dyżury, chorych się samych nie zostawiało. [Przy chorych] wszystko się robiło, bo trzeba było i basen [podać], i umyć. Poza tym, ja byłam tylko przy chorych, w kuchni już nie pracowałam. W kuchni też były dziewczyny, które były u Zaorskiego. Ja nie miałam nawet matury wtedy, kiedy tam poszłam. Jak już one się dostały do kuchni, to cały czas tam pracowały, mimo że miały predyspozycje do czegoś innego.
- Ten szpital był tylko dla powstańców czy też dla ludności cywilnej?
To był szpital dla powstańców, ale jak przynieśli cywila, to oczywiście też się przyjmowało. [Cywile] też byli, ale najwięcej było powstańców. Przecież, jakie walki były na Czerniakowie, tam bliżej Wisły!
- Czy wśród rannych byli może Niemcy albo Rosjanie czy berlingowcy?
Berlingowcy chyba byli, bo jeżeli do dzisiejszego dnia przychodzą do nas na uroczystości, to znaczy, że musieli być. Niemcy byli, ale nie za moich czasów. Wtedy, kiedy wychodziłam z Warszawy, to Niemcy przyszli jednego dnia, a drugiego nas wyprowadzili. Wyprowadzili nas w trzech grupach. Jedna grupa pojechała w Aleje Szucha. Wzięli ich do tego domu, przesłuchali, część wypuścili od razu tego samego dnia, a część wywieźli do szpitala Dzieciątka Jezus, bo byli w takim stanie. Wtedy, kiedy myśmy już wychodzili, to jeszcze nieduża grupa chorych została w szpitalu i trzy czy cztery koleżanki zostały z tymi chorymi. Okazało się, że wśród tych chorych być może [byli Niemcy]. Jak nas [Niemcy] stamtąd wyrzucili, to być może swoich tam dali, bo w pobliżu nie było takiego punktu jak nasz szpital. Potem wszyscy ci, którzy pracowali w szpitalu zostali wyprowadzeni. Tego dnia kiedy oni przyszli, przyszła koleżanka z miasta, z jakiegoś innego punktu szukać swojego narzeczonego. Chodziła po tych punktach, po szpitalach, nigdzie na niego nie trafiła, a wiedziała, że poszedł chyba po leki. Trafiła do naszego szpitala. Była zdenerwowana. Myśmy nie były w żadnych ubraniach, które wskazywały na to, że jesteśmy powstańcami, bo myśmy się wszystkie poprzebierały w cywilne ubranie. Tak nam nasza szefowa, kierowniczka szpitala powiedziała. Miałyśmy białe fartuchy, widać było, że jest kilkudziesięciu chorych. Ale ona przyszła z miasta i nie przebrała się. Chodziła po tym szpitalu. Koło szpitala był duży ogród. I zainteresowali się nią Niemcy. Przyszli tam popołudniu i Niemiec, który prowadził grupę szukająca powstańców, pyta jej się, czy ona jest [z Powstania]. A ona się do niczego nie przyznaje, nic nie mówi. Tylko jej ubranie świadczyło o tym. Ale tak późno przyszła, że nie zdążyła się przebrać, bo na pewno ktoś powiedziałby jej, żeby się przebrała, żeby zrzuciła to [ubranie]. Dziewczyny słyszały, jak ten Niemiec kazał jednemu z żołnierzy, którzy z nim byli, wyprowadzić ją do ogrodu i skończyć z nią. Było jeszcze widno. Tamten ją wyprowadził, myśmy słyszały strzały. I na tym się skończyło. Żadna z nas nie mogła tam wyjść, bo tam wszędzie Niemcy. Tam były chyba dwa wyjścia do tego ogrodu, nie można było iść. Ona nie była od nas, tylko przyszła z miasta. Jest taka sytuacja, kiedyś już po wojnie, że załatwiam legitymację Światowego Związku Żołnierzy AK. I kolega z Łodzi zwrócił się do mnie, żebym się dowiedziała, kto to załatwia i jak. Dowiedziałam się tego wszystkiego, napisałam mu, co ma przysłać i że ja już tutaj tym pokieruję, bo któraś z koleżanek to prowadziła. Ale ja nie bardzo znałam te koleżanki, bo raz, ze czterdzieści osób ciągle kręciło się w szpitalu, poza tym przychodziły różne osoby z miasta. Potem dostałam telefon, że [koleżanka] to załatwia. Umówiłam się z nią w kawiarni, że przyniosę jej dokumenty, które [kolega] w międzyczasie przysłał. Ona mówi: „Słuchaj, a jak u was z ludźmi, którzy byli w szpitalu?” Opowiadam jej, że: „Szczęśliwie wszyscy wyszli poza jedną dziewczyną, która przyszła niemal w ostatniej chwili, bo przyszła wieczorem, a nas następnego dnia przed południem wyprowadzili. Przykro nam bardzo było i właściwie cierpimy do dzisiejszego dnia, że ta jedna dziewczyna, i to gość, zginęła.” A ona do mnie mówi: „Tym waszym gościem, to byłam ja.” Mówię: „Jak to? Przecież myśmy słyszały, co się działo w tym ogródku.” Ona mówi: „Tak, bo jak on mnie wyprowadził w te krzaki, to powiedział «Ja ciebie nie zabiję, bo jestem Ślązakiem, mam córkę taką jak ty, ale jak będę strzelał, to musisz się schować w te krzaki głębiej i siedzieć cicho. Przyjdę po ciebie jak się zupełnie ściemni.»” Myśmy w ogóle o tym nie wiedziały, myśmy tylko słyszały te dwa czy trzy strzały. On przyszedł wieczorem, jak było ciemno, wyprowadził ją do takiego punktu, domu akademickiego dla studentów, gdzie była kuchnia obsadzona przez polski personel, dziewczyny, które pewnie gdzieś zostały zatrzymane. I właśnie tam, na Myśliwieckiej Niemcom gotowano obiady. On tam tę dziewczynę zaprowadził i kazał się nią opiekować. Potem, jak Niemcy wychodzili z Warszawy i też opuszczali [miasto], bo przecież wyrzucali ludzi z tych wszystkich domów, to ona wyszła razem z tymi dziewczynami. Potem dostała się do Warszawy. I w ten sposób przeżyła.
- Zna pani jej imię i nazwisko?
Miała pseudonim „Praksyda” czy „Prakseda”. Na imię chyba miała Hanka.
Tak, z „Kryski”.
Nie, kilka lat temu, trzy, cztery lata temu umarła. Bardzo miła, sympatyczna, koleżeńska. Mówi: „Widzisz, co komu pisane, to pisane.” Te dziewczyny, które po naszym wyjściu zostały w szpitalu z chorymi i z Niemcami, bo tam było trochę Niemców i Polaków, to wszystkie przeżyły. Niemcy je wyprowadzili czy wypuścili. Tam jeszcze byli ranni, którzy mogli chodzić. To było kilka dni. Myśmy wyszli chyba 17 września, a 2 października to wszystko się skończyło.
- Pani z koleżankami przebierałyście się w cywilne ubrania. Czy panie też przebierały w cywilne ubrania rannych powstańców?
Tam każdy miał swoje cywilne ubranie. Każdy miał jakąś koszulę czy spodnie. Tylko na fotografiach wszyscy są jednakowo ubrani, w mundurach. Ale tego nie było. Czasami więcej osób miało kurtki. Ale nie wiem, skąd oni to brali. Tak że nie można mówić, że oni byli w mundurach, bo nie było mundurów. Ta, która przyszła z miasta, była przy jakimś zgrupowaniu wojskowym, gdzie jej dali tę kurtkę. I od razu Niemcy wiedzieli, z kim mają do czynienia. U nas żadna z nas nie miała [takiego ubrania], miałyśmy tylko białe fartuchy wtedy, kiedy się pracowało.
- Proszę opowiedzieć, jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim.
Muszę powiedzieć, że myśmy jakoś przeżyły to Powstanie w stosunkowo cichym miejscu. Domy, które były koło nas, nie były zburzone. Myśmy tylko słyszały, widziały samoloty, krowy. Wtedy, jak Rosjanie zaczęli walić zza Wisły, to taka jedna, druga krowa leżała w ogrodzie. Chyba ostatnie albo przedostatnie piętro było uszkodzone krową.
- Krowy zrzucali Niemcy, a Rosjanie katiusze.
Ale myśmy nazywali to krowami. Nie znałyśmy tego, nie wiedziałyśmy, jak to wygląda. W każdym razie to były bardzo duże pociski. Jak myśmy stąd wychodzili, to Rosjanie byli do Wisły. Miałam rodzinę w Radości, to do nich Rosjanie przyszli w październiku. Wtedy otworzono polską szkołę.
- Do Radości przyszli we wrześniu.
We wrześniu. Wiedziałam, że ta szkoła jest otwarta.
- Czy miała pani sympatię w Powstaniu Warszawskim?
Nie, bo miałam sympatię w domu w Warszawie, jeszcze sprzed Powstania. On też był w Powstaniu. Jak szłam do Powstania, to on był w Stutthofie.
Andrzej Szklarzyk. Wiem, że wrócił ze Stutthofu. Widziałam go raz czy dwa razy i na tym się skończyło, to był za długi okres czasu.
- Pani rodzice wiedzieli o tym, że pani idzie do Powstania?
Nie. Ani moi rodzice nie wiedzieli, ani ja nie wiedziałam, że mój ojciec poszedł do szpitala. Myśmy byli na wakacjach w Legionowie, wszyscy, rodzice, moja siostra z dzieckiem, z mężem, brat. Jeden, może dwa dni przed Powstaniem wyszliśmy z Legionowa, bo pociągi już nie chodziły. Chyba jedną noc wszyscy nocowaliśmy w domu. Szwagier gdzieś poszedł do Powstania. Siostra była w Legionowie z moją mamą i z córeczką. Ojciec też poszedł. Często wychodził z domu. Wszyscy, za wyjątkiem mojej mamy i siostry, jej córeczki mojego brata, który był młodszy ode mnie, wyszliśmy o jeden dzień wcześniej do Warszawy na piechotę. Każdy miał niby coś do roboty, nikt nikogo się nie pytał, po co wychodzi. Mnie mama też nie pytała. Dzisiaj myślę, że musieli się domyślać pewnych rzeczy i musieli wiedzieć, że coś jest, dlatego że pani, u której zostałam zwerbowana przez moją kuzynkę do AK (wtedy nie wiedziałam, że to jest AK) była daleką znajomą mojej mamy. Ona coś musiała wiedzieć, jeżeli do niej też przyjeżdżała moja kuzynka i też u niej czasami nocowała.
- Pani tata i szwagier poszli do Powstania?
Byli w Powstaniu. Ojciec był na Starym Mieście. Ale bardzo wcześnie był ranny. Przypuszczam, że jednak moja mama gdzieś szukała go, tylko nie mogła znaleźć, bo przecież ci, co byli na Starym Mieście, to ciągle wędrowali, wychodzili. Tata był bardzo ciężko ranny. Jak słyszałam, to był przenoszony przez powstańców, z którymi był w grupie. Ale nie wiem, jaka to była grupa. Trafili do szpitala w Skierniewicach między Warszawą a Łodzią. Tam do dzisiaj jest duży szpital. Wiem, że tam leżał kilka miesięcy. Mama musiała wiedzieć. Nie wiem, ile czasu minęło zanim się dowiedziała.
Władysław.
- Tata przeżył wojnę i szpital?
Przeżył, ale jak wrócił do domu z tego szpitala po jakimś czasie, tego nie pamiętam, bo wyjechałam do Łodzi, gdzie byłam kilka lat.
- Wie pani, jaki tata miał pseudonim?
Nie wiem nic. Szwagra aresztowali. Zabrali nie tylko jego, bo tam bardzo dużo ludzi aresztowali. Umieścili ich w Teatrze Wielkim. Potem po kolei na estradę i ciach, ciach, ciach! I szwagra w ten sposób ubyło.
Niemcy.
Tak, to było zrobione w czasie Powstania. Ja już się z nimi nie widziałam. Jeżeli chodzi o ojca, to po jednej nocy spędzonej w Warszawie ojciec wyszedł, tak jak ja do swojej koleżanki, tak on poszedł do swojego kolegi. Wiem na pewno, miał grupę kolegów, nie wiem, ilu ich było, pięciu, sześciu, z którymi od czasu do czasu spotykał się w kawiarni. Dzisiaj w tej, jutro w tamtej. Była taka jedna, gdzie częściej się spotykali. Ale nigdy nie było mowy, ponieważ ojciec miał różne sprawy, to tłumaczył się tym, że idzie gdzieś coś załatwiać. Natomiast, jeżeli chodzi o moją siostrę i brata. Brat przecież był bardzo młody, miał wtedy ze czternaście lat albo jeszcze nie miał. Siostra już była sama, bo jej czteromiesięczna córeczka umarła wkrótce po naszym wyjściu. Siostrę i brata Niemcy zabrali ze sobą. Ją wzięli do kuchni, a brata do smarowania samochodów, pojazdów. Potem, jak doszli do Warszawy, to siostrę puścili z wojska. Natomiast mój brat przeszedł z nimi całą Europę. Do końca wojny siedział w Austrii w obozie koncentracyjnym prowadzonym przez Niemców.
Jerzy.
- Proszę powiedzieć, jak szwagier się nazywał?
Nie pamiętam, dlatego że moja siostra potem wyszła za mąż za drugiego mężczyznę. Najpierw go szukała, chodzili i tu i tam. Nie pamiętam, uciekło mi. W każdym razie ona dowiedziała się od kogoś, kto w jakiś dosyć dziwny sposób się uratował, że on tam został zamordowany. Jak oni tych ludzi ustawili na scenie i strzelali, to ci ludzie padali. Jeden, który stal przed szwagrem przewrócił się na niego. Najpierw tego zabili, a tamten się przewrócił na niego. Czy specjalnie, nie wiem. Tego dnia, czy innego wyszedł z tego teatru. Siostra odnalazła tego człowieka. Ktoś jej poradził, żeby się dowiedziała, kto to był. Tak to wszystko okropnie wyglądało.
- Pani została wywieziona na roboty?
Tak, na roboty pod Wrocław. Z Warszawy do obozu koncentracyjnego. Chyba jedną albo dwie noce tam nocowaliśmy. Wydaje mi się, że jedną, bo dwóch nocy nie można było tam wytrzymać. To była remiza pociągów. Strasznie zimno było. Spało się, leżało na tych żelaznych podłogach. [Dobrze było], jeżeli ktoś miał ze sobą coś cieplejszego. Ale ja poszłam [do Powstania] pod koniec lipca, to właściwie nic nie miałam, jakiś sweterek i na tym koniec. Tak że myśmy bardzo tam wymarzli. Dlatego mówię, że drugiej nocy, to byśmy chyba nie przeżyły. Od razu następnego dnia załadowali nas w towarowe pociągi i wywieźli do Wrocławia i tam do obozu koncentracyjnego. Tam też nocowałyśmy jedną czy dwie noce. Rozdzielili nas do pracy na roli. Miałam bardzo fajną pracę. Deszcze zaczęły padać, a my właściwie bez ubrania, tylko to, co kto miał. Myśmy wyjmowały ziemniaki z kopców. Tam była cukrownia, przy której były kopce. [Pracowałyśmy tam] dopóki ta cukrownia nie ruszyła. Jak ruszyła, to od razu zabrali nas do pracy w tej cukrowni. Jakoś się przeżyło. Nie mordowano nas, nie ubliżano nam. Praca nie była lekka, bo trzeba było ładować w worki albo buraki suszone albo susz buraczany, liście buraczane. To wszystko było suszone. Byli mężczyźni, którzy odciągali te buraki. Dla nas to było nie do wykonania. W tej cukrowni było trochę Włochów, byli Jugosłowianie, jeszcze jacyś i pracowali. Ale kiedyś kierownik, dobry, wesoły człowiek, mówi: „Ojej, jaki to będzie [szczęśliwy] twój mąż jak ciebie weźmie za żonę. Przecież ty nic nie umiesz robić i nic nie chcesz robić.” Ja mówię: „No, właśnie, raczej nic nie chcę niż nie umiem.”
- Jak wyglądało pani wyzwolenie?
W Łodzi miałam cała rodzinę ojca. Ci, którzy zostali przy życiu, wszyscy byli w Łodzi. Tam był brat rodzony mojego ojca. On miał żonę, a ta żona miała siostrę, która miała syna. Jak kiedyś z mamą była w Łodzi, to była ta siostra z tym synem. Miałam może jedenaście, dwanaście lat, nie więcej, to było tuż przed wojną, mała byłam. Ten chłopak był starszy ode mnie ze trzy lata. Tam nie było więcej młodzieży, tylko my dwoje, wszyscy starsi. Jakoś się więcej rozmawiało, zresztą on wiedział, kim ja jestem, a ja wiedziałam, kim on jest. Jak myśmy byli na robotach w Niemczech, to któregoś dnia przychodzi Polak, który też był na robotach i mieszkał w sąsiednim baraku, i przyprowadza mi jakiegoś młodego mężczyznę. Mówi: „Słuchaj, ten pan, to do ciebie.” Mówię: „Do mnie?” To minęło już kilka lat, cztery, pięć, bo ja go poznałam przed wojną. On mówi: „Jak to? Nie poznajesz mnie? Przecież jestem siostrzeńcem ciotki Romanowej.” I przypomniałam sobie, że faktycznie go poznałam. Ponieważ on się zwrócił do kogoś, kto zaprowadził go do baraków, więc musiał z nim rozmawiać. I ten był już przygotowany na nocowanie tam, że ten, który go doprowadził, to go przenocuje w swoim [baraku], bo przecież nie wszyscy pracowali na dzień, tak że zawsze jakieś spanie się znajdzie. Przenocował. Opowiadał, co słychać, gdzie kto jest, kto został w Łodzi, kogo wyrzucili. Jego matka miała mały mająteczek, ale na wschodzie Polski, już nie pamiętam, jak się nazywała ta miejscowość. On następnego dnia mówi: „Wiesz, ty tutaj zbieraj się, zabieraj swoje rzeczy, bo mam dla ciebie i dla siebie bilety.” Właśnie do tej miejscowości, gdzie jego matka miała domek. Tam, gdzie był ten domek, to była część zajęta przez Niemców. Mały jakiś musiał być, nigdy tego nie widziałam, nie wiem, jak to wygląda. Mówi: „Popatrz, tu są dokumenty dla ciebie. Wszystko zrobione. Jutro tym pociągiem jedziemy.” Co zrobić? Jechać? Nie jechać? Dokumenty ma, wszystko ma. Dziewczyny mnie jeszcze namówiły, żebym z nim pojechała, że ona ma wszystko przygotowane, wie, jak dojechać do mamy, która jest w tej miejscowości. To był Płock albo Płońsk, jedno z tych miast, czy pod miastem. Pojechałam z nim.
- Ale była pani przecież w obozie.
Nie, w obozie nie, bo już mieszkałam przy fabryce. Z tego obozu koncentracyjnego wzięli nas do cukrowni i dali nam mieszkanie, gdzie była woda, gdzie było centralne ogrzewanie.
- Który to był rok? 1945 czy jeszcze 1944?
To był 1945 rok. To był styczeń. Tam warunki były zupełnie znośne. Poza tym, że nie można było spać bez oczyszczenia łóżka. To było okropne, ale było ciepło, woda, ciepła, zimna, centralne ogrzewanie, stołówka. Nam nawet dawali ze stołówki jedzenie do baraków. Wcale w tej stołówce nie jadłyśmy, tylko w tych barakach. Na talerzach, jakoś to dosyć przyzwoicie wyglądało. Jedziemy pociągiem do Torunia. Widocznie przez Toruń trzeba było jechać. Tej podróży do końca życia nie zapomnę. Jest tak straszny tłok. Dzięki temu utrzymałam się na nogach. Nie było się czego trzymać, o co oprzeć, nic. Nie wiem, ile godzin myśmy tak jechali. W każdym razie do Torunia było dosyć daleko. Mieliśmy się w Toruniu przesiąść i jechać do tej miejscowości. To był teren niemiecki. On zaczął rozmawiać z jakimś Niemcem i mówi: „Jak te pociągi teraz tutaj chodzą?” Bo to był przecież prawie koniec wojny. Niemiec wytłumaczył mu, że jeśli on chce tam dojechać, to niech nawet nie próbuje, bo tam są już Rosjanie, tak że nie dostaniemy się tam. On mówi: „To wysiadamy w Toruniu. I będę tam szukał jakiegoś lokalu.” Okazało się, że ma tam jakichś dawnych znajomych, którzy mnie przyjęli, jego nie. Byłam tam do Wielkanocy, tak że jeszcze wojna się nie skończyła.
- Ale Niemcy już uciekli? Rosjanie już weszli?
Tak, tam już weszli Rosjanie. Niemcy uciekali, Rosjanie przyszli. Nie było powrotu do Warszawy, bo most był wysadzony w powietrze. Tam trzeba było czekać aż oni coś zrobią. I ten chłopak, właściwie to już był mężczyzna, znalazł oficera, który wracał z oflagu do Warszawy. To były otwarte wagony. Ten mężczyzna przyrzekł jemu, że mnie doprowadzi do mojego domu, bo tez mieszkał w centrum Warszawy. I tak się stało. Ale potem, kiedyś po wojnie ten chłopak jeszcze przyjechał, mówi: „Słuchaj, musze ci się do czegoś przyznać.” Mówię: „Do czego masz mi się przyznać?” „Te dokumenty, to wszystko kartofle (To znaczy odbijane stemple) Oni robili stemple z kartofli. Ale przecież nie mogłem ci tego powiedzieć, bo byś za chińskiego boga nie wyjechała.” I w ten sposób dostałam się do Warszawy. W bardzo przyjemny sposób, bo ten pan bardzo się o mnie troszczył w tym wagonie, gdzie właściwie tylko można było ukucnąć.
- Jak się nazywał pani kuzyn, który pani pomógł?
On się nie nazywał tak jak ja, bo to była siostra kogoś, kto doszedł do tej rodziny. Nie pamiętam. Kontakty się nie utrzymały. To małżeństwo z Łodzi poumierało, ja nie mam prawie nikogo w Łodzi teraz. Odeszli wszyscy. […]
- Proszę powiedzieć, czy była pani represjonowana za przynależność do AK albo za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie, po wojnie nie. Poza tym, jeżeli myśmy nie rozmawiali w domu o takich historiach, gdzie, kto jest, to potem w takiej sytuacji po wojnie [tym bardziej]. Zresztą mojego ojca prze ileś miesięcy w ogóle nie było, potem chorował. Moja mama była od tego z daleka, była szczęśliwa, że wróciłam. Mama wróciła wcześniej, bo [Rosjanie] zajęli i można było wrócić do Warszawy. Właściwie nikt ode mnie nic nie chciał, bo byłam za młoda, żeby mogli mnie podejrzewać nawet, że gdzieś należałam. W ogóle się nie mówiło o tych sprawach, taka jest prawda.
- Jakby pani miała znowu siedemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Gdyby były takie czasy jak przedtem, to bym oczywiście poszła, bo przecież nikt mnie nie zmuszał. To była moja własna wola. Tak jak mówię, moi rodzice do dzisiejszego dnia nie wiem, czy wiedzieli czy nie wiedzieli. Przypuszczam, że wiedzieli, bo nigdy, ani ojciec wtedy, kiedy przyszliśmy do Warszawy, ani mama, jak myśmy się wybierali cała grupą do Warszawy [nie pytała], po co idziemy, a przecież to było lato, a ja chodziłam do szkoły, to miałam [wtedy] wakacje. Na pewno nie wiedzieli. Nigdy potem na ten temat nie było rozmowy, bo nigdy nie było wiadomo, kto będzie słyszał tę naszą rozmowę. Za czasów niemieckich mój brat został złapany w łapance, jako bardzo mały chłopak. O młodzieży to się mówiło od szesnastu czy piętnastu lat, a on nie miał tyle. Ojciec robił wszystko, żeby go odnaleźć. W końcu odnalazł. Był taki dom na Skaryszewskiej, gdzie trzymali tych młodych ludzi. Tam była szkoła. Stamtąd byli wywożeni. Ale to jeszcze zanim oni byli w Legionowie. W naszym domu, w którym mieszkałam, mieszkał policjant. Myśmy nie mieli [z nim] żadnego kontaktu, tylko „dzień dobry”, nie mówiło się nawet „do widzenia”. Mój ojciec nie wiedział już co zrobić, żeby tego dzieciaka wyciągnąć. Dowiedział się przez kogoś, że on tam jest. Ten policjant pomógł mojemu ojcu wyciągnąć tego chłopaka stamtąd z tej Skaryszewskiej. Miał tam kogoś znajomego, kto załatwiał te sprawy. W domu już nam się zdawało, że mama nie przeżyje tego, że tego dzieciaka nie ma.
- To był policjant Polak z granatowej policji?
Tak. Ale różni byli wtedy.
Warszawa, 18 stycznia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama