Zbigniew Daab „Polek”
Nazywam się Zbigniew Daab. Urodziłem się 17 stycznia 1929 roku w Warszawie. Mój pseudonim konspiracyjny „Polek”, a w czasie Powstania „Kapiszon”. Stopień wojskowy to strzelec, kompania porucznika „Gustawa” w Reducie Ochota.
- Proszę mi powiedzieć parę słów o czasach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, czy miał pan rodzeństwo?
Oczywiście. Mieszkałem w Warszawie od urodzenia, zresztą cała moja rodzina od urodzenia włącznie ze mną przebywała [w Warszawie].
Rodzeństwo... miałem siostrę [o rok młodszą]. Później w 1937 roku zmarł mi ojciec, jeszcze młody człowiek, bo miał zaledwie trzydzieści pięć lat. To było przed wojną, bo w 1937 roku [w Warszawie].
Natomiast w roku 1939 przeprowadziliśmy się tu, bo mieszkaliśmy na Pradze, a przeprowadziliśmy się na ulicę Smoczą 8 do dzielnicy typowo żydowskiej.
- Dlaczego się państwo tutaj właśnie przeprowadzili?
Żeśmy się przeprowadzili, ponieważ było nas już dwoje dzieci – ja i siostra. Babcia nasza prowadziła jak gdyby przedsiębiorstwo rodzinne – magle. Tutaj w dzielnicy właśnie miała magle i moja mama pracowała, żeby nas można było utrzymać. Oczywiście chodziłem do szkoły tutaj, jeszcze przedtem do pierwszej i drugiej klasy na Oszmiańską ulicę na Pradze. Natomiast później przeniosłem się, jak już mieszkaliśmy na ulicy Smoczej, na [ulicę] Żelazną, tu gdzie obecnie jest Rada Narodowa Wola. Tam była szkoła. W czasie okupacji Niemcy zajęli szkołę na szpital.
- Jakie były stosunki tutaj przed wojną między Polakami a Żydami?
Muszę powiedzieć, że były wyjątkowe [dobre], ponieważ tutaj... [ulica] Smocza 8, to jest mniej więcej ten budynek. Mieścił się między [ulicami] Nowolipkami a Nowolipiem. Naprzeciwko, teraz jakby chcieć zobaczyć, to jeszcze była restauracja „Smocza Jama”, [wybudowana po wojnie], to jest w tym miejscu. My żeśmy mieszkali, Polaków było nas tylko osiem rodzin, a tak to były wszystkie... żydowskie rodziny mieszkały. Różnie to było.
Przede wszystkim muszę powiedzieć, że kolegów miałem więcej Żydów niż Polaków. Stosunki jakie panowały, mnie się wydaje, że chyba były bardzo dobre między dzieciakami. Na pewno były sytuacje, że człowiek nieraz się pobił, albo gdzieś Żyda za ucho złapał czy za pejsy, bo oni chodzili w takich ciuchach [i krymkach]. Ale były prawidłowe. Mogę tylko podać przykład. Ponieważ Żydzi bardzo często na swoje święta, to było gdzieś w okresie miesiąca chyba września, obchodzili tak zwane Kuczki. Budowali sobie szałasy, budowali też dookoła ogródka [podwórkowego] i tam odprawiali swoje uczty. Mieli stoły odpowiednio zastawione jadłem [i palącymi się] świecami. Panowała sytuacja, że chłopaki jak to chłopaki, zawsze próbowali dokuczać Żydom, gdzieś coś ściągnąć. Na czwartym piętrze mieszkał niejaki pan [Waczkowski], jego syn był później aktorem. On był kawalarz, a lubił sobie wypić i Żydom robił nieraz niesamowite [kawały].
Był przykład, że jednego razu oni się już zebrali, budowali sobie szałasy, a w pięciokilogramowej puszce [po ogórkach] wziął, nasypał popiołu i to puścił z czwartego piętra. Można sobie wyobrazić jak to wtedy wyglądało – rozdmuchany popiół to tak jak wybuch bomby. Ale Żydzi go znali, poszli do niego z awanturą, ale go gdzieś poklepali, dali mu jeszcze pewnie kielicha, wypił sobie i na tym koniec, żadnej awantury nie było. To był przykład.
Drugi był przykład też, w suterynie na samym dole była kwasiarnia ogórków, Żyd to prowadził. Ale to był Żyd, że był trochę chytry. Jak to chłopaki – każdy chciałby kwaszonego ogórka złapać. Jednego razu, co tu zrobić? Jakiś kawał Żydowi. Jakoś żeśmy się naradzili, że mu przewrócimy jedną mniejszą beczkę z ogórkami. On się zorientował, że nam chodzi głównie o ogórki, to później zaprosił nas wszystkich, dał nam ogórków ile żeśmy chcieli. Zawsze nam dawał, mówił: „Chodźcie chłopcy tutaj, będziecie sobie pojadać”.
Następna sprawa była, że była bożnica, więc [w] bożnicy się Żydzi modlili, ale chłopaki jak to... wspólnie i żydowscy chłopcy, i my żeśmy grali w hacele koło bożnicy. Nie przeszkadzało to Żydom, [uznali, że to zabawne]. Co by jeszcze można powiedzieć charakterystycznego...
Tak.
[Była to w okresie przedwojennym popularna gra ubogiej młodzieży]. To znaczy pięć haceli i przerzutki na rękę, to gra była.
Hacele to są zużyte [części] od podkucia podkowy końskiej, wkręcane na okres zimowy, żeby koń się nie przewrócił, musiał ostre [podkowy] mieć. Bo w lecie konie miały [część] gumowej podkowy pod spodem, żeby się nie ślizgały, a w zimie musiał wchodzić w śnieg. Wtedy było charakterystyczne to, że w tym czasie nie było tylu samochodów, bo samochody można było policzyć na palcach. Tylko dorożki jeździły po mieście.
Natomiast jeśli chodzi o przewożenie, to wozaków była masa. Platformy z węglem rozwoziły i roznosili, bo nie było centralnego ogrzewania, tylko normalne było w zasadzie palenie w palenisku, [piece kaflowe].
- Żydzi wam też robili kawały?
Nie, nie robili. Kiedyś muszę powiedzieć miałem przypadek. Mieszkał tam szewc, miał ośmioro albo dziewięcioro dzieciaków w różnym wieku. Jeden był zapalczywy, coś mu nie wyskoczyło i mnie Żyd złapał, uderzył. Oddałem mu, ale przyszedł ojciec Żyda do matki i mówi: „Proszę pani, niech pani zobaczy. Pani syn, Zbyszek mojego Bensa pobił”. Matka mówi: „To przepraszam za niego”. Ale nic się nie stało i wiadomo jak to z dzieciakami, normalnie się żyło dalej.
Ale muszę powiedzieć, że dosyć było ciężko. Każdy potrzebował grosza. Moja babcia ma magle… Niewiele zarabiała i mama moja, bo [tylko wtedy gdy] kto przyniósł bieliznę do zmaglowania na wałki, to niewiele pieniędzy było. Ale w okresie przedświątecznym pracy było sporo, to babcia moja prowadząca to nieraz mnie zapraszała i mówi: „Słuchaj, dam ci dwadzieścia groszy, jak będziesz mi magiel włączał i wyłączał”, bo w biegu to robiły. Ale tu chłopaki z kolei krzyczą: „Ty, Zbyszek! Chodź tu”. Bo to pobawić się, czy gdzieś. Było [mi] przykro, że musiałem coś niecoś robić, a w zasadzie na tym się kończyło tylko, że dostałem dwadzieścia groszy.
- Faktycznie było tak że w maglu człowiek wszystkiego mógł się dowiedzieć? Plotkarski świat?
Jeżeli mogło być to w innych miejscowościach. Tutaj praktycznie sami Żydzi przychodzili, tylko oddawali bieliznę do maglowania, to się maglowało i nieraz zawoziło im się do domu, bo sobie życzyli. Tak że nie było plotkarstwa. Natomiast plotkarstwo mogło być w maglu powiedzmy, jakby magiel był gdzieś na [ulicy] Oszmiańskiej, na Targówku jak się mieszkało, wszyscy się znali i jeden drugiego, jak to się mówi, obrabiał. Tutaj natomiast tego nie było.
Muszę jeszcze powiedzieć jedną rzecz, że właśnie od Żydów... Oni mieli zawsze zwyczaj, że był piątek [szabas], to nie palili ognia. To był okres, że przygotowywali tylko w zasadzie palenisko, a wchodziło się, wkładało zapałki, żeby zapalić ogień. Miałem takich klientów chyba ze trzech albo czterech, to jeden dał dwadzieścia groszy, drugi dał pięć groszy, a trzeci dał pięćdziesiąt, tak że już człowiek parę groszy złapał. Ale to był [jeszcze] okres przedwojenny.
Co tam jeszcze ciekawszego było... To, że... już nie istnieje w Warszawie w tej chwili, tak zwana Wołówka. Bo był plac Kercelego, [bazar handlowy] to jest na wysokości [ulicy] Okopowej, Ogrodowej, Towarowej i Leszna, do Przyokopowej, w tym okresie. Ale był również też i bazar między Dziką, Stawkami, nazywali to Wołówka. [Mieścił się na placu Parysowskim]. To był bazar wybitnie żydowski, tani bazar, nędza. Ci Żydzi byli biedni. [Żyd] stołek, siedzonko, szpilki, dratwę, młotek i przybijał zelówki albo podkówki czy blaszki do obuwia, bo to był okres dla nich [niedobry, bezrobocie].
Moja babcia kiedyś, bo też miałem chęć na łyżwach jeździć. Były łyżwy typowe turffy się nazywały. Były przykręcane do obuwia, do butów, ale żeby łyżwa nie spadła musiała być blaszka, żeby łyżwę zamocować, paseczkiem ściągnąć, na kluczyk ją przykręcić, bo miała uchwyty i na tym rola się kończyła. Ale żeby blaszkę przybić, to parę groszy kosztowało. Babcia mówiła: „Chodź, pójdziemy na [bazar] Wołówkę” i rzeczywiście. Buty się wzięło, Żyd za pięć czy dziesięć minut wyżłobił kawałek otworku i przybił blaszkę. Oni tak żyli, to znaczy mówię o biedocie [żydowskiej], bo był taki okres, tutaj jak ulica Gęsia czy powiedzmy Nalewki, to już była bogatsza strona.
- Miał pan szczególnie bliskiego kolegę Żyda, z którym pan się przyjaźnił?
Może Żydek, który był Bense, znaczy szewca, co miał dużo dzieci. Bo się normalnie bawili. Nieraz przyszedł i pogadał, był serdeczny. A mimo że nieraz się za niego może człowiek wziął, bo to jest normalne. Ale w domu mieszkało dosyć i bogatych Żydów, na przykład od frontu. Schody frontowe, [wejście z bramy] mieszkał na pierwszym piętrze doktor Fuks. To był dentysta, ale miał gdzieś gabinet w innym miejscu i też, jak to się mówi, nie za bardzo wesoło jego ojcu było, bo miał przepiękną dziewczynę, córkę. Zakochała się w Polaku. Później była sytuacja, okres okupacji, oni gdzieś zniknęli czy wyjechali, czy wyemigrowali, na tym się skończyło. Teraz mógłbym jeszcze opowiedzieć okres początkowej okupacji.
- Jak pan wspomina wrzesień 1939 roku?
Wrzesień 1939 roku – odbywały się różnego rodzaju naloty. Były początkowo... pierwszy nalot na początku to bomba spadła na ulicy Siennej i druga gdzieś koło Świętokrzyskiej, ale to był początek.
Później to okres wojny coraz bardziej się rozszerzał [się]. Naloty były coraz bardziej nasycone, większe. Na ulicy Nowolipki zaraz przy [ulicy] Smoczej był Komisariat. Tam był duży balkon i przy Komisariacie wojsko ustawiło sobie karabin maszynowy przeciw samolotom, ale popukali trochę i nic nie wyszło, bo samolotu nie zestrzelił, [samolot] musiałby nisko bardzo lecieć. Natomiast już dalej, jak się idzie ulicą Smoczą powiedzmy, do [ulicy] Gęsiej, do Ostrowskiej i tutaj, gdzie jest ulica Gęsia (obecnie Anielewicza), tylko że to jest nie w tym miejscu, troszeczkę było przesunięte. Tu były olbrzymie [magazyny] Wojskowe, w [magazynach] Wojskowych było wojsko, mieli chyba ze dwie czy ze trzy „zenitówki” i stamtąd strzelali. My żeśmy zauważyli, że był wystrzelony [pocisk], zapalił się samolot niemiecki i gdzieś leciał w okolice Powązek nad Cmentarzem, gdzieś dalej spadł. To był moment, [który widziałem].
Natomiast jak jest Hala Mirowska, to muszę powiedzieć, że zaczynał być głód. Bo tak, mimo wszystko jeszcze światło na początku było. Później był już okres, że światła nie było, a i wody zaczęło ować. Nawet do tego stopnia, że ludzie jeździli na [ulicę] Okopową na Kirkut żydowski albo na Powązki, z Cmentarza ze studni kręconych brali wodę. Nie bardzo ona zdrowa, bo wiadomo jaka jest, ale nie było innego wyjścia. Jak naloty zaczęły być bardziej nasilone [na Warszawę], a jeszcze przedtem muszę powiedzieć, że prezydent miasta Stefan Starzyński ciągle nawoływał przez radio: „Uwaga ! Uwaga! Nadchodzi!”, mobilizował ludzi do obrony.
Było bardzo duże przemieszczenie ludzi. Pamiętam, że dużo ludzi z Warszawy wychodziło, bo się bało, i wszyscy podążali na wschód Polski. Natomiast tutaj widziało się bardzo dużo wojska – obrona, bo ochotników było bardzo dużo też, mobilizacja. Dużo brało udział w kompletowaniu załóg obronnych. Gdzieś tak już 27 i 28 września to był już praktycznie koniec i były strasznie nasilone naloty [bombowe i artyleryjskie].
Nasz budynek Smocza 8 to jednego dnia dosłownie pięć razy się palił. Wody nie było, ale było tak zabezpieczone, że mieliśmy na strychu piasek, że jak coś spadło, to starsi ludzie już potrafili [gasić] wspólnie, nawet z Żydami, bo to też był ich majątek, żeby dom uratować, żeby się nie spalił. Tak żeśmy dotrwali do momentu, kiedy nastąpiła kapitulacja. Pierwsze zetknięcie się moje przynajmniej z Niemcami było takie, że oni od strony ulicy Wolskiej obecnie, to znaczy teraz to jest Solidarności, jechali ulicą Żelazną, skręcali do ulicy Smoczej i jechali do magazynów. Czujki na motocyklach, z karabinami... niewielka to armia była. Za tym później szły administracyjne samochody. Bo gdzieś a to szkołę zajęli, a to gdzieś urząd i już się zaczęli formować. Ale też było ciężko, bo nie było praktycznie co jeść.
Jeszcze wracając do Hali Mirowskiej, o której wspomniałem, to Hala Mirowska była punktem handlowym, ale jeszcze były magazyny w podziemiach, tak że było bardzo dużo i mięsa, i różnych artykułów spożywczych i ludzie to normalnie szabrowali. W sklepach właściwie nie było szabrunku, bo [jak był towar, to] ludzie wykupili na początku. Nie było szabrunku w prywatnych sklepach, jak się nieraz wydawało, że tak powinno być. Bo raczej wysprzedawali, bo pieniądze i tak już nie miały specjalnie żadnej wartości. Tak to wyglądało.
Dociągnęliśmy do roku 1939, kiedy Niemcy weszli, ale moja dzielnica była dosyć, jak to się mówi... dużo „atrakcji” było przede wszystkim, bo już w 1940 roku na jesieni Niemcy formowali getto. Getto na początku były [zasieki] jeszcze mur nie był postawiony, bo przymiarki, zasieki, dopiero później zaczęli tworzyć. Ale trzeba było przede wszystkim tą ilość mieszkańców, Polaków czy innych [wysiedlić] a tylko Żydów samych zostawić w getcie, więc nastąpiło przemieszczenie ludzi. Moja babcia [zastanawiała się]: „No co tu zrobić? Gdzie my się wyniesiemy?”, bo dostaliśmy też nakaz na wyniesienie się.
Na rogu Grzybowskiej i Wroniej był dosyć duży sklep żydowski i się powymieniali. Mojej babci zachciało się sklepu dużego, bo jej żal było [magli], ciągle była związana z maglami, żeby magiel zabrać stamtąd. Magiel... ponieważ w mieście, mimo że mój ojciec już nie żył, miał kilku swoich braci, którzy nami się też troszkę opiekowali, pomagali mamie. Może niewiele, ale jak sytuacja nagła, to pomagali. Jeden brat i drugi mieli przedsiębiorstwo przewozowe, rozwozili węgiel na [stacji] Towarowej, bo tu była [nazwa stacji] „Syberia”, tak nazywali, i była przeładunkowa stacja. Było wszystko, i węgiel, i artykuły spożywcze i inne. Oni, jak babcia załatwiła przeniesienie sklepu, przyjechali od razu, chyba cztery czy pięć wozów, wszystko to rozebrali i nas w końcu wsadzili na górę, na wóz i wszystkich nas przewieźli na Grzybowską.
- Babcia się zamieniła z Żydem czy kupiła sklep?
Nie, zamieniła się. To nie było… [zamiana mieszkań bez gotówkowa], a oni zajęli mieszkanie po nas. Rozpoczęła się wtedy już coraz większa działalność. Babcia tutaj już spróbowała magiel uruchomić, nie było amatorów, żeby maglować, to musiała się zająć kobieta handlem. Nawet babci pomagałem. Żeśmy jeździli na Zieleniak na [ulicę] Opaczewską i zieleniną początkowo [handlowała]. Przywoziła babcia w worku, zrobiła sobie straganik jak teraz kwiaciarki mają. Ale z czasem trzeba było rozwijać interes. Babcia wózek skombinowała z dyszlem, to już było łatwiej, bo już się pojechało, przywiozło się więcej towaru. Ale babcia była z pomyślunkiem. Mówi: „Po co mam jeździć, kiedy może rolnik przywieźć mi tutaj, na stanowisko do sklepu?”. Tak też się stało, że babci przywozili i babcia utrzymywała nas.
Ale miałem problem i moja siostra również, bo trzeba chodzić do szkoły. Szkoła na ulicy Żelaznej nieczynna, bo zajęło wojsko, więc co? Przenieść się gdzieś na Wolską, tam do szkół.
Trafiłem do szkoły na ulicę Gostyńską, matka mnie zapisała, ale nie bardzo mnie chcą przyjąć, bo to nie rejon jest, więc co zrobić? Mój jeden wujek, stryjek, też Daab, mieszkał na ulicy Płockiej 40 w drewniaczku. Pojechałem do wujka, mówię: „Stryjku, pomóż mi, bo chcę do szkoły chodzić, a nie mogę dalej chodzić, bo nie jestem w tej dzielnicy” – i tak dalej. Mówi: „Słuchaj, nie ma sprawy. Tu cię zamelduję i w porządku” – i zameldował mnie stryjek u siebie, i mnie do szkoły przyjęli. Już zacząłem chodzić, ale wiadomo jak to w szkole. Chłopaki wyczuli, że nie jestem z tej dzielnicy, tylko z innej. Byłem czarny jeszcze wtedy, podobny byłem do Żyda. Lubiłem się wygłupiać i coś zaśpiewać po żydowsku, bo znałem piosenki żydowskie. To mnie wzięli za Żyda. Ale miałem kolegę jednego, drugiego, który mieszkał też w tej dzielnicy, w podobny sposób się dostał do szkoły i żeśmy zaczęli chodzić.
W międzyczasie getto było coraz bardziej zacieśnione, już zaczęli stawiać mury. Jeden mój kolega [Rysiek] jego mama handlowała z Żydami w getcie. Ona kiedyś do nas tak... im się dobrze powodziło, bo jak jego matka handlowała, to w zasadzie mieli dobrze. Miałem troszkę gorzej, więc powiada tak kolega i jego mama też mówi: „Słuchajcie chłopcy, jakbyście tak pojechali do getta i mnie zawieźli dwie paczki [żywnościowe], czy coś?”. Dlaczego nie, matka dała parę złotych jeszcze. Żeśmy wsiedli w tramwaj, bo jeszcze tramwaje chodziły i na ulicy Chłodnej był drewniany most, kładka. Trzeba powiedzieć, że były dwa getta. Getto małe obejmowało połowę ulicy Żelaznej do Ciepłej, Twardej, tutaj od Krochmalnej, od Placu Grzybowskiego skręcało przy [ulicy] Granicznej tutaj i tworzyło krąg getta małego. Drugie getto – duże, obejmowało drugą część ulicy Leszno, czyli obecnej ulicy Solidarności i obejmowało ulicę Wolność, ulicę Okopową tutaj do Dzikiej, poprzez ulicę Stawki jak jest
Umschlagplatz, tam też była druga stacja i były [rampy] i Żydów zabierali do Treblinki czy jeszcze gdzieś dalej wywozili i jeszcze tutaj do Muranowskiej, i obejmowało kawałek ulicy Bonifraterskiej, i oddzielało ogród do Nalewki, i zakręcało. To było duże getto. W tym układzie ponieważ myśmy mieszkali, to znaliśmy dzielnicę, bo od chłopaka się latało wszędzie. Zresztą byłem dosyć samodzielny, bo ojca nie miałem, matka mnie puszczała, żebym mógł sobie działać i chodzić, tak że byłem rozeznany w terenie dobrze. Żeśmy na umówionym miejscu, jak się tutaj jedzie ulicą Smoczą, to troszeczkę z górki i później dalej ciutkę pod górkę i tramwaj zawsze musiał troszeczkę zwalniać. My żeśmy tam paczki, a to była, nie wiem, albo mąka, albo żyto. Nieduże, dziesięciokilowe, to żeśmy dwie paczki... i żeśmy zrzucili to, ktoś od razu odebrał i nasza rola się na tym kończyła. Ale Niemcy się zorientowali później, że szmugiel idzie do getta. Wówczas już postawili żandarma czy Niemca, który siedział i tylko wejście było
Nur für Deutsche z jednej strony, a na pomoście już stali, bo były odkryte tramwaje i już wtedy nie można było jeździć. Tak że myśmy chyba raz czy dwa byli w getcie i więcej żeśmy nie jeździli. Natomiast żeśmy obserwowali...
- Jak się nazywała pani, co dawała wam paczki?
Pani Papis, już nieżyjąca. Oni mieszkali Grzybowska 72, naprzeciwko Haberbuscha. Teraz nie wiem, czy tam coś jest. Obok był Agryl, była rozlewnia mleka.
- Słyszał pan o szmalcownikach?
A, tak! Nie tylko o szmalcownikach, ale był przypadek, który sam widziałem na własne oczy. To mnie aż jako młodego chłopaka... w ogóle przeżyć było trudno. Przede wszystkim tak: jak mur był zbudowany, to były robione co jakiś czas normalne okienka po to, że jak się zbierze za dużo wody, bo deszcz pada, bo tak to by na jedną czy drugą stronę zalewało, a tak to woda przepływała do studzienek. Żydzi przechodzili pod tymi, prawda... kupili gdzieś parę kartofli, bo na początku jeszcze nie było tragicznie z nimi, bo było wolno [za przepustkę wejść]. Ale później już zaczynali getto zamykać całkowicie i jak już było zamknięte to już nie było wyjścia.
Jednego razu Żydówka widocznie też się wydostała, coś pewnie kupiła, z małym dzieckiem. Ale już nie mogła [wrócić], widocznie jakoś wyszła, ale musiała do getta wrócić. Bo chciała wrócić, widocznie zostawiła może jeszcze dalszą rodzinę i przechodziła przez bramę. Brama była do getta mniejszego, róg [ulicy] Grzybowskiej i Żelaznej, połówka wejścia, bo domy stały i było przejście. Ona z dzieckiem przeszła. Proszę sobie wyobrazić, za kilka dosłownie chwil my żeśmy przechodzili, nawet żeśmy nie zwrócili uwagi, tylko widzieliśmy, że ona z dzieckiem wchodziła. Ona: „A, jej!”, zaczęła krzyczeć, lamentować i jej odebrano dziecko. Widocznie coś dziecku zrobili. Podejrzewamy, że mieli system, że potrafili małego dzieciaka o płot rzucić czy o parkan i po prostu zabili dziecko. Strasznie rozpaczała i poszła.
Właśnie! Była policja żydowska z [gwiazdą] Dawida na rękawach, mieli czapki niby policyjne, ale podobne troszkę do żołnierzy ruskich, dosyć duże czapy były. Oni byli gorsi nieraz od Niemców. Jak tłukli Żydów nieraz, to tylko słychać było, jak ci ludzie krzyczą, bo już nie było bardzo widać. Może z balkonu, ktoś wyżej mieszkał, to może widział. My żeśmy nie mieli okazji, tylko jak przechodziliśmy koło muru, to było słychać [jęki tych ludzi]. A że brali forsę to brali. Tak ograbiali ludzi, że...
- Kim byli przeważnie szmalcownicy?
Trzeba powiedzieć, że było bardzo dużo Żydów. Żydzi byli też szmalcownikami. Oprócz tego jeszcze z policji granatowej byli też, tacy się trafiali. Może nie wszyscy, ale trafiali się. Kto jeszcze mógł być? Raczej chyba tylko oni, bo z nimi najlepszy handel przechodził. Tak nam przynajmniej matka kolegi opowiadała.
- Czy któryś z pana kolegów, Żyd z okresu przedwojennego zwrócił się do pana o pomoc?
Nie, nie. Może byłem jeszcze za młody, bo przecież byłem prawie jak dzieciak. Co to miałem wtedy w 1940 roku, jedenaście lat. Co to... nie byłem brany pod uwagę za bardzo, powiedzmy w życiu. Ale muszę powiedzieć, że w okresie okupacyjnym wielu jednak Żydów wychodziło. Nawet w domu, gdzie my żeśmy mieszkali, też ukrywali Żydów. Mieszkał jeden starszy pan i małżeństwo żydowskie. Oni widocznie przeżyli wojnę, bo w czasie Powstania widocznie wyszli razem. Ale też było na [ulicy] Wroniej pod trzydziestym siódmym chyba... Bo muszę powiedzieć jeszcze, że później, jak moja babcia zlikwidowała magle i sprzedała wszystko, kupiliśmy mieszkanie Wronia 35, troszeczkę dalej za Grzybowską. Dom nie ocalał, jedynie tylko [dom pod numerem] 37 chyba ocalało, a na miejscu stoi teraz Dom Słowa Polskiego, fabryka cała i tak dalej, to wszystko.
W domu kiedyś żandarmeria widać przyjechała, bo ktoś nasłał, widać było, że była obstawiona ulica. Żeśmy się dowiedzieli tylko, że tam przebywał Żyd. Ktoś go musiał wziąć i przekazać, tak że Żyda zabrali. A tak, niewiele tego było.
- Jak pan się zetknął z konspiracją?
Muszę powiedzieć jedną sprawę, wtedy kiedy byłem w szkole na [ulicy] Gostyńskiej też tak było, że szkołę przenosili. Znowu Niemcy na Gostyńskiej zajęli szkołę, nas przenieśli do szkoły na [ulicy] Bema, przy torach kolejowych, duże budynki. Tam szkoły teraz na pewno nie ma. Kiedy była szkoła, to nas ulokowali, dwie czy trzy klasy. Długo żeśmy tam nie byli i znowu nas rozparcelowali. Moją klasę – chodziłem już chyba do czwartej albo do piątej klasy... wyżej, bo już był rok chyba 1943, to byłem chyba już w szóstej klasie – przenieśli do szkoły do zakonnic na ulicę Syreny. Za kościołem Świętego Wojciecha był [mały] klasztorek nieduży i zakonnice nas do siebie przyciupały, jak to się mówi, dwie klasy i żeśmy chodzili. Długo żeśmy nie chodzili, bo chyba z rok czasu, może niecały, tak się to wszystko przemieszało. Z powrotem żeśmy wrócili do szkoły na Gostyńską, bo szkołę oddali Niemcy. Gdzieś wyjechali dalej, szkołę odszykowali, bo to trwało w latach.
W szkole... już wtedy byłem chłopak dobrze oblatany, bo nawet jeszcze wracając do roku 1939, to już samodzielnie pojechałem do Starej Miłosnej, bo moja chrzestna tam mieszkała, a wujek był na stacji [przejazdem], do wojska był zmobilizowany, już jechał na front. Tak że już dużo po mieście samodzielnie chodziłem. Zresztą na [Służewiec], Wyścigi, gdzieś się uczepiłem tramwaju jak inne chłopaki, żeśmy na zderzaku jechali, czy na Szczęśliwice kąpać się na glinianki kolejką EKD, która z Nowogrodzkiej jeździła.
W szkole tak było, że mieliśmy fajną panią nauczycielkę – pani Święcicka. To była przedwojenna patriotka, uczyła doskonale. Miała kiedyś kłopoty. Mówi: „Wiecie chłopcy, mam kłopot”. Ale my żeśmy szybko [się orientowali], bo jak dobry człowiek, to się od razu wychwyci o co jej chodzi. Mówi: „Mam zmartwienie”. Ogólnie mówi do nas, do całej klasy. „Bo mam syna” – ona mieszkała Bielańska 9, na samym prawie rogu przy „Kaśce”, tylko z drugiej strony: „Mam problem chłopcy” – bo i dziewczynki chodziły też, ale szczególnie do chłopaków się zwracała: „Mam problem, bo mój syn ma dwadzieścia trzy lata i mój mąż pracuje w PZO – [Państwowe Zakłady Optyczne] na Grochowskiej i dają na przydział ziemniaki i nie ma jak tego przywieźć, a boję się, żeby mój syn nie pojechał, bo go jeszcze złapią i wywiozą do Niemiec”. Tak się wszyscy jeden na drugiego oglądali, nic. Ale miałem swojego kumpla, puknąłem go: „Słuchaj, Rysiek. A może my nauczycielce załatwimy?”. On mówi: „Tak”. Wyciąga łapę do góry: „Pani profesor – bo tak żeśmy już mówili – my pojedziemy ze Zbyszkiem Daabem i przywieziemy to”. Ona mówi: „No nie, no nie. Chłopcy, ale dacie radę? To przecież jest osiemdziesiąt kilogramów ziemniaków”. Mówię: „Damy sobie radę”. Poszliśmy do dozorcy, miał wózek na czterech kółeczkach i żeśmy wózkiem przejechali z ulicy Grzybowskiej i Wroniej, to nie tak daleko, a ona mieszkała na Bielańskiej. Żeśmy [Nowym] Zjazdem, bo nie było trasy W-Z, tylko normalnie od Placu Zamkowego zjeżdżało się do Pancera i na Most Kierbedzia się wjeżdżało, Zygmuntowską się jechało, potem kawałek w Jagiellońską, Zamoyskiego i żeśmy dociągnęli do PZO. To jest przy Gocławskiej, przy Mińskiej, do PZO. Załadowaliśmy ziemniaki i wracamy, jedziemy z powrotem.
Tak żeśmy się ciągnęli do mostu Kierbedzia. Policjant nas zatrzymał: „Co tu wieziecie?”. „Ziemniaki, panie władzo”. „To jedźcie dalej” – i żeśmy przejechali przez Most. Ale dopiero była dla nas tragedia, bo żeśmy nie mogli pod górę podjechać, bo wózek trzeba pchać, jeden ciągnie, drugi pcha. Tak też było, że normalnie wozacy jak przewozili węgiel czy ciężkie rzeczy, to odpinali konia jednego, drugiego, wzajemnie sobie pomagali, wyciągali wóz, na Placu Zamkowym zostawiali, wracali i z powrotem jechali. Ale jak to ludzie w czasie okupacji, każdy sobie pomagał jak mógł. Jakiś pan: „Nie martwcie się chłopcy, pomogę wam”. Pomógł nam wózek wypchnąć. Żeśmy dojechali do Miodowej, kawałeczek Miodową, tutaj przez Plac Teatralny i dojechaliśmy na Bielańską, tu parę kroków. Oczywiście żeśmy ziemniaki przywieźli. Pani nauczycielka nam obiad przygotowała odpowiedni. Zaczęliśmy rozmawiać i tak dalej. Dziękowała nam niesamowicie, mówi: „Chłopcy, ale jak się wam odwdzięczę?”. Mówię: „Nie potrzeba, pani profesor. Sobie tutaj poradzimy”.
Ale miała nas na oku. Za kilka dni woła mnie i jego, mówi: „Wiecie co? Organizuję, zawsze są u mnie tajne kursy nauczania historii i geografii. Zaprosiłabym was, byście przychodzili”. Mój kumpel bardzo lubił historię, bo był dobrze oczytany. Też lubiłem, pasjonowałem się. No więc co? Idziemy. Poszliśmy, pani nauczycielka, na razie jesteśmy we dwóch, uczy nas. Krótko lekcje trwały, może z godzinkę, może troszkę więcej. Następnie naznaczyła nam [termin] znowu za dwa czy za trzy dni. Przychodzimy, jest więcej już troszkę [osób]. Jest chłopak, dziewczyna, już jest ze czworo. Za następnym już nas jest z ośmioro, więcej już nie było.
Tak żeśmy się uczyli i pod koniec roku 1943, bo pamiętam, było już gdzieś pewnie koło października, albo koło listopada... jeden nas obserwował i mówi do nas: „Wiecie co? Moglibyście należeć do »Zawiszaków«”. Mówię: „No chętnie, bo przed wojną do zuchów należałem w szkole, bo to harcerstwo i tak dalej...” i żeśmy [rozmawiali]. On nas zaakceptował i na Pańskiej już po kilku spotkaniach żeśmy składali przysięgę. To jest chyba Pańska 100 A. To już był koniec, to było tak już przed świętami tak mi się wydaje, bo było już dosyć późno. Jeszcze chodziliśmy na komplety, ale już troszkę mniej.
Tam żeśmy już zaczęli się spotykać. To w czasie konspiracji co tam było... Uczyli nas przede wszystkim, zapoznawali nas z mapami, uczyli o sytuacji, o historii. Żeśmy się dowiedzieli, że sprawa 17 września, że to nie było tak. Że nóż w plecy nam Ruscy wbili i tak dalej.
- Brał pan udział na przykład w małym sabotażu?
Nie, nie. Jeszcze byłem za mały, za młody byłem jeszcze. Ale wynajdywali dla nas [zajęcia]. Patrolowy Przybytniak już miał skończoną albo kończył Podchorążówkę. Już był wyższego stopnia, wyżej, myśmy tylko z nim się kontaktowali. Z innymi nie, bo to w konspiracji nie mogło być.
Zadanie. Jaki zadanie tutaj dla nas? Pierwsze zadanie, żeby nas bardziej jeszcze poznać.
Ponieważ my żeśmy mieszkali w dzielnicy na... Wronia, Grzybowska i tak dalej, dostaliśmy zadanie, że Niemcy zaopatrywali się u Haberbuscha i Schielego w piwo. Antałkami przewozili [piwo] to normalnie na wozach, ale Niemcy jeździli samochodami. Ponieważ był okres zimowy, my żeśmy mieli poprzypinane łyżwy [do butów], bo nie było sprzątania jak teraz z sypaniem solą. Śnieg leżał, ubity był, to można było sobie jeździć, jak się chciało. Zadanie mieliśmy, żeby obliczyć ile Niemcy wywożą samochodem antałków z piwem, takie nieduże. We dwóch żeśmy mieli zadanie. Druga grupa też miała podobne. Mieliśmy haczyki dorobione [z drutu], wyjeżdżał powiedzmy z terenu Niemiec, a my żeśmy już stali, złapali się haczykiem za samochód i już żeśmy jechali za nim. Niemiec zerkał w lusterko, zobaczył, aha, jadą chłopaki na łyżwach, się trzymają. To pewnie machnął ręką, bo ci, którzy jeździli w transporcie to nie zwracali uwagi, bo to był inny gatunek Niemców. To byli Niemcy, którzy zostali wzięci do wojsk i to im wisiało. Tylko tyle że musieli być. I tak machnęli.
My w międzyczasie żeśmy sobie policzyli. Policzyliśmy sobie, ile beczek jest, antałków. Później druga warstwa i trzecia. Było w sumie kilkanaście, bo nieduże samochody były i takie żeśmy zadanie mieli. To się powtarzało może ze dwa razy i to żeśmy przekazywali naszemu patrolowemu. Co on z tym robił, to nie wiem. Może to było zadanie, może jeszcze byliśmy za młodzi powiedzmy, do większych wydarzeń, bo to były początki. Tak to się zaczęło.
Później w 1944 roku przypominam sobie, był okres marca. To już mieliśmy zajęcia... a jeszcze przedtem były teoretyczne. Przynieśli nam pistolet, przedtem „sidolki”, granaty zaczepne, później „filipinka”. Tego typu uzbrojenie pokazywali nam, ale zabierali i tak my żeśmy się do tego przyzwyczajali.
Ale jeszcze były zajęcia normalnie w terenie. Żeśmy jechali po szkole, szczególnie na [osiedle] Boernerowo, tutaj jak [ulica] Księcia Janusza, pojedynczy tor był tramwajowy, chyba jeszcze do tej pory jest, „dwudziestka” chyba jeździ. Żeśmy o godzinie dziewiątej mniej więcej, pusty tramwaj jechał pojedynczy. Dało się dwadzieścia groszy nieraz motorowemu, to nawet dał korbą pokręcić trochę, bo tramwaje tak szybko nie jeździły. Miał ogranicznik, że do piątki tylko jedzie, mniej więcej około dwudziestu kilometrów na godzinę. Dobry biegaczy by przegonił tramwaj. Żeśmy jeździli i mieliśmy zajęcia. Znaczy tak. Najpierw to chodzenie... nas było dziesięciu, nieraz może było dwunastu, więc... większe grupy nie mogły być. To tak, chodzenie w czwórkach, co to była za czwórka jak żeśmy... były dwie czwórki, a resztę zwroty były, ćwiczenia.
Następnie później uczył nas podchorąży, jak rzucać granatem. Wiadomo było, że trzeba przez głowę rzucić, więc żeśmy kamienie znaleźli mniej więcej odpowiadające, może z pół kilograma, więcej to nie ważyło, bo mniej więcej tyle ile granat waży i żeśmy rzucali.
Później co żeśmy jeszcze robili? Mieliśmy patyki, kije. To były rzekomo karabiny i musieliśmy kłaść się i czołgać, i iść powiedzmy... pięty musiały być ułożone nisko. On zwracał na to uwagę, bo jak pięta była postawiona prosto, to mówi: „Strzelec weźmie i piętę odstrzeli”, więc tego typu. Tak to trwało przez cały okres aż do Powstania.
Powstanie dla mnie nie było przypadkiem, bo już było mniej więcej przygotowane. Nie wiedzieliśmy o tym, że Powstanie się odbędzie. Wiedzieliśmy coś, bo już do nas dochodziły różne sprawy, że coś się dzieje, że się szykują. Poza tym oddziały niemieckie wycofywały się już pod koniec lipca. To ze wschodu, a przeważnie [dużo] Ukraińców na małych wózkach jechało z dziećmi i uciekali ci, którzy współpracowali z Niemcami, odjeżdżali i gdzieś na zachód przepychali się.
My tutaj tego dnia, bo Powstanie rozpoczęło się 1 sierpnia, mieliśmy zbiórkę naszego patrolu o godzinie siódmej rano. O godzinie siódmej rano mamy zbiórkę i gdzie mamy się spotkać? Żeśmy wyjechali na Świętokrzyską w okolice bliżej Nowego Światu za bankiem, już były budynki w 1939 roku zbombardowane nieco i gdzieś przez podwórko żeśmy wchodzili i żeśmy otrzymali paczki. Ponieważ to był nasz zastęp, nas było wtedy chyba sześciu, po dwóch, to żeśmy trzy paczki mieli. Każdy miał jedną, dwie i trzecią i następna grupa potem przejmowała. Obstawa była oczywiście, gdzieś daleko, ale tak się zastanawialiśmy, co w paczkach może być? Nie były one zbyt ciężkie, a to były paczki dosyć spore, bo był worek jak to kiedyś worki sprzedawali na mole gdzieś na przykład, garderobę wkładali do środka i na mole. Co w tym może być? Ale później żeśmy się dowiedzieli, że my żeśmy przenosili medykamenty opatrunkowe i inne lekarstwa. To nie było ciężkie i to mieliśmy za zadanie przenieść w Aleje Jerozolimskie chyba 47 czy 51. Już nie pamiętam, w każdym razie za Pankiewicza, naprzeciwko Dworca Głównego, bo wtedy Dworzec Główny... Gdzie teraz jest obecnie Dworzec Miejski to przedtem był Dworzec Główny. Żeśmy to przenieśli i oddali już grupie. Czyli nasze zadanie już skończone. Ale patrolowy Przybytniak mówi: „Słuchajcie, to nie koniec. O godzinie piętnastej się spotykamy, zbieramy się. Idźcie teraz do domu, obiadek, to...”. Żeśmy poszli, ale mówi: „Sygnał będzie, że robię zbiórkę, zagwiżdżę, to się wtedy spotykamy, wychodzicie i tak dalej”. [...]
O piętnastej nasz patrolowy zagwizdał, mieliśmy umówiony sygnał i żeśmy już spotkali się, wyszli. On do mnie od razu mówi: „Słuchaj, idź do matki i żegnaj się”. Mówię: „Coś ty zgłupiał? Co mam się z matką żegnać?”. Ale w tym momencie mówi: „Wiesz, będzie Powstanie o godzinie siedemnastej i mamy meldunek. Musimy meldunek zawieźć jeszcze w stronę Okęcia”. Gdzieś mieliśmy jechać pod lotnisko, w ogóle żeśmy nie dojechali. Mówi: „I od razu jedziemy”. No, poszedłem z bólem serca, jak to się mówi, do matki i mówię: „Mamo, idę na Powstanie”, a matka mówi: „Co ty, gdzie ty taki młody? Gdzie ty na Powstanie? Jakie Powstanie? Nie będzie żadnego Powstania”. Ale mówię: „Mamo, należę do organizacji młodzieżowej, to jest rozkaz i idę”. Jeszcze siostra mnie odprowadziła, bo muszę powiedzieć, że w międzyczasie moja mama wyszła drugi raz za mąż i jeszcze było rodzeństwo mniejsze, młodsze. Siostra moja była o rok młodsza ode mnie, a najmłodsza, która się urodziła miała zaledwie osiem miesięcy. Ona wzięła ją na rękę i odprowadziła mnie jeszcze do Łuckiej, na ulicę Łucką kawałek i żeśmy pojechali na Pańską, odebrali meldunki i żeśmy jechali.
Jechaliśmy, dojechaliśmy do Placu Narutowicza. Już rozpoczęło się... może nie Powstanie, bo Powstanie... praktycznie pierwsze starcie było na Żoliborzu, zaraz za Dworcem Gdańskim. Już o godzinie piętnastej coś się działo, żandarmeria jechała, już strzelanina. Nawet kolega, którego potem miałem w obozie, to był ranny od razu, pierwszego dnia Powstania. Cyprek, fajny chłopak.
Pojechaliśmy, jedziemy do Placu Narutowicza, dojeżdżamy, a w akademiku, gdzie stał akademik, już żandarmeria go zajmowała. Stały dwa duże bunkry, żandarmeria obstawiona. Ludzie już zamykają sklepy w popłochu, gdzieś uciekają, gdzieś się widzi dorożkarzy zjeżdżających albo wozaków, z wozami odjeżdżają gdzieś. Ochota w tym czasie jeszcze była [niezagospodarowana], teraz to ładna dzielnica, ale były domki pojedyncze i bardzo dużo różnych wozaków było, bo to były peryferie. Stajnie, konie i tak dalej.
Przejechaliśmy jeszcze, potem już tramwaj nie jedzie. Dojechaliśmy jeszcze do Zieleniaka, do Opaczewskiej, gdzie teraz jest Hala Banacha i tak dalej. Tam był olbrzymi plac handlowy, przyjeżdżali wieśniacy z okolic podwarszawskich i odbywał się handel warzywami. Żeśmy dojechali i miało nas iść wtedy pięciu. Dwóch w ogóle nie przyszło, tylko nas trzech zostało – ja, Przybytniak i „Janek” jeszcze. Żeśmy mieli to... tamten miał dokumenty przekazać, a gdyby nie, gdyby coś nie wyszło, to następny ma przekazać i tak dalej. Żeśmy już nie dojechali, bo od strony lotniska już się zaczęło Powstanie nieco wcześniej i już Niemcy... bo chcieli Polacy zdobyć lotnisko, nie udało się i od razu artyleria i czołgi jechały już tutaj. Nie było żadnych szans i z żadnym meldunkiem by się nie dojechało.
Jeszcze mieliśmy zapasowe miejsce, że tak powiem, gdzie możemy się skontaktować i [Przybytniak] dał polecenie: jedziemy na ulicę Opaczewską, bliżej ulicy Szczęśliwickiej, gdzie jeździła kolejka EKD. Nie wiem, który numer, bo nie pamiętam, ale na trzecie piętro. Wchodzimy, nasz patrolowy melduje się, puka, ma odpowiedni sygnał. Od razu wychodzi ubrany po wojskowemu nie wiem, podporucznik czy sierżant, trudno mi powiedzieć, w każdym razie w panterce. Jeszcze Stena miał przypiętego na pasku i nas zaprasza do środka. Wchodzimy, zdaje sprawozdanie ze wszystkiego, że żeśmy nie dojechali i tak dalej i nasz patrolowy mówi: „To co mamy robić teraz? Jedziemy z powrotem do Śródmieścia, spróbujemy do naszego zgrupowania”. A on mówi: „O nie chłopcy, zostajecie teraz tutaj z nami”. Mówi: „Ale przecież nic nie mamy? Ani nie mamy broni, mimo że moglibyśmy z nią [się] obchodzić”. „A tu dostaniecie”. Rzeczywiście, coś żeśmy dostali. Dali nam opaski tylko i dali nam karbidówki, znaczy granatki zaczepne. Dostałem nawet dwa, bo jeden sobie zakręciłem, schowałem do kieszeni, a drugi za pasek. I czekamy, czekamy. Godzina piąta, gdzieś popukali, ale nie wiadomo do kogo. Ani Niemców nie widać, co mamy robić? Nie wiemy, co na Ochocie. Od razu, gdzieś chyba godzina szósta po południu czy siódma. Jak zaczął deszcz lać, ale niesamowita pogoda. Pamiętam, bo matka mi kupiła buty. Akurat szkołę się skończyło w czerwcu to matka mi kupiła buty [w sklepie] „Bata”, ładne półbuty i sobie wziąłem buty, żeby w nich iść.
Jak żeśmy się przedostawali z ulicy Opaczewskiej, bo żeśmy przez domki, ogródki nie działkowe, bo to ogródki przydomowe... dostaliśmy się naprzeciwko szkoły na... chyba to była szkoła przy ulicy Białobrzeskiej czy Częstochowskiej, nie pamiętam. W każdym razie Niemcy byli w tej szkole. Jak żeśmy doszli, to ja już prawie że na bosaka, bo mnie zelówki odleciały od butów, bo się rozkleiło wszystko i na tym koniec. Czekamy całą noc. Wywiad chodzi, a było nas niewielu, bo było nas może dwunastu, więcej nas nie było, bo on tylko tyle osób zebrał. Jeden karabin żeśmy mieli i granaciki i kilka „filipinek” było, starszy chłopak miał. I tak czekamy. Godzina czwarta rano, każdy zmoknięty, gdzieś ludzie nam coś dali do picia, do jedzenia i czekamy, czy coś się rusza w szkole. Rzeczywiście nad samym ranem Volkswagen, amfibia jak to Niemcy mieli, tam ich siedziało może czterech, może pięciu, wyjechali ze szkoły i cisza. Siedzimy i czekamy, obserwujemy, czy tam ci Niemcy są, czy nie. Strzelili chłopaki parę razy, ci, którzy mieli broń oczywiście.
No i okazuje się, że nic z tego, nikogo nie ma. Starszy, chyba podporucznik zarządził, że zrobimy wyrwę i się dostaniemy na teren szkoły. My mieliśmy za zadanie rzucać „sidolkami”, więc trochę strachu było, nie wiadomo było, bo się jeszcze nie rzucało. Ale to się odbezpieczyło i już momentalnie się rzucało. To wybuchło i stwarzało dużo dymu. Drugi starszy był, rzucił granat bojowy i zrobił dziurę w parkanie, w płocie. Wszystko opadło i cisza, nikt się nie rusza, więc on pierwszy sam wszedł do... My żeśmy siedzieli, on ukradkiem wszedł na teren i potem macha ręką, gdzieś spenetrował, że nikogo nie ma. My tam żeśmy wpadli do środka, a w szkole były jeszcze magazyny ubiorów, to znaczy umundurowania niemieckiego. Ja od razu też między innymi, wszyscy żeśmy się, jak to się mówi, przemundurowali. Żeśmy ciuchy pozrzucali, jakieś portki dopasowałem sobie, gdzieś znalazłem. Oczywiście buty z owijkami, bo to najważniejsze było, nogi były prawie zziębnięte. Jeszcze niektórzy pobrali hełmy sobie. Myśmy już nie brali, bo za ciężkie. I więcej nic.
Co dalej? Żeśmy pochodzili, przyszedł rozkaz, że... a to już było pierwszego dnia. To znaczy pierwszego, a tu już było drugiego dnia rano – idziemy do Reduty „Gustawa”. Był już wywiad, że się zgłosimy i idziemy. Ale jeszcze po drodze na ulicy Kaliskiej przy Węgierskiej czy gdzieś była Wytwórnia Monopolowa Tytoniu. Tam też Niemcy byli, ale uciekli. Jeszcze kilku powstańców było i razem żeśmy grupką, już chyba było dwudziestu paru nas, doszlusowali na [ulicę] Kaliską. To była Reduta porucznika Gustawa. Mieściła się, miała okręg: ulica Barska, następnie ulica Kaliska i ulica Jotejki i dalej aż do ulicy Szczęśliwickiej. W międzyczasie była jeszcze fabryka czekolady „Pluntos” czy „Pluton” [„Plutos”]... nie pamiętam, jak się nazywała, w każdym razie.... Jeszcze beki olbrzymie były z marmeladą, co na kartki dla społeczeństwa dawali. To obejmowało cały teren. Jak żeśmy już przyszli, to było co najmniej może nas już ze sześćdziesięciu w sumie. Porucznik miał kompanię, od razu nas spisali. Może nie nazwiskami, ale pseudonimami i już zaczęły się formować drużyny.
Ale w międzyczasie muszę powiedzieć, to było już chyba pierwszego po południu albo drugiego z samego rana, myśmy nie widzieli, tylko żeśmy zastali to jak żeśmy przyszli z naszej placówki z Opaczewskiej. Niemcy się wycofywali i jechała grupa dwóch, trzech... dwa samochody były ciężkie ciężarowe na gąsienicach i jeden osobowy, znaczy jeden opel ciężarowy. Oni jechali, wycofywali się po prostu. Na ulicy przed placem Narutowicza – ulica Słupecka, czujki powstańcze ich zatrzymały i wprowadzili ich ulicą Słupecką do ulicy Kaliskiej i od tyłu na cmentarzyk kościoła Świętego Jakuba. Tam był mur, brama była rozbita. Na początku Niemców było chyba czterech, ale w sumie okazało się, bo dwóch czy trzech uciekło od razu... łapy do góry, gdzieś polecieli. Ale okazało się, że wśród Niemców było dwóch Holendrów w wojsku niemieckim. Wprowadzili samochody, a na samochodach sardynki, owoce południowe, wszystko co w ogóle człowiek nie widział przez całą okupację, to było! Chcieli się rzucić na to ludzie cywilni, ale od razu warta: stop, nie ma wejścia i tak dalej. Oczywiście, że tego było tak sporo, że i ludzie dostali też później część z tego, bo było dużo i konserw typowych, do kuchni było...
W tym czasie żeśmy tam trafili i jak żeśmy już byli, był sierżant „Osa”. On dyrygował całymi sprawami. Mówił: „Teraz będziecie tutaj rozładowywać samochody ze wszystkim”, więc żeśmy chodzili. Było sporo broni, muszę powiedzieć, poza tym były pięści pancerne – Panzerfaust. To wszystko zostało zdjęte i przeniesione na samą placówkę.
Jak placówka nasza była zbudowana? Muszę powiedzieć, że to była firma farmaceutyczna Nasiorowskiego – Nasiorowski i Spółka. Prowadzili w firmie wszystkie medykamenty lekarskie, był szpital, kuchnia i tak dalej. Bardzo dużo ludzi cywilnych zgłaszało się do pomocy, do gotowania, do obierania ziemniaczków, bo na początku wszystko jeszcze było. Oczywiście z samochodu wszystko pozdejmowane i przeniesione. Ale co z jeńcami zrobić? Okazuje się, że mój patrolowy to był chłopak... w konspiracji był tu, tego, twardo zarządzał, dobrze. Ale jak się spotkał z ogniem, gdzieś draka, karabiny maszynowe, to się dekował. Patrzymy co Przybytniak robi? A Przybytniak jest teraz na... poprzydzielali mnie i „Janka” do drużyn, a on pilnował jeńców wojennych w suterence. Okazuje się, że dwóch Holendrów to byli rusznikarze, fachowcy. Z różnej broni, którą żeśmy pozdejmowali, potrafili zrobić jeszcze dwa czy trzy karabiny szybkostrzelne, ciężkie jak czołgowe. NG-30 chyba z czymś, już nie pamiętam jaki numer. Trzymali to i robili. Z nimi się oczywiście obchodzili bardzo dobrze. Kolega ich wyprowadzał za potrzebą i na obiady, przynosili im tak że oni się dobrze czuli. My z kolei żeśmy mieli już zadania.
- Holendrzy mówili, że do wojska dostali się na ochotnika, poszli do Wehrmachtu?
Nie, nie. Do Wehrmachtu podobno byli wzięci normalnie. Byli spokrewnieni z listą, jak to u nas była
Volkslista. Mieli coś takiego w swoim kraju. Ale widać było, że porządne chłopaki. Starsi mężczyźni już, a dwaj Niemcy siedzieli koło nich, nic nie robili, bo to dosyć krótko trwało.
W tym okresie żeśmy dostali przydziały, więc atak żeby Porucznik „Gustaw” zrobił odprawę i że atak ma być na akademik. Były wykopane [przejścia], żeby przeskoczyć przez ulicę Barską i gdzieś siedział wyborowy strzelec, Niemiec. Tak celował, że nie zabił, ale ranił i najczęściej w nogi celował, że który przeleciał to ranił. Jeden tylko zginął wtedy chłopak, bo przechodził... wtedy nie przechodziłem, ale wiem, że oni przechodzili i w okopie wystawił głowę, bo był coś ciekawy. Dostał i zginął. Zresztą pochowany potem był pod murkiem, jeszcze murek jest chyba. Zwłoki pewnie przewieźli na Powązki. To była beznadziejna sprawa, nie można było prowadzić żadnego ataku, bo raz, że broń była [słaba], za mała. Poza tym tak się nie zanosiło. Popukali trochę i na tym koniec.
A, jeszcze miałem przeprawę, że miałem, dostałem od kogoś pistolecik mały, siódemkę. Nie wiem, czy pan, czy pani mi dała, bo przychodzili i miałem to, bynajmniej zadowolony, że kawałek broni mam. Ale tam jak żeśmy rozbieraliśmy samochody, części i rzeczy żeśmy wyjmowali, to gdzieś pod siedzeniem w szoferce znalazłem Parabellum, kopyto. Schowałem za pazuchę i nic, udawałem, że mam, ale nikt nie wiedział. Ale był problem z tym, pistolet był strasznie ciężki i trochę naboi było. Jakby z niego strzelić, to by mi z łapy wyrwało, bo jeszcze słabą rękę miałem, w ogóle nie... Trafiłem właśnie jednego faceta, czy to on miał chyba pistolet damski, to chyba od niego było, bo nie mogłem skojarzyć, czy dostałem, czy on. Ale teraz sobie przypominam, że to od niego. Kupiłem go na pistolet. Mówię: „Słuchaj, jest tu pistolet. Mam małą rękę, a ty jesteś chłop. Jakbyś wziął machinę do łapy, to... a ja bym mniejszy miał”. On mówi: „Dobra, chętnie”. Żeśmy się zamienili, już miałem. Stoimy, mam z kolei wartę, pilnuję, z drugim stoimy na warcie. A wiadomo jak to chłopak, ciekawy i pistoletem się zacząłem trochę bawić i tak ni stąd ni zowąd pociągnąłem za spust, czy coś i to mi wystrzeliło i wystrzeliło koło nogi, a to już była noc. Od razu przyleciał jeden czy dwóch służbowych – co się stało, bo tu strzał, a była cisza, nie było żadnych strzałów. Przyznałem się, że to ja. Pyskował mnie, mówi: „Ty gówniarzu! Tobie gdzie pistolet, jak się nie umiesz obchodzić!” – i tak dalej. Ale mówi: „Zdobyłeś go, to ci nie zabieramy, bo to jest twój”. I tak zostało, że go miałem.
Później dostałem się do obsługi przy karabinie maszynowym. Nosiłem pojemniki z taśmami. Nabijałem... co prawda to nie było użyte. Może byłoby użyte, ale żeśmy na balkonie na [trzecim piętrze], to była Nasiorowskiego, w Zakładach. Było kilka balkonów. Obłożony był workami z piachem i tam stanowiska ustawiane. Mój strzelec wyborowy z erkaemem wali na górę, a ja za nim. W pewnym momencie mówi do mnie: „Zobacz, co się dzieje?”.. Na rogu Grójeckiej i Kaliskiej stał czołg i kierował lufę tak, wieżyczka była skręcona w naszym [kierunku]. On mówi: „Zjeżdżamy!”. i żeśmy piętro niżej zlecieli. Jak dmuchnęło, rozwalił wszystko pocisk, a nas tylko przysypało popiołem, wszystkim i to było szczęście, że nam się nic nie stało. Ale, to już było czwartego czy piątego dnia Powstania, Niemcy już mieli zlikwidować Powstanie, bo był mały ośrodek powiedzmy, Reduty. Nie było szans żadnej walki. Przedostać się było bardzo trudno, żeby gdzieś na ulicę Filtrową do „Garłucha” przejść, to w ogóle było niemożliwe, więc Niemcy starali się nas zlikwidować. Puścili czołgi, dwa czołgi jechały. Jeden jechał, pierwszy czołg. W pewnym momencie alarm, popłoch. My tak: granaty potrafiliśmy trochę może i rzucać, ale każdy, jak to się mówi, w portkach pełno miał wszystkiego, bo był strach. Czołg wjeżdża, za nim drugi dalej troszkę, ale... Tu chłopaki mają benzynę w butelkach, gdzieś w bramie wypadła mu ze strachu butelka, zapaliło się, tu ogień, popłoch i... Jedynie był najbardziej przytomny starszy sierżant „Osa”, nieduży facet, szczuplutki, ale strasznie był widać i bojowy, i rozważny we wszystkich sprawach, tak że potrafił mobilizować chłopaków. Skorzystał z tego, umiał się obchodzić z bronią pancerną, Panzerfaust. Zza winkla jak stanął, myśmy tylko z daleka troszkę oglądali co będzie, a on jak przymierzy do czołgu! Nie wcelował w czołg, tylko przed czołgiem wybuchło to. I słup był też jeszcze, przypominam sobie, wszystko się poprzewracało, Niemcy wyskoczyli z czołgu i zaczęli uciekać. Dwóch kropnęli, a dwóch chyba za parkanik cmentarzyka wskoczyło i odeszli, poszli, a dwóch zginęło. Czołg został zdobyty.
Drugi czołg, który jechał zorientował się, że tu jest broń pancerna, zawrócił i w ogóle odjechał, bo bał się, że go mogą zniszczyć, bo się nie spodziewali takiej broni. Co tutaj... radość niesamowita – czołg! Teraz przy czołgu, jakby jeszcze był na chodzie i rzeczywiście, czołg był na chodzie, bo tylko zatrzymany. Jakiś podporucznik wsiadł do niego, nie pamiętam już, jak on się zwał, ale nie wiem, czy miał pseudonim „Niczyj” czy „Niczuja”, tak mi w głowie utkwiło. Wsiadł do czołgu, ruszył i czołg pojechał kawałek, ale przedtem jeszcze z czołgu została cała skrzynka granatów pałkowych, zdjęty był karabin maszynowy i inne rzeczy. Niemcy widać szabrowali, bo było bardzo dużo w czołgu bielizny damskiej.
Czołg został zdobyty i pod wieczór poszliśmy na kolację. Ktoś do czołgu wlazł i zaczął manipulować. Czołg ruszył i jechał do tyłu i pojechał aż do ulicy Joteyki, zatrzymał się na samym rogu. Przylecieli z awanturą i okazuje się, że chcieli ponownie czołg uruchomić, żeby jechał – nie dało rady. No więc co? Zdecydowali, że trzeba go rozbroić. Żeśmy wyjmowali, to żeśmy przenosili, bo od razu ludzie wykopali na placyku z tyłu na terenie Jotejki rowy i żeśmy osiem czy dziesięć pocisków artyleryjskich zakopali, żeby w czołgu nie było. Co tutaj robić? Nierozsądnie postępowali przy tym, bo ściągnęli z okolic koni. Przyczepiali go, żeby czołg naciągnąć, ruszyć go. W ogóle nie można było. Więc co? Wyprowadził nam Niemiec dwa samochody na gąsienicach i postawił je, że może samochody pociągną. Bo potem już poszła decyzja, że jak nie da rady, to może go się obłoży kamieniami i się z niego parę razy strzeli. Tylko nie wiadomo gdzie, bo wszędzie domy mieszkalne, a on nie miał sytuacji dobrej do wystrzału.
Tak się złożyło, że wieczorem trzeba było podłączyć czołg linami do samochodów. Tak było, że nie było też amatorów do tego. „Janek” do mnie mówi: „Chodź, podczołgamy się to zaczepimy linę”. Bo od czasu do czasu ostrzał był, pukali, to się bali. Rzeczywiście, żeśmy podeszli, lina była już zaczepiona przy samochodzie, a nam tylko pozostało przy czołgu założyć linę na hak. Siedział w czołgu też młody chłopak. Jak gdzieś manipulował, jak dmuchnął z lufy, pocisk był w lufie. Rozwaliło dwa samochody, nas odrzucił podmuch z boku i koniec, cisza. Przylecieli z daleka tylko i zobaczyli: „Żyją chłopaki, czy nie żyją?”. „Żyją”. Żeśmy byli zasypani, jeszcze do dzisiaj to odczuwam, bo na oczy nie widziałem. Byłem ogłuchnięty. Dobrze, że w obozie Niemiec dał mi zastrzyk z penicyliny i mnie to jakoś przeszło, bo w ogóle bym nie słyszał. Na tym koniec. Czołgów nie ma, Niemcy coraz bardziej atakują.
Jeszcze Niemcy następnego dnia puścili „goliaty”. Jeden „goliat” jechał, to mu przecięli kabel, a drugi podjechał pod czołg, to jak rąbnął to czołg rozwalił. Jeszcze kawał domu poleciało na samym rogu jak tam był i... praktycznie już koniec, po Powstaniu. To już był chyba 8 czy 9 sierpnia. Jeszcze żeśmy ze dwa czy trzy dni byli. Było gdzieś 9 albo 10 sierpnia. Porucznik „Gustaw” robi odprawę. Był jeszcze ksiądz kapelan, lekarze, sanitariuszki. Rannych poprzenosili do kościoła, bo na zapleczu plebanii zrobili szpitalik. Poprzenosili rannych, jeszcze kilku zostało i z kolei dziękował nam: „Chłopcy, już tu nie daję rady. Będziemy się wycofywać grupami w okolice Lasów Chojnowskich i tak dalej, okrążymy to”.
Ale jeszcze muszę powiedzieć, że przedtem była [informacja], mieliśmy też wtedy akcję. Byli Ukraińcy Własowa, była brygada Kamińskiego, to byli bandyci. Oni po kolei, jak żeśmy szli od Opaczewskiej, to dziewczyny młode gwałcili, wszystko szabrowali. Grupa była nieduża i ich powstańcy z naszej grupy namacali od strony Barskiej, tak że ich zapędzili, nie mieli wyjścia, do fabryki „Plutos” weszli. Nasza grupa, może z dwunastu, piętnastu chłopaków, żeśmy od ulicy Jotejki zaszli. Dowódca do nas mówi: „Jak tylko coś się pokaże, rzucamy granatami” i dał rozkaz. Żeśmy wtedy rzucali. Gdzieś było słychać jęki, potem ktoś nam powiedział, że się paru, dwóch czy trzech utopiło w wielkich bekach. Bo przeskakiwali po deskach i tak dalej. Reszta się wycofała i zniknęli.
Jak już po całych akcjach (to na marginesie) żeśmy mieli, zrobił porucznik odprawę, podziękował i tak dalej, to... że niemal będziemy się wycofywać. Rzeczywiście. Nas było już może więcej wtedy, może już było z osiemdziesięciu. Nazwisko porucznika „Gustawa” to... miał na nazwisko Andrzej Chyczewski. Żeśmy stamtąd już wychodzili, każda grupa miała swojego łącznika, tak żeby mieć kontakt z pierwszą grupą. Jakoś już poprzechodziło i została nasza grupa ostatnia, w której byłem. Jeszcze nasz kolega Przybytniak puścił Niemców i Holendrów. Byli już w samych mundurach bez pasów, ręce do góry z chorągiewką i sobie przeszli na Plac Narutowicza do żandarmów, do żandarmerii, która stała. Mamy się już wycofywać, część grupy już się wycofała. Naraz ostrzał idzie. Zorientowali się gdzieś Niemcy i przecięli nam odwrót. Nasza grupa już została i nie wiadomo co zrobić w grupie. Przybytniaka pytamy: „Słuchaj, co mamy teraz zrobić z sobą?”. „Będziemy próbowali przedostać się na Śródmieście”. „No dobra, to walimy na Śródmieście” i jeszcze kilku. Ogródkami żeśmy przeszli przez ulicę Słupecką, następnie kawałek Niemcewicza i żeśmy przez ulicę Spiską dostali się do budynków na ulicę Grójecką przez piwnice. Powstanie było tak powiązane, że z jednego krańca miasta można było przejść na drugi, bo przechodziło się normalnie nie kanałem. W Śródmieściu kanałem, ale między budynkami były w suterynach porozbijane ściany, przejścia były i żeśmy doszli. Ale jak mówiłem na wstępie, on był tchórzliwy człowiek, nasz dowódca z konspiracji.
Wchodzimy i naraz przez okienka patrzymy, widzimy, że od ulicy Dalekiej Niemcy stoją. Ulica przechodziła, tam był zakład, stali też, byli z bunkrem i stał też samochód pancerny. Trudno jest to przejść, chyba nie da rady, ale słyszymy krzyk. A to nasz dowódca gdzieś przechodził i natrafił chyba albo na spalonego człowieka, czy coś po ciemku własną ręką, czy na nieboszczyka i drgawki dostał. Widzimy, że już nie ma ratunku. Tamci też się zaczynają wycofywać.
Wracamy z powrotem na placówkę i będziemy próbować, co zrobić z sobą. Ale mój kolega był trochę twardziel, mówi: „Słuchaj, zostawimy Przybytniaka. Nie chce iść, to nie”. Mówię: „ Słuchaj, cały czas z nami był, i w konspiracji... Jak my go zostawimy? Przecież on... Boi się to trudno. Jakoś trzeba to przyjąć”. Żeśmy się wycofali, doszli do ulicy Niemcewicza na parter, jeszcze ludzie byli i mówimy... on dostał jeszcze gorączki. Podaliśmy jego pseudonim, nazwisko, gdzie mieszka, żeby się nim zaopiekowali, żeśmy się z nim pożegnali i wrócili na placówkę. Na placówce cóż? Już żeśmy nie zastali [nikogo]... może ze dwie sanitariuszki jeszcze gdzieś rannych przenosiły. Był facet, starszy człowiek, który dowoził żywność, widocznie pracował w tej instytucji. Mówimy, że musimy się już likwidować z Powstania, już nie da rady. „Może pan by od nas przejął opaski, mój pistolecik, granaty”. On mówi: „Dobrze, schowam to wszystko” i zabrał. Teraz potrzebujemy wydostać się stąd. Jak się wydostać? Żeśmy przez cmentarzyk parafialny przeszli do kościoła z tyłu i akurat wypędzali ludzi z Warszawy, z tobołami, ze wszystkim. Jak tu zrobić, żeby się dostać do ludzi? W pewnym momencie grupa ludzi pędzona przez Niemców zatrzymała się przy kościele i susa żeśmy dali. Jakiejś kobiecie... dała nam tobołek, jemu też, mnie, bo już nas dwóch było. Tamci dołączyli dalej i żeśmy z grupą doszli do Zieleniaka.
Pierwsze zgrupowanie było na Zieleniaku. Na Zieleniaku Niemcy segregowali ludzi i pędzili do Pruszkowa, do Zakładów Kolejowych i stamtąd już wywózka do Niemiec. Można było jeszcze uciec z obozu w Pruszkowie, ale jak mówi się o szmalcownikach co byli w getcie, tam również byli szmalcownicy. Kto miał, a ludzie mieli dużo pieniędzy, to jak mieli dolary czy mieli złoto, czy coś, to się wykupywało i normalnie człowiek wychodził z obozu, jakoś się wydostał. Nam się to nie udało. Jeszcze żeśmy się spotkali w kilku i na transport nas zapakowali i żeśmy jechali już do Niemiec.
- Tam gdzieś był pan w obozie na robotach?
Tak. Później jak żeśmy jechali do Niemiec, to tak: z Pruszkowa jechaliśmy przez Skierniewice do obozu Oranienburg. To był obóz już dosyć ciężki, bo był za drutami. Ale wysadzili nas na polankę i podzielili na odpowiednie grupy – do młodzieżowców, do innych i na następny transport. Następny transport jechał przez Weimar do [obozu] Buchenwaldu, bo to były pierwsze. Żeśmy dojechali do Buchenwaldu, to tak: mężczyzn dorosłych już, bo my, ja szczególnie mikrowato wyglądałem. Jeszcze nam się udało przeszwarcować do młodszych ludzi, dzieci, znaczy nastolatków. Natomiast starszych zabierali do obozu za druty. Zrobili transport i znowu żeśmy jechali w głąb Niemiec przez kilkanaście dni aż do Hannoveru. Z Hannoveru [do Braunsweigu] już były naloty w Niemczech i tak dalej, z powrotem.
Dostaliśmy się do Braunsweigu, z powrotem nas cofnęli. Tam był Schützenplatz, [cywilny] obóz pracy, ale lżejszy trochę. W obozie żeśmy byli zatrudnieni, ale z kolei mieliśmy znowu szczęście, bo jak człowiek nie jest związany z rodziną tylko sam, to kontakty łapie. Przyjechali z fabryki z dolmeczerem, niejakim panem Schulzem, i dobierali sobie ludzi do pracy do zakładów. Okazało się, że to były zakłady przetwórstwa warzyw, czyli owocowo-warzywne zakłady. [Firma „Mazerberg” pracująca dla wojska niemieckiego]. Wybrał kilku ludzi i między innymi nas dwóch.
Jak żeśmy przyjechali [do zakładu], powiedzieli, że my z Powstania i tak dalej, to żeśmy zrobili wielką furorę w zakładzie, bo bardzo dużo to może nie, ale powiedzmy może około dwudziestu Polaków pracowało, Białorusinów, jeszcze kilka osób. Byli ciekawi, bo to były pierwsze informacje z Warszawy co się działo w Warszawie. Niemcy też nie wiedzieli nic. No, że Powstanie, że to [Polacy tam pracują], tak że nas otoczyli opieką. Z powrotem żeśmy musieli powtarzać kilka razy, jak kogoś żeśmy spotkali.
Tak żeśmy pracowali kilka dni i pan Schulz, był jeszcze drugi pan Meller czy Miller. Doskonale mówili po niemiecku, bo pracowali już kilka lat. Przyjechali na saksy od początku wojny, a był już rok 1944. Tak się udało, że nas z obozu wyciągnęli do fabryki, żebyśmy mogli [pracować]. Raz, że były jeszcze dwie czy trzy sztuby wolne, nas wpasowali i żeśmy już u nich zamieszkali. Oczywiście praca była [ciężka], nie będę mówił z uwagi na czas. Różna była ciężka praca, bo żeśmy pracowali w transporcie, przewozili do suszarni. Najgorsze było to, że żeśmy pracowali w okresie letnim na początku, gdzie trzeba było do lodowni wjeżdżać, bo to dla wojska produkowali, żeby to utrzymać. Zimno było. Tu gorąco, tu zimno. Żeśmy przetrwali do 4 czy 3 kwietnia.
Jeszcze przedtem były naloty, Braunsweig został zniszczony. Tak samo jak [wiele miast] bo to było piękne miasto, stare jak nasza Starówka. Ale jak „luftminy” Amerykanie puścili, to rozwalili. Dużo jest jeszcze do opowiadania, ale jak żeśmy 4 kwietnia zostali wyzwoleni przez Amerykanów, to z fabryki żeśmy po prostu uciekli, to znaczy [kilka osób]. Już widzimy, słyszymy, gdzieś artyleria strzela i tak dalej, to pod front żeśmy pouciekali. Amerykanie już jechali i charakterystyczne było, że Niemcy poddawali się jak leci. Tylko jechały wozy pancerne z nadajnikami i ogłaszali, żeby ludność wychodziła, że jeżeli są żołnierze, żeby się poddawali i tak dalej.
My żeśmy też wyszli i tak się złożyło, że natrafiliśmy na Amerykanów i na Polaków polskiego pochodzenia z Ameryki. Żeśmy się wytłumaczyli jak, co. Był oficer, [zapakowali nas] na samochody, zorganizowali grupę i nas z powrotem do Hannoveru zawieźli. Tam był już obóz jeniecki wojenny i dostaliśmy mundury, umundurowanie i stworzyli z nas wojsko. Bo brygada generała Maczka już wkroczyła na [północne części Niemiec], teren Meppen i całą stronę od Wilhemshaven już okupowali. Nas umundurowali i tak się złożyło, że mieliśmy porucznika Późniak-Poznańskiego [z Powstania Warszawskiego]. To był i nauczyciel, i patriota, jak to się mówi. Zorganizował z nas grupę, mówi: „Pojedziemy z powrotem na placówkę do Brunswicku. Będziemy pracować w kulturze i oświacie”. Tak się złożyło, że do kultury i oświaty żeśmy pojechali i on zorganizował... Budowaliśmy tak: kaplicę w koszarach niemieckich, budowaliśmy... szkoła była, bo ludzie chodzili, informacje były, nasłuchy, różnego rodzaju... Wydawaliśmy gazetki. Mam wszystko, zresztą do Muzeum oddałem też, ale jeszcze potem pokażę.
To trwało do wyzwolenia, a wyzwolenie... wojna się zakończyła 8 maja, a my jeszcze przez okres czasu żeśmy zaczęli działać społecznie na niwie kulturalno-oświatowej. Między innymi właśnie porucznik potrafił wszystko zorganizować. Biger – mer miasta był przychylny. Dał nam powielacze i inne maszyny do pisania i można było drukować biuletyny informacyjne, które mówiły o tym, gdzie są Polacy, łączenie rodzin i tak dalej, bo ludzie się wzajemnie poszukiwali, więc to była usługa czysto społeczna, ale super, że tak powiem.
- W którym roku wrócił pan do kraju?
Jak wróciłem. Ponieważ już się wojna zakończyła, każdy zaczął ustawiać sobie życie. Nie miałem żadnych informacji z Polski, więc porucznik mówi: „Słuchajcie mnie...”. „Janek” od razu pojechał do Anglii, ale jeszcze było innych kolegów, z którymi żeśmy się spotkali i poznali. Nas trzech było. Mówi: „Jesteście jeszcze młodzi, musicie się uczyć dalej. Dam wam tutaj poświadczenie, prawie że bilet i pojedziecie do Włoch, do szkoły uczyć się we Włoszech”. Już byłem naszykowany, spakowany już plecak, wszystko było przygotowane.
Naraz woła mnie porucznik Późniak-Poznański. Jeszcze u niego byłem adiutantem jak to się mówi, bo z nim jeździłem po całych Niemczech, bo on w [obozie dla kobiet] Oberlangen swoją żonę odnalazł z AK. Mówi do mnie tak: „Siadaj”. Siadam. „Chciałbyś jechać do domu do Polski?”. Mówię: „No, jak żesz? No tego.”. „Ale pojedziesz, będziesz się uczył...”. „Nie chcę się uczyć, chcę do Polski wracać” – i tak dalej. On mówi: „To masz szczęście. Popatrz tu”. Przez Czerwony Krzyż matka mnie poszukiwała. Był glejt. Powiedziała: „Synu, żyjesz? Wracaj!”. Wróciłem...
Przez strefę sowiecką, inną, jechaliśmy aż do Szczecina. Jak żeśmy tam, to człowiek marzył, że jak będzie jechał przez strefę może coś weźmie, ale ludzie mówią: „Ruskie was oszabrują. Nawet nie macie co brać”.
- Siostry też przeżyły Powstanie?
To tutaj. Mama tu z Warszawy, nie mieliśmy kontaktu. Mieszkaliśmy na Wroniej, to do samego Śródmieścia przechodziły i w końcu jak się Powstanie zakończyło, pod koniec września wyszły, [były do 27 września]. Pojechały do Nowego Miasta nad Pilicę i tam przebywały, bo moja babcia tam była. Z babcią wróciły potem do... już jak została Warszawa wyzwolona 17 stycznia, to już gdzieś dwudziestego któregoś wróciły.
- Cały czas opowiada pan o swoim koledze o „Janku”. On wyjechał do Anglii?
Do Anglii wyjechał.
- Pamięta pan, jak się nazywał?
Nie, nie pamiętam, bo miał pseudonim „Janek”.
- Nigdy nie miał pan z nim potem kontaktu?
Nie, bo jak się pożegnał, to już więcej nie wrócił. Wiem tylko tyle, że kiedyś przysłał nam list na placówkę do Brunswicku, że ma dziewczynę, prawdopodobnie zostanie i tak dalej. Zdaje się, że został tam z dziewczyną, bo opowiadał, że jego przyszły teść ma zakład naprawy samochodów i tak dalej, a on samochodowiec był, to jemu to pasowało najbardziej.
Chyba był starszy, może o rok.
- Proszę powiedzieć, skąd pseudonimy „Polek” i „Kapiszon”.
Ano tak, bo „Polek” był w czasie konspiracji. Jak żeśmy składali przysięgę, to tak i [1943 roku] naznaczył. W czasie Powstania to znowu z kolei już zarejestrowali tylko, ale sierżant „Osa” mówi: „Słuchaj, ty będziesz taki. Ty będziesz »Kapiszon«”. Zanotowali mnie jako „Kapiszon” i wszędzie poszedłem jako „Kapiszon”.
- Mam ostatnie pytanie. Czy jakby pan miał znowu piętnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Poszedłbym. Jasne tam!
Warszawa, 14 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama