Bogusław Adam Bertel
Bogusław Adam Bertel. Skończyłem osiemdziesiąt trzy lata. W czasie wojny miałem dziewięć lat. W momencie rozpoczęcie wojny miałem dziewięć lat, a w czterdziestym czwartym roku – czternaście. W czasie Powstania byłem w Otwocku.
- Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej?
Szedłem do szkoły, normalnie z tornistrem na plecach. Zobaczyłem wtedy samoloty. Mieszkaliśmy za Lwowem w miejscowości Bóbrka Chlebowice. Tam tato był naczelnikiem stacji na kolei. Później wróciłem się, pan kierownik szkoły powiedział: „Do domu”. Jeszcze nikt wtedy nie wiedział, że to wojna. Dwa dni później przyszedł brat mamy, wujek, który mieszkał w Rzeszowie, z ojcem chodził i mówił: „Cośmy narobili”.
To znaczy, że obaj byli Austro-Węgrzy, to znaczy, że byli w wojskach austro-węgierskich. Wujek był w marynarce, topił się w Adriatyku, a tato w armii, a później...
- W czasie I wojny światowej?
W czasie I wojny światowej. Później, jak powstała Polska, to nie wiem, czy byli obaj w wojsku, bo to akurat był ich wiek.
- Jak wyglądały te pierwsze wojenne miesiące we Lwowie i tam gdzie pan mieszkał?
Tam gdzie mieszkaliśmy. Najpierw wkroczyli do nas Niemcy.
- Od razu na początku września?
Tak, to był 10 września. Nie, już później, bo na drugi dzień wkroczyli Rosjanie. Przyjechał patrol niemiecki, dwie tankietki i parę samochodów, ale było spokojnie. Ojciec z nimi rozmawiał, bo znał niemiecki. Normalnie był spokój. Jako mały chłopak poszedłem spać. Rano obudziliśmy się i Niemców już nie było. Na drugi dzień jedliśmy obiad. Szum, przyjechali towarzysze. Banda.
- Jak pan zapamiętał to wojsko?
Oberwane to było. Szynele, czyli płaszcze, były nieobrębione na dole. Karabiny wielkie, długie w stosunku do naszych. Rozdawali papierosy, bo dla nich były za słabe. Oni palili tylko tę taką krupkę. Robili tubki z gazety, podobno tylko „Prawda” smakowała. Było spokojnie. Ta pierwsza fala przeszła, taka falanga ruskich jechała. Później przyszły władze. Na ojca miejsce przyszedł Włodzimierz Werestkowski z Kijowa, Ukrainiec. Sprowadził żonę i teściową. Teściowa pamiętała przecież carskie, w ogóle był to całkiem inny człowiek. Gadała z moją mamą. Byłem tłumaczem, bo mama ani w ząb nie umiała.
Ukraiński. Od małego go znałem, przecież w szkole byli prawie sami [Ukraińcy]. W szkole miejscowej nas Polaków było ośmiu, dwóch Żydów, a reszta to Ukraińcy. Językiem wykładowym był polski, ale oprócz tego mieliśmy jeszcze język ukraiński. A jak przyszli Rosjanie, to niestety wszystko było po rusku.
- Nauczyciele się też zmienili, czy zostali ci sami?
Kierownik szkoły uciekł, bo się bał, że go od razu wywiozą. Zostali miejscowi [nauczyciele]. Jedna pani miała męża Ukraińca. Przed wojną to nie przeszkadzało. Na terenach zachodniej Ukrainy, czyli wschodniej Polski, oni teraz to nazywają zachodnią Ukrainą, nie było zadrażnień. Może ja nie pamiętam.
- Bawił się pan z tymi dzieciakami?
Oczywiście. Taki był chłopak, Hrycio miał na imię, to ja mu dawałem kajzerki, a on mi taki komiśniak z torby lnianej. To było dla mnie coś wspaniałego, taki chleb. Jako dzieci nie mieliśmy jakichś zatargów. Jak to młodzi pobiliśmy się [czasem]. Raczej trochę trzebiliśmy Żydów.
- Ojciec zachował pracę, czy stracił?
Nie, ojciec umarł w czterdziestym roku. Odstawili ojca… Mieszkaliśmy w budynku stacyjnym. Jak oni przyszli, ojciec umarł w lutym w czterdziestego roku, to Werestkowski sprowadził żonę i wysadzili nas z pięciopokojowego mieszania do pokoju z kuchnią piętro wyżej. Tylko ten pokój to miał rzeczywiście czterdzieści metrów. Mieszkałem tam z dwoma braćmi i mamą. Jeszcze do połowy czterdziestego roku była u nas służąca, Ukrainka. Pracowała u nas, nie dostawała pieniędzy, ale była przyzwyczajona, że u nas jest.
- Pamięta pan jakieś dramatyczne sytuacje z tego okresu?
Z ruskich, z tych rosyjskich czasów? To nie było dramatyczne, cofnęli nas wszystkich o jeden rok w szkole. Jak miałem być w czwartej, to oni mnie cofnęli do trzeciej, bo u nich był podobno wyższy poziom. Tak powiedzieli. Nie było żadnych dramatycznych [sytuacji], chociaż na stacji widziałem wywózki. My też byliśmy spakowani, przygotowani do wywózki, ale ten Wersetkowski nie pozwolił. Dogadał się z enkawudzistami, zresztą on też był chyba enkawudzistą, ale inżynierem kolejowym.
- Czy pan wiedział, gdzie ci ludzie jadą, jaki los ich czeka?
Tak, widzieliśmy, że wywożą ich do Rosji, ale że nie na Sybir czy do Kazachstanu, tylko że przesiedlają ich.
- Czy widział pan taki pociąg pełen ludzi?
Przecież to były całe składy pociągów na stacji. Wozili, przyjeżdżali, wywozili Polaków i Ukraińców, nie tylko Polaków. Wywozili: rodziny leśniczych, nauczycieli, urzędników państwowych, a na wsiach to tam nie było. Miasto, czyli Bóbrka Chlebowice, było od stacji oddalone o trzy kilometry. Były tu trzy wioski. Jedna całkowicie polska, mieszkało w niej tylko parę rodzin ukraińskich, a dwie ukraińskie. Jak to na wsiach, od czasu do czasu Polacy z Ukraińcami się pobili, sztachetki powyrywali z płotów. Pobili się, a później poszli się razem bawić.
- Jak wyglądały te pociągi? To były składy osobowe?
Nie, normalne przykryte wagony towarowe, nieodkryte lory. Wydaje mi się, że chyba nawet ci ludzie nie wiedzieli... [Myśleli, że] zostają przesiedleni w inne... Moją ciotkę i kuzyna z kuzynką… Wujek był policjantem, ukrywał się u nas za ruskich czasów.
- Mimo tego zawiadowcy stacji?
Tak, on się ukrywał. Zanim nas wysiedlili, drzwi jednego pokoju mama zakleiła kilimem, postawiła tam łóżko, na którym leżał mój ojciec, bo już był chory. Tam nikt nie wchodził. Przeszli na stronę niemiecką, on z kolegą.
Byli przecież policjantami.
Tak, przed wywiezieniem. Ciotkę z kuzynem i kuzynką wywieźli z Lwowa do Kazachstanu. Oni mieszkali we Lwowie.
- Czy przychodziły od nich jakieś wiadomości w czasie okupacji?
Nie, z Rosji żadnych. Wujka, który przeszedł na stronę niemiecką, przeprowadzili przez Sani i tu go w czterdziestym trzecim roku Niemcy złapali w normalnej łapance. Chyba, nie wiem. Nikt nie wie. Jeszcze był tutaj u ciotki w Warszawie. Szwagier, czyli wujek, mówił: „Zostań u nas, nie jedź”, bo on gdzieś w Lublinie mieszkał. Pojechał i po drodze była łapanka, i go złapali. Wywieźli do Oświęcimia i tam zmarł.
- Jak to się stało, że znalazł się pan w Otwocku?
O, to było tak. Jak już wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka, to zaczęły się już inne czasy. Za niemieckich czasów, Ukraińcy podnieśli jeszcze wyżej głowę. Na naczelnika stacji przyszedł pan Wasylyk, który przed wojną był kolegą ojca. Mama została z trójką dzieci. Brat, który miał wtedy siedemnaście lat, był najstarszy, został złapany i wywieziony do Niemiec. Zanim go wywieźli, odezwała się ciotka, siostra mamy, która z Bydgoszczy uciekła z wujkiem do Warszawy. Tam później mieszkali. Ciotka z wujkiem zdecydowali, żeby mnie do nich przysłać, żebym u nich był, bo nie było, co jeść.
- Z czego się utrzymywała rodzina, jak ojciec zmarł?
Mama sprzedawała meble, dywany. Wszystko, co można było sprzedać. Z pięciu pokoi się weszło do jednego, więc było, co sprzedawać. Przyjeżdżali zaprzyjaźnieni Ukraińcy, zabierali, przywozili mąkę, zboże, ziemniaki. Były nawet takie sytuacje, że jedni przyjechali kiedyś i zabrali nas wszystkich do siebie na święta (są dwa tygodnie różnicy w świętach Bożego Narodzenia). Najstarszy brat, to znaczy Lubek, przywiózł mnie do Warszawy do ciotki. Wrócił do Lwowa, właściwie do Bóbrki, i tam go Niemcy złapali. Handlował trochę i właśnie na handlu go złapali, i wywieźli. Całą wojnę spędził już w Lipsku, rozwożąc węgiel. Ja zostałem u ciotki. Później Jurek przyjechał sam, ten, który zginął w Powstaniu, ale ciocia to ciocia, a wujek to wujek. Wujek miał siostrzeńca ze swojej strony, którego ojciec siedział w oflagu.
Właściwie wujek go utrzymywał, więc jeszcze dwie gęby, przepraszam, były na jego utrzymaniu. Nie wiem, kto, ale jakoś załatwili dla nas RGO. Najpierw obaj byliśmy w domu na rogu Ciepłej i Ceglanej. Teraz tego domu już nie ma, ale jeszcze po wojnie stał. Był na wprost Ceglanej. Teraz to ulica Marchlewskiego, nie Marchlewskiego, Jana Pawła. Ten dom stał bardzo długo, bo później był tam mur i na tej ulicy były koszary policji konnej. Nie pamiętam tej ulicy. Grzybowska? Byliśmy w pogotowiu RGO, tam nas trzymali. Stamtąd nas przysłali na Górczewską do jakiegoś internatu. Z Górczewskiej starszy brat, Jurek, poszedł na Sienkiewicza, bo tam byli starsi chłopcy, czyli ci, którzy mogli chodzić do gimnazjum (byli już po szkole podstawowej). Bursa była na Sienkiewicza 14. (Zresztą tu jest zdjęcie tego, zaraz żona pokaże). Po mnie przyjechał starszy chłopak, mój późniejszy serdeczny przyjaciel z Otwocka, i zabrał mnie do Otwocka, do internatu. Strasznie tam rozpaczałem, bo przecież pierwszy raz byłem poza domem. Dyrektor, kierownik internatu pytał: „Co ty umiesz, ile klas masz?”. Przepisowo powinienem być w szóstej klasie, bo to był rok czterdziesty drugi. Zgodnie z naszym programem nauczania powinienem być w szóstej klasie. Głąb byłem nieprzeciętny. Jak pisałem, myliły mi się bukwy polskie z ruskimi. Dyrektor, wtedy – kierownik szkoły, był zaprzyjaźniony. Jeden z wychowanków w internacie był siostrzeńcem tego kierownika szkoły. Zresztą do tej pory utrzymuję z nim kontakt. Teraz już wylądował w domu opieki. Byłem w tym internacie. Zaopiekowali się tam mną, bo trzeba było mnie douczyć. Kazali mi dużo czytać, bo przecież bukwy myliłem. Jak było dyktando, to pisałem „u” ruskie zamiast polskiego. Skończyłem szkołę podstawową powszechną. W internacie, kierownik, pan Gołyński, był przedwojennym harcerzem. Zaczął tworzyć, chyba mu kazali, drużynę ze starszych chłopców. Ci, którzy skończyli szkołę podstawową, wyjechali do Warszawy, właśnie tam na Sienkiewicza. Była tam bursa dla starszych chłopców. Mój brat chodził do szkoły tak zwanej Wolframa. To było na Miodowej, ten budynek stoi. Miodowa róg… Tam, gdzie obecnie są dwie kawiarnie... Mieli tam szkołę, na trzecim piętrze. To była szkoła Wolframa. Te zeszyty są właśnie z tej szkoły, [przekazałem je do Muzeum]. On siedział w bursie, a ja w Otwocku.
- Jak wyglądało życie codzienne w takiej bursie? Ile osób było w pokoju?
Różne były [pokoje]. To był dom, dawniej pensjonat, więc najwięcej było po trzy łóżka [w pokoju]. W każdym pokoju znajdowała się umywalka. Ubikacji nie było, ale umywalki były w każdym pokoju. Większe sale miały po sześć [łóżek]. Sale te mieściły się z tej strony, gdzie były werandy. Z pokoju było wejście na werandę i tu były chyba cztery. Już nie pamiętam.
- Z tego domu szło się do szkoły? Szkoła była miejska?
Tak, szkoła była normalna. Ja chodziłem do szkoły na Lelewela. Towarzystwo z tego internatu chodziło do trzech różnych szkół.
- W tym internacie było to harcerstwo? Czy pana poproszono, żeby pan się zgłosił, czy wszystkich zapisali?
Nie, nie wszystkich. Była selekcja. Decydował kierownik.
- Harcerstwo było nielegalne. Czy pan zdawał sobie z tego sprawę?
Tak, zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że to jest nielegalne.
A skąd! O niczym nie wiedzieli. Wujo był strasznym tchórzem.
- Jak wyglądały te harcerskie tajne zbiórki?
Nasze zbiórki odbywały się w nocy, w wieżyczce domu. Byli tam chłopcy w różnym wieku. Tacy, którzy jeszcze do szkoły nie chodzili i tacy, którzy kończyli szkołę powszechną, i jechali, bo już mieli piętnaście, szesnaście lat.
- Czy ten pseudonim wybrał sobie pan, zapisując się do harcerstwa? Czy to było później? Dlaczego właśnie taki?
Tak, właśnie wtedy. [Wybrałem taki] z uwagi na nos. Koledzy mnie nazwali pelikan i zostałem „Pelikanem”. Różne były.
- Co robiło się na takich zbiórkach? Czy pan pamięta?
Uczyliśmy się alfabetu Morse’a. Była też taka zabawa „kim”, to znaczy rozkładało się przedmioty, trzeba było na nie popatrzeć, później je zakrywali i trzeba było wyliczać, co ile jakich przedmiotów było. [Ćwiczyliśmy] pamięć wzrokową. Czego uczyli? Później przyszedł taki wychowawca… Najpierw był pan Gołyński, kierownik, i taki Biernacki. To był oficer. Ukrywał się i pracował jako wychowawca. Później przyszedł jego młodszy brat, też na wychowawcę. Były również dwie panie, bo później było sześć czy osiem dziewczyn było.
- Czy one również należały do harcerstwa?
One miały swoje. Miały swoją wychowawczynię, my też mieliśmy. Zresztą ta wychowawczyni jeszcze żyje. Ma dziewięćdziesiąt lat, utrzymuję z nią kontakt. Co było na tych zbiórkach? Później złożyliśmy przyrzeczenie na tej wieżyczce. Odbywały się zbiórki, szkolenia.
Chodziliśmy i [sprawdzaliśmy]: jak pociągi jeżdżą, ile, jakie, czy towarowe, z czym jeżdżą, gdzie można byłoby najlepiej je wysadzić. Chodziliśmy do Celestynowa. Była taka miejscowość Pogorzel, gdzie był zakręt, i właśnie tam wysadzili pociąg. Nie my, tylko już starsi ludzie. Obok nas była taka szkółka, tak ją nazwaliśmy. Rzeczywiście to była szkółka leśna i zagajniki, nieduże drzewka sosnowe. Jak tam miały ćwiczenia starsze grupy, to my staliśmy na czatach. W razie czego to były sygnały, gwizdy takie czy inne, żeby towarzystwo zdążyło uciec. Nas jako małych może by nie...
- Czy pan wiedział o planowanym wysadzeniu pociągu w Celestynowie? Czy pan to widział?
Nie, nic. Widzieliśmy na drugi dzień po wysadzeniu. Poszliśmy tam. Byliśmy przecież ciekawi, jak to wygląda.
- Co pan sobie wtedy myślał? Po co były te szkolenia, to wszystko?
Chcieli wojny, wojować. Byliśmy odważni, chciało się nam wojować. Każdy kombinował, jak ukraść komuś jakąś broń. Policjantowi czy…
- Czy oprócz zbiórek i ćwiczenia praktycznych umiejętności były jakieś patriotyczne pogadanki?
Mieliśmy patriotyczne pogadanki, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. Były zbiórki, musztra wojskowa. To było normalne. W internacie żyliśmy tak, jakbyśmy byli w koszarach. Była pobudka, gimnastyka, później mycie, sprzątanie, samodzielne, wszystko musieliśmy sami robić. Nikt za nas nie sprzątał. Przychodził kierownik czy wychowawca i jak łóżko było źle posłane, to był tak zwany lotnik. Jak w wojsku. Później było śniadanie, przepraszam najpierw modlitwa, później śniadanie i do szkoły. Każdy szedł do szkoły. Wszyscy chodzili do szkoły z wyjątkiem tych berbeci. Oni mieli zajęcia na miejscu. Po przyjściu ze szkoły, był obiad. Wracaliśmy prawie w jednym czasie. Po obiedzie było odrabianie lekcji. Wychowawcy chodzili, sprawdzali, czy jest odrobione, czy nie. Później był tak zwany czas wolny. Mieliśmy jakieś gry planszowe, szachy, warcaby. Dwóch starszych chłopców wymyśliło grę bitwę morską. Była wyrysowana przez nich plansza i tak dalej. Graliśmy w to. W lecie graliśmy w piłkę.
- Kim byli ci chłopcy internatu? Czy to były sieroty?
Większość z moich kolegów to były półsieroty. Wszyscy raczej byli dziećmi wojskowych. Ojciec siedział albo w oflagu, albo zginął.
- Czy kontaktował się pan w tym czasie ze swoim bratem?
Tak, jeździłem do Warszawy. Kierownik nawet dawał mi pieniądze na bilet, żebym jechał do brata.
- Czy pan wiedział, że on jest zaangażowany w konspirację?
Proszę panią, on się nie przyznał. Żaden się nie przyznał.
Nie, nie mówiło się. Później od nas poszedł taki kolega… Było dwóch braci Tamowiczów. Jeden jeszcze został, a drugi poszedł właśnie do bursy. Tego Tamowicza spotkałem po wojnie, dopiero w sześćdziesiątym roku. Byłem w pracy, dyrektor tego przedsiębiorstwa mówi: „Wołajcie mi Tamowicza”. Ja na to: „Czy on ma bielmo na oku?”. Mówi: „Chyba tak”.
- Spotkaliście się panowie po tylu latach.
Tak. […] Wiedział, że Jurek jest moim bratem. Znali się. Mówi: „Jurek poszedł w swój oddział, ja w swój i już się nie widzieliśmy”. W sobotę byłem w Warszawie u mamy. Mama powiedziała: „Coś tu się dzieje…”.
- W sobotę w czterdziestym czwartym roku, przed Powstaniem?
Tak, tak przed Powstaniem. To był lipiec, 29 albo 30 lipca. Byłem w Warszawie. Poszedłem na Sienkiewicza i tam mi powiedzieli: „Jurek już poszedł”. Kierownik do mnie mówi: „A ty prędko z powrotem do Otwocka”. Wsiadłem w pociąg i przyjechałem ostatnim pociągiem elektrycznym, który przyjechał do Otwocka. Wysiadłem w Świdrze. Mieliśmy taki zwyczaj, żeby wysiadać w Świdrze i iść przez las do Otwocka, do naszej willi. W niedzielę rano szliśmy do kościoła i spotkaliśmy już ruskich. Już szli Mongołowie, nawet po rusku nie umieli mówić. Oni znali tylko pytanie:
Gdzie giermaniec? A tak to skośnoocy Kałmucy, Azerbejdżanie... Poszli do Świdra i nad Świdrem… Przeszli przez Świder i z Falenicy podjechał czołg niemiecki, i ich popędził. No, ale cóż zatrzymali się w Radości i koniec. Dalej nie poszli.
- Proszę powiedzieć, jak się nazywała ta willa, w której był internat?
Capri.
Capri, Capri.
- W Otwocku było dosyć duże getto. Czy pan widział to getto?
My już getta [nie widzieliśmy]. Getta już nie było. Jeszcze dwóch żydków u nas było, ukrywali się. Później ktoś ich wydał…
[…] Ktoś wydał ich na mieście. Z jednym graliśmy w piłkę i przyszedł Niemiec… Dwóch przyszło i zastrzelili go na oczach... Zaczął uciekać…
Na oczach całej grupy. Później wybuchło Powstanie, widzieliśmy te łuny, to wszystko. Na drugi dzień, 2 sierpnia, wiedziałem, że brat jest rany.
Przyszła poczta. Oni mieli jeszcze łączność telefoniczną z Pragą. A on został ranny w ataku na Dworzec Gdański.
Tak.
- Czy pan wie, w którym był oddziale?
Wiem, że w „Wigrach”, ale to nie jest nic pewnego. Nawet ta sanitariuszka, która znała nas… Punkt sanitarny mieścił się w internacie dziewczęcym na Zajączka, Generała Zajączka. Tam go wnieśli i opiekowała się nim Stenia, która mieszka w Bydgoszczy. Znała go, opiekowała się. Mówi: „On chodził. On już chodził”. Musiał być drugi raz ranny. Po samej wojnie, już w czterdziestym szóstym roku przyszła do nas dziewczyna z matką. Pytały się o Jurka. Mama mówi, że Jurek nie żyje. Zdziwiła się, bo on chodził. Chodził. Wiadomość o śmierci brata mama otrzymała tak dziwnie, bo od brata z Niemiec.
Już po Powstaniu.
- Dowiedział się od kogoś, kto był w Powstaniu?
Pani pielęgniarka, która opiekowała się nim już w Tworkach, znalazła w jego rzeczach adres do brata w Lipsku. Napisała do niego. On napisał do mamy. Mama przyjechała do Tworek, ale brat już nie żył. Dwa dni przedtem zmarł. Także wie pani, to też tak było. Mama po Powstaniu była wywieziona do Starachowic, przez Pruszków. […] Tam przez tę ciotkę… Moja ciotka, mamy siostra mieszkała na tej kolonii na Bema. Tam jest tak zwana
piatichatka. To jest pięć jednakowych domów, taka kolonia kolejowa. Trzy piętrowe dłuższe bloki i dwa punktowce, jak to teraz mówią. Tam ciotka mieszkała z wujkiem w czasie okupacji.
- Pana mama też tam mieszkała?
Nie, mama mieszkała już wtedy na Waliców. Tam miała mieszkanie, w którym ukrywała Żyda. […] Nie wiem, jak to się stało, bo mama nie mówiła. Czymś handlowała. Nie wiem, co mama robiła, bo się nie przyznawała.
- Ludzie mało wtedy mówili sobie.
Mało tego, jak przyjeżdżałem, to mama sama była w domu, nigdy nikogo nie było. Przyjeżdżałem na chwilę, na dwie, trzy godziny i trzeba było wracać do Otwocka.
- Czy w lipcu, przed Powstaniem mieliście jakieś wzmożone szkolenia, zbiórki?
Tak, tak.
- Czy wiedział pan, że coś się będzie działo?
Wiedzieliśmy, że coś się szykuje. My też się szykowaliśmy. [Myśleliśmy], że pójdziemy wszyscy jako gońcy albo łącznicy.
- Do Warszawy, do Powstania?
Tak, tak.
- Ktoś panu powiedział, że będzie Powstanie?
Nic. Nie.
Czuło się. Mało tego, jak ruscy wkroczyli, to mówili, że idzie polskie wojsko. Później pokazało się, zresztą my się nimi zajmowaliśmy…
- Proszę jeszcze powiedzieć o szkoleniach i o tych przeczuciach, że coś się będzie działo. Czy mieliście jakieś wyznaczone zadania?
Było wyznaczone zadanie. Mieliśmy się opiekować ludźmi, którzy przyjdą ze wschodu.
Ze wschodu. Już było wiadomo, że ruscy rozbroili Wołyńską Dywizję. Ci, których nie wcielili do wojska, do Berlingowców, którym się udało wyrwać z tego okrążenia, szli na Warszawę. Jedni byli ubrani w robocze drelichowe ubrania, a część ludzi była w zrzutowych mundurach angielskich. W Otwocku, do nas właśnie trafiło trzech. Zenek, Franek i Józio.
Tak. Przygarnęło się ich, bo później poszli gdzie indziej na kwatery. Józio chodził w mundurze angielskim. Na ulicy w Otwocku wzięli go pod pachy.
A pajdziom malczyk, poguliajem.
- 1 sierpnia tam już byli Rosjanie.
Tak.
- W tej części Otwocka, w której pan był?
W całym. Oni podeszli pod Radość w Międzylesiu.
- Czyli od 1 sierpnia był pan już znowu pod rosyjską władzą?
Tak.
- Czymś się to objawiało? Czy były jakieś różnice między tą niemiecką a radziecką władzą?
Byliśmy w takiej okolicy, ten nasz Otwock i za ruskich, i za niemieckich czasów… Byliśmy na końcu Otwocka. Na pograniczu Świdra i Otwocka.
- Nie interesowali się raczej internatem?
Nie interesowali. Później się ruscy zainteresowali. Właściwie nie tyle ruscy, ile nasze władze, bo w internacie było siedlisko wrogów. Naszego kierownika, Gołyńskiego, rękę miał złamaną, to przecież zamknęły nasze władze, polskie władze.
Jak ruscy wkroczyli.
- W sierpniu czy potem w styczniu?
Nie, w sierpniu, w sierpniu. Później ich nie dopuścili, tych starych. Branicki i Tunicki uciekli, to znaczy zmyli się z internatu. Przyszli nowi panowie.
Nowi wychowawcy. Stare wychowawczynie też. Była [między innymi] Irena. Była bardzo młoda. To znaczy w tym czasie moda. Starsza od nas, ale młoda. Ją zostawili. Ale ona też już musiała uciekać. Była pani Olga pielęgniarka, pani Maria – intendentka i wychowawczyni. Też się zmyły jednego dnia. Na drugi dzień już ich nie było.
- Czy jak się zmieniły władze, to przestały się odbywać zbiórki harcerskie?
Niestety, przestały się odbywać.
- Mieliście za zadanie pomagać ludziom ze wschodu. Co robiliście? Chodziliście po lasach, szukaliście ich?
Nie. Błąkali się, bo nie znali tutaj [niczego]. Poznawało się ich po ubraniu. Trzeba ich było [doprowadzić] na jakąś kwaterę. Mieliśmy zadanie, żeby [wiedzieć], że w tym domu, u tego państwa można trzech umieścić. Prowadziło się ich do tych ludzi, którzy przybierali ich w inne ubrania, żeby ruscy nie poznali i nasi także. Jak złapali Józia, w tym mundurze angielskim, to za pół roku przyszedł do nas, do internatu w polskim mundurze. [Powiedział], że jest w szpitalu, bo go na Pradze przysypało, jak szedł. Szli i ściana się zawaliła. [Wybuchł] pocisk i go przysypało. Został odtransportowany do szpitala do Otwocka. Dłużej z nami w internacie był Zenek. Chodził z nami do szkoły, już później po wyzwoleniu. Przepraszam, mówię tak po wyzwoleniu... Chodził z nami do szkoły. A reszta się rozpłynęła. Część, tak jak mówię, połapali i do wojska. Nie wiem, jakie były kryteria, że jednych [brali] do wojska, a drugich wywozili. Albo miał szczęście, że ci, którzy go złapali, byli bardziej łagodnie i go do wojska wzięli, a innych…
- Co pan robił w sierpniu, we wrześniu, gdy w Warszawie było Powstanie? Jak wtedy wyglądało życie w internacie?
Rano pobudka, staranie się o żywność, bo już wtedy jej nie było. [Wcześniej] były jakieś dotacje, RGO. Staraliśmy się pracować, żeby zarobić. Rano dawali bochenek chleba na ośmiu. Ćwiarteczkę dostawaliśmy i to było wszystko. A na obiad to różnie było. Zupa z brukwi czy z marchwi.
- Czy pan też pracował? Gdzie?
U ogrodnika.
- To co zarobiliście, przynosiliście do internatu?
Tak, do internatu.
- Czy dochodziły jakieś wiadomości o tym, co się dzieje w Warszawie?
Przepłynęło do nas chyba jeszcze czterech ludzi.
Tak. Przez Wisłę. Z jednym z nich jeszcze nawet chyba później razem nauki pobieraliśmy. Na politechnikę chodziliśmy. Miał [uszkodzoną] prawą rękę, łokieć był też tak… To mu zostało, mimo że po wojnie w Szwecji robili mu operację. Został z taką ręką. To był Waldek. Pamiętam, że tak miał na imię. Nazwiska to już nie pamiętam.
Przepływali. Oni wiedzieli. To znaczy, znali ten adres. Mieli adresy, gdzie się zgłosić w razie czego. We wrześniu, październiku przechodziliśmy… Ja przechodziłem, Edek Syguła i Tadzio Gasperski. Każdy osobno, w innym czasie do Międzylesia. W Międzylesiu byli Niemcy, a w Radości Rosjanie. A Praga była prawie też wyzwolona. W Międzylesiu u Szpotańskiego w tej fabryce zatrzymała się kompania esesmanów. Nie wiem, jak się teraz nazywa, dla mnie to zawsze będzie Szpotański. Dostałem adres, żeby pójść i ludzi przeprowadzić z powrotem na tę wyzwoloną stronę. Prowadziłem dwanaście osób, same panie. Bardzo nieprzyjemne.
Nieprzyjemne. Szczególnie jedna taka była. Zdawało mi się, że była panią pułkownikową. Myślała, że wszystko może. Później to już powiedziałem, że nie będę chodził, nie będę przeprowadzał takich ludzi. Niech sobie siedzą sami. Szliśmy i w pewnym momencie Niemcy, karabin maszynowy, gniazdo. [Zwrócili się] do nas po polsku: „Gdzie idziecie?”. A my: „Na tamtą stronę, bo tam rodzina”. „Ale tam są ruscy”. „A to nie będzie”. Wyszliśmy z tej ulicy, skręciliśmy w drugą, a tam trzech ruskich.
Gdzie giermaniec? No to ja im mówię, że tu, a oni mówią: „Cicho”. Prędko nas odtransportowali do tyłu, a za chwilę słyszeliśmy strzały i wybuchy granatów. Doszliśmy do Otwocka. To znaczy, zostawiłem te panie w Świdrze i wróciłem przez lasek już do Otwocka do siebie. Powiedziałem panu Gołyńskiemu, że nie będę się bawił z tymi paniami, bo są nieprzyjemne. A to bagaż jej nieść… Ja sam ledwo dyszałem. Młody chłopak, gówniarz właściwie, czternaście lat. A ona… Różnie bywało. Tak to zatargów nie było. Z tym Gasparskim spotykaliśmy się. Teraz tak przed świętami się dowiedziałem, że szajba mu odbiła. Po prostu żona nie mogła sobie dać rady.
- Jak przyszli ci ludzie z Warszawy, Powstańcy najwyraźniej, to rozmawialiście z nimi? Pytaliście się?
Pytałem się tego Waldka, czy brata znał? Mówi: „Nie. Słuchaj, każdy poszedł w swoją stronę. Myśmy wszyscy wiedzieli, że należymy i każdy… Ale każdy gdzieś miał inny…”. To była albo szkoła, albo po prostu tak jak ten mój Tamowicz, którego spotkałem (umarł dwa lata temu). Powiedział: „Jurek poszedł w swoją stronę, a ja w swoją. Myśmy wiedzieli, ale każdy miał swój oddział gdzie indziej i…”. To tak było.
- Jak Rosjanie zaatakowali Pragę, czy pan zapamiętał ten dzień?
Nie.
- Czy to było coś takiego wyjątkowego?
Nie, nie widzieliśmy. To znaczy, wiedzieliśmy, że Praga jest zajęta, ale Gołyński nas nie wypuszczał (jeszcze wtedy był). Dopiero jak siedemnastego Warszawa została…
Tak, w styczniu. Władek Frycz, ja, Karczewski i Gasparski daliśmy rano dyla z internatu i doszliśmy do Pragi. Frycz na 11 Listopada miał mieszkanie, to znaczy mieszkała tam jego ciotka. Poszliśmy. Mieszkanie było puste. Wojsko tam było. Palili w piecu. Budowali most, wysokowodny. Pozwolili nam zostać, bo to młode chłopaki. Jak się rano obudziliśmy, to ich nie było. Poszli do roboty. A my do Warszawy przez Wisłę. No, ale tu nie dało rady. Przeszliśmy Wisłę na wysokości Solca.
Zamarznięta była mocno. Przeszliśmy. Szliśmy z Władkiem Fryczem, bo tamci gdzie indziej poszli. Karczewski został na Pradze, a ja z Fryczem szliśmy… Jego rodzina miała drugie mieszkanie w Alejach Jerozolimskich. Weszliśmy do tego mieszkania.
Dom stał. Aleje Jerozolimskie po lewej stronie były prawie niezburzone. Instytut Geograficzny, który teraz jest, był cały zdrowy. Tam Niemcy siedzieli do końca. Tam gdzie Niemcy siedzieli do końca, tam nie zdążyli wysadzić, bo tak uciekali.
- Panowie tak tu szliście. Nie baliście się, że ktoś będzie strzelał, że coś się będzie działo?
Wojsko Polskie strzelało, jak przelatywaliśmy, ale oni tak strzelali, żeby nie trafić. W górę strzelali. A my tutaj przez wał przeskoczyliśmy. Jak byliśmy już na warszawskiej stronie, to pomału doszliśmy do Alei Jerozolimskich.
Pusto, pusto było.
- To było pana pierwsze spojrzenie na Warszawę po Powstaniu. Jakie było wrażenie? Czy pan zapamiętał, jak to wyglądało?
To wyglądało strasznie. Alejami doszliśmy do Żelaznej. Ja z Fryczem. Poszliśmy i spotkałem dwóch panów z tej
piatichatki, gdzie ciotka mieszkała z wujkiem. Pytam się, czy tam mieszkają jeszcze Wasilewscy, czy tam są, czy ktoś tam jest u nich. Jeden był taki pan, z wujkiem koty darł, także on mówi: „Nic nie wiem”.
- Pan nie wiedział o tym, że było wysiedlenie?
Tak, nie wiedzieliśmy o tym.
- Szliście, żeby spotkać rodzinę?
Tak, ja poszedłem na Waliców. Tam gdzie mama mieszkała. Przyszedłem na Waliców. Front był zburzony. Na Ceglanej 10 też był front zburzony, ale na Waliców 10 i 12 stały budynki. Stały i nawet nie były wypalone, a mój tam, gdzie mama mieszkała, pod 14, front miał zawalony. No i cóż, nie wchodziłem, bo mówię zawalony, to nie ma. Poszedłem na Bema. Stanąłem, poszedłem tam, gdzie ciotka z wujkiem mieszkali w czasie okupacji, w tych takich mniejszy budynkach. Nie ma ich tam. Pusty dom, puste mieszkanie. Stanąłem, bo tam jest takie duże podwórze, do tej pory. Nie wiem, może coś tam teraz postawili. Stanąłem tak na tym dworze i się rozglądam. Słyszę: „Boguś, Boguś!”. Ciotka mnie zobaczyła przez okno. Już mieli inne mieszkanie.
- Już zdążyli wrócić do Warszawy?
Tak, oni byli w Warszawie. Nie byli wywiezieni. Ta
piatichatka nie była wywieziona, wysiedlona. Do końca tam mieszkali. „A mama?”. – „Mama poszła do ciebie do Otwocka”. To ja mówię: „No to idę”. – „Nie, nie pójdziesz, zostaniesz tutaj. Mama przyjdzie stamtąd”.
- Mama poszła do Otwocka w styczniu?
Tak, w styczniu. Mama w jedną stronę, a ja w drugą stronę. Mnie tu trzymali tydzień, a mamę Gołyński trzymał: „Bo on tu wróci”. W końcu mama nie wytrzymała. Mówi: „Nie, ja idę, może on tam u siostry jest”. No i spotkaliśmy się. Mama przyszła i mówi: „Idź do Otwocka, bo cię tam kara czeka za ucieczkę”. Wróciłem do Otwocka, skończyłem, jak to się mówi, siedem klas. Siódma klasa się skończyła, to jeszcze kazali nam chodzić do szkoły. Gołyński kazał nam chodzić do szkoły.
- Kiedy? W styczniu, w lutym?
Tak, tak.
- We wrześniu i październiku w czterdziestym czwartym roku też pan chodził cały czas do szkoły?
Tak, tak do szkoły. On nas pędził do nauki. Mówił: „ To trzeba skończyć”.
- Dookoła świat się przewracał.
Ale my mieliśmy się uczyć. Swoją drogą tamto, a nauka była swoją drogą. On nie popuszczał, sprawdzał lekcje, czy odrobione, czy nie. Chodził do szkoły. Zresztą miał wiadomości o nas wszystkich, co który zbroił w szkole. Wszystko wiedział od razu.
- Czyli pan był w internacie do końca roku szkolnego czterdziestego piątego roku?
Tak, byłem tam. Później, jak przyszły nowe władze, to zaczęli nas rozparcelowywać. Mnie i jeszcze trzech, już nie pamiętam, wysłali do Strugi. Tam był zakład i szkoła mechaniczna, taka ślusarska. Tam nas wysłali. Część chłopców poszła do Mlądza, taki był zakład w Mlądzu.
- Czy pan się orientuje, czy pana mama pana musiała za to płacić?
Nie, nic nie musiała. Nic nie płaciła.
- Władze się zmieniły, ale to samo zostało.
Zostało tak. Oni nawet nie wiedzieli, te nowe władze, że ja mam mamę. Zresztą nikt się nie przyznał, że ma rodzinę. Ci, którzy mogli, uciekli. Ja też. W tej Strudze było bardzo paskudnie. W Otwocku to było cudownie. A tam to był, taki można powiedzieć, dom poprawczy. Przyjechałem do Warszawy, do mamy i powiedziałem, że nie wrócę. Zostaliśmy z mamą.
- Gdzie pan potem mieszkał z mamą?
Na Waliców. Chodziło się tam piwnicami. W czasie Powstania te wszystkie okoliczne domy miały przejścia piwnicami. Były otwory w murach piwnicznych poprzybijane, a że tu był front zburzony, więc się wchodziło do piwnicy pod 12 i wychodziło się pod 14 na podwórzu. To były domy studnie, tak że było pierwsze podwórze, drugie podwórze. Wychodziło się na drugie podwórze, gdzie mama miała mieszkanie. Mieszkanie było duże, dwa pokoje z kuchnią. Kuchnia była tej wielkości jak ten pokój. Jeden pokój miał czterdzieści metrów, drugi trzydzieści.
- Przygotowywał się pan do jakiegoś zbrojnego wystąpienia, do Powstania. Potem, 17 stycznia zobaczył pan, jak Warszawa wygląda po tym Powstaniu. Co pan sobie myślał? Czy ono potrzebnie wybuchło?
Proszę pani, nie pani jedna zadaje takie pytania. To było chyba nieuniknione Powstanie. Pani nie widziała tych Niemców, jak oni wracali ze wschodu, jak ich tam Rosjanie pogonili. To było takie towarzystwo brudne, zarośnięte.
- W lipcu w czterdziestym czwartym?
Tak, brudne, zarośnięte. Koniec Niemców.
- Wyglądali na łatwych do pokonania?
Tak, tak. Przecież ta młodzież, nie mówię o sobie, to wszystko kipiało, żeby dolać tym szkopom. Wie pani, mówią, że wywołali. Jakby nie wywołali, to by ta młodzież sama poszła. Ta młodzież czekała, żeby ich pogonić. Byłoby jeszcze gorzej. Według mnie byłoby gorzej. Teraz jest takie moje zdanie, bo Niemcy wywieźliby tę młodzież do obozów. A tak to jeszcze… Zginęło tych ludzi, dużo cywili. Pewnie, że szkoda, ale i tak by to towarzystwo poginęło. Niemcy nie darowaliby tej młodzieży. Może nie ci frontowi, tylko ci, co byli z tyłu. Gestapowcy, esesmani. A tym bardziej, że widziało się tych zbitych Niemców. To było brudne, zarośnięte i ledwo idące.
Tak, oni tak szli całą ławą. Cieszyliśmy się, że oni idą tak z tym podkulonym ogonem.
- Czy pan chciałby jeszcze nam coś opowiedzieć o Powstaniu?
O Powstaniu to ja już nic. Mogę tylko powiedzieć, co koledzy mówili później.
To już teraz, jak się spotykaliśmy. Ci moi, to nie, to żaden, ale mam kolegów, którzy teraz to już raczej są po drugiej stronie, ale mówili mi. Jeden taki stał na placu Zamkowym i miny przeciwczołgowe rzucał na czołgi. Dostał za to Krzyż Walecznych, bo rozbił jeden czołg, udało mu się.
- Zanim jeszcze wybuchło Powstanie, to w okolicznych lasach były zrzuty. Czy pan o tym wiedział?
Wiedzieliśmy, bo braliśmy udział w ubezpieczeniu tych zrzutów. Starsza młodzież czekała, a my mieliśmy ostrzegać, jak będzie coś szło niebezpiecznego.
W nocy.
- Wychodziliście z internatu.
W nocy się szło. Kazało się tu, tu. Tam były ogniska palone, staliśmy i czekaliśmy. Później się zbierało zrzuty.
Samolotu prawie nie było widać, bo to były ciemne noce, tylko ogniska były. Zapalał flarę, zrzucał to i leciał. Od razu wylatywał ze strefy zrzutu.
- Czy to dla takiego czternastoletniego chłopaka...
To była przygoda.
- No, właśnie. To była więcej przygoda niż patriotyczne...
Tak, oczywiście. Cieszyliśmy się. To była przygoda.
- Bardzo dziękuję za rozmowę.
Warszawa, 31 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek