Kazimierz Grabowski „Czort”
Grabowski Kazimierz, urodzony w 1927 roku w Dęblinie. [Mój stopień:] strzelec.
- W jakim był pan zgrupowaniu?
21. Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy”, pseudonim: „Czort”.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo? Pan się urodził w Dęblinie. Długo pan tam mieszkał?
Dęblina w ogóle nie pamiętam. Mój tata wykładał wtedy w szkole lotniczej, a ja jako dzieciak wyjechałem stamtąd i w ogóle nie pamiętam. [...]Poza mną nas było sześcioro dzieci: trzech chłopców i trzy dziewczęta. Byłem najmłodszy poza jedną siostrą.
- Gdzie pan spędził dzieciństwo przed wybuchem wojny?
Dzieciństwo [spędziłem] w internacie w Spale, tam gdzie odbywały się spotkania harcerskie. Najpierw ojciec zmarł w 1936 roku, mama zmarła twa tygodnie przed wybuchem wojny. Tak, że oni nie mieli tej przyjemności, żeby oglądać to, co się później działo. Nas to czekało – musieliśmy ich wyręczyć.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Myśmy się spodziewali, wszyscy w Polsce! W internacie było radio i o szóstej nad ranem oni przylecieli bombardować Tomaszów Mazowiecki. Stamtąd przyjechali mieszkańcy i stąd wiedzieliśmy. A później różnie bywało. Później Wojsko Polskie przewiozło nas ze Spały do Góry Kalwarii. Stamtąd, już jak Niemcy podchodzili do Wisły, to czterdzieści kilka dzieciaków, małoletnich, szło całe noce, a w dzień się sypiało. Mieliśmy wiele ciekawych rzeczy. Myśmy się śmieli, bo Niemcy nas kiedyś złapali, samoloty latały nad nami. Była kopka siana, tylko taka duża. Jeden z naszych kolegów, jak samolot leciał z [jednej] strony, to on na drugą stronę uciekał. Jak ten przeleciał tu z powrotem, to on znowu uciekł tam gdzie był. Chłopak miał wtedy 11 – 12 lat. Wiele tego było, tylko niestety nie wszystko jest bardzo ciekawe dla ogółu. Jak człowiek sam to przeżył, to inaczej na to spogląda, inaczej to czuje.
- Pan z Góry Kalwarii razem z innymi dzieciakami szedł do Warszawy?
Nie. Nasza kierowniczka wykombinowała – myśmy poszli na piechotę w okolice Garwolina i tam ona doszła do porozumienia z Niemcami. Niemcy pozwolili nam wsiąść do pociągu, który jechał do Warszawy, do Anina, czy Wawra. Myśmy tam o dwunastej w nocy zajechali i później taka gromada czterdziestu kilku dzieciaków wędrowała przez Most Kierbedzia na piechotę, na ulicę Wolność. Tam żeśmy osiedli na parę dni. Ta pani, która prowadziła internat w Spale, znała doktora Korczaka. Znała panią, która prowadziła ten dom na Bielanach i wspólnie, dwie panie chciały wyciągnąć Korczaka z getta. Ale on powiedział „Nie. Moje dzieciaki – ja z nimi idę”. Tak się skończyło! Zagazowali go ze stu dziećmi. Później na Bielanach w internacie byłem aż do końca wojny.
- Gdzie na Bielanach znajdował się ten internat?
On ciągle jest, do tej pory. Nazywa się „Nasz Dom”. Przy Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Tam Niemcy stali. Zabrali to, ale drugą część, nawet aż po Lasek Bielański, gdzie byli marianie, prowadzili szkołę to...Większość nas, dzieciarni, porozsyłali do różnych szkół. Część chodziła do szkół, na przykład ci, co już do gimnazjum, to część była u ojców Marianów, druga część była w szkole na Mokotowie.
- To jest przy Alei Zjednoczenia ten dom?
Tak jest, Plac Konfederacji i Aleja Zjednoczenia. Ten budynek jest w kształcie samolotu, jak z góry się spojrzy na niego. […]
- W internacie spędził pan całe lata okupacji?
Właściwie tak.
- Jak wyglądało życie w tym internacie?
Człowiek był głodny, na pewno. Bo jak zjadł kromkę chleba, to musiała mu na cały dzień starczyć, żeby mieć obiad. Ale towarzystwo jakoś sobie radziło. Przynajmniej o tyle, z tego co ja pamiętam, że jedno drugiemu pomagało. Tam były dzieci, które miały po parę lat, do –powiedzmy – piętnastu, szesnastu. Z tego, co spotkałem się w opowieściach, większość z nich była zadowolona z pobytu na Bielanach.
- Czy tam też ukrywały się jakieś żydowskie dzieci?
Były. Mnie nie przedstawili, ale wiem, że były, bo później jak doktora Korczaka i dzieciarnię zabrali do getta, to nawet nasze wychowawczynie czy wychowawcy mówili, który był Żydem. Tam chyba gdzieś są wybudowane tablice pamięci, albo robią to, w tym internacie, żeby uczcić [ich pamięć].
- Czy wchodzili tam Niemcy, robili jakieś rewizje?
Robili! Przewracali, nie dawali spać. Ale co oni mogą zrobić mając dwunastoletnią dzieciarnię. Jakby mieli wziąć, to by musieli wziąć wszystkich! Zresztą tak się stało! Pani Maryna Falska, która prowadziła ten dom na Bielanach, doprowadziła do tego, żeby się spotkać z doktorem i z tą drugą panią, która nas prowadziła w Spale. Ale wspólnie jakoś sobie towarzystwo radziło. Dzieciaki były zgodne. Zdarzyło się, że dostał w nos, czy piłką, czy palantem – jak się mówiło. Ale to normalna rzecz przecież. Gdyby nie to, że człowiek był właściwie niedożywiony, to chyba jedne z najlepszych dni mojego życia. Jak człowiek przyjmie i posłyszy to wszystko.
- Pamięta pan jeszcze innych wychowanków z tego domu, jak się nazywali?
Pamiętam. [Byłem] ja, mój brat, Henryk Grabowski tam był przez pewien czas. Była najmłodsza siostra, Irena Grabowska – ta o cztery lata młodsza ode mnie, Mioduszewski Julek. Kincbok, to jest ten, którego zastrzelili na Mokotowie już właściwie po zawarciu umowy.
To powstaniec, on był od nas z internatu. Ich grupa była na Mokotowie, poszła do akcji. Jak Mokotów się wycofywał kanałami do Śródmieścia, to on wyszedł i go Niemiec zastrzelił.
- To nie jest polskie nazwisko?
Mnie się zdaje, że z któregoś z krajów bałtyckich. Estonia, Łotwa...
- A w tym internacie to były jakieś sieroty, półsieroty, tak?
Gros to sieroty. Były półsieroty też, ale myśmy musieli tam wszystko robić, sprzątanie… Dobrze, że gotowania nam nie kazali robić jeszcze. Ale cały internat musiał być sprzątnięty rano przed godziną siódmą, jak do szkoły się szło, bo tam szkoła zaczynała się wtedy o ósmej. Mieliśmy dobry spacer z Alei Zjednoczenia, przez ulicę Marymoncką, aż do Lasku Bielańskiego do ojców Marianów. To też zajmowało trochę czasu. My czasami wykręcaliśmy się z tego, bo tam wzgórze było, zaraz za tym, było lotnisko niemieckie. I my stojąc na tym wzgórku widzieliśmy co się dzieje na lotnisku. Mogliśmy godzinami tam siedzieć i podglądać. Jakby każde z nas chciało tak opowiadać, to by zało grubej książki! Niemcy już w czasie Powstania przyjechali i powiedzieli, że internat musi się wynieść stąd. Jedna z kierowniczek tego dnia dostała szoku – atak serca i koniec! A ich wywieźli rzeczywiście. Zapomniałem jak ta miejscowość się nazywa. Niemcy zaopiekowali się całością tego internatu, bo tam po pierwszych dniach bitwy powstańczej leżało trzech czy czterech Niemców rannych. Oficjalnie ten dom był szpitalem.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją? Czy w ogóle pan się zetknął?
U nas w internacie przez cały czas wiedzieliśmy, że coś się dzieje. Ja wstąpiłem oficjalnie do Armii Krajowej w 1943 roku we wrześniu.
Kolega ze szkoły najczęściej. Zresztą jeden z naszych wychowawców był kapralem podchorążym wtedy, a jego ojciec przedtem był dowódcą 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”. Mieszkał w tak zwanych blokach podoficerskich przy Cytadeli. Stamtąd zresztą zaczęła się nasza działalność, od Cytadeli. Co mnie tylko zadziwiło, że my – nasze chłopaki, mieliśmy dwa ciężkie karabiny maszynowe przechowane do 1944 roku. Jeden to był tak zwany „Maxim”, a drugi to był taki polski, ciężki karabin na nóżkach. I oni niby prowadzili podchorążówkę w Straży Pożarnej na Potockiej. Tam mieli lekcje. Uczyli się, zdawali z różnych rzeczy [egzaminy.] Nie mieli czasu, żeby się zabawić. Człowiek myślał wtedy o czym innym.
- Pan złożył przysięgę w 1943 roku?
Tak. We wrześniu.
Koledzy z internatu – dlatego myśmy wszyscy się znali – używaliśmy pseudonimów oficjalnie, ale na ogół to byli koledzy. Jeden drugiego wciągał. To tak samo dlaczego ta druga część naszych kolegów wylądowała na Mokotowie? Bo sprawy szkolne! Tam była szkoła tak zwana „mechaniczna” i część naszych kolegów tam chodziła do gimnazjum. Kilku nas zostało tu na Bielanach, a tak gros to miało na Mokotowie Powstanie. Nawet jednego kolegę miałem, który poszedł zdobywać lotnisko na Okęciu. Naturalnie wszyscy wiemy o skutkach, jak to mogło wyglądać. […]
- Na czym polegała pana działalność w konspiracji?
Przede wszystkim ćwiczenia wojskowe i przygotowanie się do tego, co człowieka może czekać. Wspomniałem o tej podchorążówce, która była w Straży Ogniowej na Potockiej. Tam przychodzili ludzie cywilni, po to, żeby nauczyć się czegoś, co im będzie potrzebne! Poza normalną służbą strażacką.
- A czy było roznoszenie ulotek, malowanie kotwic na murach?
Nie. Myśmy tego nie robili. Do tego było przeznaczonych kilku kolegów, którzy się zajmowali tym. Myśmy się nie bawili w te rzeczy. Pamiętam aleję Zjednoczenia wychodzącą prosto na Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Któregoś dnia idąc do szkoły patrzę, że tam koło wartowni dwie wielkie kotwice wymalowane. W jedną noc! Mimo tego, że strażnik stał tam przez cały czas. Nie wiem jak to robili chłopaki.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
W ogóle do walki były, bo myśmy chodzili na ćwiczenia poza Warszawę. Co pewien czas na ćwiczenia wojskowe wychodziliśmy. Człowiek młody, chciałby wszystko pojąć, ale to się nie dało tego zrobić, trudno powiedzieć: „nie chciało się” – nie bardzo wiedział o co chodzi naprawdę! Poza tym, że obowiązkiem jego było robić to, co się robi.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944?
Tragedia. Tak jak powiedziałem, nasz dowódca spojrzał na zegarek i powiedział: „Panie Maj, za pięć piąta idziecie do akcji”. Nasz dowódca dwóch nas puścił – mnie i kolegę. Mój kolega miał pseudonim: „Bies”. Pobiegliśmy, a za nami cała drużyna. Tylko zanim dobiegliśmy do fortu Traugutta, to już jednego u nas Niemiec zastrzelił. I my w krzakach pod fortem Traugutta siedzieliśmy do godziny, chyba drugiej nad ranem. Już po deszczu. Wycofując się, czterech zabitych zostawiliśmy, nie można było [ich zabrać.] Czterech było rannych i nas wtedy jeszcze czterech było całych. Podchorąży nas puszczał pojedynczo, mówił: „ Ty, jako ranny idziesz z tym zdrowym.” I tak wróciliśmy z powrotem na kwaterę, z której wyszliśmy do Powstania.
- Co to była za kwatera? Gdzie ona się znajdowała?
To były bloki podoficerskie przy Cytadeli. Jak żeśmy rzucili pierwsze granaty na Fort Traugutta i jak zobaczyłem jak Niemiec strażnik wieje do Fortu, to mnie się śmiać zachciało. [Myślę:] „No to tacy panowie byli? Robili co chcieli i z nami i bez nas, a tu nagle on stracha dostał?” Jeszcze co, wtedy to ja już miałem trochę pietra, bo oni wyszli z fortu, szła ciężarówka i pewnie z tuzin [tych] z Wehrmachtu. Przechodzili koło nas tam, gdzie myśmy leżeli. Żaden w te krzaki nie szedł. Leżałem, a on przechodził pół metra czy metr ode mnie. Nie zajrzał żaden! Takie to odważne towarzystwo było! Mnie się tak wydaje, że gdybyśmy rzeczywiście mieli broń, naprawdę, przynajmniej jako taką, to by Powstanie inaczej się potoczyło.
- Jak pan był uzbrojony tego pierwszego dnia?
Miałem dwa granaty. U nas, z naszej drużyny, co poszliśmy, to tylko granaty mieliśmy. Ani pistoletu, ani karabinu, nic!
- Co pan miał zdobyć z kolegami?
Mieliśmy zdobyć to co się da! Każdą broń!
- Pierwszym waszym zadaniem było zdobyć Fort Traugutta?
Tak. Jak tam wejść?! Tam jest głęboko wykopana fosa, później jest wał z ziemi, dwa czy trzy metry wysoki. Jak tam się dostać!
- Co było dalej po tej nieudanej akcji?
Myśmy się wycofali dwójkami z powrotem na kwaterę. Nas podchorąży znał, bo tam jego mama mieszkała. Poszliśmy do niego i na następny dzień Niemcy wyszli z Cytadeli ludzi łapać. A myśmy we trójkę: nasz podchorąży, kolega i ja, przesiedzieli cały dzień w schronie przeciwlotniczym. Już nawet jak było trochę tak niebezpiecznie, bo schron się zaczął walić, my żeśmy stali i na głowach go trzymali, ale to normalne przy takich historiach. Później poszliśmy na górę, na Mickiewicza (już nie pamiętam, który numer teraz) i tam dospaliśmy jeszcze dwie, czy trzy godziny. Rano zobaczyliśmy koleżankę, łączniczkę, która z nami była, idącą właśnie w stronę Cytadeli i żeśmy ją zatrzymali. Wzięła nas na kwaterę, gdzie miała urzędować jako sanitariuszka. Żeśmy dzień przespali, a następnego dnia zaczęło się nowe wojsko tworzyć, nowe oddziały. Część towarzystwa, ta, co poszła do Kampinosu, zaczęła wracać. A część była [na miejscu], nie wychodzili w ogóle do Kampinosu, tylko zaczęli się organizować. Barykady trzeba było postawić, nie wiem po co, bo czołgi niemieckie tylko zabawę sobie znalazły. Ale oni też dostali od nas!
- Pan został przydzielony do tego innego plutonu?
Nie, razem z naszym plutonowym przeszliśmy. To był jego znajomy, dowódca, oficer 21. Pułku Piechoty. Zresztą gros tych oficerów, dowodzących nami, to byli żołnierze sprzed wojny, 21. Pułk Piechoty. Mieliśmy oficjalne odkrycie, że taki oddział bierze udział, przy wystawnym stole, gdzie można było wszystko dostać do jedzenia. To było w szkole, w „Poniatówce” na Żoliborzu, bo tam były nasze kwatery. Część stała w samej szkole, a druga część w blokach mieszkalnych. Długie historie. Nawet nie będę opowiadał, bo tam były dwa natarcia od nas idące, żeby przerwać linię niemiecką przy Dworcu Gdańskim. Z jednej strony nasze oddziały atakowały (te z lasu i inni, co pozostali), z drugiej strony ze Starówki towarzystwo. No, ale niestety nie udało się.
Ja tam byłem na służbie tylko, bo nie wiem dlaczego tak niefortunnie się stało, że nasi wysłali wojsko, które nie miało zielonego pojęcia o walkach w mieście – tych chłopaków z Wileńszczyzny, którzy przyszli do Puszczy Kampinoskiej i później byli na Żoliborzu. Ponieważ oni byli uzbrojeni, a my nie, to wysłali ich do tego natarcia! A oni w ogóle terenu nie znali.
- Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim.
Dla mnie najgorsze to było to, chyba, że mimo tych wszystkich niedociągnięć, to... Miałbym wiele do zarzucenia. Nie chcę tego publicznie za bardzo mówić.
- Jakieś tragiczne wydarzenie, śmierć kolegi..
.Zachowałem się ja do tej pory. Strzelali do ludzi koło mnie leżących czy stojących. Człowiek trochę stwardniał, mimo tego że jeszcze ciągle dzieckiem był. Ale chyba prędko się to zmieniło. Prędko dorośliśmy! Za prędko może.
Nie, ona parę dni później, bo ona była w innym oddziale.
- Jak pan wspomina swoją żonę z tamtego okresu?
Dzieciak taki biegał kędzierzawy. I tyle. […]
- Czy ma pan dobre wspomnienia z Powstania Warszawskiego?
Co tam może być dobrego w takich warunkach. Pewnie, że nieraz trochę śmieszne historie tak samo się działy.
- Proszę nam opowiedzieć taką śmieszną historię.
Za wiele ich było. [...] Były historie z bronią. Rosjanie później zaczęli zrzucać nam broń, ale Niemcy też mieli swoją własną broń. Myśmy jeszcze będąc w śródmieściu żoliborskim, rozbili samochód ciężarowy z Niemcami i lotnikami, którzy tam jechali. Ja z kolegą dostałem pod opiekę lekki karabin maszynowy, taki na bębny. Ale żaden z nas nie potrafił go obsługiwać! Przycisnęli jednego z tych Niemców, co się dostał do niewoli i on nam wszystko pokazał: jak trzeba robić i co trzeba robić. Jak człowiek jest silny, to inaczej o tym dzisiaj rozmawia. Wiem, że tylko sześćdziesiąt kilka dni mieliśmy Powstanie, ale tyle się w tym czasie działo, że tego nie sposób spamiętać! Nawet czasami jak człowiek opowiada, to opowiada niezupełnie tak, jak to było!
- A jak przyszedł moment kapitulacji, jak to się odbyło na Żoliborzu?
Na całym Żoliborzu to nie wiem, ale wiem, co było u nas. Dostaliśmy rozkaz wycofywania się z tych pozycji, gdzie byliśmy i powiedzieli nam: „Idziecie za Wisłę, na drugą stronę.” Myśmy z kolegą, też podchorążym, wybiegli z tego domu, gdzieśmy byli, po takiej drabinie na dół. Patrzę, przed nami Niemcy. Dobrze, że nie zaczęliśmy strzelać, a tylko krzyknęliśmy do nich: „Ręce do góry!” Co się okazało: tych trzech, czy czterech Niemców, to byli parlamentariusze, którzy przyszli załatwić poddanie Żoliborza. Bo już wtedy z centrali niemieckiej doszło, że Powstanie się kończy i oni mają to zlikwidować.
- W którym to było miejscu? Jaki to był dom?
„Szklane Domy”. Ulica Mickiewicza, jak na Marymont się zjeżdżało, to po prawej stronie.
- Proszę powiedzieć jak nastąpiła kapitulacja? Jak pan wyszedł z Warszawy?
Nas wszystkich zagonili na Powązki do obozu, w nocy. Stamtąd następnego dnia wywieźli nas do Pruszkowa. Tam poznałem bliżej żonę. Bo tam nie było gdzie spać, ani czym się przykryć, a ja gdzieś zgrandziłem płaszcz futrzany. Na podwyższeniach takich, z nią, żeśmy sobie spali jak aniołki. Trochę twardo było, ale bywały gorsze chwile.
- I stamtąd gdzie pana przewieźli?
Z Pruszkowa nas załadowali do pociągu i pojechaliśmy do obozu Altengrabow. To [był] obóz jeniecki. Porozsyłali nas. Zabrali nas stu dwudziestu czy coś takiego, później podzielili to na trzy, po czterdzieści kilka głów, i tak jak wspomniałem, już po zakończeniu wojny, jeszcze te szczeniaki Niemcy strzelali do chłopaków.
- Gdzie pana zastało wyzwolenie?
Miejscowość, gdzie myśmy pracowali to była cukrownia w Osterwieck. Ale cukier się już skończył przed świętami Bożego Narodzenia, trzeba było nas czymś zająć. Pracowaliśmy na kolei, jakieś magazyny żeśmy pilnowali. Znaczy pilnowali tyle, że było dobrze, że można było coś zgrandzić do jedzenia na lewo! Ciekawe były te okolice, gdzie myśmy byli. To góry... Halberstadt, Wernigerode, a te miejscowości, gdzie nas przenosili… Duderstadt. Jak nas właściwie Amerykanie odbili… Szpica pancerna szła do przodu, nie zatrzymując się. Co za nimi się dzieje, to nieważne. Do nas jak podjechali, mieli samolot, który podglądał, podjechali, bo widzieli, że wojsko jakieś idzie, ale na tyle ten Amerykanin był przytomny, że zaczął strzelać z karabinu maszynowego ponad naszymi głowami. I myśmy wszyscy wyszli, ręce do góry. On zapytał tylko jakiej narodowości, ten z tego czołgu. Myśmy odpowiedzieli, to on zwinął majdan, pojechał do przodu, z tyłu przyjechały specjalne wozy, które jeńców zabierały. A myśmy znowu na piechotę wrócili tam, skąd wyszliśmy, bo co mieliśmy [zrobić.] To była trzecia godzina nad ranem! Gdzie szukać kwatery! Pierwsze, zatrzymaliśmy się, żeby coś pojeść. Była taka gospoda niemiecka. Chłopaki sobie pojedli dobrze i na wszystko im było.
- Jaki to był dzień i miesiąc?
Po Bożym Narodzeniu już, grudzień chyba.
- Gdzie pana zastał koniec wojny?
Zacznę od tego. Jak nas Amerykanie odwozili, to do nas przyszedł polski kapitan, który uciekł z niewoli. Jemu Amerykanie powierzyli [zadanie], że ma wyłapywać Niemców, którzy byli w jednostkach SS, czy Gestapo. On się tym zajął. Naszym zadaniem było wyłapywać tych [niezrozumiałe]. Chodziliśmy tak jak oni u nas w Polsce, to my później u nich. Nasz kapitan kiedyś zamknął jedno z tych miasteczek, otoczył dookoła i powiedział, że wszyscy panowie z okolicy, w wieku lat tylu i tylu, mają się zgłosić u burmistrza. A później, mama jednego z [moich] kolegów przyjechała, bo była w Murnau w Austrii i ona wróciła do obozu, tam, gdzie była, a jej syn ze mną, powiedzieliśmy: „To my jedziemy do Włoch, bo tam są polskie szkoły itd.” W tym czasie przyszedł transport pomarańczy z Włoch do Niemiec dla dzieciarni. Myśmy tym transportem, jak wracał do Włoch, zabrali się. Byliśmy na samym południu Włoch niemal. To też dobre czasy, bo beztroskie. Człowiek nie musiał żadnych wielkich obowiązków mieć.
- Z Włoch przyjechał pan do Anglii?
Stamtąd przyjechaliśmy tutaj.
- Dlaczego zdecydował się pan zostać na emigracji?
Trudno powiedzieć. Anglicy urządzili głosowanie dla obcokrajowców, czy chcemy wracać. Wypełniło towarzystwo. Ci, co nie chcieli, to zostali. Ale wagony szły z Zachodu z polskimi jeńcami, całe masy! Myśmy przez pewien czas stali w ex-obozie marynarki wojennej niemieckiej, który zajmował się rejestracją tych, co wyjeżdżają. A ostatnie nasze wybryki to... Część tego zajęliśmy, a tam ponad dwa tysiące ludzi mogło się zmieścić. Oni kiedyś zrobili przegląd, szukając esesmanów. Bo to proste wyjście zobaczyć tylko, czy pod pachą mają tatuaż.
- Zdecydował się pan nie wracać do Polski?
Zdecydowałem się zostać. Miałem tutaj w kraju trzy siostry i brata, który przez Oświęcim przeszedł też. Z tego, co człowiek słyszał, co się tu dzieje, to nie było sensu wtedy wracać. […]
- Dlaczego pan przyjął taki pseudonim „Czort”?
Tak przyleciało człowiekowi do głowy. Proste, łatwe do zapamiętania, a poza tym, z tego co mi mówili, to ja mam trochę coś z tego diabełka w sobie.
- Czy gdyby pan miał znowu siedemnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Chyba tak, chyba tak...Człowiek nie może być pewny, tak? Ale nawet po tym, co mnie spotkało, to chyba jednak bym poszedł.
Londyn, 29 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama