Nazywam się Józefa Stępniak, z domu Świątkowska.
Miałam kochającego ojca i matkę, i młodszego brata. Mieszkaliśmy w ostatnim okresie w trzydziestym dziewiątym roku na ulicy 6 Sierpnia, blisko Polnej. To był drugi dom...
Mówię tak dokładnie, ponieważ pierwsze bombardowanie to zbombardowany został narożny blok na 6 Sierpnia 27, to był narożny, a nasz był 25. Bomba zapalająca, więc… No nie dało się uratować i nasz dom pięciopiętrowy spłonął i zostaliśmy pogorzelcami już w trzydziestym dziewiątym roku. Pamiętam, byłam małą dziewczynką, skończyłam wtedy pierwszą klasę szkoły podstawowej. Zamiast do szkoły do drugiej klasy (chodziłam do szkoły na ulicę Hożą, [mieszkając na] 6 Sierpnia), to oglądałam czołgi niemieckie, które... Na Polu Mokotowskim był taki parkan, bo chodziliśmy tam kiedyś w czasie wolnym odpoczywać. Normalnie pole było wtedy tam, gdzie jest teraz w tej chwili rozszerzona politechnika, Wydział Chemii. I te czołgi przejeżdżały przez ten parkan, przez to wszystko, co dla mnie było jakąś ogromną zaporą. To było pierwsze spotkanie z czołgiem, bo nie widziałam nigdy czołgu. Wszystko pokotem się kładło, było bombardowanie. Później ojciec… Myśmy znaleźli się w piwnicy gdzieś po sąsiedzku, nawet nie wiem [dokładnie], gdzieś w piwnicy ojciec [znalazł miejsce]. Niemcy w dalszym ciągu atakowali w trzydziestym dziewiątym roku, bo to były pierwsze dni okupacji, pierwsze dni wojny. Przyniósł nam talerzyk z ryżem, bo nam, dzieciom, ktoś dał w prezencie, zasypany popiołem. Matka cieszyła się, że ojciec żyje.
Później dostaliśmy mieszkanie zastępcze na Pierackiego 15. To było w Lidze Ochrony Przeciwpożarowej, nie, Przeciwpowietrznej i Gazowej chyba. To było LOPP. Na trzecim piętrze, wspólne mieszkanie. I tam mieszkaliśmy jakiś czas w pokoju. Na 6 Sierpnia mieliśmy piękne mieszkanie, telefon był nawet, a nie wszyscy mieli telefon. Było radio telefunken, dobre radio, z którym później, jak Niemcy wkroczyli, to mieliśmy problemy, bo rodzice uratowali to radio. To radio później zostało zamurowane w ścianie, bo nie wolno było [mieć], trzeba było zdać nawet radio. Niemcy stosowali okropny reżim od pierwszej chwili, tak że nasze radio też było zamurowane, nie zdaliśmy tego radia, na Elektoralnej w jakimś budynku, w bramie. Pamiętam, jak jechała matka, w pościel owinęła to radio. Wszyscy musieli zdać, myśmy nie zdali. W pościel [owinęła] i dorożką jechała końmi na Elektoralną z Pierackiego, żeby dowieźć to radio w umówione miejsce, żeby to zamurować. To były takie pierwsze formy oporu.
W ciągu roku, bo jedną zimę przeżyliśmy. To była straszna zima, bo zamarzała woda w miednicy. Był piec, ale nie było czym palić. Paliliśmy brzeszczami od flag takich tych LOPP, firmowych. Tam było wiele rodzin pogorzelców. To były bardzo trudne warunki. Cały czas pamiętam „rysunki”, przepiękne wzory na szybach, [jakich] już nigdy w życiu nie widziałam drugi raz. Wzory, które rysował nam siarczysty mróz. Myśmy mieli osiem lat, brat był jeszcze młodszy. Ja skończyłam osiem w październiku, to znaczy jeszcze miałam siedem, a brat był jeszcze o rok młodszy. Więc nas to cieszyło, dzieci, tylko rodzice najpierw musieli podgrzać wodę, żeby buzię umyć.
Potem ojciec wynajął mieszkanie na Teatralnej, [ulica] Marszałka Focha wtedy się nazywała. To było zaplecze Teatru Wielkiego. To była ulica, która w dalszym ciągu jest, tylko że w tej chwili teatr jest rozbudowany i mój numer 5/7 został skrócony. Tam były dwa wielkie domy, w środku dwa podwórka. Teraz próbowałam tam zajrzeć. To jest skromnie, to nie jest tak... No, jest rozszerzony, jest pięknie w tej chwili, nie ma śladów tego, co myśmy tam przeżyli. Do 1 sierpnia mieszkaliśmy w tym domu, a potem było Powstanie. No i ojca nie było wtedy między nami. Ojca nie było, ojciec był na mieście. Ojciec był patriotą, próbował tak jak wszyscy mieszkańcy, no bo nie mogliśmy znieść tego, co było. Było okrucieństwo, były łapanki, nie mogłam się uczyć, nie mogłam chodzić do szkoły normalnie.
W szkole nie było historii, nie było geografii. Nauczycielka kazała uczyć nam się na pamięć, nie wolno było karteczek żadnych nawet [nosić]. Jedynym pismem, podstawą do nauki, był „Ster”, książka „Ster” wydawana przez Niemców. Nauczyciele byli bardzo oddani, bardzo. Z tym że moja szkoła też już nie istniała na Hożej, tylko do szkoły chodziłam w Aleje Ujazdowskie 27. Tam była przyniesiona szkoła, bo ten budynek też był zniszczony i zabrany na jakieś komando niemieckie.
No, sam fakt, że nie można było przednim [wagonem] tramwaju wysiąść czy wsiąść, wszędzie było Nur für Deutsche. Jedyne słowo, które się słyszało, to było raus. I łapanki były bez przerwy. Drżeliśmy o ojca, rodzice drżeli o mnie, bo miałam podróż – wyjście z placu Teatralnego w stronę Nowego Światu, w stronę Alei Ujazdowskich, bo szkoła była w Alejach Ujazdowskich, to był kawał drogi. Jeździłam tramwajem, ale to było wszystko niebezpieczne. Jeździłam oprócz tego na komplety geografii i historii. Rodzice bardzo dbali o naszą edukację. Jeździłam na muzykę, uczyłam się muzyki przez kilka lat. Najpierw w naszym domu był profesor [niezrozumiale 09:33], a potem do profesor Kazuro na Lwowską 9. Profesor Kazuro – kobieta to była, profesor Kazuro. Ja i mój brat. Więc to, co nas otaczało, to był… Nie było normalnych sklepów, nie można było bezpiecznie… Właściwie my warszawiacy byliśmy, przynajmniej to, co mnie otaczało, to nie byli konfidenci. Bo była pewna grupa konfidentów, których trzeba [było] się bać. Wskazywani byli jedni drugim: „Uważaj, przy tym nic nie mów, nie czytaj gazetek”. Czytaliśmy pisma, które dochodziły z drugiej ręki, które były zakazane, wspólnie wieczorem. W naszym domu też w pianinie były chowane.
To wszystko, każdy się nie chwalił tym, nie czuł potrzeby, nie wolno było przecież, tym bardziej dzieciom. Tak jak w szkole nie można było przenieść… Nauczycielka uczyła nas na przykład: „W głuchej puszczy, tam przed chatą leśnika...”. Chodziło o Emilię Plater. To też tylko na pamięć, nie wolno było… Wszystko, co nie ogłupiało, to w jakiś sposób było zakazane.
Tak. Myśmy najpierw byli w Michalinie pod Warszawą, w lipcu, ale rodzice uznali, że bezpieczniej będzie [w Warszawie], bo to był lipiec, wakacje… I przyjechaliśmy do Warszawy ostatnią ciuchcią, tą, która jeździła szosą lubelską nad Wisłą. Ciuchcia była, nie było tej kolejki, bo nie jeździła ta średnicowa, która jest w tej chwili WKD, która nas wiezie z Warszawy do Otwocka. Wróciliśmy ostatnim pociągiem, zatłoczonym, w strasznych warunkach, nad Wisłą taką ciuchcią, bo rodzice uważali (była też siostra matki, też z dwojgiem dzieci i z mężem w Michalinie, bo to taki letniskowy drewniak), że będzie bezpieczniej. Mosty będą zamknięte, nie będziemy mogli przejść, że Warszawa, że mamy tu wszystko, a tam to właściwie tylko był las i taki drewniak, do którego zresztą potem wróciliśmy po czterech miesiącach. Nie, w styczniu wróciliśmy. To nie było po czterech, bo ja byłam cztery miesiące bez rodziców, myślałam, że jestem całkowitą sierotą. A matka odnalazła mnie później czy ja odnalazłam matkę, a właściwie sąsiadka matki odszukała przez gazetę. Ja trafiłam tutaj do państwa, bo szukałam tej gazety z listopada. Państwo Michałkowie, którzy przygarnęli mnie, powiadomili, że jest dziewczynka i poszukuje rodziców. No i zjawiła się. To było w Komorowie. Zostałam w Komorowie odnaleziona później. I później już byłam z matką przez dwa miesiące i 17 stycznia, po zakończeniu wojny, był ten wspaniały dzień. Znaczy były trupy, przechodziliśmy pieszo z Rokitna, bo matka dostała tam później [pokój] jako uciekinierka z Pruszkowa. Bo matka przyszła przez Pruszków, tak... Ale wrócimy do Powstania.
Ósmego sierpnia, poprzedniego dnia, też jeszcze gazetki czytaliśmy.
Nie.. Jak wybuchło Powstanie, to mieszkańcy Warszawy, ponieważ z dwóch stron był atak ludzi cywilnych... To nie zawsze byli Powstańcy, to nieumundurowani, ludzie cywilni mieli dosyć Niemców. Przyszedł sygnał Powstania, zaczęliśmy dusić Niemców i wypędzać ze swojego miejsca, ze swojego otoczenia. A że grupy były zorganizowane, to to wszystko razem jakoś pomogło. Bo na chwilę... Uważaliśmy, że to będzie chwila. Powstanie to zryw ludności Warszawy, bo po drugiej stronie Wisły już byli Rosjanie. To była chwila. Zdawało się, że to trwać będzie jeden dzień, idziemy im z pomocą. Wyrzucimy Niemców i złączymy się z wojskiem, pomogą mam wrócić do swojego miejsca. Więc w Warszawie, przynajmniej w okolicy Krakowskiego Przedmieścia, bo to jest Teatr Wielki, to jest to Krakowskie Przedmieście, między Trębacką, Miodową, Senatorską, więc to jest całe centrum, blisko Wisły. I ta część miasta pierwsza jak gdyby odzyskiwała wolność. Myśmy mieli już koło siebie Powstańców. W Ratuszu już byli Powstańcy, już były zorganizowane wojska z opaskami na ręku. Już wiedzieliśmy, że jesteśmy wolni. A potem nie było pomocy i zaczął się odwrót. No i już to była rzeź.
Kiedy wybuchło Powstanie, pierwszego dnia, [byłam] na Marszałka Focha 5/7. Między sąsiadami wszyscy uznali, że tu jest niebezpiecznie, że są wybuchy, strzały. Każda rodzina ma dzieci. Bezpieczniej będzie zejść na dół, ochronić życie, uratować się przed przypadkowymi kulami. Nie wiedzieliśmy, że potem to będzie rzeź. Schowaliśmy się my, nasi sąsiedzi, znajomi z tej samej ulicy, z Trębackiej, z okolicznych domów, z Wierzbowej. Teatr Wielki stanowiły gruzy, bo Teatr Wielki wypalony był w trzydziestym dziewiątym roku. Ale pod teatrem były potężne lochy. Przecież teatr to nie jest [tylko] to, co jest na zewnątrz, nawet w tym XVIII czy XIX wieku, czy w XX wieku, [ale] tam były potężne, silne, żelbetonowe piwnice. I tam wiele tysięcy ludzi właziło, dosłownie jedni po drugich, wszyscy chowali się. To był schron. Traktowaliśmy te gruzy teatru i piwnice pod nimi, które miały potężne bramy, że tam będzie bezpiecznie, że tam nikt nam krzywdy nie zrobi, że poradzimy, doczekamy. Matki [weszły] z pierzynami. Wtedy nie było walizek, właściwie swój dobytek trzymało się w takich opakowaniach jak pierzyny, obwiązane, zasupłane na supeł. I koło nas były dookoła ogromne ilości… Wiem, że było dużo ludzi. Nie wiem, czy to było tysiąc, czy dwa tysiące – dla mnie to była ogromna ilość. Najlepszy dowód, że jeszcze potrafili rozstrzelać trzysta pięćdziesiąt osób, mężczyzn wybrać z nas, więc to już świadczy, jak bardzo dużo ludzi tam było. No bo to stwarzało bezpieczeństwo. Nie było ojca w domu, jak wybuchło Powstanie, bo Powstanie wybuchło pierwszego. Ojca z nami nie było. Ale matka, tak jak wszyscy dookoła, żeby dać nam bezpieczeństwo, zeszliśmy do tych piwnic. Ojciec nas odnalazł po dwóch dniach. Znaczy on wrócił, przedarł się. Bo po tej stronie byli Powstańcy, można było jeszcze przejść, bo Ratusz był w rękach Powstańców.
Ósmego sierpnia z samego rana był ogromny wybuch. Ogromne walenie w bramę jakimś granatem. Wybuch, no i raus. Okropne czarne swastyki i czarne mundury, Niemców wkroczyła ogromna ilość. Kolbami rozwalali wszystko, rozbijali i wyrzucili nas wszystkich, ogromną ilość osób na zewnątrz. Musieliśmy opuścić schron, tak jak staliśmy. I w tym momencie, w tym ogromnym tłoku, w tym nawale ludzi... Ciemno, to była godzina szósta rano. Słońce świeciło, ale na dworze była chmura dymu, kurzu, odłamków, ogromny huk. W tym wszystkim ja gdzieś koło tramwaju („dwadzieścia dwa” było przywrócone) przycupnęłam i już nie widziałam więcej rodziców, bo potem Niemcy kolbami nas tam… Bo nie ja jedna przycupnęłam, kiedy wyrzucili z tej bramy. Nie wiem, co było z rodzicami w tym momencie. Już byłam sama. I już miałam karabin... Ja byłam dużą dziewczynką, miałam wtedy wzrost już metr sześćdziesiąt osiem, przed Powstaniem, mimo że miałam dwanaście lat. No i raus, naprzód. Ponieważ po drugiej stronie ulicy byli Powstańcy, to myśmy byli żywą barykadą. Strzelali, karabin był na ramieniu, znaczy oparty na moim ramieniu [karabin] esesmana, większego ode mnie. Popychał [mnie] naprzód kolanem. Wszyscy naprzód. To była ogromna ilość. Matki z dziećmi, przywiązane. Sąsiadka miała przywiązane w płachcie dziecko, przewróciła się na chodnik. [Właściwie] nie przewróciła się, [tylko] została trafiona. Ja nie wiem... Właściwie dookoła mnie były trupy.
Przeszłam przez tę gehennę do Daniłowiczowskiej, jak gdyby na ukos od teatru, do rogu wtedy… Bo tak pędzili. Nie pędzili bezpośrednio tu, na Ratusz, tylko ukośnie przechodziłam ten plac jako „żywa barykada”. Z tym że było ciemno w powietrzu, ciemno mimo słońca, które świeciło, bo był piękny dzień sierpniowy. Ja byłam w wiatrówkach (potem w styczniu też byłam w wiatrówkach).
No i potem już przeszłam przez trupy, przez plac i potem było znów zgrupowanie róg Senatorskiej i Focha. To już na rogu. Tam, tak jak przed nami Daniłowiczowska, a to było w ostatnim budynku. Nigdzie tego nie ma, w jakichkolwiek opisach, ale to była prawdziwa historia, na podwórku. Już wtedy kobiety były zgromadzone, w kole stanęły, znaczy [byli tam] Niemcy, ogromna ilość Niemców, a nas jakoś wkoło podwórka ustawili, tak że ja też miałam kobiety dookoła, dzieci, kobiety koło siebie. I zaczęli do nas strzelać. Ja nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to są strzały, bo one podskakiwały i krzyczały, padały i krzyczały, podskakiwały... I wtedy mnie w tym kole jedna z pań kazała jakoś tak… dała znak, żebym się przychyliła, tam gdzieś w dziurę wlazła. No i to była piwnica, taka przechodnia piwnica. Można było przejść tą piwnicą.
Nie wiem. Ja sobie nie zdawałam sprawy, że giną. To było tak jak na balu – dokoła trzydzieści kobiet było mniej więcej. A oni zabawę sobie robili. Ponieważ one krzyczały, to oni strzelali.
I potem trafiłam tymi dziurami – a za mną biegł jakiś Niemiec – trafiłam po drugiej stronie [ulicy] Marszałka Focha pod szósty. Bo ja chciałam przejść [na Focha] 5/7, tam gdzie mieszkałam, na drugą stronę. Uważałam, że mogę trafić na swoich rodziców, że tam będą czekali na mnie. Ale już nasi sąsiedzi, Polacy, wiedzieli, że nie wolno przejść, bo kto próbował przejść tę ulicę, to rozstrzelali go. Z dwóch stron, od placu Piłsudskiego i od placu Teatralnego, były strzały. To było polowanie na takich, którzy wychodzi, pokazywali się w obrębie. Spędziłam noc później u tych Baliasów. To byli sklepikarze, których kiedyś gościnie moi rodzice przetrzymali jakiś czas, bo pierwsze bomby rosyjskie, chyba w czterdziestym trzecim roku, trafiły właśnie po drugiej stronie Marszałka Focha, pod szóstkę, to był szósty numer, po drugiej stronie, i właśnie ich mieszkanie zostało zrujnowane. Ale odnowili sobie, bo to byli sklepikarze. Balias to był chyba Węgier, bo teraz się mówi Baliasz. Zresztą już miałam kontakt później z tymi ludźmi, bo nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie on uczestniczył przy ekshumacji ojca. Potem jeszcze oni przeszli przez obóz, a ja uniknęłam, tylko jeden dzień... Oni już wiedzieli, że jestem sierotą i nikt nie chciał brać dodatkowego kłopotu. Mieli troje dzieci.
Jedną noc byłam u nich. Nocowałam w piwnicy, to nie u nich. Już wszyscy ludzie, warszawiacy, nocowali w piwnicy. Od 1 sierpnia nikt nie mieszkał we własnym mieszkaniu, ponieważ wszędzie były… Niemcy poszukiwali Powstańców. Niemcy najpierw wytępili Żydów, a potem się wzięli za normalnym, białych aryjczyków. Później, po tej jednej nocy, właściwie Baliasowie powiedzieli, żebym szukała jednak na własną rękę, może jakichś bliższych znajomych czy rodzinę. No i znów tą samą dziurą, tymi samymi piwnicami... Już nie mogłam przejść do swojego domu, ale uważałam, że może gdzieś dalej wrócę. Cały czas jedyna myśl mnie [podtrzymywała na duchu], że wrócę, że odnajdę rodziców. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy...
Potem było bardzo groźnie. Jeszcze potem w jednym miejscu mogłam być, bo jeszcze zbiórkę… Niemcy jak zobaczyli grupkę ludzi, to gromadzili no i zabawiali się. Albo rozstrzelali samych mężczyzn, albo kobiety. No bo jeszcze jedna była grupa gdzieś na Senatorskiej, ale ja już się bałam, jak przeszłam przez ten loch, przez te piwnice wyszłam gdzieś w międzyczasie... Bo jedyną drogą komunikacji to były piwnice, ciąg piwnic poprzebijanych między jednym domem a drugim. W Warszawie wszystkie domy mają piwnice, które można poprzebijać i połączyć domy. Wtedy była zabudowa zwarta. Podwórka były dom przy domu i można było [przebić przejście]. Teraz jest każdy dom właściwie luźny, po odbudowie, bo przecież nie ma Warszawy tej, co była. No więc wtedy widziałam, że tam Niemcy pędzą jeńców, więc ukryłam się na zapleczu jak gdyby pałacu... Teraz to tam gdzie jest pałac Prymasowski, to też były wypalone gruzy i ogórki rosły po trzydziestym dziewiątym roku. To w tym miejscu, [gdzie rosły] (ogórki, dynie), jakieś dziury były, gruzy, gdzie można było przychylić, ukryć się. Kryjąc się wśród tych ogórków, tej bani, liście jakieś takie duże były, przypadkowo okazało się, że nie jestem ja jedna, jest Zosia Piątkowska, która mieszkała nad nami na Marszałka Focha. Starsza koleżanka. To nie koleżanka, bo to była panienka już, która miała szesnaście lat. Cztery lata była ode mnie starsza. Miała starszego brata, który był… On nam przynosił też gazetki (Janek Piątkowski) i był jeszcze jeden, troje było. Janek zginął też w Powstaniu. Zosia Piątkowska – sąsiadkę spotkałam. No i przytuliłam się do niej. Ona miała zresztą w swojej teczce suchary i sok malinowy i kawałki słoniny. No a ja byłam głodna. Potem Zosia powiedziała, że tu są jeszcze znajomi z naszego podwórka. I wśród tych liści odnaleźliśmy… Była matka, ciotka z chłopcem, kolegą Zosi, bo też starszym, Jurkiem Kwiatkowskim. I wtedy podjęliśmy decyzję… Jeszcze [była] jakaś dziewczynka przypadkowa, Żydóweczka. To byli wszyscy uciekinierzy ze schronu. Plątali się już dwadzieścia cztery godziny po ulicach, bez domu, bez żadnej przyszłości, bez planów, czekając, poniewierając się po gruzach.
Nas było sześć osób. To znaczy była ciotka, matka Jurka, ten Jurek szesnastoletni, Zosia, ta Gienka i ja. Sześć osób było. [Jurek] powiedział, że tu ma taką dziurę, gdzie ćwiczyli, strzelali sobie z karabinów czy coś tam próbowali chłopcy, szesnastoletni chłopcy, mieli jakieś ćwiczenia. On nas zaprowadził do tej dziury na zapleczu pałacu Prymasowskiego. Myśmy wleźli jakoś w gruzy (nie widać było tej dziury), między gruzy, między miednice, jakieś blachy. I rzeczywiście był [korytarz] kanalizacyjny, weszliśmy w ten kanał. Kanał był szerokości metr dwadzieścia, wysokości metr dwadzieścia chyba, tak że nigdy nie można było się wyprostować przez te trzy miesiące, tam gdzie siedzieliśmy, bo nad nami Niemcy potem postawili armatkę i strzelali na Krakowskie Przedmieście i nie można było wyjść. Przeciągnęliśmy jakiś worek z cukrem, ze ściany kapała woda, fioletowa, z jednej rurki, bo przez dzień można było złapać słoik tej wody na sześć osób i trochę cukru. I taką fioletową mazię jedliśmy przez trzy tygodnie. Dziura była... Najpierw trzeba było tym lochem przejść naprzód, bo na końcu tego lochu było światełko. To była szpara, róg Koźlej (teraz się okazało, nie wiedziałam, że to jest Koźla), róg Koźlej i Senatorskiej. Ta szpara dłuższy czas nie była zaklejona, [więc] to było światełko. Poza tym światełkiem był jeszcze taki występ, tam gdzie przez cały czas chodziliśmy się wszyscy załatwiać, jak było czym. Nie myliśmy się. Nie można było wyjść. Ja bym wyszła, Gienka by wyszła, Zosia by wyszła, ale ten chłopiec miał dorosłe osoby, matkę i ciotkę, które zdawały sobie sprawę, że jeżeli my wyjdziemy, to pokażemy, skąd wyszłyśmy, a przecież Niemcy są dookoła. Nie wytrzymamy i wprowadzimy – zginie ich chłopiec. To nie z miłości myśmy musiały być razem potem, tylko musiałyśmy być, bo taki przypadek losu.
W tej dziurze siedzieliśmy trzy miesiące. Nie wiedzieliśmy o kapitulacji. W międzyczasie, po dwóch miesiącach mniej więcej, grupa, ponieważ właśnie tu, na ulicy Koźlej, w wypalonych domach były takie gniazda, u góry z kolei, [gdzie] były jeszcze trzy grupy mężczyzn, po sześciu, [którzy] właśnie w tych dziuplach mieszkali. Też mieszkali dłuższy czas, dopóki było niebezpieczeństwo, nie mogli się ruszyć, bo naprawdę było niebezpiecznie. Ten obszar dzień i noc była strzelania, były wybuchy, były granaty, prócz tego jeszcze samoloty, które nas bardzo cieszyły. Myśleliśmy, że to już jest koniec, że nas już wyzwolą, ale samoloty, kanonada przeszła i znów byliśmy sami.
Właśnie. Jeden z tych... Po dwóch miesiącach mniej więcej, kiedy już w tej szparze można było odkryć, że idą ludzie z białymi chusteczkami, że pchają, popędzają, że ludzie cywilni są na ulicach (tu nie było przecież ludzi na ulicach, tylko byli Niemcy), że dzieje się coś innego. I w tym okresie myśmy nie wiedzieli, że to jest Polak, bo bardzo trudno było nas odnaleźć. W międzyczasie tam jeszcze pies, który odnalazł nas i zresztą musiał... Bo w tym lochu, w tej dziurze, w tym kanalizacyjnym korytarzu, mniej więcej, bo... jednak to było ze dwieście kroków, może więcej. Długi był ten korytarz. Zaraz po tym pierwszym wejściu była studzienka na całą szerokość lochu mniej więcej szerokości i długości metra, metr kwadratowy, studzienka kanalizacyjna, pusta, która z kolei była takim postrachem, myśmy bezpieczniej się czuli przez tą studzienkę. Sforsowanie było kłopotem. W ogóle korytarz był na szerokość rozłożonych rąk, to można było się dotknąć jedną i drugą, żeby przejść, przeskoczyć, przejść szerokim krokiem nad tą studzienką. To nas chroniło. No, pies wyczuł ludzi i pewnego dnia ze skomleniem, skomlał okropnie, wpadł w tą studzienkę. Zdechł tam. Potem za jakiś czas postać ludzka, w nocy, bo przecież ciemno było, po ciemku żyliśmy. Okrakiem, zapalając zapałki, miał zapałki, zapałki zapalał, postać ludzka, potworna jakaś, strasznie wyglądała. Myśmy nie mogli nic mówić, tylko wszyscy wiedzieliśmy, że ją zadusimy. Wszyscy wiedzieliśmy, przecież nie widzieliśmy sami siebie, tylko nastawiliśmy się, że jak dojdzie, to nas sześć osób, głodnych, chorych... I on w pewnej chwili nas zobaczył. „No, Polacy”. Rzuciliśmy się w ramiona i to był nasz ratunek. To był nasz bohater. Odnalazł nas i potem to już było trochę inne życie.
To był pan Włodarczyk, nazywał się Włodarczyk. Ja z nim wyszłam, bo ich było sześciu i naszą grupę podzielili. Podzielili naszą grupę, że nie możemy wyjść całą szóstką, tylko oni nie mogą, mężczyźni... Bo to byli sami mężczyźni, którzy mieli rodzinę, ukrywali się. Dezerterzy, którzy nie chcieli zginąć w Powstaniu, bronili życia, więc tam gdzieś mieszkali na jakimś balkonie, na jakimś wyłomie. Nie byłam tam nigdy, nie widziałam, gdzie mieszkali, nie zwiedzałam tego, nie było możliwe nawet i po wojnie, chociaż bardzo chciałam, psychicznie czułam potrzebę, ale później [były] zajęcia inne, później byłam w Michalinie.
Odnalazł nas i myśmy wyszli. Ja wyszłam z tymi dwoma panami, Zosia wyszła też z dwoma panami, Gienka też wyszła, tak, a rodzina... Nie Zosia, wyszła z Kwiatkowskimi, bo w ogóle Jurka matka przebierała za dziewczynkę. To był blondynek, śliczny, taki szesnastoletni, uważała, że między dziewczynkami to jest dziewczynka i on przeżyje wojnę. Opiekowała się nim ciotka i matka. [To był] kolega z podwórka, z fasady poprzecznej.
To nie były dni. Myśmy liczyli, staraliśmy się nie zagubić dnia, ponieważ z tej dziury mieliśmy światło, więc pilnowaliśmy upływających dni. Przez te trzy miesiące to była od rana do wieczora modlitwa, litanie w kółko, które inicjowały te starsze panie. Potem, jak można było, to opowiadały książki. To znaczy ja nie umiałam odpowiadać książek, już okazało się, że nie jestem w stanie nic mówić. Gienka też nie potrafiła. Z kolei Zosia była bardzo religijna i bardzo głęboko wierzyła.
Nie. To było coś, co w ogóle nie mieści się... Przecież każdy z nas był zakopanym trupem.
Nie, to nie była woda. To była na ścianie jakaś rurka, bośmy fioletowy słoik podstawiali i to mniej więcej koło litra na te sześć osób, z cukrem. Przez trzy tygodnie to był nasz posiłek. Nad nami była armatka.
Nie, to był suchy kanał, suchy. Nawet później ściągnęliśmy, znaczy nie my, tylko z matką Jurek chodził, jakiś materac ściągnął. Na materacu w poprzek leżeliśmy, w poprzek. Nie można było się wyciągnąć, bo [korytarz miał] metr dwadzieścia mniej więcej, to przecież każdy z nas ma więcej centymetrów. Może metr, może metr dwadzieścia. [Każdy był] skulony w poprzek, materace pościągał, bo przecież bombardowali cały czas. Później przecież Niemcy chodzili, dom po domu rozbijali, podpalali. To było podpalanie, niszczenie dom po domu Warszawy, dom po domu. Bali się gruzów, bali się, że z tych kanałów, piwnic ludzie powychodzą, dlatego palili i rozstrzelali puste miejsca, gdzie nie było potrzeby.
No, najważniejsza była Gienka. Gienka, o której nic nie wiem. Gienka, Żydóweczka, takie tutaj miała... Tak, ona rzeczywiście nie wytrzymywała. Zresztą ja też do Boernerowa chciałam wyjść, że wyjdziemy chyłkiem w nocy. Nie wytrzymywałyśmy tej głodówki, tych szczurów, co pod nami chodziły. Przecież to było... To przeszło już. Gienka rzeczywiście trafiła do ośrodka zamkniętego. Zosia (bo później też próbowałam dzwonić) jest po udarze, więc nie ma z nią kontaktu. Jurek jest na cmentarzu, na Bródnie, grób w jedenastej alei chyba, a matka, ciotka, nie wiem. A Zosia była w ogóle pielęgniarką. Później też była pielęgniarką, pracowała jako pielęgniarka podobno, ale już przez telefon nikogo nie poznawała, kiedy ja rozmawiałam, kiedy już nawiązałam kontakt, miałam telefon, okazało się, że ona nie pamięta już nic.
Matka mi założyła paltko czarne, takie marengo, takie przerobione paltko z szarym kołnierzem, wiatrówki na nogach. I miałam spódniczkę, pepitę taką, żakiecik, najładniejsze ubranko założyłam, które potem zostawiłam. Zresztą ci panowie widzieli, że jestem taka bardzo zawszona, więc przynieśli mi jakieś inne ubranko, więc już wyszłam w innym ubranku. Piechotą żeśmy wyszli z tego lochu z tymi dwoma panami, rozdzielili nas. To było nasze życie, oni nam dodali w ogóle ducha, powiedzieli, co się dzieje na zewnątrz. To był już koniec, to już trzeci miesiąc się kończył. Oni też nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje w Warszawie. Bali się, myśmy byli tak zastraszeni tymi trupami, z którymi mieliśmy do czynienia, z tym smrodem z ciał ludzkich...
Przecież dookoła nas w Warszawie to były same trupy. Przecież [nam] w ogóle nie przychodziło do głowy, żeby w tych gruzach kogoś pochować.
Przeszliśmy piechotą przez całą Warszawę. Spotykaliśmy Niemców po drodze, spotykaliśmy ludzi szabrujących podobno, którzy przychodzili po łupy do Warszawy. Dostawali jakieś przepustki, [wywozili] na furach. Spotykaliśmy i Niemców w mundurach, pojedynczych, może nie pojedynczych, po dwóch chodziło, i tych szabrowników, niewiele osób.
Rano wyszliśmy, cała grupa została rozdzielona między tych panów. Zosia wyszła z Kwiatkowskimi i podobno Zosi grupę zatrzymali Niemcy. Zosi grupę zatrzymali, mieli jakieś kłopoty. No, przeżyła Zosia i Kwiatkowscy też, więc nie wiem, jak to było, w każdym razie trafili do obozu czy... Nie trafili chyba, bo później Zosia pierwsza odnalazła matkę. Zatrzymali grupę, mieli kłopoty, tylko Niemcy już... To już była łagodniejsza sprawa. Już nie traktowali nas może jak Powstańców, chociaż... Ci mężczyźni byli bez dokumentów. Przeszliśmy do szpitala na Wolę przez całe miasto. Ja z nimi razem, między nimi, ja dziewczynka, nie w spodniach jak teraz, tylko [ubrana jak dziewczynka]. Oni byli bez dokumentów. Nikt nie miał. Ja nie potrzebowałam, ale mężczyźni to przecież okropnie niebezpiecznie było.
Przeszliśmy do szpitala na Woli i okazuje się (ucieszyli się na Woli w szpitalu, chyba zakaźnym), że to ostatni transport już jest, że dobrze, że żeśmy przyszli. To [był] ostatni [transport], ewakuacja szpitala – to był koniec października. Ten szpital został ewakuowany otwartymi, otwartą ciężarówką. Tam jeszcze [byli] pracownicy szpitala, którzy pozostali, my, znaczy ci panowie i ja. Chowali pod moją spódnicę, bali się Niemców. Przejeżdżaliśmy przecież przez teren jeszcze okupowanej Warszawy. To w dalszym ciągu była okupacja, straszna okupacja.
Dojechaliśmy... To chyba był Mszczonów, nie wiem. Tam dostałam pół szklanki spirytusu jako lekarstwo. To było też okropne. Może nie pół szklanki, w każdym razie nie pamiętam nic. W nocy się zsiusiałam.
Nie, po prostu oni jako lekarstwo podali ten alkohol, obsługa szpitala, bo nie było żadnych lekarstw. Potem na drugi dzień dostałam pieniądze od nich, żebym odnalazła w Komorowie, [ponieważ] jestem jedyną osobą, którą można bezpiecznie wypuścić na miasto, żebym pojechała do Komorowa... Wytłumaczyli, jak się przesiadać, musiałam się przesiąść. Dostałam pieniądze na bilety i mam w Komorowie, nie znając adresu, znaleźć państwa Michałków, bez adresu. Mam wysiąść na stacji, pójść do narożnego sklepu spożywczego i odnaleźć. I odnalazłam państwa Michałków, tak było.
Wspaniali ludzie. Ich córka szesnastoletnia pracowała w sklepie, naklejała kartki. Kartki takie... rozdzielany był chleb i inne produkty. Mieszkali na Klonowej 4. Zaprowadziła mnie do rodziców, bardzo przejęli się historią. Ten pan przygotował dokumenty i pojechał po tych panów z jakimiś dokumentami. A ja... Powiedzieli: „Dziecko, powinnaś pójść do sierocińca, ale u nas jest – tak, to była szkarlatyna – szkarlatyna, czwarta córka choruje. Pewno i ty zachorujesz”. No i zachorowałam, bez lekarza. W międzyczasie oni poszukiwali rodziców. Powiedziałam, że rodziców nie mam, nie mam rodziny, nikt po mnie nie przyjdzie, jestem sama. Uważałam, że wszyscy są wymordowani w Warszawie. Byłam przekonana, że już nie ma warszawiaków. Tymczasem po mnie zgłosiła się... Właśnie przyszłam do tego Muzeum te kilka lat temu, żeby dowiedzieć się, zobaczyć, że jakaś prasa była. Nie widziałam tej gazety, ale w miejscowej prasie były ogłoszenia o poszukiwaniu i z prasy odnalazła mnie sąsiadka, właśnie Piątkowska, ta, która mieszkała nad nami, i ta, z której Zosią byłam razem w lochu.
No i potem pojechałam do matki. Matka była w Rokitnie, ona miała kontakt z matką. Już Zosia była. Nie widziałam Zosi wtedy. Matka... Pomagali warszawiakom bardzo biedni ludzie – tylko biedni. Matka była w czworakach, mieszkała tam i dostała pracę, pewnie kosztem jakiejś młodej chłopki. Warszawianka, młoda, matka była z tysiąc dziewięćset dwunastego, dziewiętnaście lat starsza ode mnie. Pracowała w cukrowni, no bo była kampania cukrownicza, więc dostała pracę. Później wszyscy uciekinierzy z Warszawy poszukiwali się nawzajem. Były kartki, były tysiące sposobów, żeby odnaleźć jeden drugiego, więc wszyscy o wszystkich właściwie wiedzieli, ci, co pozostali. Tak że do matki przyszła jedna siostra, druga siostra z rodziną. Nas już na razie przyjął ten... W czworakach ci gospodarze przyjęli tylko matkę z chłopcem i [mama] dostała pracę u dziedzica w cukrowni, u Niemca jakiegoś. Kampania cukrownicza była na jesieni, a potem było nas osiem osób na jednym łóżku, bo w tych czworakach był tylko pokój z kuchnią. Ci gospodarze mieszkali z córką, świnka mieszkała, kurki mieszkały, no i my na tym łóżku. Ale oni byli serdeczni. Tak że jak była matka, był cukier, to za cukier można było wszystko dostać, kupić.
Odnalazłam matkę ostatniego listopada. To jeszcze była nieprawdopodobna historia. Ze świecy [wróżono], to były akurat Andrzejki i uważali, że coś dzieje, jakieś wróżby i rzeczywiście... Dlatego wiem, że to było Andrzeja. I potem byłam do 17 stycznia, do 17 stycznia, do dnia wyzwolenia Warszawy. A teraz było wyzwolenie Warszawy. No cóż, opowiadamy sobie takie wspomnienia, a nikt nie czci tego cudownego dnia, kiedy można było wrócić, już nie patrzeć na to, co się stało, tylko gruzy odwalać, domy budować.
Myśmy po powrocie do Warszawy przeszli do swojego domu, do miejsca zamieszkania. Wszystkie komunikaty odczytaliśmy, wszystkich znajomych, więc to były najważniejsze informacje. W międzyczasie każda z tych rodzin, tak samo jak i ciotka... Nie było tylko ojców. Aha, Paweł był, jeden ten, który właśnie... Paweł był z Anką. To była matka z Rokitna... Myśmy wracali z Rokitna piechotą tutaj na plac Teatralny, na Marszałka Focha, znaczy z dziewczynką czteroletnią, bo Nelka, jednej siostry córeczka z czterdziestego pierwszego roku, więc miała cztery latka, bo to już był styczeń czterdziesty piąty. Był Paweł z żoną. Też wrócili na swoje miejsce na Idzikowskiego. Też tam dom jeszcze... Właśnie, były ruiny domu, Paweł zaczął grzebać w swoim domu i rękę mu oderwało. Więc już właściwie po wojnie, oni wychodząc nawet ze swoich miejsc, Niemcy, to jeszcze podkładali w szufladach, jak im zostało coś. Wszystko było zniszczone, ale urwało Pawłowi rękę do łokcia. To był jedyny mężczyzna w naszej rodzinie, który pozostał, bo Bolek Maryśki też zginął. Na Krochmalnej mieszkali (myśmy mieszkali na marszałka Focha), też zginął w domu, w czasie Powstania rozstrzelany. Mój ojciec został w masowej egzekucji rozstrzelany. Trzystu pięćdziesięciu mężczyzna podlali benzyną i spalili. A resztki dokumentów przy ekshumacji zostały odtworzone, skarpetki matka tam odnalazła, zatopione w tłuszczu. Trzymaliśmy te dokumenty w słoiku w piwnicy, ale potem rozpadło się to wszystko, robaki zjadły. Bo były resztki dokumentów, z ojca tłuszczem, z kieszeni na biodrze, ze spodni, resztka pieniędzy podpalonych...
Potem okazało się, że nie można zamieszkać w gruzach na marszałka Focha i matka podjęła decyzję, że przecież jest ten letniskowy domek w Michalinie, po drugiej stronie Wisły, koło Otwocka. Przejdziemy przez Wisłę, Wisła była zamarznięta, no i dostaniemy się do Michalina. W Michalinie mieszkaliśmy w tym drewniaku.
Ja chodziłam do szkoły, matka próbowała... W piekarni jakieś pieczywo było świeże, w Michalinie, więc z tą drugą córką z Brońcią, starszą, próbowały nawet po dwadzieścia bułek z Michalina dowieźć do Grochowa, żeby mieć na życie. Pieniądze były za deputaty cukrowe. Z Rokitna matka dostała kilka razy deputat cukrowy, jeszcze po tej kampanii cukrowej, więc miała pieniądze. Potem jedna ciotka pojechała gdzieś na wieś z tymi dziećmi, Nelka była mała, czteroletnia, a myśmy próbowali chodzić do szkoły za wszelką cenę. Potem spotkałam [niezrozumiałe] nauczyciela od muzyki, który powiedział: „Jedno z was mogę uczyć od nowa. Do Kazuro – to pani Kazuro – jest nabór uczniów...”. Ale brat krótko na Miodową chodził, skończył medycynę, został neurochirurgiem. Ja wyszłam też za męża, który się nie ujawnił po wojnie, że należał do organizacji, bo był rok czasu w szpitalach. Miał udo rozszarpane, nogę krótszą, skończył uczelnię, najpierw Wawelberga w czasie okupacji, a potem został inżynierem. Ale warunek był, żeby się nie ujawnić. No, udało się.
Musiało tak być! To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Tak jak byśmy udusili tego człowieka, który wchodził do tego lochu, do nas, tak samo udusilibyśmy pozostałych. Warszawiacy, cały naród warszawski. Musiało być. To w ogóle nie wchodziło w rachubę. Po co te manipulacje – może, nie może, trzeba, nie trzeba. Była tak napięta sytuacja, że nie mogło nie być. Po drugiej stronie są Rosjanie, już doszli przecież do Wisły, dwa kroki tylko. „Musimy pomóc, przecież nie można stać bezradnie”. To później okazało się, że można bezradnie trzy miesiące gnić w dziurze. Nigdy nie byłam bezradna, a ten okres był tak potworny... I rzuca cień. Cokolwiek, cokolwiek mówię, to... Dlatego wracając do tych rzeczy, ja tylko widzę te Powstanie i tą dziurę, ten loch pod ulicą tutaj Senatorską i róg Koźlej. Dziura była przez dłuższy czas niezaklejona. Chciałam tam wejść, próbowałam... Nie wiem, co tam jest, jak wyglądało później.
To była moja młodość. Najpierw próbowałam uczyć się w czasie okupacji, przecież chodziłam na komplety, uczyłam się, a potem właściwie jedynej rzeczy, której nie wolno było robić, to uczyć się nie wolno było. Później po wojnie to pierwsza rzecz, którą wolno było robić, to pracować i uczyć się. No i tak było. Nasz dom... Mąż z pracy dostał [mieszkanie]. W trzy miesiące został zbudowany ten dom, w którym mieszkam. Brygady kobiece byle jak zbudowały, ale zbudowały. Ja też chodziłam do szkoły na Kawęczyńską, do żeńskiego liceum później chodziłam, to mieliśmy dzień wolny, [kiedy na] Stadion Dziesięciolecia gruz żeśmy wywozili. To był obowiązek pracy, to nie było bez pracy, tylko myśmy bezpłatnie pracowali. Każdy w swoim planie tygodnia miał dzień poświęcony dla Warszawy, żeby pracować. Pobudowaliśmy szpitale, szkoły, to wszystko było właśnie za nasze pieniądze robione, za naszą pracę. A teraz to wszystko się jakoś tak rozeszło.
Nie, z Powstania nie było nic dobrego. Powstanie to był jeden... Nie mogę znaleźć [słowa]. Przecież człowiek głodny, zawszony, brudny... [Właściwie] przepiękną sprawą było, jak odnalazł nas ten pan, którego żeśmy nie zadusili. „Polak. Żyjecie? Polak. Skąd jesteście?” Przecież to był najcudowniejszy dzień w życiu. Zdawało się, że to słońce zaświeciło. Ten pan, który odnalazł nas, ten Włodarczyk, on się chyba Włodarczyk nazywał, z którym potem wyszłam z lochu. Znaczy z nim i z jego tym... On też miał rodzinę. Nie wiem, nie znam, kim on był. Nie znam nic więcej. To wiem, co chcieli mi powiedzieć. [To był człowiek], który mi kazał odnaleźć państwa Michałków. A [co do okresu] po Powstaniu, to wspaniali ludzie to byli państwo Michałkowie. Z nimi też nie utrzymywałam kontaktów, bo matka nie potrafiła być wdzięczna, bo nie miała czasu na tę wdzięczność.