Jolanta Bartnikowska
Nazywam się Jolanta Prusińska, urodziłam się 10 lutego 1933 r. w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim byłam pomocniczką przy szpitalu zwanym „Blaszanką” na Powiślu.
- Jak rozumiem, w momencie wybuchu wojny miała pani dopiero 6 lat. Czy pamięta pani jakieś wydarzenia sprzed 1 września?
Sprzed 1 września pamiętam tylko psa. Pamiętam za to pierwszy dzień, kiedy szłam do szkoły. Moja szkoła była na Zagórnej, była nowoczesna. Właściwie to moja siostra szła pierwszego września do drugiej klasy, ja miałam wtedy sześć lat, więc jeszcze nie musiałam iść do szkoły, ale bardzo chciałam. Odprowadzałam siostrę do szkoły i taką tam zrobiłam awanturę, płakałam, że mój ojciec nie wiedział, co ze mną zrobić. Wobec tego zostawił mnie w tej szkole i tam sobie chodziłam – zupełnie nieprzygotowana, nie umiałam czytać, ani pisać, nie znałam literek. Z czasów początków tej szkoły pamiętam taki moment – zanim Niemcy zajęli budynek, odbyło się zebranie całej szkoły na sali gimnastycznej. Pamiętam niemieckie buty – pewnie dlatego, że wzrokiem wyżej nie sięgałam, a ten Niemiec był wysoki, w zielonym mundurze. Byliśmy zebrani na sali gimnastycznej i powiedziano nam, że będziemy przeniesieni do innej szkoły, bo tutaj będą Niemcy. I on rzucił na podłogę torbę cukierków – śmieszne, ale żadne dziecko nie zrobiło ani kroku, nikt nie podszedł po cukierek. To była taka chwila ciszy, którą jeszcze w tej chwili pamiętam.
- Zaczęła pani naukę w 1939 r.
Tak.
- Ile dni chodziła pani do szkoły?
Przenieśli nas wkrótce na Wilanowską, więc chodziłam do szkoły w czasie wojny, tylko już nie na Zagórną, bo tam byli Niemcy, ale na Wilanowską w normalnym budynku mieszkalnym. Klasy były zrobione z pokoi.
- Pamięta pani wybuch wojny?
Pamiętam, że coś się działo. Przyjechała do nas rodzina, która też mieszkała w Warszawie, na Żurawiej. Przyjechali z psem, było ogromne zamieszanie i pamiętam, że ponieważ przyjechało dużo osób, mama nie za bardzo miała czym ich nakarmić, więc jadło się makaron z sokiem – bardzo dziwne, ale tak się wtedy jadło.
- Z czego utrzymywała się pani rodzina?
W czasie wojny czy przed?
Przed wojną mój ojciec pracował w PZL-u na lotnisku. Był elektrotechnikiem, czy elektromonterem – w każdym razie elektrykiem. W czasie wojny było z nim rozmaicie – był wywieziony, nie było go przez kilka lat. Kiedy uciekł z Niemiec, tylko bywał w domu, ponieważ się ukrywał. Moja mama, z zawodu nauczycielka, ale nie pracująca w zawodzie, umiała szyć – podczas wojny szyła i z tego nas utrzymywała.
- Czy ta pensja wystarczała na zaspokojenie podstawowych potrzeb?
Nie, jakie tam potrzeby. Ciągle byłam głodna – to pamiętam z czasów wojny. W Powstaniu nie byłam głodna, ale w czasie wojny ciągle – pamiętam, że zjadałam po pięć talerzy jakiejś zupy, bo oczywiście tylko zupę się jadło. Było u mnie w czasie wojny bardzo ciężko.
Mieszkałam na Przemysłowej numer 23. Cały czas, od początku. Do Powstania, dokąd Niemcy nas nie wyrzucili.
- To jest obecnie w okolicach Trasy Łazienkowskiej?
Tak, w tej chwili nie ma już tego domu – zresztą był częściowo spalony. Przechodzi tamtędy Trasa Łazienkowska, mniej więcej w miejscu tego budynku jest przystanek Rozbrat.
- Czy zetknęła się pani w czasie okupacji z konspiracją? Rozumiem, że była pani małą dziewczynką...
No tak, byłam małym dzieckiem. Przychodził do nas sąsiad, którego bardzo lubiłam, miał siedemnaście, osiemnaście lat miał, młody człowiek – głównie do ojca, wtedy, kiedy ojciec był – i rozmawiali o takich różnych sprawach. Bardzo go lubiłam, bo opowiadał rozmaite historie. Wiedziałam, że on jest w jakiejś konspiracji, ale nie orientowałam się dokładnie, co to jest, jak to jest.
Nasz dom był częściowo zajęty przez Niemców – to była niemiecka dzielnica – więc jako nowoczesny, wybudowany w latach trzydziestych, był zamieszkiwany częściowo przez Niemców. Ciągle nas wyganiali z tego domu, mama ciągle szukała mieszkania, ale w końcu jakoś udało nam się to załatwić, nie wiem, w jaki sposób. Może dlatego, że to był parter i to im nie odpowiadało. W każdym razie mieszkało w tym domu kilka rodzin. Miałam trzy koleżanki i starszego kolegę, który był łącznikiem w czasie Powstania – Olek, nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Kiedy wybuchło Powstanie, widać było, że coś się dzieje, to wszystkie my dziewczynki przypięłyśmy sobie do bluzeczek biało-czerwone chorągiewki i byłyśmy z tego bardzo dumne. Potem pomagałyśmy, ile mogłyśmy – darłyśmy prześcieradła, coś zbierałyśmy.
Pamiętam jeszcze jeden moment, o którym chciałabym opowiedzieć. Małe dziecko z wielu rzeczy nie zdaje sobie sprawy. Jedna niemiecka rodzina została w moim domu. Był tam chłopiec, miał mniej więcej szesnaście, siedemnaście lat, z Hitlerjugend – chodził dumny w uniformie. Inne dzieci schodziły mu z drogi, raczej się go obawiały, a on chodził dumny jak paw. Podczas Powstania, kiedy była jakaś akcja, to powstańcy jako ochronę – tak jak Niemcy Polaków przed czołgi – tak powstańcy prowadzili przed sobą Niemców. Oni wykonywali też rozmaite roboty, robili przekopy, układali barykady, byli angażowani – ten chłopiec też, jego matka nie. Niemcy w mojej dzielnicy strzelali kulami dum-dum. To jest taka chytra kulka, która jak wchodzi w ciało, to robi bardzo małą dziurkę, ale przy wychodzeniu rozrywa się i to jest okropne. Ten właśnie chłopiec został ranny w udo. Był w szpitalu, zrobili z nim, co mogli i wrócił do domu. Mieszkał na pierwszym piętrze i strasznie jęczał, a to było lato, okno było otwarte. A my, dziewczynki, stałyśmy pod tym oknem, dumne z naszych chorągiewek i – pamiętam – z ogromną satysfakcją słuchałam tych jęków – to straszne, jak dzisiaj o tym pomyślę, ale wtedy byłam bardzo zadowolona, że jemu jest tak źle, że wreszcie go coś dopadło, że on jęczy. To okropne, ale tak było, to była prawda. Nie zawsze się do tego przyznaję, ale takie odczucie pamiętam.
Tak też mi się wydaje, że to kwestia wieku. I podam jeszcze jeden przykład takiego dziecięcego okrucieństwa. Któregoś dnia powstańcy szli na akcję, to było jeszcze kiedy przy naszym domu nie było barykady. Nie można było przejść na drugą stronę, bo Niemcy strzelali z liceum Batorego, z Łazienkowskiej i z posesji Ledóchowskiego. Szło trzech powstańców, a przed nimi szło trzech Niemców, ochraniając ich, żeby mogli przejść na drugą stronę. Dwóch z tych Niemców zostało zabitych strzałami od strony Batorego. Wciągnęli ich na nasze podwórko, wykopali dół, pochowali, przysypali wapnem, przyklepali ziemię. Ja na to wszystko patrzyłam i gdyby ktoś mi pozwolił, to mogłabym poskakać na tym grobie. Straszne, prawda? Mimo, że jako dziecko byłam osobą dosyć wrażliwą. Na przykład jak ktoś bił dziecko, to było mi go bardzo żal. I teraz rozumiem, choć niektórzy się dziwią, kiedy pokazuje się w dzienniku, jak małe dzieci rzucają kamieniami w żołnierzy. Ja to rozumiem, bo wiem, jaka może być nienawiść dziecka. Albo kiedy młody człowiek idzie jako samobójca – ja jestem w stanie to zrozumieć, bo ja też tak nienawidziłam.
- Rzeczywiście, to może być taki wiek, dziecko nie do końca orientuje się w świecie.
Pewnie to ten wiek, tak było. To pozostawiło we mnie taki ślad, że w tej chwili jestem zdecydowaną pacyfistką – uważam, że nikt nie ma prawa podejmować decyzji, która by szkodziła życiu innego człowieka.
- A jak wyglądały pierwsze dni Powstania? Pani mieszkanie znajdowało się w dzielnicy niemieckiej, czy po stronie polskiej?
Po stronie polskiej. Z mojego domu prawie wszyscy Niemcy wyjechali – została tylko jedna rodzina. Bardzo dużo Niemców wyjechało z mojej dzielnicy – były wakacje, więc ludzie wyjeżdżali też na urlopy. Mój dom, następny dom – Przemysłowa 25, właściwie aż do Rozbrat, to byli Polacy. Niemcy byli dopiero na Rozbrat przy Batorego. Nie było też Niemców na Fabrycznej, w przedwojennych blokach dawnego Banku Gospodarstwa Krajowego, ani na Czerniakowskiej. Byli na Górnosląskiej, w Zespole Szkół Budowlanych, na Łazienkowskiej, na Solcu, w stacji pomp.
- W sierpniu Czerniaków był dość spokojną dzielnicą. Jak pamięta pani ten miesiąc? Czy w pani okolicy toczyły się jakieś walki?
Pamiętam, że była akcja na stacji pomp. Raz tylko byłam w schronie pod kościołem, gdzie były duże podziemia, ale nigdy nie siedziałam w piwnicy. Pamiętam też, że mniej więcej w połowie sierpnia został zbombardowany kościół na Łazienkowskiej. To był bardzo duży, nowoczesny kościół, wzniesiony pod koniec lat dwudziestych, może na początku lat trzydziestych. Niemcy podczas Powstania bombardowali w ten sposób, że pikowały trzy samoloty i zrzucały każdy po trzy bomby, więc wszystko było równo zniszczone. Kiedy na kościół spadły bomby, w schronie pod nim było bardzo dużo ludzi.
- Widziała pani to bombardowanie kościoła?
Tak, ponieważ byłam w mieszkaniu, blisko okna, akurat się czesałam, a lustro było między oknami. Usłyszałam dźwięk pikujących samolotów i przykucnęłam. Zrobiło się szaro i cały dom się zachwiał, bo to było bardzo blisko. Kiedy opadł kurz, okazało się, że był kościół – i nie ma kościoła.
Jak wyglądała pani służba w Powstaniu? Czym się pani zajmowała?
Wszystkie te dzieci – pięć dziewczynek i ten chłopiec, który był łącznikiem i przychodził tylko od czasu do czasu i znosił nam wiadomości, mieliśmy w obowiązku dbać, żeby pojemniki z piaskiem były pełne i żeby była woda w odpowiednich pojemnikach, aby w razie pożaru było czym gasić. Zbierałam też środki opatrunkowe dla szpitala, darło się prześcieradła na bandaże, co kto miał, to dawał z domowych apteczek. Prześcieradła zanosiło się do szpitala. Opiekowałam się także doktorem Załęskim, albo Załęckim, który był szefem tego szpitala i został ranny. Jakiś czas mieszkał w naszym domu, vis a vis mojego mieszkania na pierwszym piętrze. Zanosiłam mu jedzenie. Taka była moja waleczność.
Czy szpital znajdował się daleko od pani mieszkania?
Obok – ja mieszkałam na Przemysłowej 23, a szpital „blaszanka” był na Przemysłowej 21, więc bardzo blisko – można było chodzić tyłami podwórka, bo oczywiście nie po ulicy. Tyłami można było przejść aż na sąsiednią ulicę Fabryczną, na Solec, dalej na Czerniakowską. Ale podwórkami, nie ulicą.
Kiedy w pani dzielnicy zaczęły się poważniejsze walki?
Oprócz tej akcji na stację pomp poważniejsze walki dotarły do nas dopiero we wrześniu. Wszyscy bardzo czekali, kiedy pojawiły się wiadomości, że Rosjanie zajęli Pragę – nawet z powstańcami biegał już jeden żołnierz od Berlinga. Wszyscy myśleli, że lada dzień skończy się to wszystko, bo przyjdą. A tymczasem kiszka z grochem, nie przyszli. Pamiętam taką piosenkę, która utkwiła mi z dzieciństwa: „Na Saskiej Kępie chytre Sowiety, co mieli pomoc dać dla Polaka, ruskim zwyczajem nas wykiwali, ciężka jest dola chłopaków z AK” – to ten mój kolega z podwórka, łącznik, przyniósł kiedyś taką piosenkę, której natychmiast się nauczyliśmy.
Widziała pani tylko jednego żołnierza armii Berlinga na drugim brzegu Wisły?
Tak, jednego.
A czy słychać było odgłosy walki na przyczółku czerniakowskim?
Kiedy 16 czy 17 września Niemcy zajęli ten teren, wyganiali nas i gnali do Czerniakowskiej, która zaraz niedaleko za naszą ulicą stykała się z Solcem z jednej strony i z murem. Przy tym murze gnali nas w stronę Portu Czerniakowskiego. Wszystkich mężczyzn postawili pod mur, kogo uznali, że walczył, to rozstrzelali. A nas zapędzili dalej nad skarpę wiślaną, nad Wisłę i pędzili nas skarpą – na pewno złośliwie, dlatego, że z tamtej strony strzelali Rosjanie – więc pod ogniem ostrzału pędzili nas aż do ulicy Szwoleżerów i trochę osób od strony wschodniej Rosjanie przetrzebili. Przy Szwoleżerów byli Ukraińcy, współpracujący z Niemcami, którzy zabierali biżuterię. Zdzierali z rąk, jeśli ktoś nie chciał dać, ucinali palec i po balu – zabierali wszystkie kosztowności. Pędzili nas ulicą Szwoleżerów, dalej Agrykolą, pod górę na Mokotów, potem przez Pola Mokotowskie. Pamiętam, że były tam działki z pomidorami, więc dziecko oczywiście rzuciło się na pomidory, których nie jadło, tylko tę koninę pamiętało. Zapędzili nas aż na Wolę do kościoła – na Wolskiej jest taki duży kościół, gdzie był przystanek wypędzonych powstańców. Było tam tak ciasno, że człowiek stał przy człowieku. Trzymali nas całą noc, rano zapędzili nas z tego kościoła na Dworzec Zachodni, a stamtąd bydlęcymi wagonami zawieźli nas do obozu do Pruszkowa. W tym obozie dopiero była selekcja. Część wywozili do Niemiec, część – ponieważ wszystkie te obozy były pewnie już zapełnione – do Generalnej Guberni. Nas przeznaczyli do Niemiec, ale moja ciotka, dosyć obrotna osoba, załatwiła z kolejarzami, którzy trzymali nas ciasnym, ciemnym pomieszczeniu tak długo, aż pociąg z tymi do Niemiec odjechał i została Generalna Gubernia. Wtedy kolejarz nas wypuścił i wywieźli nas do Generalnej Guberni.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Powstania. Czy spotkała się pani w trakcie Powstania lub w czasie ucieczki z cywilami przez całe miasto – z Czerniakowa aż na Wolę, z przypadkami zbrodni dokonywanych przez Niemców lub podległe im jednostki wschodnie?
Powiem szczerze, że nie pamiętam tego. Drugiego września został zabity mój ojciec i właściwie od tego momentu jakoś niewiele pamiętam.
A jakie w czasie Powstania dominowały nastroje wśród ludności cywilnej?
Oczywiście wszyscy chcieli walczyć. To było coś, na co czekali. Okupacja była rzeczą straszną – mogę podać przykład mojej ciotki, która nie mogła wyjść z domu, bo od razu była złapana. Nie wiem ile razy ona była na Skaryszewskiej i nie wiem, ile ona nas kosztowała – bo dawało się „górala” i można było wykupić kogoś ze Skaryszewskiej, jaki się miało tam dojścia, więc mama ciągle ją wykupywała – ile razy wyszła, tyle razy ją złapali – coś okropnego. Powstanie to było coś, na co ludzie czekali, liczyli, że coś się zmieni. Oczywiście nie zdawali sobie sprawy, że to Powstanie padnie. Liczyli bardzo na pomoc – angielskie zrzuty były, ale co z tego, skoro większość z nich trafiała do Niemców a niewiele do Polaków. Liczyli głównie na pomoc ze wschodu, ale też się przeliczyli.
Pani osobiście wierzyła w sukces i w sens Powstania?
Jako dziecko to oczywiście, byłam bardzo zadowolona, że wreszcie się tych Niemców tłucze. Ale to było takie bardzo dziecinne. Dzisiaj, kiedy oceniam Powstanie – wolę tego głośno nie mówić, bo to się nikomu nie podoba – ale uważam, że ci, co wywołali, czy będą mieli ochotę wywoływać jakiekolwiek powstanie, muszą najpierw nauczyć się historii. Niech przejrzą naszą historię, to dowiedzą się, że w całym istnieniu Polski wygraliśmy tylko jedno powstanie, reszta to wszystkie były przegrane. Trzeba się nad tym zastanowić. Moja ocena Powstania teraz jest taka, że uważam, że nie powinno było do niego dojść, dlatego, że w żadne imię nie wolno narażać zwłaszcza młodych ludzi. A wystarczy pojechać na Powązki – siedemnaście, szesnaście, osiemnaście, niekiedy nawet mniej – nie było prawa, żeby narażać tych ludzi.
Są rozbieżne opinie w tej kwestii.
Tak, ja wiem, że my jesteśmy tacy, co to lecą z szabelką i z motyką na słońce. Od tego jesteśmy specjalistami. I to mężczyźni o tym decydują, bo gdyby kobieta o tym decydowała, to pewnie by tak nie było. Ale mężczyźni tacy właśnie są – muszą wspominać, jak to byli w wojsku, jak to się walczyło, jaki to każdy był bardzo dzielny. Ale nic na to nie poradzimy. Tak już jest.
Wróćmy wobec tego do spraw bardziej przyziemnych, a mianowicie do życia codziennego w okresie Powstania. Wspomniała pani na początku, że w odróżnieniu od okresu okupacji, kiedy bez przerwy odczuwała pani głód, w czasie Powstania jedzenia było pod dostatkiem. Dlaczego?
Trudno powiedzieć że [było] pod dostatkiem [żywności], ale nie pamiętam, żebym była głodna. Może to ten makaron, może mama miała jakieś zapasy, a może ten sklep spożywczy i warzywny, który był w domu, nie wiem, czy sprzedawał, czy rozdawał – trudno powiedzieć. Wiem, że nie byłam głodna. Pamiętam smak koniny, ciągle były jakieś zrazy z tego mięsa i można było jeść do woli – bo koni było dużo. Nie wiem, czy dorożkarze sprzedawali, czy rozdawali to mięso, ale było – pamiętam ogromny gar, w którym było ono uduszone z cebulą, zresztą bardzo smaczne, trochę słodkawe.
Być może to emocje spowodowały, że nie odczuwała pani głodu?
Myślę, że to sprawiły emocje, że nie przywiązywało się do tego wagi, tak jak w normalnym czasie, kiedy je się śniadanie, obiad, potem kolację. Nie było takich momentów, bo tu strzelali, tam trzeba było iść, tu coś zrobić – jadło się, jak człowiek był głodny i już.
A jeśli chodzi o dostęp do wody pitnej – czy były z tym problemy?
Były studnie. Z początku była woda, potem, na drugim podwórku, gdzie byli dorożkarze, była studnia, chyba taka wiercona, bo był tam kran, który się odkręcało i brało się wodę.
A jak pani spędzała czas wolny, kiedy można było odpocząć chwilę, zapomnieć o walce?
Nie było chyba takiej chwili. Nie pamiętam takiej chwili.
Mówiła pani o swoich czterech koleżankach...
Tak, one były, bo nie wyjechały na wakacje, reszta wyjechała. Ale nie, nie grało się w piłkę, nie pamiętam, żeby były jakieś zabawy. Były rozmowy, ale nie pamiętam zupełnie zabaw. Właściwie przez wszystkie lata po Powstaniu ja starałam się wykreślić z pamięci to wszystko, co widziałam. Nie wszystko się udało, część rzeczy pamiętam, ale wiele udało się wykreślić.
Czy pamięta pani, co mówiono o Powstaniu jeszcze w tamtym okresie? Czy były dostępne jakieś gazety?
Ten kolega przynosił gazety, jakieś ulotki – to było na miejscu i wszyscy się interesowali. U nas w domu mój ojciec, który był technikiem, skonstruował radio – w czasie wojny wszystkie radia trzeba było oddać...
Groziła kara śmierci...
Tak. Ojciec skonstruował radio na kryształki, taki detektorek i słuchał w łazience ze słuchawkami na uszach. Było to schowane gdzieś pod wanną, ale słuchał, więc jakieś wiadomości miał.
Rozmawiali państwo u siebie w rodzinie na temat tego, co usłyszał ojciec?
Tak, oczywiście, były takie rozmowy – przychodzili sąsiedzi, przyjaciele, znajomi i wymieniali sobie te informacje, ale dzieciaka to oczywiście pędzili, więc zostawało tylko to, co wpadło w ucho.
Teraz mam takie osobiste pytanie – jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy przynieśli ojca. To najgorsze bez wątpienia, ponieważ dostał w czoło kulę dum-dum, więc wyglądało to jak wlany w czaszkę mózg i przy mnie to bandażowano, więc pamiętam. I potem sam pogrzeb... Tak, to najgorsze wspomnienie.
Czy z drugiej strony jest coś takiego, co utkwiło pani szczególnie w pamięci jako coś, z czego mogła się pani cieszyć w tym okresie, najlepsze wspomnienie?
Najlepsze to kiedy widziałam tych Niemców, których ładowali do grobu, posypali wapnem, przyklepali. To była dla mnie radość. Ale to taka dziecięca radość, pewnie może inni się z tego tak specjalnie nie cieszyli, ale tak było.
Mówiła pani że trafiła pani do obozu w Pruszkowie. Co się dalej z panią działo?
Z Pruszkowa wywieziono nas do Gidel – to taka miejscowość pod Częstochową. Potem z Gidel do Nowej Wsi, ze dwa kilometry pod Gidlami. Tam z całego wagonu wzięli ludzi i każdy gospodarz dostawał po jednej osobie, więc ja byłam gdzie indziej i moja mama była gdzie indziej. Trafiłam do gospodarzy, którzy nie byli pewnie zamożni, byli biedni, ale nigdy nie zapomnę, jak nas żywili. Oczywiście byliśmy dla nich ciężarem, ale oni to rozumieli. Trzeba jeszcze pamiętać, że Powstanie było w lipcu i we wrześniu, więc wyszłam w letnich pantofelkach, letniej sukience i miałam na sobie tylko płaszczyk. I nic więcej. Moja mama – nie wiem, może to było związane ze śmiercią ojca – także nic nie wzięła ze sobą, więc byłyśmy tak, jak żeśmy stały. A tu była jesień, potem zima. Pamiętam, że mama – może miała jakieś pieniądze – kupiła dwa worki jabłek i kazała mi je jeść.
A czym się panie zajmowały?
Pomagałam w gospodarstwie, ale nie mogłam wiele pomóc, bo przecież nie znałam się na tym, co trzeba robić w gospodarstwie. Żywili nas tak: rano na śniadanie była zalewajka, na obiad kartofle z barszczem, a na kolację znowu zalewajka, albo odwrotnie – tylko takie jedzenie było, nic więcej. Tak było ze mną. Mama była u takiego gospodarza, który prowadził sklep, więc był najzamożniejszy i najważniejszy w tej wsi. A ponieważ mama umiała szyć, więc się z nim dogadała, trochę szyła – można powiedzieć, że było jej tam trochę lepiej.
Jak wspomina pani wyzwolenie? Kiedy do niego doszło?
Byłam w Nowej Wsi krótko, bo chyba w listopadzie mama odnalazła rodzinę w Piotrkowie i w wyjechałyśmy do Piotrkowa. Stamtąd w grudniu, po wystaraniu się o przepustki, wyjechałyśmy do Żyrardowa, bo pod Żyrardowem znowu była jakaś rodzina. Wyzwolenie spotkało mnie w miejscowości Wiskitki, pod Żyrardowem, może czternastego stycznia. Szesnastego stycznia byłam już w Warszawie – szłyśmy pieszo z tych Wiskitek do Warszawy.
Miały panie świadomość, że Warszawy już nie ma?
Wiedziałyśmy, że Warszawa jest zburzona. Dotarłyśmy do naszego domu, który był spalony miotaczami ognia. Trzecie i czwarte piętro było nie spalone, ale nie można było się tam dostać, bo spalony był parter, pierwsze i drugie piętro, schody. Piwnice nie były spalone, ale doszczętnie ograbione. Ze wszystkiego, co mieliśmy przed wojną i w czasie wojny zostały tylko dwa kryształowe wazony, które ojciec schował gdzieś za węglem i tam nie dostali się złodzieje. Tylko to nam ocalało, a poza tym – dywany, jakieś droższe rzeczy schowane w piwnicy – wszystko było wyniesione.
Ile lat upłynęło zanim udało się doprowadzić mieszkanie do porządku?
Mieszkania w ogóle nie udało się doprowadzić do porządku, ponieważ było spalone i dom nie nadawał się do zamieszkania. Zamieszkałyśmy też na ulicy Przemysłowej, w mieszkaniu mojej chrzestnej, bliżej Rozbrat, pod trzydziestym szóstym – w starej oficynie, bez żadnych wygód. Były tam dwa pokoje, w jednym z nich była dziura w ścianie po jakimś szrapnelu czy innym pocisku, którą trzeba było zaklajstrować. Ponieważ nie było na to pieniędzy, za dwa czy trzy dni wyjechałyśmy z powrotem z Warszawy do rodziny do Wiskitek i tak na stałe wróciłam do Warszawy chyba w marcu. I zaczęłam chodzić do szkoły.
Czy ktoś z pani rodziny czy z pani otoczenia był represjonowany za udział w Powstaniu?
Nikt się do tego nie przyznawał. Ja w żadnym życiorysie nie pisałam, że mój ojciec był Akowcem i zginął w czasie powstania, bo nie mogłabym pracować. Pisałam tylko, że zginął w 1944 roku zabity przez Niemców i tyle.
Czy jest coś, co chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania, a czego, jak się pani wydaje, nikt do tej pory jeszcze nie powiedział?
Z jednej strony uważam, że musiało do niego dojść, bo było tak ogromne napięcie i taka chęć walki z Niemcami przy tej bezsilności w stosunku do nich, przez cały ten ciężki okres okupacji, który był naprawdę bardzo trudny. Ale z drugiej strony... Może ja to oceniam z punktu widzenia osoby, która straciła ojca, bo przez wiele, wiele lat wydawało mi się, że gdyby nie było tego Powstania, to mój ojciec by żył. Choć nie wiadomo, czy by żył, bo może poszedłby znowu na wojnę i nie wiadomo, jak by się to skończyło. W każdym razie tak myślałam i miałam ogromny żal do tych, którzy wywołali to Powstanie, że mój ojciec musiał zginąć – ale to była trochę taka dziecinada. Ale kiedy oceniam to już jako dorosły człowiek, to wydaje mi się, że chyba byłoby lepiej, gdyby do tego Powstania nie doszło. Dlatego, że zginęła inteligencja i tak wszyscy wybijają tę naszą inteligencję, jak Boga kocham: najpierw Niemcy, potem Rosjanie, więc to całkiem niepotrzebne... I takie chamstwo jest teraz wokół nas, straszne, takie koszmarne, że mózg staje...
No tak, opinie są w tej kwestii podzielone, a ja zachęcam panią do obejrzenia Muzeum Powstania.
Dziękuję, ale tego nie zrobię. Jeszcze zbyt dużo mam tych obrazów przed oczami...
Warszawa, 2 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk