Jerzy Szewczyk
Nazywam się Jerzy Szewczyk, urodzony w Warszawie w 1931 roku.
- Jakie były losy pana rodziny przed wybuchem II wojny światowej?
Tak jak pamiętam, to mieszkaliśmy przed wojną na ulicy Gęsiej, obecna ulica Mordechaja Anielewicza, później przeprowadziliśmy się na ulicę Nowolipie, bodajże dwadzieścia, ale to był róg Karmelickiej i Nowolipia, i stamtąd przeprowadziliśmy się na ulicę Elektoralną 23. I na tej [ulicy], powiedzmy, w tym domu to był dom Zboru Augsbursko-Ewangelickiego, z tym że to nie było warunkiem
sine qua non, że trzeba by było być, powiedzmy, wyznania ewangelickiego, żeby móc zamieszkać w tamtym domu, bo prócz nas jako rodziny katolickiej było więcej rodzin. I to był dom, który... Elektoralna 23 i plac Mirowski 4, to był dom przechodni, bardzo duże skupisko ludzi. W tym domu mieszkaliśmy od momentu... nie pamiętam, który to był rok, proszę mi wybaczyć, bo to jest dość odległy czas, ale [mieszkaliśmy] przez całą okupację do wybuchu Powstania Warszawskiego.
- Czym zajmowali się rodzice?
Mama zajmowała się domem i rodziną, jak to zwykle było w tym modelu, a tata ostatnio przed wojną pracował w fabryce Henryk Liefeldt i Stefan Schiffner na ulicy Górczewskiej. Z tym że była filia na ulicy Kaczej, Kacza i Górczewska. To była fabryka czy firma, która robiła na podwoziu samochodów Ford takie polewaczki, samochody, powiedzmy, do czyszczenia ulic, zamiatania i tak dalej. Z tej fabryki w 1939 roku mój tata poszedł na wojnę, z tym że poszedł na wojnę jako członek takiej ekipy, która była przygotowana przez fabrykę na front do naprawy uszkodzonych, powiedzmy, samochodów czy czołgów, samochodów pancernych czy czołgów.
Mam siostrę, starszą siostrę o dwa lata.
- Czy pan uczył się przed wybuchem wojny?
Tak, tak jak według kalendarza w 1938 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły powszechnej (nie podstawowej, bo to jest różnica, nie tylko według mojego zdania, ale innych pedagogów i nauczycieli) na ulicy... To była Szkoła Powszechna numer 7 na ulicy Chłodnej róg Waliców, bodajże Chłodna 11 czy 13, ale proszę nie przywiązywać wagi do tych numerów.
- Ile klas pan skończył przed wybuchem wojny?
Niestety tylko jedną klasę skończyłem, więcej nie mogłem.
- Czy zapamiętał pan wybuch II wojny światowej?
Tak, pamiętam wybuch II wojny światowej. Nasłuchiwanie komunikatów z radia (tu nie będę przytaczał), czego nie bardzo zrozumiałem, ale Dura i ci spikerzy podawali, więc to pamiętam. Te komunikaty też o ewentualnych sukcesach wojska, to było podawane, to pamiętam. Ponieważ ulica Elektoralna była takim naturalnym ciągiem komunikacyjnym ze wschodu na zachód, to tą ulicą zawsze szło bardzo dużo wojska, polskiego wojska przed wojną, powiedzmy, czy w czasie wojny już. Później po kapitulacji to Niemcy też tą ulica szli. Tak że właśnie [pamiętam to] przez to, że można było wyjść i widzieć. A ten dom był, bo to taki chyba bardzo ważny moment, był
vis-à-vis szpitala Świętego Ducha, na ulicy Elektoralnej, to jest bodajże Elektoralna 10 czy 12. I w trzydziestym dziewiątym roku, w czasie wojny, ten szpital został zbombardowany bombami zapalającymi i został spalony. I w czasie okupacji to były tylko ruiny szpitala, a szpital jako taki później został przeniesiony na Czyste, do byłego szpitala żydowskiego.
- Czy rodzina poniosła jakieś straty we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?
Nie, rodzina nie poniosła żadnych strat, powiedzmy, materialnych ani osobowych, bo tata, co prawda, jak mówiłem, pojechał, wysłany został na front, żeby ratować czy reperować, żeby pomóc wojsku, to będzie chyba właściwe określenie. Niestety, jak opowiadał później, jak wrócił, nic nie pomogli, bo ten samochód został rozbity i później na zasadzie „ratuj się kto może” na własną rękę wszyscy wracali, wszyscy wracali do domów swoich.
Wrócił już chyba po kapitulacji. Opowiadał, jak to było, tylko że niestety nie jestem w stanie przytoczyć żadnej miejscowości, żadnego miejsca, gdzie to się działo. Tylko pamiętam jeden taki bardzo charakterystyczny i mocny akcent, jak tata opowiadał, jak, powiedzmy, jakąś szosą płynął taki strumień ludzi, taka rzeka ludzka uchodźców. Uciekali i nadleciały samoloty, nadleciały samoloty niemieckie i zaczęły ostrzeliwanie. Ponieważ jako że był w wojsku, wiedział (wcześniej służył w wojsku), co należy zrobić, czyli „lotnik, kryj się”, prawda, więc do rowu przydrożnego wpadł i padł. Ale jak leżał, to ponieważ miał plecak na sobie, plecak z bielizną, którą mama mu przygotowała na ten front, na tą wojnę i poczuł takie w plecach ciepło. I miał, tak jak mówił, miał na tyle świadomości, że powiedział sobie: „Chyba jestem trafiony”. I był taki moment, mówił, dość długi moment, że bał się poruszyć, ale później doszedł do wniosku, że jak długo może tu leżeć. Zaczął nieśmiało próbować rękę włożyć pod ten plecak, by zobaczyć krew, czy ta krew leci. „Sucha”. Ręka sucha, no to śmielej poruszył się. „Aha, chyba nic”. Wstał i poszedł. Gdy zatrzymał się na noc w stodole u jakiegoś gospodarza, gdzie w stodole się przespał do rana, jak zdjął plecak, zobaczył, że w plecaku jest dziura. Okazało się, że pocisk, który trafił przez te warstwy tej bielizny, która tam była, no, powiedzmy, wyhamował i [ojciec] nie był ranny przez to, czy nawet nie zginął, bo gdyby [kula przeszła], to nie wiadomo, jak to by się skończyło. Więc pamiętam ten epizod, o którym opowiadał.
- Jakie były losy pana rodziny w czasie okupacji? Co stanowiło źródło utrzymania rodziny?
W czasie okupacji zaczęło się różnie. Rodzice próbowali jeździć do Rzeszy, konkretnie do Łodzi przez „zieloną granicę”, po materiały i z tymi materiałami jeździli w Lubelskie. Wieźli materiały, przywozili żywność, konkretnie mięso, słonina, mięso, bo to było istotne. Ale to długo nie trwało. Później rodzice mieli budkę pod Halą Mirowską z pasmanterią. Teraz to można tak powiedzieć fachowo, że z pasmanterią, bo to nici, guziki, taśmy jakieś. Natomiast tata pracował ostatnio, przed tym jak zmarł, jak zginął w zasadzie, u Wedla. A to miało miejsce w 1942, został postrzelony w czasie łapanki, bo w czasie łapanki trafił na ulicę Skaryszewską i stamtąd uciekał. Zresztą uciekł, ale został postrzelony i zmarł w domu 28 lipca 1942 roku. Od tego czasu mama sama w tej budce pod Halą Mirowską prowadziła ten interes, jeżeli tak można powiedzieć, i z tego żeśmy żyli.
- A pan i siostra? Czy państwo pracowaliście w czasie okupacji?
Nie, nie pracowaliśmy. Tylko to oczywiście były takie rzeczy doraźne, bo między innymi ja chodziłem pod Halę Mirowską, sprzedawałem olej, olej rzepakowy, który był tłoczony w tym domu przez pana Lipińskiego. To był stolarz, w tej stolarni była taka tłocznia i był tłoczony olej i on dawał mnie to, żebym pod Halą sprzedawał. Sprzedawałem, zajmowałem się też (już nie pamiętam, w jakich okolicznościach) sprzedażą papierosów, które były robione w domu, te gilzy były napychane tytoniem. Zresztą wszystko to, co trzeba było, jeżeli się coś pokazywało, jakaś perspektywa możliwości zarobienia, przyniesienia grosza do domu, to było robione.
Tak. Uczyłem się, zacząłem, mama mnie zapisała w 1940 roku do szkoły. To była z kolei szkoła numer [1]. Ponieważ na ulicy Chłodnej w tej szkole Niemcy zrobili koszary, więc nie było po co tam iść, więc mama znalazła szkołę, szkoła numer 1 na ulicy Mazowieckiej, Mazowiecka 12, w tym domu, w którym była cukiernia „Ziemiańska”. I to była, można powiedzieć, szkoła wędrująca, bo długo żeśmy do tej szkoły w tym miejscu nie pochodzili, bo przeniesiono nas później na ulicę Królewską,
vis-a-vis ulicy Zielnej. To było przed wojną Gimnazjum Kupieckie. Tam długo żeśmy też nie zagrzali, przeniesiono nas na ulicę Miodową przy ulicy Długiej, teraz można mówić, żeby to przybliżyć, to wejście było
vis-à-vis szkoły teatralnej, bo tej ulicy, która jest zaraz za tym domem, taka nowa uliczka, to nie było. Ale tam też długo żeśmy nie zagrzali miejsca. Przeniesiono nas na ulicę Zgoda, [do budynku] z oknami, które wychodziły na ulicę Marszałkowską. To jest istotne, dlatego że w ramach działalności konspiracyjnej żeśmy opluwali Niemców przez okno, więc to było dość niebezpieczne, ale tym niemniej żeśmy to robili. Nieświadomi, co mogłoby to spowodować. Stamtąd żeśmy [przenieśli się] (to była nasza ostatnia przeprowadzka) na ulicę Próżną 14 róg placu Grzybowskiego i to było do roku 1944. I tam skończyłem klasę piątą czy szóstą (chyba piąta klasa) i już do szóstej klasy w tym miejscu nie poszedłem. Szóstą klasę rozpocząłem już w Warszawie wyzwolonej, po wyzwoleniu, ale to też gdzie indziej, bo na ulicy Marszałkowskiej, róg... wtedy ta ulica była Żulińskiego bodajże, nie ma w tej chwili tej ulicy. To jest bodajże między Nowogrodzką a Wspólną, była taka ulica od Poznańskiej do Marszałkowskiej.
- Czy zetknął się pan z konspiracją w czasie okupacji?
Proszę pani, tak, z tym że niejednokrotnie byłem tego faktu nieświadom. Ale zetknąłem się z konspiracją, bo między innymi brałem udział w takim koncercie w Konserwatorium Muzycznym na Okólniku. Trzeci maja, wiadomo, to święto było wtedy, nie mówiono o konstytucji, ale było to święto państwowe. I tam mieliśmy koncert. Pytanie, kto. Ja służyłem wtedy do mszy w kościele Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu i tak jak byłem zorientowany, to tam była bardzo duża grupa młodzieży i nie tylko młodzieży, bo dyrygentem tego chóru był organista, który musiał wiedzieć, co robi i dla kogo robi, i dlaczego robi ten koncert. O tym koncercie słyszałem teraz już, w czasach współczesnych, z relacji nieżyjącego Jerzego Waldorffa, który o tym wspominał. To było jeden jedyny raz wspomniane. Nigdzie nie znalazłem śladów, zanotowanych, pisemnych, że coś takiego miało miejsce, że takie wydarzenie miało miejsce.
- Czy ktoś z rodziny uczestniczył w konspiracji?
Trudno mi powiedzieć, dlatego że te fakty były skrzętnie ukrywane przed nami. Pomimo że byliśmy, tak jak nazywano nas, „starzy-malutcy”, to jednak to było ukrywane, dlatego żeby przez naiwność dziecięcą te fakty się nie wydały. Między innymi powiem o tej swojej naiwności. Na Krakowskim Przedmieściu numer 1 była komenda policji granatowej i w tej granatowej policji służył człowiek, który był znajomym, kuzynem, naszej bardzo dobrej, powiedzmy, znajomej czy przyjaciółki mamy, która mieszkała u nas, po tym jak tata nie żył. Pani Łuczakowa niejaka. Ona wspomniała o tym policjancie. Ja widząc przy okazji jakichś tam [spotkań], chciałem właśnie spisać ten jego numer służbowy i powiedzieć jej, że właśnie ten, jest tak i tak. Moja naiwność polegała na tym, że ja stojąc przed nim, to zapisywałem. On mnie, mówiąc tak żargonowo, zgarnął i ten numer, tę kartkę odebrał […]. I co, jak powiedziałem, że dlaczego, to była sprawa taka łagodząca, ale powiedział i palcem pogroził, żebym nigdy więcej takich rzeczy nie robił. Więc siłą rzeczy, nie przez ten fakt, inni, którzy byli w konspiracji, działali, to nie mówili. Tak czy inaczej mówiono, że jesteśmy jeszcze dziećmi, byliśmy dziećmi. Rok czterdziesty, powiedzmy, trzydziesty dziewiąty też, moje osiem lat, czterdziesty czwarty to już trzynaście lat, ale w sumie jeszcze nie było tej pewności. Ja sam do żadnej organizacji nie należałem, bo takiej propozycji nie otrzymałem. Najprawdopodobniej gdyby była taka propozycja, to na pewno bym przystał na to i wtedy to życie konspiracyjne inaczej by wyglądało, poznanie ludzi i tak dalej. Tak że mówię, na pewno zetknąłem się z ludźmi z konspiracji, tylko nie byłem świadom tego, a z kolei te fakty były skrzętnie ukrywane.
Choć były dwa takie ważne momenty zaangażowania w te sprawy konspiracyjne mojej mamy, bo przez mamę to wszystko było, powiedzmy, załatwiane czy sterowane. W naszym domu, w naszym mieszkaniu, bo nie mieliśmy domu jako takiego, w naszym mieszkaniu (to było na zasadzie takich czynszowych mieszkań) były przechowywane dokumenty, właściwie dokumentacja samolotów wojskowych, które miały być czy były produkowane w Polskich Zakładach Lotniczych. Przyniesione to było przez brata mojego wuja, Floriana Szymańskiego. Zresztą ten człowiek brał później udział w Powstaniu Warszawskim przy zdobywaniu PAST-y. Obsługiwał motopompy, którymi benzyną oblewano PAST-ę i podpalano. Na jakiej zasadzie on się tam znalazł, nie wiem, bo o tym nie było mówione, ale on to mnie opowiadał, zresztą nie tylko mnie, bo byliśmy w takim gronie rodzinnym i on to opowiadał, dzielił się tym, jak udało mu się wyjść z Powstania Warszawskiego. Nie wiem, bo o tym nie było mowy, ale to był właśnie ten kontakt z ludźmi, którzy brali udział w konspiracji. Zresztą, jeśli chodzi o ten nasz [udział w konspiracji] czy zaangażowanie mamy, to też się wyrażał w tym, że tuż przed Powstaniem Warszawskim do naszej piwnicy przywieziono mundury niemieckiego wojska i tam zostało to zdeponowane. Ale z uwagi na to, że ulica Elektoralna bardzo wcześnie została od Woli opanowana przez Niemców, nie zużyto czy nie użyto tych mundurów dla potrzeb Powstania Warszawskiego. Po prostu nie było najprawdopodobniej komu i gdzie, i kiedy tego wydostać, ale to były, nie muszę tutaj podkreślać, to były bardzo niebezpieczne przedsięwzięcia.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Wybuch Powstania zastał mnie tu, w rejonie tego domu przechodniego. Ja, ponieważ byłem, jak mnie określano, „niespokojnym duchem”, to jak Powstanie wybuchło, poszedłem na poddasze tego domu czteropiętrowego i wyglądałem, co się dzieje, jak się dzieje. Tam akurat było okienko w tym dachu, wylot był na zachód i nie wiem, czy z obsługi, czy z ochrony tej Hali Mirowskiej... Bo pierwsza Hala Mirowska była zajęta przez Niemców i tam były magazyny niemieckie, a na górze to bodajże już przed samym Powstaniem, jeżeli dobrze pamiętam, a jeżeli nie, to proszę... To nie jest mój wytwór fantazji, tylko tak mi się wydaje, bo w tej chwili to trudno mi dokładnie powiedzieć. [Tam] były takie garaże, z hali zrobiono garaże, garaż właściwie, [czyli] nie garaże, a garaż dla samochodów. Wiadomo, że byli tam Niemcy, pilnowali i jacyś Niemcy
vis-à-vis tego domu, w którym siedziałem, tam na tym poddaszu przyglądałem się, co się dzieje i jak się dzieje. Zostałem zauważony, twarz w tym okienku. Jeden Niemiec, [zdjął] karabin z ramienia i przyłożył, z tym że ja widziałem, co on zrobił i schowałem się. Nie wystrzelił. Tak żeby nie było takiej taniej sensacji – nie wystrzelił. Ja więcej tam się nie pokazywałem, bo byłem na tyle świadomy, że nie ma co drażnić. Więc tam zastało mnie Powstanie Warszawskie.
- Jakie nastroje panowały wtedy w pana otoczeniu?
Proszę pani, euforyczne. Dlatego że między innymi na ulicy Elektoralnej w fabryce Frageta (to jest Elektoralna 14) organizowano punkt medyczny. Nie powiem, że szpital, bo chyba na szpital to nie było warunków, ale jakiś taki punkt medyczny. I w tym domu, w tym naszym domu Elektoralna 23, plac Mirowski 4 była firma Seweryn Kempfi i Syn – Sprzedaż Artykułów Spożywczych i Kolonialnych. I biuro, to się wtedy kantor nazywało, było w podwórku od ulicy Elektoralnej 23, a sklep był od ulicy plac Mirowski 4. Tam była bodajże pani Zosia, która później nas, takich jak ja zebrała, mobilizowała do zbierania bielizny, głównie prześcieradeł, które były darte na bandaże, i tam żeśmy zanosili, to co, żeśmy zbierali. Więc to w sumie, generalnie była euforia. Wreszcie, że coś... Przez ten nasz dom również przechodzili Powstańcy, jeszcze... No, opaski były, ale jeszcze nie kojarzę sobie wtedy tych Powstańców takich, jak później się widziało na filmach czy na fotografiach, w hełmach. Jeszcze nic takiego nie było. Jak by jeszcze nie do końca oni byli tymi Powstańcami.
- Czy widział pan jakieś akcje bojowe Powstańców?
Proszę pani, nie. W tym rejonie, gdzie myśmy przebywali, nie było takich [typowych] akcji, ponieważ nie było Niemców, poza tymi kilkoma Niemcami, z których jeden celował do mnie. Oni później gdzieś tam zginęli, nie wiem. Bo najbliższy punkt poza Hala Mirowską to był na ulicy Chłodnej, w tej szkole naszej, do której chodziłem. Zresztą tam też był ten bunkier przed szkołą zrobiony, ten strzelniczy, bo to było tuż przy kościele świętego Karola Boromeusza na Chłodnej, a szkoła sąsiadowała z plebanią, z terenem kościelnym, plebanią. Tak że Niemców nie było tutaj nigdzie i w związku z tym nie było tej akcji czy walki.
- Czy docierały do pana wiadomości, co dzieje się w innych miejscach?
Proszę pani, docierały wiadomości, z tym że może nie tyle do mnie, co do mamy. Ponieważ pomimo tych trzynastu lat w czasie Powstania, bo w zasadzie za półtora miesiąca kończyłem te trzynaście lat, uchodziłem... Powiedzmy, nie byłem takiego wysokiego wzrostu, to zawsze tak za dziecko uchodziłem. „To jeszcze dzieciak”. Dlatego tak się działo, że nie mnie przekazywano te informacje, tylko [wiedziałem], jeżeli coś się podsłuchało, usłyszało. Zresztą myśmy w czasie Powstania... Ponieważ 4 sierpnia Niemcy zaczęli bombardować Warszawę, najpierw zrzucili ulotki i po tych ulotkach [bomby]. Zresztą tej ulotki nie udało się nawet złapać, jak zaczęły lecieć bomby, więc my wszyscy do piwnicy. Tam gdzie byłem blisko tej piwnicy, to był taki domek jednopiętrowy. Tam, jak to się mówi potocznie, wpadliśmy do piwnicy, nie tylko ja jeden, bo inni ludzie też byli od tych ulotek i inni, którzy mieszkali. Jak bomby, no to do piwnicy – to ten odruch. I proszę sobie wyobrazić, to brzmi bardzo nieprawdopodobnie, ale to wydarzenie miało miejsce, naprawdę miało miejsce, że wpadła bomba do piwnicy przez to okienko piwniczne. I akurat ta bomba [nie wybuchła]. Schody były, takie jednobiegowe (nie na zasadzie, że [schody] łamane, tylko taki jeden bieg, jak to się mówi), i ta bomba zatrzymała się na tych schodach. Jak ta sytuacja zaistniała, zaczęto nas z tej piwnicy, wyciągać przez tą bombę. Między innymi wspomniany pan Lipiński właśnie to robił, każdego [pomagał wyciągać]. To musiał być też człowiek, [który] musiał mieć coś do czynienia z konspiracją, dlatego że widziałem u niego broń, pistolet. I oczywiście nie tylko ja, bo wszyscy, którzy tam byli, ocaleli. Ale że to była bomba, prawdziwa bomba i uzbrojona, tylko jakimś cudem nie wybuchła, przekonałem się w 1945 roku, jak do Warszawy przyszliśmy z powrotem na tę naszą posesję i w miejscu gdzie stał ten domek, nie było śladu, tylko był wielki dół. Więc jak to było podpalone, bo podpalali w tej akcji palenia ulic czy całych dzielnic, to podgrzało się i wybuchło.
Więc sytuacja była taka, że jedna z bomb trafiła tę oficynę, w której my żeśmy mieszkali. No więc nie było co… Mama, ponieważ była mama i ja, powiedziała: „Idziemy na ulicę Łucką”. Do znajomej pani Antosiewiczowej czy Arnasiewiczowej, to jakieś takie nazwisko. Więc poszliśmy tamże, ale stamtąd tego samego dnia żeśmy wrócili do tego naszego domu, ponieważ później, jak się okazało, druga bomba trafiła inną oficynę, tę, która... właściwie to już nie oficyna, bo to był ten dom, który był od ulicy plac Mirowski 4. Wszyscy albo prawie wszyscy, bo trudno mi powiedzieć, czy wszyscy, bo tak się mówi na ogół, wszyscy przenieśli się właśnie pod gruzy tego szpitala Świętego Ducha, mówiąc: „No tutaj to już Niemcy nie będą nic robić, bo przecież gruzy, więc nie będą działali”. Myśmy natomiast poszli, bo znów mama [chciała], do znajomej na ulicę Leszno. To był dom mniej więcej
vis-à-vis kościoła Najświętszej Marii Panny, który stał na Lesznie, obecnie przez [nazwę] Świerczewskiego do [nazwy alei] Solidarności.
No i tam żeśmy oczywiście w piwnicy koczowali. Próbowała ta mamy znajoma jakieś tam posiłki [przygotować], coś ugotować. Nie było z czego, to się szło na górę, bo na drugim piętrze mieszkali, więc coś zjeść. Ale na noc się schodziło do piwnicy. I w zasadzie noc, dzień. Z tym że ja muszę się przyznać, że nie siedziałem tak na miejscu, tylko wszędzie mnie było pełno, tam gdzie nie potrzeba, prawda.
- Przebywał pan też poza tą piwnicą?
Oczywiście, tak. Na tym terenie, bo obok szpitala Świętego Ducha, od tego zaplecza do tego domu, podwórka, to tak była dość duża przestrzeń.
- A jak wyglądało wyżywienie w czasie Powstania?
Trudno mi powiedzieć, ponieważ już ten fragment zatarł się w pamięci. Ale no coś próbowano… Ponieważ trzeba wziąć pod uwagę, że opuściliśmy Warszawę, żeśmy zostali ewakuowani z Warszawy czy wypędzeni bodajże już 8 sierpnia. To były jeszcze zupełnie inne warunki, jak ci, którzy we wrześniu wychodzili i do września byli w Warszawie. To była zupełnie inna sytuacja, że jeszcze [były] jakieś resztki czegoś tam. Trudno powiedzieć, że zapasy, bo na przykład cóż z tego, że zapasy myśmy zrobili, czy mama zrobiła zapasy, jak dom został zbombardowany i mieszkanie przestało istnieć. Więc wszystko to, co było, to legło w gruzy i szukaj wiatru w polu. No ale coś tam zawsze starano się, powiedzmy… Mama, bo to nie tylko [ona], ale te wszystkie matki, starały się jakoś tam coś wydobyć, znaleźć i coś przygotować, żeby coś przegryźć.
- Czy miał pan kontakt z rówieśnikami w tym czasie?
Jeżeli miałem, to bardzo sporadyczny kontakt, bo nie było na takiej zasadzie, że [był] jeden, drugi kolega, no to zbieraliśmy się i coś tam robiliśmy. Oczywiście poza tą sytuacją, która miała miejsce, co powiedziałem, zbieranie tych prześcieradeł do punktu sanitarnego, który zresztą nie został zorganizowany. Bo nawet nie wiem – jaka to jest jednostka – nie wiem, kto, nie wiem, co. I to szybko się... Z uwagi na to, że Niemcy szybko opanowali Wolę i wchodzili w głąb Śródmieścia, to wojsko [powstańcze] się wycofało. Bo później przez ten teren na ulicy Leszno to widziałem, jak żołnierze wycofywali się na Stare Miasto, Powstańcy.
- Jakie były losy pana siostry? Czy też była z wami?
Nie. Siostra moja, ponieważ była starsza ode mnie o dwa lata, jak wspomniałem, została przez mamę 1 sierpnia wysłana na Okęcie, żeby kupić chleb i przywieźć chleb. Niestety już nie wróciła. Nie zdążyła wrócić, nie miała możliwości. Z tym że zatrzymała się na tym Okęciu, ponieważ na Okęciu mieszkała nasza ciocia, siostra mojego taty, żona wuja Szymańskiego, Floriana Szymańskiego, tego uczestnika ataku na [PAST-ę]. Tylko wiem o tym ataku, jego udziale. Być może jeszcze też działał, ale nie do stwierdzenia.
Nie, absolutnie, bo nie była ani jednostka mówiona, ani pseudonim, ani kto dowódca, ani nic. Nie wiem, czy przypadkowo się tam znalazł. Ponieważ jest czy może być duże prawdopodobieństwo, że przypadkowo się znalazł, bo na ulicy Próżnej mieszkała nasza babcia. Przed wojną babcia mieszkała na ulicy Grzybowskiej, Grzybowska 6. Tam mieli dziadkowie skład węgla i tam zresztą całą tę operację trzydziestego dziewiątego roku żeśmy spędzili. Tam był taki dom solidny, taki solidny, murowany dom, nie taki jak ten, w którym żeśmy mieszkali na ulicy Elektoralnej. I tam żeśmy byli u dziadków. Jak getto powstało, to zostali wysiedleni z tej ulicy Grzybowskiej i trafili na ulicę Próżną. I tę całą okupację i później po okupacji, po wyzwoleniu też tam mieszkali. Ale wtedy, to co było istotne, być może wuj był u babci na tej ulicy Próżnej i może przez to jakiś tam był kontakt. Nie wiem, tego nie jestem w stanie powiedzieć, dlatego że raz, mało wiedzy, a dwa, szczegóły się jednak zacierają. Proszę wziąć pod uwagę, że mam osiemdziesiąt dwa lata.
- Kiedy pan opuścił Warszawę?
No więc Warszawę żeśmy opuścili chyba, tak jak wspomniałem, 8 albo 9 sierpnia, bo żeśmy zostali z ulicy Leszno, to powiem wprost, wypędzeni przez wojska Własowa. Droga ewakuacji czy wypędzenia prowadziła na ulicę Solną, przez Solną do Ogrodowej, prosto Ogrodową do placu Kercelego. Tam na placu Kercelego od tej strony zachodniej, obok tej rogatki, która tam była, było jakiś gospodarstwo ogrodnicze, jakiś ogrodnik. Przez to gospodarstwo ogrodnicze wychodziliśmy na ulicę Karolkową, z Karolkowej koło jakiegoś szpitala, Karolkową do Wolskiej, Wolską do kościoła Świętego Wojciecha. Tam długo żeśmy nie zagrzali miejsca. Nawet nie znaleźliśmy sobie miejsca do przenocowania, bo zaraz nas wywołano czy... [...] Kazano mam po prostu wyjść przed kościół i tworzono kolumnę z tych wszystkich wypędzonych, bo i szli, też jeszcze szli. I kolumna ruszyła.
Więc mówię, ósmy bądź dziewiąty, nie później, na pewno nie później. I jak ta kolumna ruszyła, myśmy byli w szeregu tej kolumny, to tuż przed ulicą Bema została zatrzymana. Ci, co byli przed nami, poszli Wolską pieszo dalej, a nas skierowano w ulicę Bema do Dworca Zachodniego. Tam przesiedzieliśmy prawie całą noc w tych przejściach podziemnych między peronami i wyjściem na peron. Nad samym ranem podstawiono pociąg elektryczny, żebyśmy zostali dowiezieni do Pruszkowa. Z tym że ten pociąg zatrzymał się tuż przy bramie, którą wprowadzano te wagony na teren Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego [w Pruszkowie], i tam musieliśmy powyskakiwać i przy tym murze dojść przez tą bramę do tego obozu. Tam do jakiejś hali trafiliśmy.
Ja wyszedłem z Warszawy w sandałkach, w krótkich spodenkach, w koszuli i pulowerku na sobie. Zresztą koszula była z krótkimi rękawami. I miałem jeszcze na szyi teczkę z sucharami, żelazna porcja była. Więc jak żeśmy w tej hali się znaleźli, [to] nie wiem, co i jak, bo oczywiście ja nie usiedziałem, tylko musiałem zbadać, co, gdzie, jak, prawda, tam chodzić. Za co niejednokrotnie tam za ucho zostałem tam wytargany: „Gdzie tam się łazi? Tu siedzieć, bo to potrzeba...” – i tak dalej. Ja mówię teraz z punktu widzenia rodzica, a nie dziecka. Więc mama starała się dostać do lekarza niemieckiego, który tam był, i została zakwalifikowana jako nienadająca się do pracy. Tam było wejście z tej hali po schodkach do takiego kantoru i z tego kantoru na lewo wyjście już przez podwórko poza teren tych zakładów. Jak mama już wychodziła od lekarza z tym certyfikatem nieprzydatności do pracy, powiedziała tej siostrze, tej pielęgniarce, zresztą sanitariuszce z Powstania, że tam [jest] syn i ona mnie… Też akurat szedł Niemiec i jakieś coś dawała mnie, dosłownie wpakowała w usta jakieś pigułki. Nie wiem, co to było, bo ja tego nie połknąłem w tym momencie, ale później. Chodziło o ten moment, o wrażenia na tym Niemcu. I ja nie do lekarza tylko już za mamą wyszliśmy [poza obóz] do Pruszkowa. I nie wiedząc gdzie, co i jak, na jakąś tam ulicę żeśmy trafili do sióstr, które…
No to następny dzień, no to dziesiąty, może jedenasty. Nie wiem, ile trwało wyjście z tego kościoła przez ten Dworzec Zachodni i do Pruszkowa. I to było następnego... zresztą tego samego dnia, jak żeśmy tam zajechali, bo to rano było. Ja nawet zostawiłem teczkę z tymi sucharami. Więc nie cofałem się tam, jak tylko mnie ta pielęgniarka zawołała, bo byłem zresztą blisko, bo [czekałem], co z tą mamą.
Trafiliśmy tam do sióstr. Zatrzymaliśmy się tam niedługo, ponieważ ludzie napływali. Ponieważ raz, że przespaliśmy się w ludzkich warunkach, dwa, [byliśmy] nakarmieni i obmyci, [więc] jak wyszliśmy, to poszliśmy gdzieś, jak to się mówi, prosto przed siebie. Trafiliśmy do wsi Wolica. To jest tuż przy (w tej chwili to ja jestem taki mądry, bo wtedy nie byłem taki mądry) szosie, która prowadzi do Katowic, przy tej „gierkówce”, jak to się mówi, jest ta ulica. No i tam żeśmy byli. Mama też udzielała się jako pomoc w pieleniu tych roślin, które tam ten gospodarz... A to była akurat szkoła. Oni też mieli szkołę czy u nich była szkoła, bo oni nie mieli szkoły, tylko u nich była szkoła i dlatego w tej szkole nas tam można było [zatrzymać]. Była słoma i na tej słomie się spało. No i tam [pozostaliśmy] do momentu, aż przyjechali jacyś ludzie z Warszawy. Z tym że nie wiadomo, jacy to ludzie, dlatego… Zresztą ja nie usiłowałem nawet dochodzić, dowiedzieć się, bo chyba Niemcy ich przywieźli. No i w związku z tym o dwie czy trzy osoby było za dużo, a może nawet i niepożądane, więc powiedziano nam: „Idźcie sobie”. Więc żeśmy poszli.
Trafiliśmy do Komorowa. Tam był taki punkt RGO. I co za dziwne losy są, jak to się mówi: niezbadane są wyroki boże. W Komorowie spotkaliśmy babcię i tę naszą znajomą, serdeczną przyjaciółkę mamy, która mieszkała i u nas. Ona była starsza od mamy. I jak się później okazało, w tymże Komorowie była moja siostra, z którą żeśmy stracili zupełnie kontakt. Bo jakie były przyczyny tego, że musiała od cioci odejść czy pójść, to nie będę w to wchodził, bo mogę namieszać, a nie chcę stworzyć faktów, które nie miały miejsca. Siostra tam, że tak powiem, przepraszam za kolokwializm, załapała się do Niemców do kuchni, no i później dzięki temu zasilała nas przez jakiś czas [żywnością]. Bo tam też długo żeśmy nie byli, bo to wszystko, wiadomo, nie było z gumy, tylko ograniczona ilość miejsc. Więc jak żeśmy się zebrali tak, przepraszam, do kupy, no to wtedy wybraliśmy się w rodzinne strony, do Sochaczewa, ponieważ w Sochaczewie mieszkał brat dziadka. Później dalej żeśmy wylądowali w Brochowie.
To było pod koniec Powstania. Bo wtedy kiedy do Brochowa żeśmy trafili, do siostry mego taty, najstarszej siostry mojego taty, […] to już było chyba po upadku Powstania. Bo tam była Rzesza. Ale przez Powstanie została ta granica opuszczona przez Niemców i nikt tam już nie pilnował. Tak że już nie czuli się, jako ludzie Rzeszy, tylko normalnie, [byli] normalnymi obywatelami Generalnego Gubernatorstwa. Tak należałoby to powiedzieć.
No i stamtąd później, ponieważ mama starała się, żeby [być] bliżej Warszawy, udało się znów na Okęciu znaleźć jakieś mieszkanie, jakiś pokój. To był pokój, nie mieszkanie, pokój. Choć pokój to też mieszkanie, prawda. No i tam żeśmy z tego Brochowa – oczywiście to wszystko pieszo się odbywało – przyszli na to Okęcie i na Okęciu zastała nas ofensywa armii radzieckiej i wojska polskiego.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Pierwszy powrót czy próba wrócenia była już 17 stycznia. Ale doszedłem tylko do placu Narutowicza. Już ciemność, ponieważ to był styczeń, to… Dzisiaj mamy szesnasty, to tak jakby jutro rocznica mojego pierwszego powrotu. Spotkałem wojsko, które szło tam z Pragi na zachód pieszo, więc żołnierze się tam zainteresowali takim małym człowiekiem, no i mnie w zasadzie nie pozwolili nawet, można powiedzieć, iść tam w te gruzy. „Gdzie ty, dzieciaku, będziesz [szedł]. Idź, wracaj do domu...” – i tak dalej. Więc [wracam] z tymi żołnierzami, to nawet staram się pomóc. Nieśli te pojemniki na amunicję, więc też to wziąłem i niosłem. Doszedłem do [drogi, która] wtedy nazywała się szosa włochowska, bo prowadziła na Włochy, a teraz ta szosa, ta ulica nazywa się Łopuszańska, [czyli doszedłem] do ulicy Łopuszańskiej. Oni skręcali w prawo na Włochy i szli gdzieś tam [na] zachód, którędy to nie wiem. Ja poszedłem prosto do domu.
Później, po kilku dniach razem we trójkę, mama, siostra i ja, poszliśmy, przyszliśmy do Warszawy na ulicę Elektoralną 23, naiwni, że tam w piwnicy są nasze rzeczy, które zostały zniesione przed Powstaniem czy w czasie wybuchu Powstania. Okazuje się, że owszem, przed wejściem do piwnicy znalazłem rękaw od swojego mundurku pierwszokomunijnego. Przed wojną były mundurki dla młodzieży gimnazjalnej i licealnej, dla licealnej były wypustki czerwone, właściwie nie tyle czerwone, ostre, tylko takie bordowe, a dla gimnazjalnej niebieskie. W takim mundurku przystępowałem do Pierwszej Komunii. I ten nadpalony rękaw był przed wejściem do piwnicy. Z tym że schodów nie było, bo były wypalone, spalone, ponieważ były drewniane i to wszystko, co było drewniane, to było zniszczone. Nawet nie próbowaliśmy jakoś tam zejść na dół, dlatego że wiadomo, nie było po co, nie było czego szukać, a to był ślad, że przed nami już ktoś tam był. Więc jak ktoś był, to już zrobił porządek z tym, co było, jeżeli coś było w ogóle. No i oczywiście stamtąd żeśmy poszli do babci, na ulicę Próżną. Okazuje się, że na ulicy Próżnej [...] były domy jeszcze niespalone – Próżna 7, Próżna 9, niespalone domy, tak jak Próżna 14, Próżna 12. Bo dom Próżna 10 był chyba spalony czy nadpalony, jakiś zniszczony ten dom był w każdym razie. Ponieważ już na Elektoralnej nie mieliśmy do czego wracać, nie było tego miejsca, żeby zamieszkać, no to poszliśmy do domu Próżna 12 i tam... Bo już byli ludzie, ale jedno mieszkanie, zresztą troszeczkę zburzone, ale jeszcze się nadawało do zamieszkania, tam żeśmy zajęli i tam zamieszkaliśmy.
To było wszystko w styczniu czterdziestego piątego roku. I tam mieszkałem do 1960 roku. Z tym że miałem przerwy, ale to nieistotne, bo tam mama mieszkała, siostra mieszkała. Jak wyszła za mąż, to i szwagier mieszkał. Tam się siostrzeniec urodził. Później [mieszkałem] do sześćdziesiątego roku, dlatego że w roku pięćdziesiątym piątym ożeniłem się.
Ale zanim się ożeniłem, to trochę [czasu minęło]. Jak w tym czterdziestym piątym roku skończyłem klasę szóstą… I to ciekawa sprawa, bo zacząłem w kwietniu, bo wtedy szkoły się już pootwierały. W kwietniu zacząłem, w lipcu skończyłem szóstą klasę. Później tego samego roku kalendarzowego, a następnego szkolnego, poszedłem do szkoły do gimnazjum. Ponieważ mama pracowała, podjęła jakąś pracę na kolei i nie było takiej opieki nad dziećmi... Bo jednak w sumie to obojętnie dla rodzica, czy ma trzydzieści, czy pięćdziesiąt [lat], to jest zawsze dziecko. Jak ja miałem siedemnaście, to siostra dziewiętnaście lat, o dwa lata starsza. Więc trafiłem do Boernerowa, tam do internatu, do szkoły. Tam też było gimnazjum, tam chodziłem do gimnazjum. Nie skończyłem tej szkoły, o względach nie mówmy. Wyjechałem do szkoły na Dolny Śląsk, do Dzierżoniowa w 1948 roku. Tam było utworzona w zasadzie pierwsza w Polsce szkoła radiotechniczna. To było gimnazjum przemysłowo-radiotechniczne. Tam się dostałem. Zresztą w 1952 roku skończyłem to gimnazjum. Dostałem nakaz pracy do Warszawy. Też w tym 1952 roku zostałem powołany do wojska. Wróciłem z wojska w pięćdziesiątym czwartym roku i właśnie w pięćdziesiątym piątym roku ożeniłem się. W pięćdziesiątym szóstym roku urodziło się dziecko i później tam nie było warunków na tej Próżnej, ponieważ w mieszkaniu, które miało cztery pokoje, mieszkały trzy rodziny. No i stworzyły się takie warunki na Muranowie, na ulicy Dzielnej, gdzie w tej chwili mieszkam. W 1960 roku żeśmy tam zamieszkali i tak jest do dnia dzisiejszego.
- Wracając do czasów Powstania, które wydarzenie szczególnie utrwaliło się panu w pamięci?
Proszę pani, chyba o tym należy powiedzieć. Jak żeśmy byli wyprowadzani, wypędzeni ulicą Ogrodową, tam koło gmachów sądu na ulicy róg Białej i Ogrodowej, tam bodajże jakieś siostry zakonne były czy mieszkały, czy miały klasztor, czy tam coś, nie wiem. I tam urządzono chyba [...] jakiś szpitalik. To już płonęło. I widziałem palącego się mężczyznę, jak już taki spuchnięty. Widzę to dzisiaj, jak te płomienie też jego obejmowały, wszystko się paliło. Taki [drugi obraz], no nie powiem, że tak wstrząsający jak to wydarzenie, jak żeśmy weszli na plac Kercelego, to po lewej stronie, tam w stronę Ogrodowej – aha, myśmy szli Ogrodową, przepraszam, to w stronę ulicy Wolskiej, bo to była Wolska – leżał zabity Powstaniec.
Aha, o, to było też takie... Co prawda finału nie widziałem, ale można przypuszczać, że było wstrząsające. Jak nas z Leszna wyprowadzano, tam w tym domu kobieta urodziła dziecko. No i jak ci „własowcy” wpadli tam, zaczęli w ogóle strzelać, [wprawdzie] tylko tak w powietrze, no ale to huk, wrażenie robiło. [Krzyczeli], żeby wszyscy wychodzili. Nie pamiętam, czy to po rosyjsku wołali, czy po niemiecku, to już jest nieistotne. Ale tą chorą wyniesiono na noszach, mąż i ktoś tam wyniósł. Zatrzymali ich, kazali [ją] postawić. I w sumie nie wiem, co dalej się stało, ale można sobie wyobrazić, co mogło się stać, dlatego że nie pozwolono zatrzymywać się, tylko iść, iść, iść naprzód. No i człowiek, pomimo że dzieciak... Zresztą nie [było] możliwości, bo za rękę złapany przez matkę i jeszcze ucho w robocie, żeby przywołać do porządku, bo to nie czas, żeby oglądać. Co oglądać, prawda, takie sensacje? Tak że to były takie wydarzenia. To wszystko trzeba odnieść do czasu. Bo zupełnie inne przeżycia były w tym czasie, a inne przeżycia w późniejszym, w innym miejscu, w późniejszym czasie. Bo siła tej agresji i tej przemocy, ona się przenosiła, zwiększała i... Z kolei były sytuacje jeszcze gorsze, które myśmy mieli. Ja miałem świadomość i po dziś dzień mam tą świadomość, że cudem ocalałem. Dwukrotnie mogłem być w czasie Powstania, przepraszam, trupem. Ale to nie ma co się śmiać, bo w tym drugim przypadku to nawet szczątków z nikogo, kto tam był w tej piwnicy, nie znaleziono by.
Warszawa, 16 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska