Bogumił Dąbrowski, [pseudonim] War. Urodzony w Warszawie 18 kwietnia 1918 roku. [Stopień] w Powstaniu kapral z cenzusem, Batalion „Łukasiński”.
Mieszkałem na ulicy Nowolipki 33 naprzeciwko kościoła Świętego Augustyna. Tam potem zrobiono getto. Już jesienią stamtąd się wyprowadziliśmy na Nowiniarską 4 mieszkania 13.
Tak, miałem i jeszcze mam. Miałem trzy siostry, z czego najstarsza z sióstr, ale ode mnie młodsza, Anna… Irena i Lucyna jeszcze żyją, tylko nie mieszkają w Warszawie.
`
Najpierw też na ulicę Nowolipki. To była szkoła ćwiczeń przy seminarium. Tam cztery klasy [skończyłem]. Potem chodziłem do szkoły numer 23, wtedy tak zwana publiczna szkoła powszechna, a potem nazywała się podstawowa. Gimnazjum i liceum było rozdzielone, sześcioklasowe gimnazjum i liceum imienia Poniatowskiego na Żoliborzu. To było państwowe gimnazjum numer 5. Skończyłem je w 1936 roku, zdałem maturę.
To była szkoła dla byłych wojskowych. Była bardzo dobra atmosfera. W holu szkoły był napis: Dulce et decorum est pro patria mori. – „Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę.” To była szkoła dla byłych wojskowych. Jak chodziłem, to jeszcze miałem kolegów z lat wcześniejszych, co później zaczęli.
Przede wszystkim to były uroczystości na Józefa Piłsudskiego i potem 11 listopada. Bardzo uroczyście było wtedy. Myśmy mieli orkiestrę dętą, którą prowadził jeden z nauczycieli. Mieliśmy bardzo dobrego [muzyka], grał na fortepianie, były koncerty. On dawno już zmarł, był znany. Nie pamiętam jego nazwiska Bogusław… On też mieszkał na Żoliborzu. On grał na fortepianie patriotyczne pieśni. Myśmy mieli nauczyciela, który w tym czasie prowadził bardzo dobry chór. Głos miałem wtedy nienajgorszy, też śpiewałem w chórze przez parę lat. Do Poniatówki chodziłem od 1932 do 1936 roku.
W domu to w naturalny sposób była patriotyczna [atmosfera]. Nie wiem jak to można określić. Myśmy wszystkie święta państwowe [obchodzili]. Wtedy mieliśmy skromne mieszkanie. Mieszkało nas siedem osób. Mieszkał ojciec, mama, ja, trzy siostry, jeszcze potem babcia, której zmarł mąż, też z nami mieszkała. Tak że było skromne. Myśmy na niektóre uroczystości państwowe to dekoracje w domu robili, siostry też. Przyjemnie nam było wtedy, 11 listopada, czy 19 marca.
Myśmy [przechodzili] przysposobienie wojskowe. Potem już w Legii Akademickiej w różnych uroczystościach i defiladach też się brało udział w święta państwowe. Mam dwa lata przysposobienia wojskowego z obozem zresztą, na szybowcach latałem wtedy.
Tak, przed wojną. To było na Śląsku, góra Goleszów. Teraz zbocze, góra jest, ale tam wybudowano fabrykę. Tam były szybowce, tylko kategoria A i B, następne kategorie to już są wysokie. A i B to jest przelot jak najdalej w prostej linii, a potem trzeba było parę zakrętów zrobić i w określonym miejscu lądować. Potem już nie miałem z tym styczności.
Mój ojciec nie, ojciec stale chorował, miał owrzodzenie żołądka. Mieliśmy wujka, brata ojca, Juliana, on w 1938 roku… To był człowiek o poglądach lewicowych. Potem zorientował się jak to daleko sięga, że to nie są poglądy polskie, a radzieckie, to z tym zerwał. To było latem, lipiec, wyszedł z domu, poszedł się kąpać i zaginął. Ciała nie odnaleziono, nie wiadomo. Wygląda z tego, że chyba jednak został zlikwidowany. Powiedział tylko, że wyjdzie nie na długo, pójdzie wykąpać się. Mieszkał też na Żoliborzu. Nad Wisłę poszedł i zupełnie wsiąkł. Nie znaleziono ciała, nie miał pogrzebu.
Ojciec był mechanikiem. Pracował w Monopolu Tytoniowym na Dzielnej, niedaleko nas. Myśmy mieszkali na Nowolipkach. Mama [była] przy mężu. Tylko o ojcu mogę powiedzieć. Sam to jestem inżynierem mechanikiem.
To jest dosyć skomplikowana historia.
1 września, pamiętam samoloty latające nad Warszawą. Wtedy zbombardowano na Kole parę domów i na lotnisku, zdaje się, nasze samoloty zanim wystartowały. One nadleciały niespodziewanie. Nie było wypowiedzenia wojny, ani nic, tylko oni zaczęli od ataków. […]Było polecenie pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni wyszli z Warszawy, żeby Niemcy nie mogli zabrać mężczyzn. Wtedy z kolegą myśmy szli, tośmy doszli do Bugu. Właściwie to bardzo dobrze, bośmy już zdążyli przejść Bug koło Włodawy… To szczegóły, może nie trzeba opowiadać, ale trochę szczęścia mieliśmy. Tam już [byli] Ukraińcy. Wtedy były niedobre stosunki z nimi. Nie bardzo chcieli [nas] przenocować. Mieliśmy już wrócić się, ale noc zapadała. Ukrainka stara powiedziała: „To idźcie od tamtej strony stodoły i prześpijcie się w stodole, ale zaraz rano wyjdźcie.” Myśmy wtedy wrócili tutaj. Dobrze, że nie miałem na sobie munduru. Jakbym miał mundur podchorążego Legii Akademickiej na sobie, jakbym z nim wyszedł, to bym wylądował za Bugiem. Przecież wiadomo co Niemcy potem robili z oficerami, a podchorążowie to właściwe byli tak samo traktowani.
Nie, z oddziałem nie. Miałem iść do wojska, wtedy się wojna zaczęła.
Studiowałem, wtedy wojna przerwała mi, jeszcze rok miałem. To potem w czasie wojny kończyłem konspiracyjnie. Zaczynam się troszeczkę plątać. Myśmy wrócili zza Bugu z powrotem do Warszawy. Warszawa już była zajęta przez Niemców. Parę dzielnic było zniszczonych, zbombardowanych. Wtedy nie było komunikacji, więc szliśmy od Otwocka pieszo do Warszawy.
Rodzina mieszkała w Warszawie przez cały czas, urodziłem się w Warszawie i moi rodzice też w Warszawie rodzeni.
Ojciec był ewakuowany razem z fabryką i wrócił dopiero w połowie października, ja wróciłem wcześniej. Z fabryką, z zakładem przemysłowym, własnym samochodem, byli ewakuowani. To było nawet tak, że ojciec zdjął jesionkę, obok siebie miał i jesionkę miał przestrzeloną. Oni oprócz tego, że bombardowali, to jeszcze zniżali się i ludność cywilną po prostu atakowali.
Skończyłem szkołę imienia Wawelberga, obecnie o niej nie słychać. Po wojnie została włączona do Politechniki. To była kiedyś znana szkoła, to jest Wyższa Szkoła Budowy Maszyn i Elektrotechniki. Kończyłem wydział budowy maszyn. Przeszło dwa [lata] zdążyłem [przed wojną], samą pracę dyplomową to już w sposób tajny [robiłem]. Oni otworzyli tą szkołę, ale jako…
Tak, szkołę zawodową. Dostałem wtedy pierwszy dyplom, był polsko-niemiecki, ale to był tylko tytuł technika. Dopiero po wojnie wydano mi właściwy, już nie musiałem studiować dalej, tylko wydano mi dyplom inżyniera mechanika.
Tam przez dwa lata, a potem ostatni rok i dyplom to było otwarte jako technikum. Potem wymordowali wszystkich profesorów tej szkoły w czasie, jak Powstanie się zaczęło. 5 sierpnia zginęli wszyscy profesorowie, nawet i woźny, Ziemborowski się nazywał. Ich wszystkich wymordowali. Dyplom potem wydała mi Politechnika na podstawie akt. Szkołę spalono, jednak akta się zachowały.
To tylko krótko. Jeszcze wtedy miałem legitymację, że nazywała się Technische Hochschule, ale to tylko przez pierwsze dwa miesiące, bo potem zmienili na technikum. Dyplom dostałem po wojnie.
I tak szczęśliwie, bo po Powstaniu byłem w obozach. Najpierw byłem w obozie to był Lamsdorf po niemiecku, Łambinowice miejscowość, potem byłem jeszcze w przejściowych obozach. W miarę jak tutaj postępowały wojska polskie i rosyjskie czy radzieckie, to oni nas pieszo stamtąd ewakuowali. Wylądowałem pod samym Berlinem w obozie Luckenwalde. To był wielki międzynarodowy obóz. Tam już byłem do końca wojny.
Przede wszystkim zaczęło się już jesienią, że oni ogrodzili część Warszawy. Tam zamknęli ludność żydowską. Nam wszystkim kazali się wyprowadzić.
Miałem w szkole, jeżeli mam wymienić nazwiska to Mieczysław Rozenrot. Potem ich nie widziałem.
Tam mieszkali oczywiście. Potem tam były bardzo duże zniszczenia, Niemcy tam się strasznie mścili. Myśmy mieszkali na Nowolipkach pod 33, a pod 31 to była szkoła żydowska. Chodziłem najpierw do szkoły, też na Nowolipki do podstawówki. Nawet w domu, gdzie mieszkaliśmy, nawet na naszej klatce schodowej na wyższych piętrach, myśmy mieszkali na parterze, to było parę rodzin żydowskich. W tym czasie to oni bardzo przyjemnie nas traktowali. Jeszcze jak chłopakiem małym byłem, to mnie zapraszali, częstowali a to cukierkami, a to czymś. Tam ich niedużo było, kilka rodzin. Właściciel nazywał się Szmidt. Uważano go trochę za Niemca, a potem się okazało, że to był patriota. On został zamordowany przez Niemców. Nie wiem jak się naraził. Jego córka też zginęła w czasie powstania, miał trzy córki. Jedna żyje dotychczas Szmidt z domu, teraz się Rudkiewicz nazywa. Jej syn jest znanym kolarzem.
Nie widziałem się z nim, jak zamknęli getto, nie wiem jak on zginął. Wiem, że na pewno zginął, przecież tam nikt żywy nie wyszedł.
Krótki termin dali na to, trzy tygodnie czy ileś. Potem obmurowali to wszystko. Nie wszystkie rzeczy nawet [się] zabrało. Nas było siedem osób.
Nie, nic nie dawano. Niektórzy to na tym dobre interesy robili. Żydów na terytorium getta zmieszczono w o wiele gorszych mieszkaniach niż oni [wcześniej] zajmowali. To byli dentyści, to byli lekarze nawet niektórzy bardzo dobrzy i znani lekarze. Oni zajmowali ładne mieszkania. Tak że niektórzy na tym dobre interesy zrobili, bo z byle pokoju z kuchnią się przeprowadzali do trzech, czterech pokoi. My nie, ojciec mój też miał znajomego Żyda i tamten prosił. W końcu żeśmy wylądowali w gorszym mieszkaniu. W tym czasie to nie były mieszkania z łazienkami, ale w mieszkaniu na Nowolipkach była przynajmniej ubikacja, w tamtym nawet tego nie było. Zamieniliśmy na Nowiniarską 4, to prywatnie załatwiono.
Potem nie, przecież ich zamknięto, owszem ojciec przez pewien czas… Ojciec pracował w Monopolu Tytoniowym i przez krótki czas mieli tam przepustki. Wchodzili na Dzielną. Potem bliżej zrobiono mury i trzeba było okrążyć całe miasto od drugiej strony, od Okopowej wchodzić na Dzielną do fabryki. Wtedy jak było przejście, mieli przepustki, to ojciec się naraził. Prosił też znajomy ojca, żeby tam Żydowi [dostarczać] żywność. Ojciec tam zabierał paczki. Raz się udało, drugi raz się udało. W końcu przyszedł ojciec mocno pobity, bo Niemiec [zauważył]. Zresztą bez powodu też można było być i zastrzelonym wtedy. Pobił ojca, przewrócił go, do prania trzeba było jesionkę oddać, bo to jesienią było.
Jak dyplom zrobiłem, też pracowałem. Dostałem nakaz wyjazdu do Niemiec do pracy. Koledzy, którzy pracowali w zakładach mechanicznych „Awia” na Pradze załatwili, że zamieniono mi skierowanie, ale też jako przymus. Skierowano mnie do fabryki. Tam pracowałem dokładnie do 9 grudnia 1943 roku, bo w tym czasie aresztowano mojego ojca. Dostałem lewe papiery na nazwisko Bogdan Grabowski, zresztą krótki czas się tym posługiwałem. Przyszli, zabrali ojca z domu na Nowiniarskiej 4. Na Pawiaku był od 9 grudnia, a już 21 grudnia 1943 roku był rozstrzelany.
O ojcu niewiele wiem. Wiem tylko jedno… Ojciec poza tym, że był dobrym mechanikiem, miał mały warsztacik. Tam było ciasno, po niemiecku Schraubstock mówili, czyli imadło tam [było]. Kiedyś wszedłem, a ojciec naprawiał rewolwer. Coś tam działał, ale ani ojciec mnie się nie przyznawał, ani ja ojcu.
Nie. Nas ostrzegł dozorca, to już był maj 1943 rok, lato w każdym razie. On powiedział rodzicom, że byli agenci, że przeglądali księgi meldunkowe. Później to biura były meldunkowe. Mówi: „Na państwa lokalu się [zatrzymali].” On nas ostrzegł, nie bał się tego, młody dozorca powiedział nam o tym. Tak że wyprowadziłem się w tym czasie od rodziców, oficjalnie wymeldowałem się. Ale w mieszkaniu, w którym byłem zameldowany, to by mnie nie znaleźli. Tylko powiedziane było, że jakby przyszli i chcieli coś ode mnie, czy po mnie by przyszli, to rodzice mogą podać adres, gdzie jestem zameldowany i tak tam nie nocowałem, tylko [w innym mieszkaniu, ale] w tym samym domu na ulicy Kościelnej na Starówce. 9 grudnia byliśmy na imieninach mojej chrzestnej matki, pożegnałem się z ojcem. Nad ranem przyszli do domu. Nie to, że przyszli po mnie, tylko zwyczajnie zabrali ojca, mężczyznę, który był w domu. Chcieli jeszcze siostrę zabrać, ale w końcu zrezygnowali.
Na to nie było szans. Owszem chcieli pomóc. Pismo złożyli z fabryki, w której ojciec pracował, że jest dobrym pracownikiem, że niemożliwe, żeby on miał przestępstwo w stosunku do władz niemieckich. W każdym razie to nic nie znaczyło, nie pomogło. 9 grudnia był ojciec aresztowany, a już 21 był rozstrzelany. Tam czterdzieści czy ileś osób rozstrzelano na Woli na Płockiej, naprzeciwko kościoła na Woli. Potem jak wiadomo było, plakaty wywieszali przecież, to poszedłem tam. Na śniegu w odległości kilku kroków od siebie dwadzieścia miejsc z krwią, nie spłukane jeszcze.
Skąd, przecież ciał nie wydawano, co oni robili z ciałami… Oni gdzieś podobno w okolicy Pawiaka, bo to na Pawiaku trzymali przecież, tam na miejscu zakopywali. Jak ojca wtedy zabrano z domu, to już żeśmy wtedy ani żywego ani… Na to nie było żadnych szans. Myśmy mieli w dalekiej rodzinie, on nie był nawet folksdojczem, on był spokrewniony z moją ciotka, nazywał się Kolb, Niemiec. Przez niego tam się pytano czy byłyby możliwości, żeby ciało [oddali]. On się dowiadywał. Ciała za miliony nie wydadzą. Jak rozstrzelali, potem zrzucali ich tak… Poza tym co myśmy wiedzieli wtedy, to jeszcze potem są i filmy z tego czasu. Wiadomo jak robili, wrzucali na ciężarówkę. Wiadomo jakie były w Palmirach zbiorowe mogiły. Palmiry, już nie pamiętam, ale to jest wiosna 1940 roku.
Miałem przerwę jak aresztowano mojego ojca, od początku 1941 roku.
Wprowadził mnie pan, który nazywał się Bodera. To był ułan, podoficer ułan z Ułanów Krechowieckich… W każdym razie on mnie wprowadził do konspiracji. Z osobami, z którymi miałem styczność, to dotychczas tylko dwie pamiętam. Piątka, dalej to się nie miało kontaktu. Ten pan był aresztowany dwudziestego któregoś maja w 1943 roku. W trzy dni potem już nie żył, tak go męczono w czasie po aresztowaniu. On też był ostrzeżony przez kogoś, przez dozorcę. Nie nocował przez parę tygodni w domu. W końcu przyszedł, nocował tego dnia w domu i zabrano go. Władysław Bodera się nazywał. Dotychczas mam [kontakt] z jego córką, jego żona zmarła już po wojnie. Jeszcze rodzice nasi się znali, bo to byli kiedyś nasi sąsiedzi, jak na Nowolipkach żeśmy mieszkali. Stamtąd musieliśmy się wyprowadzić, jak [powstało] getto, to potem już tylko czasami się widywaliśmy.
Wtedy zerwałem kontakt. Dlaczego? Jak powiedział dozorca, że tu coś się interesowali, to w maju jeszcze było, to ja zgłosiłem ten fakt do kogoś w wywiadzie. Po paru tygodniach mi odpowiedzieli, że wszystko jest w porządku, nie ma [czego] się obawiać. Upłynął pewien czas, ale aresztowano mojego ojca 9 grudnia.
Po skończonej szkole Wawelberga dostałem stopień technika. Zaraz po dyplomie do domu przysłali wezwanie, żebym się stawił do Niemiec w zakładach w Neubrandenburgu czy gdzieś. Miałem kolegów w zakładach mechanicznych „Awia” na Pradze. Oni mnie tam załatwili, że mnie to zmieniono. Zapotrzebowanie złożyli do Arbeitsamtu, oni kierowali do pracy.
Nie mogę powiedzieć, [żebym] miał wielkie zasługi czy wielkie osiągnięcia. Spotykaliśmy się, owszem przeszkolenie wojskowe przeszedłem. Wtedy po przeszkoleniu był egzamin, dostałem stopień kaprala z cenzusem. Koledzy pięciu czy dziesięciu razem ze mną jak zdawało, to oni dostali starszego strzelca, a ja kaprala z cenzusem.
To znaczy, że mam wykształcenie przynajmniej średnie, z cenzusem to maturę trzeba było mieć. Była taka różnica, że z innych szkół szli do zawodówki, a kto miał maturę, to szedł do szkoły podchorążych. Potem już nie zdążyłem, przerwałem, przez pewien czas nie mieszkałem w domu i tak się tragicznie skończyło, bo aresztowano mojego ojca.
Po śmierci ojca, to już tylko Powstanie. Ojciec w grudniu 1943 roku był aresztowany, tuż przed Bożym Narodzeniem był rozstrzelany. Dopiero brałem udział na Starówce w Powstaniu.
Nie, znaczy ja o tym nie wiem. Był czas, że mieszkałem razem, ale potem już nie mieszkałem z nimi. Pewnie, że powinniśmy wiedzieć o sobie więcej. Najstarsza to nie, bo ona przez pewien czas była poza Warszawą. Najmłodsza, ale niewiele wiem jej temat.
Jak się dowiedziałem? Pracowałem już w prywatnym zakładzie mechanicznym, ten pan się nazywał Tadeusz Holenderski, on był adiunktem na Politechnice. On był bardzo zorientowany. Zresztą ja też jednak kontakty miałem od czasu do czasu, nawet nie tylko z kolegami o poglądach podobnych jak ja. Była znana dosyć postać, prawie historyczna Mieczysław Krajewski. On miał pseudonim „Piotr”, był pułkownikiem, ale w AL-u, zresztą zginął. Jak się dowiedziałem? Pierwszy termin to był dzień przed 1 sierpnia.
Na Miodowej. Myśmy mieszkali wtedy na Nowiniarskiej. Tam już było getto. W rezultacie już drugiego dnia Powstania, to już byłem nie na Miodowej, a na Długiej 9, to jest róg Podwala i Długiej. Tam byłem przez cały czas Powstania.
Właśnie nie pamiętam, wiedziałem o tym, ktoś dał znać wtedy, dziewczyna jakaś. Mnie nie było wtedy w domu, byłem w pracy. Mama powtórzyła mi to. [...] W pracy byłem w prywatnym warsztacie mechanicznym. Koniec pracy, normalnie to się siedziało do czwartej, a już o trzeciej [właściciel] wziął mnie na bok, jeszcze kogoś z młodych ludzi, którzy tam pracowali… [To był] niewielki zakład, bardzo dobrze prowadzony, wyposażony, ale nieduży, na ulicy Wolskiej przy samej Młynarskiej numer 26. On mi [powiedział], już wtedy wiadomo było. Dał mi jeszcze bochenek chleba, dał mi nie pamiętam ile pieniędzy, co mi się właściwie nie należały. Powiedział: „Teraz nie wiem, kiedy my się zobaczmy”, pożegnał się z nami. Wyszedłem stamtąd.
Moja siostra miała rodzić, to było na rogu Młynarskiej, a dalej na rogu Skierniewickiej był dom, w którym ona była u krewnych, miała rodzić. Chciałem ją jeszcze odwiedzić. Ale zobaczył właściciel [warsztatu], że ja idę w prawo: „Gdzie pan idzie? Przecież pan nie zdąży do domu, czy na punkt zborny.” Punkt zborny był na Długiej róg Podwala.
Siostra żyje, urodziła córkę w bardzo ciężkich warunkach, przecież to były ciężkie dni Powstania. Ich wszystkich wyrzucili z domu, nocowali przez pewien czas w kościele. Nie wiadomo było co [z] jej mężem, Zygmuntem Kolfem. W tym czasie młodych mężczyzn wywoływali z kościoła na Woli. Niewiadomo co się stało, a ich wszystkich rozstrzelali. Siostra żyje, córkę urodziła w tym czasie w bardzo trudnych warunkach, wody nawet nie miała w tym kościele. Ludzie tam koczowali, masa osób. [...]
Nie, później. Po Powstaniu, po upadku Starówki, kanałami przeszedłem do Śródmieścia.
Myśmy z początku w Wytwórni Papierów Wartościowych mieli siedzibę, ale akcje głównie w Banku Polskim. To była reduta. Cały czas się tam siedziało, nie na kwaterze. Potem, nie wiem w jaki sposób to się stało, nam część kwatery rozbito, nie wiem czy pocisk. Po prostu jedna część budynku w ogóle rozleciała się w pewnym momencie. Myśmy byli w piwnicy. Pod gruzami zginęło kilkadziesiąt osób. Ale w jaki sposób to się [stało]? Do piwnicy pocisk żeby wpadł? Nie było bombardowania. Dotąd nie wiemy jak to się stało, że nam rozbito wtedy kwaterę.
Broń to myśmy dostawali na akcje. Owszem, tak mi wypadło kiedyś, że… Właściwie kontakt między północną częścią Warszawy, a południową jak się chciało przedostać przez Aleje, to tam był wykop zrobiony, bo nawet nie można było zrobić podkopu, bo pod Alejami tory kolejowe są, to jest dotychczas. W tym czasie trzeba było [się] pochylać, bo tylko taka barykada… Przechodziło się, a Niemcy ostrzeliwali z terenu Banku Gospodarstwa Krajowego, jeszcze gdzieś z górnych pięter. Od czasu do czasu, jak ktoś głowę wychylił, to mógł zginąć przy przejściu. [...] Mnie się troszkę myli, bo po wojnie mieszkałem przez pewien czas w Łodzi, ale potem w 1952 roku przeprowadziłem się do Warszawy. Pracę tutaj dostałem, mieszkałem na Noakowskiego.
Akcja? Fakt, to mi utkwił owszem, że mało nie zginęliśmy w czasie wybuchu czołgu, chyba to było 13 sierpnia. To jest znany historyczny fakt. Niemcy czołg zasadzkę [wprowadzili] przez Podwale i tutaj udawali, że uciekli z czołgu. Czołg był wypełniony materiałami wybuchowymi. Znaliśmy jeszcze małe czołgi, które prowadzone były przewodami elektrycznymi, to były „Goliaty”. Niemcy to z pewnej odległości prowadzili, kierowali za pomocą przewodów. Tylko rada była taka, młodsi jeszcze chłopcy, to się czołgali za czołgiem i przecinali przewody. Czołg stawał. Ale jak doszedł, to wybuch był straszliwy. Pierwszy, jak myśmy nie znali tego, to [był] w Pasażu Simonsa, nie ma teraz tego, w tej chwili to jest Ogród Krasińskich, w tym czasie to inaczej to wyglądało. To był Pasaż Simonsa. Pierwszy raz jak czołg nam podjechał, to do dobrze, że ktoś tam krzyknął, wiedział o tym. Myśmy wszyscy, jak barykadę tu mieliśmy, nie tylko z cukru, ale i z soli, to uciekli w głąb podwórza. Czołg wtedy wybuchł, ale nie zrobił nam szkody.
To znany historyczny fakt. To chyba było 13 sierpnia. Myśmy mieli kwaterę na rogu Długiej i Podwala, Długa 9. Byliśmy trochę zmęczeni po akcji. W pewnym momencie wpadł kolega: „Nasi czołg zdobyli!” Myśmy nie za bardzo nawet [chcieli zobaczyć], bo śpiący trochę [byliśmy], po akcji człowiek był zmęczony, nie zawsze było co jeść. Na Starówce w tym czasie jeszcze nie było tak źle pod tym względem. Zaczęliśmy się trochę grzebać i schodzić, żeby zobaczyć zdobyty czołg, bo tak wypadało. Zanim zdążyliśmy zejść, grzebiąc się, jeszcze nie całkiem ubrani, to się stale w ubraniu spało, ale obuwie to się zdejmowało… Byłem jeszcze na drugim piętrze budynku, na półpiętrze, zszedłem i w pewnej chwili trzepnęło mnie o ścianę. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Huk niewielki. Byłem w momencie wybuchu bomby, wtedy jak rozwalono nam budynek, piwnice, to tylko czuje się dmuchnięcia, ale wybuchu się nie słyszy. Zarzuciło mnie o ścianę, trochę mnie zabolał łokieć, ramię i schodzę. Jedno wejście główne, brama była na Długiej 9, a było jeszcze boczne wejście do tej samej posesji.Tam nasz kolega dłoń ma zakrwawioną, coś machnął. Był zaszokowany, coś powiedział. To czołg wybuchł. Jak z sieni wyszliśmy, to już fatalny widok, mięso ludzkie na balkonach, na ścianach, krew. Po długim czasie dopiero robiono kto mógł zginąć, nie było jak zidentyfikować. Przede wszystkim taki podmuch, to ubranie z człowieka zdziera. Widziałem w paru momentach wybuchy bomb, niezależnie czy [ktoś] zginął, przede wszystkim zrywało ubranie. Brzydko to nazwać, ale ludzkie mięso, masa. Próbowali pomóc trochę, łączniczki pomagały, w grzebaniu tego, dół wykopać. Przyznam się, dwie godziny i dłużej nie mogłem, mdło mi się robiło. Człowiek torsji dostaje przy takich przeżyciach. Człowiek zahartowany, przyzwyczajony trochę, ale do takich widoków, to co innego. Człowiek ocierał się o śmierć, sam nawet mało wiedząc o tym. Kiedyś szliśmy Długą omijając poprzecznie barykady, tylko z boku były przejścia. Wyszedłem, a tu mnie tylko tak coś po uchu. To snajper niemiecki, nie wiem, w którym był miejscu i strzelał do nas. Brakowało parę centymetrów, żebym zginął. To nieraz były takie momenty.
Pierwsza akcja to była Wytwórnia Papierów Wartościowych na ulicy Sanguszki w stronę parku Traugutta. Na barykadach różnie, zależnie od tego jakie dowódca dostawał od pułkownika „Wachnowskiego”, od dowódcy grupy „Północ” polecenia, gdzie najbardziej potrzeba w danej chwili. Myśmy na parę dni czy nocy [tam chodzili]. W nocy to można było prawie iść spać, bo Niemcy w nocy nie atakowali. Tylko atakowali przy pomocy ciężkiej broni. Potem, jak już budynki, wąskie ulice zburzyli, to się zrobiły gruzy. Myśmy po tym pieszo chodzili, a oni nie mogli się przedostać. W ten sposób, jak ja to widzę, to się Starówka dłużej trzymała, bo oni tylko ciężka broń i samoloty. Kiedyś na barykadzie Miodowa u wylotu na Krakowskie, to się wydawało, że ich samoloty nurkujące na nas prosto [lecą], a to parę ulic dalej. To jeszcze [były] bomby z opóźnionym zapłonem. Minuta czasu czy dwie i budynki się rozlatywały za nami parę ulic.
Nieraz, bezpośredni kontakt to był [jak] ja, czy kolega zastrzelił [Niemca]. Oni tylko ciężką bronią, samoloty, czołgi, a tak to oni się nie pchali. Kiedyś jak przechodziłem przysposobienie wojskowe, a potem Legię Akademicką, to co jak co, ale strzelać, już umiałem. Oni się bali. W ogóle młodzież w tym czasie, to już była raczej przeszkolona. Co prawda broń pożyczaliśmy sobie na akcje. Na miejscu nikt własnej nie miał. [Mieliśmy] Steny polskie i trochę pepeszy rosyjskich, ale tego było niewiele, raczej [były] polskiej konstrukcji pistolety.
To na Długiej, Podwale jak się zaczyna. Oni jeździli z Pragi, bo oni się właściwie wycofywali już w tym czasie. Z Pragi jeździli przez wiadukt Pancera na Krakowskie Przedmieście. Myśmy mieli barykadę u wylotu Miodowej na Krakowskie. Oni zaczęli. Trudno było, bo oni w czołgach siedzieli. Jak tam paru fizylierów [szło] za czołgiem, to wtedy. Bezpośrednio z broni, to ja wiem tylko o jednym Niemcu. Nie było do nich dostępu. Strzelić w szczelinę czołgu, to się tak mówi, on w ruchu, podskakuje jeszcze jak jedzie, to jest trudno. Owszem, myśmy niszczyli czołgi butelkami z benzyną, ale to raczej młodzi chłopcy. Potem już nie jeździli, jak domy zbombardowali, to po prostu gruzy [były], że sami czołgami nie mogli wjechać.
Nie wiem jak na to odpowiedzieć. Przyjaźniłem się z kolegami, z którymi teraz utrzymujemy kontakt, spotykamy się raz na miesiąc na Starówce. Kolega tam ma wygodny lokal. W trzecią sobotę miesiąca się spotykamy. Jeszcze parę lat temu, jak opłatek, czy urządzało się uroczystość, to przychodziło kilkadziesiąt osób, a teraz to kilkanaście przychodzi, bo już nie żyją.
Miałem sympatię. Potem sympatia, Eugenia, została moją żoną, ale nie żyje. W tym roku umarła na wiosnę. Nie widziałem się z nią w tym czasie, bo nie była w Warszawie.
Wejście do kanału było na Placu Krasińskich. Były trochę słabsze łączniczki i było jeszcze parę osób, które miały tam rodziny i mój dowódca poleciał mi, żebym pomógł. Przepustkę dostaliśmy od „Tomka”, pseudonim. Był pułkownik „Wachnowski” i było paru wyższych oficerów w dowództwie, które w Pałacu Krasińskich się mieściło. Tam dostałem przepustkę, żeby kanałem głównym wejść samemu i te osoby wprowadzić. Nasza grupa z porucznikiem „Szczepańskim”, Poteralski Stanisław („Szczepański” to jest pseudonim), wychodziła bocznym kanałem. Mając to polecenie szedłem kanałem z Placu Krasińskich, z tym że byłem jednym z ostatnich, który wyszedł tym kanałem. Tam była barykada, jako osłona wejścia do kanału, zresztą dotąd tam tablica wisi, na rogu Długiej i na Placu Krasińskich. [...] Niemcy zabijali z karabinów maszynowych. Jak wszedłem [do] kanału, to jeszcze czekałem. Panie to się nie zdecydowały w ogóle wejść do kanału. Tam wtedy zrobiła się, trudno nazwać rewolucja, panika. Wszyscy chcieli wejść do kanału, cywilna ludność. Był sierżant „Barry”, mówili potem major, nie wiem dlaczego, to była żandarmeria wojskowa. W tym czasie po co ona była, to trudno mi powiedzieć. W tym czasie może się przydali, bo osłaniali kanał, bo tak by się nikt nie dostał do niego. Ludność cywilna też się chciała przedostać, mężczyźni. Kobiety, dla których miałem przepustkę nie weszły do kanału. Nasza grupa z porucznikiem „Szczepańskim” [była w] bocznym kanale koło kina „Splendid”, na Długiej był pasaż na ulicę Daniłłowiczowską, tam oni, nie wiem którędy… W kanale byłem koło czterech godzin, wyszedłem przy Foksal na Krakowskim Przedmieściu, cztery, może cztery i pół [godziny], mniej więcej tyle czasu. Tam się nie miało rachuby czasu, ale po wyjściu zapytałem się, która godzina. A oni byli koło trzynastu godzin w kanale. Jeszcze po drodze stracili dwie siostry łączniczki. Oni przechodzili wąskimi bocznymi kanałami. Kanał, którym szedłem, już na Krakowskim był duży. Zresztą nieprzyjemna sprawa, przecież wiadomo co w kanale może przepływać, a człowiek tylko schylony. W kanałach bocznych, to trzeba było się w ogóle czołgać. Na tym nie wyszedłem źle, że w tym kanale [się znalazłem]. On szedł pod Miodową, jeszcze trzeba było [iść] mocno pochylonym, podpierać się, ale już na Krakowskim był spory burzowiec, dosyć swobodnie się szło.
Jak się zobaczyło, jak się spojrzało, jak się wyszło z kanału… Pomagali trochę wyjść, bo człowiek wyczerpany. Tylko trochę pomagali, bo prawdę mówiąc było się tak brudnym, że od razu trzeba było zrzucić całą odzież. Pomagali w tym rzeczywiście, od razu mnie gdzieś tam zaprowadzili, umyłem się. Już teraz nie pamiętam, zaraz obok wyjścia, na Foksal chyba, czy na Chmielnej. Panterkę miałem z opaską. Uprali mi to nawet, bo uważali, że szkoda. Niemieckie panterki z magazynów mieliśmy. Jeszcze jak szedłem do niewoli po upadku Powstania, w szkole się uczyłem po niemiecku, to trochę umiałem, to Niemiec mówi czy zabiłem Niemca? Mówię: „Nie, to z magazynu.”
Właściwie to trudno mi nawet powiedzieć w tej chwili. Grupy, które dostały się na Mokotów miały rzeczywiście trudną sytuację. Myśmy byli blisko Marszałkowskiej, obok kina „Apollo”. Tam myśmy mieli nasza kwaterę. Zresztą o różnych faktach, to jest w naszej monografii. Był tam nieżyjący już obecnie kolega Zajączkowski i ja. Myśmy przyjmowali na Siennej zrzutki radzieckie. Oni zrzucali żywność i amunicję w workach bez [spadochronów]. Teraz to się mówi o tym, że oni mieli specjalne spadochrony do tego, ale zrzucili [bez]. To tylko gwizdnęło koło nas. Myśmy ogniska palili, żeby oznaczyć samolotom [miejsce zrzutu]. Mieliśmy [też] samoloty, które przylatywały przez Włochy, nasi piloci. Jeden z takich samolotów, to też był jeszcze na początku Powstania.
Były kontakty radiowe. Przez pewien czas był razem z nami, [ten] co obsługiwał stację „Błyskawica”. Zasilało się prądnicą, którą napędzana była przy pomocy roweru. To ja sobie rozmawiałem czasami z tym co bezpośrednio nadawał, co łączność miał z Londynem. Na rowerze siadałem, rozmawiałem wtedy z nim. Mogłem swobodnie, to w piwnicy było. To krótko [trwało], bo on się musiał przenosić. Niemcy namierzali to i potem bombardowali. Rzeczywiście, on się wyprowadził stamtąd, a dwa dni później rozwalili nam część budynku.
To nie był nasz znajomy. On miał chyba „Właz” pseudonim. On miał swoje dowództwo, swoje zadania.
Tylko się trochę popsioczyło na Niemców, trochę opowiadało. On mówił, że będzie tu parę dni, musi się przeprowadzać, bo potem bombardują.
W Śródmieściu mieliśmy taką historię, odbieraliśmy zrzutki na Chmielnej. Nawet myśmy [poszli] w ruiny zburzonych domów po wertepach na strych. Oni zrzucali to bez spadochronów. Zorientowaliśmy się, tam był właśnie spadochron na dachu. Część dachu i budynku była zburzona. Tośmy częściowo po schodach, a częściowo bokiem po szczątkach schodów dostali [się] na górę. Tam okazało się, że był kompletny granatnik, instrukcja po rosyjsku. Umiałem trochę, czytałem po rosyjsku, sam się uczyłem. Z instrukcją się poznaliśmy, nie była zresztą skomplikowana. Dokładnie pięćdziesiąt siedem pocisków [było] do granatnika. Ale skąd one były? Kolega „Zając”, Zająckowski Rajmund (już nie żyje od paru lat), on gdzieś to wytrzasnął.
Myśmy potem z budynku na Chmielnej, z kina ostrzeliwali Niemców koło Dworca Głównego dopóki mieliśmy pociski. Oni tam chodzili sobie, byli po stronie, gdzie budynki są na placu w Alejach Jerozolimskich po stronie południowej, a od strony północnej był dworzec. Mieli tam kuchnię, chodzili tam. Myśmy w tym czasie to ostrzeliwali, ale się zmieścili. Musieli się zorientować skąd ich ostrzeliwują, bo nawet wszystkich pocisków żeśmy nie zdążyli [wystrzelać]. Nie od razu przecież [się strzelało], raz, za pół godziny czy za kilkanaście minut drugi. W każdym razie zbombardowali budynek. Myśmy w tym czasie z kabiny kina „Apollo” strzelali z okien. W pewnej chwili zaczął na nas szczekać pies. Zdenerwowałem się, za psem chodziłem, kolega też [wyszedł]. Za chwilę część budynku rozpadła się, czy to bomba czy to pocisk… Musieli Niemcy mieć kontakt, zorientować się i rozwalili nam budynek. Musieliśmy się stamtąd przeprowadzić.
Tylko z początku, śpiewała nam pani Brzezińska. To była cała rodzina: Wacław Brzeziński ojciec, córka Hanka i syn, rodzeństwo. Oni śpiewali, to były znane osoby. Oni mam na początku Powstania czasami śpiewali bezpośrednio na ulicy. Śpiewał Brzeziński. Był Orwid, to był komik, też znany przed wojną. Jest wiele filmów z jego udziałem. On też coś wygłaszał, monologi. Jak czołg wybuchł, to on prawdopodobnie zginął, bo już potem go nie było. Nie widzieliśmy jego. Później jak rodzina wiedziała, że nie ma tej osoby, to można było przypuścić, że akurat zginął w czasie wybuchu czołgu.
„Hej chłopcy bagnet na broń”, to jest „Parasola” piosenka. Muszę sobie uświadomić, które specjalnie dotyczyły… Słowa podobno Krystyna Krachelska [napisała].
Ona zginęła w czasie Powstania, ona była modelem dla pomnika Syrenki. Ona zginęła w drugim dniu Powstania. Nie wiem czy to nie są jej słowa „Hej chłopcy bagnet na broń”. Trudno mi w tej chwili…
To było największe wrażenie. Byłem ranny, nawet w ten sposób przeżyłem przez to, że byłem ranny. W którymś dniu Powstania siódmym czy ósmym byliśmy na akcji na Daniłłowiczowskiej, po prostu obrona barykady. Niemcy podjechali z boku od Senatorskiej i rykoszetem dostałem w twarz. Nie [byłem] za mocno ranny. W każdym razie spuchła mi twarz tak, że mało wtedy się nie udusiłem. Zrobili mi tylko prześwietlenie. Tam utkwił odłamek, ale niewielki, on już został, bo większy mi wyjęli.
W czasie Powstania. Kilka godzin później. Na Bonifraterskiej były zakonnice, tam szpital mieli, gdzie mnie też opatrywano. Już nie byłem później prześwietlany, ale [mniejszy odłamek] tkwił, bo czułem to przez lat. Miałem nieczułe miejsce przez pewien czas. To mnie właściwie ocaliło, że byłem ranny. Przez pewien czas byłem niezdolny do jakiejkolwiek akcji mimo, że to nie była ciężka rana. Nasi, nasz dowódca drużyny „Hanek”, dwie czy trzy łączniczki i kilku chłopców z drużyny, w której wtedy byłem, oni na akcję się wybrali. Chcieli zdobyć trochę amunicji czy broni. Wiem, że poszli na Krakowskie Przedmieście i od tego czasu żadnego śladu od nich nie było. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Usiłowaliśmy się dowiedzieć. Lubiliśmy się wszyscy razem, szkoda była, że nie można było się dowiedzieć. Dopiero jak byłem w obozie to [się dowiedziałem]. Co tam było robić? Dużo się rozmawiało. [Miałem] kolegę, który był w Powstaniu, też na Krakowskim w tym czasie, ale od strony Powiśla. Myśmy byli od strony Starówki, od Miodowej, a on był od strony Powiśla. Mówił, [że] widział wtedy taką grupę, paru chłopców, dwie dziewczyny. Czołgi niemieckie jechały w odstępach z wiaduktu Pancera przez Krakowskie, potem jechały dalej. Oni na czołg rzucili butelki. Niemiec stamtąd wyszedł. Oni załogę likwidowali, a w międzyczasie następny czołg nadjechał i ostrzelał z karabinu maszynowego. Oni wszyscy wtedy zginęli. To dopiero w obozie się dowiedziałem, kiedy siedziałem w Lamsdorfie. Kolega mówił, że widział taki fakt.
Dlatego, że jak bym poszedł na akcję, gdzie oni wtedy poszli, to bym też zginął razem z nimi, mówię to w ten sposób.
Nie, ja bym nie mógł tego nazwać najlepszym, tylko pewną ulgą. To był właśnie upadek Starówki. Jak się dostało w kanał i się szło kanałem, już się nie miało ani bomb, ani walących się budynków, cisza. Trzeba było pod włazami ostrożnie przechodzić, bo Niemcy rzucali karbid albo granaty. To bez przeszkód przeszliśmy. To wrażenie pewnej ulgi.
Przyjemne to może były pierwsze dwa dni Powstania, kiedy się wydawało, że już się rzeczywiście wszystko opanowało. Tymczasem okazało się, że Niemcy… Zresztą oni cofnęli się jak się zaczęło Powstanie w Warszawie. Oddziały, nie pamiętam jakiego generała niemieckiego, cofnęły się po to, żeby zlikwidować Powstanie w Warszawie.
Nie. Z tego, że w ogóle brałem udział, to tak i to że teraz mam kolegów, którzy brali udział w Powstaniu, że się przyjaźnimy. Oczywiście wielu zmarło w międzyczasie. Już mam osiemdziesiąt osiem lat.
[...] To już mówiłem, o czołgu. To mi zostało jako obraz. Od czasu do czasu mi się przypomina. Nie mówię, że się śni, bo był czas, kiedy się śniło. Okoliczności zupełnie w życiu nie spotykane.
Po kapitulacji wyszedłem z oddziałami powstańczymi do niewoli. W Lamsdorfie czyli Łambinowicach byłem przez pewien czas. Potem stamtąd nas…To był duży obóz, w którym było jeszcze paru polskich jeńców. To było poprzegradzane, sektory [były]. Między nimi mało, że ogrodzenia, ale były przerwy. Tam chodziły posterunki niemieckie. Potem parę większych sektorów, gdzie były całe uliczki, a na skraju wieże wartownicze. Jeszcze Niemcy łazili, gdzie przerwa między jednym i drugim ogrodzeniem. Oni tak chodzili w nocy, w dzień.
Mówiłem, że po Łambinowicach myśmy byli… Front jak się zbliżał ze wschodu, to Niemcy nas ewakuowali stamtąd, zresztą pieszo. Jeszcze musieliśmy ich sanie ciągnąć najpierw po śniegu. W tamtych stronach, obecnie nasze zachodnie tereny, to wiosna szybciej przychodzi. Najpierw był śnieg, a potem trzeba było po szosie bez śniegu ciągnąć ich sanie.
Nie. Owszem, jeden zachorował, nie mógł iść, to go zastrzelili jak usiadł. Potem już w samym obozie zmarło paru. Warunki w obozie nie były takie złe. Oni już widzieli, że wojnę przegrywają. W międzyczasie państwa sprzymierzone uznały nas za kombatantów. Przed tym Niemcy nas nazywali Banditen. Po prostu w tym czasie jeszcze nie mieli formalnych uprawnień. Przecież jeniec wzięty do niewoli, to ma swoje prawa, to jest normalne. Byliśmy w paru obozach, w jednym było gorzej w drugim lepiej. Później w Zorau był niemiecki kulawy kapral. Muszę powiedzieć, że tylko wyprowadzał nas rano na apel, a potem do roboty tam chodzili. Mówię chodzili, bo tam zachorował tłumacz. Zorientowali się, że po niemiecku jako tako [się] porozumiewam, to ten kapral [chciał], żebym ja tłumaczył. On umiał po polsku, tylko oni udawali.
Takie lepsze, że chodzili koledzy na roboty, a ja byłem w baraku. Co prawda zimno było. Rozpalili niby brykiety prasowane, napalili w piecu. Były piece w baraku, normalne „kozy”, ale potem to gasili i było zimno. Tam byli przecież różni koledzy o różnych umiejętnościach. Jak któryś [miał] ślusarskie umiejętności, to…
Byłem pod samym Berlinem, w Luckenwalde, ale właściwie w tym czasie, to byłem już [na] przedmieściach Berlina. Tak jak by tu Anin, porównać z Warszawą. Tam było kilku wyższych internowanych polskich oficerów, których przewieźli z Węgier. Jeszcze był tam Trojanowski Mieczysław, syn byłego polskiego wyższego oficera. Trojanowski plakaty podpisywał, rozkazy wojskowe, obwieszczenia. Chłopak, nie wiem jak się tam wtedy znalazł. Jego ojciec już nie żył, imienia nie pamiętam, a jego syn Mieczysław, to był przez pewien czas z nim. Na Węgrzech oni byli internowani. Węgrzy to przyjaźnie… Wiele osób stamtąd zwiało, jak wiadomo potem, do Francji, do polskiej armii wstępowali, ale nie wszystkim się to udało.
Czy Rosjanie kogoś wyzwolili? Rozumiem, tak. Byłem już po samym Berlinem w miejscowości Ludwigsfelde. Luckenwalde to był duży polski obóz. Ale w jakich okolicznościach, trudno mi powiedzieć. Nas kilkunastu przeniesiono do małej miejscowości Ludwigsfelde pod samym Berlinem. Tam było kilku internowanych polskich oficerów, między innymi był syn Trojanowskiego polskiego generała, czy pułkownika.
Nie, jeszcze nie, to [było] w jednym czasie. Wyzwolone tereny, zanim się Powstanie zaczęło, to już były na wschód od Wisły, zajęte przez Rosjan, a tu się zatrzymali i przez to Powstanie, które miało trwać parę dni, to trwało sześćdziesiąt trzy dni.
Wróciłem z paroma kolegami. Jak byliśmy pod samym Berlinem, wtedy rosyjskie wojska [były] na południowej części Berlina, to byliśmy w baraku. To jeszcze nie było wyzwolenie, jeszcze wtedy to był właściwie obóz, tylko niewielki już obóz, w którym byli polscy oficerowie. To było 8 może 7, kiedy tam czołgi rosyjskie podjechały. Stamtąd zwiała cała załoga niemiecka, która nas pilnowała.
Po paru dniach. Niemcowi rower zabrałem, zresztą paru kolegów też. Myśmy uzbrojeni wtedy byli. Tam inne osoby, oficerowie polscy przedwojenni, oni się na to nie pisali. Myśmy dostali się do magazynu niemieckiego w nocy. Oni tam pilnowali. Zabraliśmy stamtąd Bergmany niemieckie. Zresztą nie było źle. Niemcy widzieli, że już po prostu przegrywają, już są ich ostatnie dni, już wojska zbliżały się do Berlina.
Przydała się w pewnym momencie. Jedni Niemcy zwiali w niedużym obozie, w którym byliśmy w tym czasie, inni zaczęli strzelać. Oni [kazali] siedzieć w baraku. To była krótka wymiana, oni zaraz z wieżyczek zwiali. [Za] godzinę już tam były radzieckie czołgi. Polskie wojska to były bardziej na południe.
Było czynem zbrojnym, które w naturalny sposób… Myśmy wtedy nie filozofowali, tylko uważaliśmy, że trzeba walczyć i koniec. Natomiast później to się też mówiło na ten temat, że chcieliśmy sami być wyzwoleni od Niemców, a nie to, żeby nas radzieckie wojska wyzwoliły. Oni i tak się rządzili jak chcieli.
To są tylko wspomnienia. Nie chcę powiedzieć, że przyjemnie, bo cóż to przyjemnego, ale to pozytywnie oceniam. Tym bardziej, że spotykamy się z kolegami, którzy przeżyli. Mało się rozmawia wtedy na ten temat co było, tylko to co aktualnie jest. Politycznie co się podoba, co się nie podoba, to się dużo rozmawia. To co było, to się czasami wspomina. To coś chwalebnego, cieszę się, zadowolony jestem, że sam w tym brałem udział. Moi synowie dopytują [się] nieraz o szczegóły. W monografii naszej formacji Batalionu „Łukasińskiego” pisałem różne fakty w tym czasie, gdzie się lepiej pamiętało. Ale już tam zastrzegłem w wstępie do swojej części, że niektóre rzeczy się zacierają. To pisało się dużo później. Monografię wydano parę lat temu, a ile już jest od wojny. Może dziesięć lat temu jest wydana, nie pamiętam. Wydano niewiele egzemplarzy, kilkaset. Mogliśmy to kupić po dwadzieścia złotych, ale to jedną, a mnie nasz szef to sześć sztuk sprzedał, pozwolił mi kupić sześć. Potem w księgarniach były krótko i były dużo droższe. Rozeszły się momentalnie, bo w zbyt małym nakładzie były wydane. To ostrożne było.
Może z dziesięć lat temu, może z osiem.