Jerzy Kober „Wacław”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Kober. Urodziłem się w 1924 roku w Warszawie. Tam też spędziłem większą część mojego życia. Do szkoły podstawowej chodziłem również w Warszawie. Była to powszechna prywatna szkoła pani Chełmońskiej przy ulicy Czackiego. Następnie w 1936 roku zdawałem egzamin do Korpusu Kadetów numer 1 we Lwowie imienia Józefa Piłsudskiego. Tam też do czasów wojny, do 1939 roku, byłem wychowankiem. W Korpusie Kadetów dużo mnie nauczono, nauczono mnie honoru, patriotyzmu, miłości do marszałka Józefa Piłsudskiego, obowiązkowości, porządku i uczciwości. To czego mnie nauczyli starałem się z lepszym czy gorszym skutkiem w ciągu życia wykonywać.
Następowo przyszła wojna. W czasie oblężenia brałem udział w obronie Warszawy. Ponieważ byłem wtedy młodym chłopcem, miałem dwudziesty czwarty rok urodzenia czyli miałem piętnaście lat, więc zajmowałem się, wraz z moim ojcem, porządkowaniem, przenoszeniem rannych i udzielaniem takiej pomocy na jaką mnie było wówczas stać.

  • Gdzie zastał pana wybuch wojny?

Wybuch wojny zastał mnie w Radości, bo mieszkałem z rodzicami w Radości. Był pan pułkownik Umiastowski, może się mylę w tej chwili z nazwiskiem, który apelował, żeby wszyscy opuścili Warszawę. Początkowo posłuchaliśmy i opuściliśmy Warszawę, ale niezbyt daleko, bo tylko do Otwocka. Poczym żeśmy wrócili z Otwocka do Warszawy.
Tam [u] mojej rodziny się zatrzymaliśmy. Mężczyźni z naszego rodu byli w Warszawie w czasie wojny. Natomiast matki i żony zostały w Radości. Po wojnie niemal bezpośrednio zapisałem się do ZWZ-u to znaczy Związku Walki Zbrojnej, pierwszej organizacji oporu, która powstała. Dopomógł mi w tym mój kolega z Korpusu Kadetów, powiem jego nazwisko Harald Godlewski. Jego ojciec był dowódcą 14. Pułku Ułanów Jazłowieckich. Wydaje mnie się, że zginął, bo straciłem z nim później kontakt. Przechowywałem broń, którą mi dostarczał. Brałem udział w ćwiczeniach pod Warszawą, oczywiście nieoficjalnych.

  • Jak zmieniło się pana życie podczas okupacji? Jak wyglądało wówczas życie codzienne?

Właściwie całe życie pracowałem.[…] Byłem młodym chłopcem, jak mówiłem, miałem piętnaście czy szesnaście lat. Był okres, kiedy wróciliśmy z Warszawy do Radości, [wówczas] pracowałem przy brukowaniu drogi, którą dzisiaj się jeździ z Warszawy do Radości. Później pracowałem w sklepie jako sprzedawca, później w fabryce [Szpotańskiego] jako młody adept.
Równocześnie uczyłem się na tajnych kompletach. Uzyskałem maturę w trakcie okupacji na tajnych studiach. W 1942 roku na skutek namówienia przez mojego wuja, który był lekarzem ordynatorem oddziału zakaźnego w szpitalu [zakaźnym] w Warszawie, zaprotegował mnie do tego, rozpocząłem pracę początkowo jako salowy, potem jako pielęgniarz, później jako instrumentariusz. Od 1942 roku w szpitalu Wolskim, obecnie w tej chwili Instytucie Gruźlicy Płuc, pracowałem niemal do wybuchu Powstania przechodząc przez wszystkie etapy. Równocześnie zapisałem się do szkoły imienia Zaorskiego, która uczyła studentów medycyny. Uczyłem się niezależnie od tej szkoły jeszcze na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego Wydziału Lekarskiego. Do chwili Powstania byłem w szpitalu. Nie powiedziałem jeszcze, że w międzyczasie cały czas brałem udział w ruchu oporu. To znaczy nie brałem udziału w akcjach przeciwko Niemcom, natomiast wszędzie tam, gdzie mi polecono [coś] zrobić, przeprowadzić kogoś, schować kogoś, w tej materii pomagałem. Równocześnie były ćwiczenia z bronią, z nauką broni. Zresztą naukę broni poznałem już w Korpusie Kadetów.

  • Często odbywały się ćwiczenia?

Ćwiczenia nie były za często, bo musiały do tego być specjalne warunki, specjalna pogoda i spokojniejszy czas, żeby nie było łapanek. One się odbywały na ogół po stronie południowej Warszawy w lasach kabackich i w tamtej okolicy.
Wracam do pracy w szpitalu Wolskim. Na dwa dni przed wybuchem Powstania zostałem powiadomiony rozkazem, że u mnie w domu, znaczy w domu moich rodziców w Warszawie ulica Zajęcza 10, ma się zebrać nasza grupa przyszłych Powstańców i oczekiwać na dalszy rozkaz, na chwilę wybuchu Powstania. Prawdopodobnie to uratowało moje życie. Gdybym był do końca w szpitalu Wolskim zginąłbym tak jak dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi zastrzelonych przez Niemców.
W chwili wybuchu Powstania, to znaczy 1 sierpnia 1944, dostaliśmy nakaz udania się na ulicę, nie dam głowy w tej chwili, bo pamięć ludzka jest zawodna, wydaje mi się, że była to ulica Narbutta po drugiej stronie [Alei] Niepodległości. Dlaczego, to za chwilę powiem. Tam było zebranie naszego plutonu w domu, było rozdanie broni. Chyba o godzinie piętnastej czy szesnastej tam żeśmy dotarli. Pamiętam broń, którą wówczas otrzymałem, to był pistolet nazywał się „hiszpan”, coś podobnego do Browninga.

  • Czy wszyscy mieli broń?

Nie, bardzo dużo osób miało jedynie butelki sidolówki tak zwane albo granaty. Na cały nasz oddział przypadał jeden „erkaem”, to dobrze pamiętam i przypadało kilka pistoletów maszynowych, kilka karabinów. Większość ludzi to miała dużo chęci, tylko mało broni.
Z chwilą wybuchu Powstania Warszawskiego za pierwsze zadanie mieliśmy atakować więzienie na ulicy Rakowieckiej. Aby tam się dostać, trzeba było przejść przez ulicę Niepodległości. Kłopot polegał na tym, że na rogu Rakowieckiej i Niepodległości Niemcy postawili ciężkie karabiny maszynowe i ostrzeliwali tą ulicę. Przeskok przez tą ulicę był bardzo ryzykowny. Stąd też przeskakiwało się grupami, dwie, trzy osoby, przerwa, wtedy szła seria z karabinu maszynowego, czasami niestety udana, tak że parę trupów tam zostało.
Kłopot był drugi, mianowicie że wystraszeni ludzie, nie zdający sobie sprawy jeszcze wtedy z powagi sytuacji, pozamykali bramy. Przeskoczyć można było, tylko że nie można się było dostać. Jedynym wyjściem, niestety niezbyt przyjemnym, to był rzut granatem, żeby rozbić bramę. Tośmy wykonali w ten sposób, bo inaczej człowiek stojąc byłby narażony na ogień nieprzyjaciela. Akcja na więzienie na Rakowieckiej w ogóle się nie udała. Zginęło sporo osób od nas, sporo osób zostało rannych, ale więzienia żeśmy nie zdobyli. Było zbyt mocno chronione.
Zresztą po drugiej stronie Rakowieckiej, gdzie dzisiaj mieści się MSWiA, było tak zwane Eiserkaserne, o ile pamiętam, niemiecka silna grupa bojowa, która tam urzędowała. Tak mi się wydawało. Po działaniu, po niezbyt udanej akcji, zasnąłem. Nie wiem, nie pamiętam w jakiej sytuacji. Dlaczego o tym mówię, że zasnąłem. Dlatego, że kiedy się obudziłem po godzinie, czy po dwóch, ogarnął mnie strach.

  • Gdzie to było?

Po drugiej stronie w którejś z tych ulic, nie wiem czy to była Narbutta czy Kazimierzowska. Trudno mi powiedzieć w tej chwili gdzie. Kiedy się obudziłem okazało się, że jestem sam, że wszyscy się wycofali, tylko nie bardzo wiedziałem gdzie. Wiedziałem, że nie w kierunku Rakowieckiej, tylko w kierunku przeciwnym. Dotarłem do nich i sprawa się wyjaśniła. Rzeczywiście się wycofali pod naporem Niemców. Punktem granicznym pomiędzy strefą niemiecką i strefa polską była ulica Madalińskiego. Po jednej stronie byli Niemcy, po drugiej stronie my. Z tym że częściowo koło Puławskiej, parę domów po drugiej stronie ulicy Madalińskiego naprzeciw sklepu Wedla, który tam kiedyś był, chyba i dzisiaj jest, ale nie jestem pewien, jeszcze tam byli Niemcy.
Mówię o tym, bo to w dalszym ciągu opowieści będzie miało swoje znaczenie. Następna akcja, która była dzień czy dwa po tym, była duża ulewa, to pamiętam, też to miało znaczenie. Mieliśmy zdobyć forty, chyba one się nazywają Dąbrowskiego, głowy nie dam. One są za ulicą Wilanowską. Dookoła fortów była oczywiście fosa. Zdobyliśmy forty bez problemów. Dlatego, że nie było w nich Niemców. Bardzo łatwo żeśmy zajęli forty. Dostaliśmy się do magazynów pełnych żywności, bez broni co prawda, ale tam [mogliśmy] się posilić i nawet wziąć trochę żywności na zapas. Ulicą Wilanowską jechał ciężarowy samochód niemiecki. Strzelec karabinu maszynowego ręcznego nie wytrzymał nerwowo i dał serię w kierunku samochodu.
Na rezultat nie trzeba było długo czekać. Po pół godzinie, może po godzinie, ulicą Wilanowską od strony Wilanowa posuwała się duża grupa niemiecka, na początku samochodem pancernym, następowo Niemcy w szyku bojowym, ażeby nas zaatakować. Co też się stało. Nic nam innego nie pozostało, tylko po oddaniu kilkunastu strzałów, kiedy tyraliera niemiecka zaczęła się zbliżać do okopów, musieliśmy się wycofać. Wycofanie było o tyle trudne, że w momencie kiedyśmy byli w wykopie, byliśmy chronieni przed kulami, przez strzałami, natomiast trzeba było przeskoczyć przez [wykop], pokazać się. Niektórzy ludzie, którzy przeskakiwali, to już na zawsze zostali w tym samym miejscu, byli postrzeleni.

  • Czy były duże straty?

Bardzo duże, nasz pluton liczył siedemdziesiąt dwie osoby, a zostało nas dwadzieścia siedem, pamiętam odwrócenie tych dwóch liczb. Z tym że jeszcze sytuacja była trudna, bo myśmy uciekając z fortu biegli przez pole buraczane, które było nasiąknięte wodą. Stąd buty nasiąkały mokrą gliną i utrudniały wycofywanie się. Nad nami wisiał niemiecki samolot Storch. Z jednej strony stały czołgi, które nas ostrzeliwały. Pole było dosyć duże, mające kilkadziesiąt, może kilkaset hektarów, nie pamiętam. W każdym razie dalej żeśmy wycofywali się padając, nic innego nie zostało. Tak było do nocy.
W nocy musieliśmy się przedostać na drugą stronę ulicy Puławskiej. Było to trudne, bo byli tam Niemcy. Stąd też rozebraliśmy się i koszulami owinęliśmy buty pełne gliny. Dosłownie pod samym nosem Niemców, słychać było ich rozmowy z odległości kilkunastu może metrów, dzięki Bogu, że było ciemno, przeszliśmy. Udało nam się przejść na drugą stronę ulicy Puławskiej. Doszliśmy do ulicy, nie pamiętam jej nazwy, która graniczyła z Polem Mokotowskim.
Następny incydent, dostałem polecenie, dostałem broń, chyba karabin i usiadłem na pierwszym piętrze willi w kierunku Pola Mokotowskiego. Moim zadaniem było obserwowanie czy Niemcy nas nie zaatakują od strony Okęcia. Noc, ciemno, głodno. Przyszedł, zgłosił się kolega. Opowiadam, bo to [jest] drugi incydent, który mi uratował życie. Kolega, który do mnie się zgłosił, miał przewieszony przez ramię sten lufą odwrócony do dołu. Podawał mnie kawałek chleba z czymś. W momencie kiedy podawał mi kawałek chleba, było ciemno, [chleb] upadł na ziemię. Schyliliśmy się razem. On uderzył lufą stena o ziemię, co wywołało serię, taką że on sobie przestrzelił nogę, a mnie poszło pomiędzy nogi. [Jakimś] cudem nie dostałem. Dlatego opowiadam, bo to był wypadek zdarzający się rzadko.
W czasie Powstania byłem w Pułku „Baszta”, w kompanii B-2 i w plutonie, którego dowódcą był, to pamiętam, pseudonim „Rzeźnik”. Dowódcą kompanii był „Janusz”, a dowódca pułku „Daniel”. Nazwisk nie pamiętam w tej chwili, pamiętam pseudonimy, może pomieszałem, ale nie sądzę. Dalszy mój udział w Powstaniu był rozerwany. Z jednej strony polecono mnie wykonywać obowiązki sanitarne z uwagi na przeszkolenie w szpitalu, z drugiej strony rwałem się do walki. Łączyłem te dwie rzeczy, których podobno na ogół się nie łączy. To znaczy w momencie u akcji byłem sanitariuszem, w momencie akcji brałem czynny udział.
Przydzielono mnie do obsługi PIAT-a, to jest wyrzutnia rakietowa przeciwczołgowa, do pięcioosobowej grupy. Z PIAT-em [chodziliśmy], atakowaliśmy bunkry, atakowaliśmy na Madalińskiego dom Wedla, gdzie byli Niemcy, [to] była następna akcja. Później na rogu ulicy Puławskiej i Malczewskiego okazało się, że było kilku Niemców, lotników, którzy tam się zabarykadowali. Naszym zadaniem było zdobycie tego miejsca. Oni z samej góry kilkupiętrowego domu bardzo celnie trafiali do naszych kolegów Powstańców. Akcja się udała. Przy udziale granatów, przy całym ostrzale, wzięliśmy ich do niewoli. Otrzymałem za zadnie prowadzenie Niemców do sztabu pod bronią, to się też udało.
Dalsze działania były różnorodne. Było szereg wypadów jak [na przykład] na ulicę Dworkową. Na ulicy Dworkowej był bunkier niemiecki. Atak był na ten bunkier. Ataki takie jak wszędzie, raz się lepiej udawało, raz się gorzej udawało. Straty w każdym razie były. Dalej nosiłem rannych żołnierzy do szpitala elżbietanek, który tam był. Z działań szczególnych to co już powiedziałem, trudno mi w tej chwili sobie wszystko przypomnieć. Bądź co bądź sześćdziesiąt dwa lata minęły, a pamięć ludzka jest ograniczona.
Zbliżamy się do końca Powstania. Wiele żeśmy tam nie zyskali w „Baszcie”, trzeba powiedzieć, i w Mokotowie. Trzeba było się przedostać do Śródmieścia. Trzeba się było przedostać kanałami. Do kanału wszedłem na ulicy Szustra o ile się nie mylę. Weszliśmy w przeddzień upadku Powstania i kapitulacji Mokotowa. Kapitulacja Mokotowa była wcześniej 27 września, a kapitulacja generalna była 2 października, o ile się nie mylę. Wszedłem do kanału. Wejście do kanału nie należało do przyjemnych, bo trzeba było po metalowych obręczach wchodzić do dołu. To trzeba było tak szybko robić, że zanim człowiek oparł się nogami, to już na rękach czuł nogi drugiego, który szedł na [dół]. W kanale oczywiście [szedłem] skulony. Daleko żeśmy nie poszli, bo od ulicy Dworkowej Niemcy wrzucali granaty i gaz. Musieliśmy się wycofać z kanałów. Przez kanał przeszedłem, wiem jak kanał wygląda. Wyszedłem z kanału. Dopiero po wyjściu z kanału, człowiek poczuł straszliwy zapach ubrania, w których człowiek był. W jakimś domu żeśmy zaleźli trochę wody, pomyliśmy się.
Na drugi dzień nas zaprowadzono już do niewoli. Niewola wyglądała tak że nie umiem w tej chwili powiedzieć… Nie powiedziałem jeszcze o jednej istotnej rzeczy. Mianowicie na rogu ulicy albo Wiśniowej albo Kazimierzowskiej i Madalińskiego, był jednopiętrowy dom. W tym domu dostałem polecenie, ponieważ strzelałem podobno dosyć dobrze, żeby być snajperem, żeby ostrzeliwać ulicę Madalińskiego, od strony Wedla do przeciwnego domu, przez którą przechodzili ludzie. Tam była dosyć duża odległość, a karabin był bez lunety. Trudno mi powiedzieć czy udało mnie się zniszczyć wroga. W każdym razie udało mi się jedno. Najpierw ludzie sobie spacerowali, potem zaczęli biegać, a potem już czołgali się z jednej strony ulicy na drugą. Tym niemniej Niemcy dali znać do lotnictwa, przyjechały sztukasy i zbombardowały miejsce, z którego był ostrzał. Zdążyłem się jeszcze z tego miejsca wycofać.
  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

Życie codzienne to wyglądało tak, że człowiek nie znał dnia i nocy. Spał wtedy kiedy mógł, godzinę czy dwie godziny. Poza tym dostawał polecenie akcji. Było znacznie więcej akcji, trudno mi w tej chwili sobie przypomnieć wszystkie akcje, w których brałem udział. Jedne były bardziej skuteczne, drugie mniej skuteczne. Natomiast wieczorami często, kiedy była chwila spokoju, kiedy nie było nalotów sztukasów spotykaliśmy się razem, śpiewaliśmy „Marsz Mokotowa”. Pożywialiśmy się i dzieliliśmy wiktuały, które były znalezione, puszki, inne pokarmy, które były przechowywane przez ludzi. Poza tym działaliśmy tak, że na polecenie, na dany rozkaz wykonywaliśmy określone działania. Działań było bardzo dużo, ale to były drobne, nie umiem w tej chwili wszystkich opowiedzieć. Pamiętam działania, które były większymi działaniami, bardziej lub mniej udanymi.

  • Czy w czasie Powstania miał pan możliwość kontaktowania się z najbliższymi?

Właśnie, że nie. Mimo to napisałem list powstańczy do rodziców, którzy zostali na ulicy Zajęczej. Muszę dodać, że mój ojciec z kolei walczył na Starym Mieście, tam był ranny. Jestem jedynakiem. Matka została w domu na Zajęczej 10, o którym mówiłem i też tam pracowała jako sanitariuszka. To było koło elektrowni. Elektrownia została zdobyta przez Powstańców na Powiślu i przez pewien okres czasu była w rękach powstańczych.
Wracam, że tak powiem do smutnej chwili kapitulacji. Na którejś z ulic na Mokotowie, był wykop pod fundamenty pod dom. Tam nas Niemcy zapędzili, kazali oddać broń. Musieliśmy broń oddać. Ustawili cztery karabiny maszynowe na czterech rogach. Właściwie człowiek był przygotowany na śmierć. Tymczasem Niemcy powiedzieli, że wszystkie zegarki proszę oddać. Koniec końcem zabrali zegarki, nie rozstrzelali nas, natomiast popędzili na piechotę do Ożarowa. To jest trzydzieści parę kilometrów od Warszawy. Po drodze ludzie, kiedy widzieli grupę zmęczonych biednych, oberwanych Powstańców, podrzucali nam jadło, picie. Tak żeśmy dotarli do Ożarowa. Tam zostaliśmy skoszarowani w parowozowni. Pamiętam noc, którą tam spędziłem. Zamiast poduszki miałem szyny kolejowe. Na drugi dzień zapędzono nas do torów kolejowych, do wagonów bydlęcych, gdzie nas, koło siedemdziesięciu, do każdego władowano, zawieziono do Skierniewic.
Po drodze nasz pociąg został zaatakowany przez grupę AK, która mieściła się w lasach znajdujących się na trasie do Skierniewic. To była grupa dosyć dobrze uzbrojona i konna, i piesza. Nie wiem jaka to była grupa. Wiem, że pociąg się zatrzymał i że zaświtało nam, że możemy się dostać z powrotem walczyć z Niemcami. Niestety na drugi tor przyjechał pociąg pancerny niemiecki i to przesądziło o tym, że dojechaliśmy już w spokoju do Skierniewic. W Skierniewicach byliśmy przez około tydzień czasu skoszarowani w lepiankach oddzieleni drutami od drugiej grupy Polaków „berlingowców”, którzy też tam byli jako jeńcy wojenni. Nie mieliśmy z nimi kontaktu. Pomagano nam tam. Była Rada Główna Opiekuńcza, jeżeli się nie mylę i tam dostarczała nam żywność. Były normalne apele. W Skierniewicach to trwało około tygodnia.
Później nas znowu władowano do pociągu. Długo żeśmy jechali i dojechaliśmy do Berlina do dworca Berlin Ost. Tam otworzono wagony. Niemieckie siostry z Czerwonego Krzyża rozdały zupę. Trzeba przyznać uczciwie, że jeżeli były wymagane opatrunki, to opatrunki wykonali. Potem z powrotem wagony zostały zamknięte. Zawieźli nas do Sandbostel, stacja Bremervörde pamiętam pomiędzy Bremą i pomiędzy Hamburgiem. Tam po raz pierwszy, kiedy wyszliśmy z wagonów, zobaczyliśmy armadę angielskich i amerykańskich samolotów lecących w celu bombardowania Hanoweru prawdopodobnie i Hamburga. Zobaczyliśmy strach w oczach Niemców, kiedy patrzyli na to co się dzieje.
Tam kilkadziesiąt, kilkaset samolotów leciało, aż się ziemia trzęsła cała. Przeleciały samoloty. Popędzili nas szesnaście kilometrów do obozu Sandbostel stalag X B. Stalag X B był podzielony na grupy narodowościowe oddzielne od siebie oczywiście drutami kolczastymi. Warunki były skandaliczne. Wyżywienie składało się z porcji zupy z brukwi, jednej ósmej kilogramowego chleba i kostki margaryny. To było na cały dzień. Po trzech, czterech dniach człowiek nie miał siły nawet wstać za swoją potrzebą, ledwo to robili. Do tego były codzienne apele, ranny i wieczorny. Po jakimś czasie, po dwóch, trzech tygodniach… Tam byli Francuzi, tam byli Anglicy, tam byli Polacy z 1939 roku. Tam wreszcie były dziwne handle. Mianowicie kontakt przez druty kolczaste, za bochenek chleba na przykład obrączka. To dziwne było, niewspółmierne, ale jak człowiek był głodny, to gotów był wszystko oddać za żywność. Wracam do opowieści. Niemcy zrobili zbiórkę. Na zbiórce powiedzieli, że ci, którzy się zdecydują, zgodzą się pracować, będą mieli lepsze warunki. Gorszych warunków trudno sobie było wyobrazić [od tych] jakie żeśmy mieli w Sandbostel. Zgodziłem się pod pewnym przymusem.
Wywieziony zostałem w grupie siedemdziesięciopięcioosobowej do Hamburga na ulicę [Reiherdamm] 44. To były doki i w dokach była zniszczona, częściowo zbombardowana firma „Hamburg − Ameryka Line”. Przed wojną kursowały statki między Ameryką i Niemcami. Tam były magazyny. W tych magazynach zniszczonych, zrujnowanych oczywiście, było bardzo dużo żywności. Zostaliśmy zatrudnieni do zbierania żywności i do czyszczenia, do odgruzowywania tych pomieszczeń. Niezależnie od tego druga grupa musiała wyładowywać z wagonów towarowych węgiel. To nie było takie proste, bo dwie osoby musiały opróżniać jeden wagon towarowy w ciągu jednego cyklu pracy.
W Hamburgu los się do mnie uśmiechnął. Miałem kilka cech: po pierwsze znałem język niemiecki, którego się uczyłem, po drugie miałem przeszkolenie sanitarne, po trzecie umiałem pisać na maszynie. Stąd też w Hamburgu spełniałem rolę sanitariusza, dolmeczera czyli tłumacza i miałem dostęp do pewnych dokumentów. Niemcy nie potrafili pisać na maszynie. Stąd byłem naszą wtyczką wśród Niemców, o czym Niemcy oczywiście nie wiedzieli. Któregoś dnia rozpoczęły się bombardowania w tej okolicy. Okazało się, że pod nami znajdują się ukryte porty pod ziemią, do których pływały łodzie podwodne, niemieckie U-booty. Tam przechodziły remonty i naprawy. Widocznie o tym się dowiedział wywiad angielski dlatego, że zaczęło się bombardowanie już bez żartów tak zwanymi luftminami. To były bomby niezależnie od tego, że wypełnione materiałami wybuchowymi, to były również wypełnione sprężonym powietrzem i do tego jeszcze bombkami z fosforem. Jak to wszystko zadziałało, to rozbijało bardzo dobrze bunkry niemieckie. Którejś nocy zostałem wezwany do komendanta tak zwanej komenderówki, bo to siedemdziesiąt pięć osób było. Kazali mi się spakować, że rano jadę. Gdzie? Nie wiem. Nie wiedziałem czy jadę na rozstrzelanie, czy jadę gdzieś indziej. Dali mi wachmana i zawieźli mnie do Schleswigu, Stalag X A.
W Schleswigu był obóz polski i francuski. Tam był lazaret. W lazarecie owało fachowych sił sanitarnych. Tam zostałem zatrudniony. Miałem zupełnie dobrze dlatego, że tam byli Polacy z 1939 roku, którzy już byli zadomowieni, przyzwyczajeni do warunków niewolniczych. Traktowanie było zupełnie przyzwoite. Wobec tego co Polak robi wtedy kiedy jest w takiej sytuacji? Zaczyna oczywiście spiskować. Żeśmy zaczęli spiskować. Przed końcem wojny Niemcy odkryli spiski, ktoś nas wydał, nie wiem kto.

  • Na czym polegały te spiski?

Ustalaliśmy co zrobimy, bo wiedzieliśmy, że zbliżał się koniec wojny, jak się zachowamy, kto będzie miał za zadanie co wykonać.

  • Jakie były ustalenia?

Były takie ustalenia, że mamy się zająć tymi Niemcami, bo byli źli. Mamy zdobyć ten odcinek, bo tam była broń, tego rodzaju. Ktoś nas podkablował. W związku z tym wysłano mnie, bo rozesłano nas w różne miejsca, do miejscowość [Heidkatten], to jest osiemnaście kilometrów od Hamburga. Tam był obóz jeńców radzieckich. W obozie jeńców radzieckich byłem jako sanitariusz. Były tam trudne warunki dlatego, że obie strony uważały mnie za wroga zarówno sowieci jak i Niemcy. W pobliżu była fabryka produkująca pierwsze niemieckie samoloty odrzutowe dwukadłubowe. Tam właśnie jeńcy sowieccy pracowali. Opieka zdrowotna to była i nad Niemcami i nad nimi, bo owało rąk. Przez to wszystko przeszedłem i doczekałem uwolnienia przez Anglików.

  • Jak wyglądało wyzwolenie?

Uwolnienie wyglądało w ten sposób, że Niemcy wezwali i powiedzieli do mnie: „Masz, tutaj weź sobie broń”. Powiedziałem: „Nie chcę, nie biorę broni”. Nie wiedziałem co będzie. „Weź broń, bo my już kończymy wojnę”. Przyjechały samochody ciężarowe z gwiazdami białymi pięcioramiennymi angielskimi. Pamiętam, że miałem taką sprawę, że zapytali się mnie, którzy Niemcy byli źli. To samo pytanie dali do Rosjan. Rosjanie nikogo nie wydali. Byli przygotowani na to, żeby z miejsca rozstrzelać, to jeszcze była wojna. Przez jakiś okres czasu nie pamiętam, może parę tygodni byłem jeszcze w tym obozie już na innych warunkach, mogłem się poruszać.
Aha, jeszcze pamiętam takie zdarzenie. Jak wróciłem po oblężeniu Warszawy, dostałem od rodziców za dobre zachowanie i za stopnie motocykl, pamiętam nazwę miał „Bauer”. Motor mi zabrali Niemcy. Postanowiłem sobie i ten zegarek i motor odbić. Jak przyjechali Anglicy, to zobaczyłem, że jechał Niemiec wojskowy na niemieckim motocyklu dwucylindrowym BMW czy coś takiego. Anglikowi o tym powiedziałem. On mówi: „Masz, siadaj na »Harley’a« i goń go”. Dogoniłem go, spędziłem z motocykla. W ten sposób zdobyłem motocykl, również zdobyłem zegarek od niego. Powiedziałem jemu, że wyście mi zabrali, to ja wam zabieram. Później jak się sprawa uspokoiła, zaczęła działać UNRRA to jest United Nations Relief and [Rehabilitation Administration], czyli organizacja międzynarodowa pomocy przesiedleńcom, uchodźcom.
Ponieważ zaproponowano mi tam pracę, to jeszcze przez prawie rok pracowałem w Niemczech będąc w tej organizacji przynoszącej pomoc. [Z uwagi, że] znałem języki francuski, angielski, niemiecki, więc nie miałem specjalnych trudności. Tam zaproponowano mnie po tej pracy, ponieważ wiedzieli, że skończyłem rok medycyny i że miałem takie doświadczenie, żeby wybrał czy pojechać do Kanady czy pojechać do Brukseli konkretnie do Leuven, żeby dokończyć studia, ale pod pewnym warunkiem. Mianowicie, jeżeli bym wybrał Brukselę, to po skończeniu studiów i otrzymaniu dyplomu podpisuje na pięć lat wyjazd do Konga i pracuję w Kongo belgijskim, późniejszym Zairze. Do Kanady też był jakiś warunek podany, ale byłem skłonny tam pojechać. Tymczasem dostałem wiadomość, że moi rodzice żyją w Polsce i że mnie szukają. To zadecydowało, że zmieniłem swoje plany i zgłosiłem się na powrót do Polski. Wracałem do Polski statkiem, nazywał się Meklemburg, pamiętam dobrze.
  • Kiedy pan wrócił?

Wróciłem 17 stycznia 1946 roku. Ciekawa to była podróż, bo statek płynął pomiędzy zatopionymi statkami, z których sterczały maszty. Wiedzieliśmy, że poprzedni statek, który nazywał się MS [Pelikan] wpadł na minę. Dzięki temu, że wpadł na minę, to wszyscy jeńcy, którzy byli, zostali przyjęci przez Szwedów, bo to było koło granicy szwedzkiej. Tam byli goszczeni przez dosyć długi okres czasu. Nas to nie spotkało, natomiast spotkało nas dużo nieprzyjemności na statku.
Zostaliśmy od razu uprzedzeni, nie pamiętam przez kogo, żeby nie przyznawać się do tego, żeśmy byli w AK, żeśmy walczyli w AK, dlatego że od razu trafimy źle. W związku z tym parę osób, między innymi ja, po wyładowaniu, kiedy byliśmy przesłuchiwani przez ubeków, powiedzieliśmy: „Trafiliśmy na Powstanie, szliśmy i Powstanie wybuchło”. Nie przyznaliśmy się do tego żeśmy działali przed tym, żeśmy walczyli jako żołnierze. Nawet w czasie późniejszym, w czasach PRL-owskich, też się nie przyznałem, że byłem w AK. Nawet [w] zaświadczeniu, legitymacji ze związku ofiar, pisze, że działałem od chwili Powstania. Nie przyznałem się do tego, że byłem przed tym. Prawdopodobnie dzięki temu uniknąłem brzydkich komplikacji. Tym niemniej z komplikacjami się spotkałem.
Skończyłem medycynę, dostałem się od razu na drugi rok. Miałem karteczki, bo karteczki były w czasie Powstania o zdaniu egzaminów odnoście profesorów. Profesorowie przeżyli. […] Wracam do rzeczy, skończyłem medycynę. Rodzice mi wykupili mieszkanie w sąsiednim domu. Ten dom był spalony, były dwa pokoje z kuchnią, zostały tylko kuchnia, przedpokój i ubikacja, a pokoje były zawalone. Ale to się nazywało zamieszkanie, ta kuchenka. Tam zamieszkałem. Dostałem się do pracy w szpitalu na Solcu obecnie Śródmiejskim, wtedy szpital nazywał się Numer 8. Trafiłem od razu na chirurgię o czym marzyłem. W czasie okupacji też na chirurgii pracowałem.
Byłoby wszystko pięknie, zapowiadałem się dosyć dobrze podobno, ale nie było tej świetlanej [przeszłości]. Niestety stanął pierwszy kłopot. Mianowicie zostałem wezwany do dyrektora szpitala, lekarza, nazywał się [Rumeld]. Powiedział mi tak: „Panie kolego, jest w tej chwili wojna koreańska. Liczymy, że pan wystąpi na masówce i w imieniu lekarzy potępi agresję amerykańską”. Na co odpowiedziałem: „Panie dyrektorze, żeby to wykonać, to muszę się zapytać kolegów, czy oni mnie do tego upoważniają czy są takiego zdania”. Na co mi dyrektor odpowiedział: „Dziękuję, już żeśmy skończyli rozmowę”. Za trzy dni zostałem wezwany do ministerstwa zdrowia. W ministerstwie zdrowia czekał już na mnie nakaz pracy do Olsztyna.
Pojechałem do Olsztyna zgodnie z nakazem. W Olsztynie przyjęto mnie przyjemnie, praca była dobra, tylko nie było mieszkania, był mały pokoik. Byłem już wtedy żonaty i miałem córkę. Powiedziałem, że nie mogę w takich warunkach pracować, że żona tu, ja tam. Poprosiłem lekarza wojewódzkiego, żeby napisał, że nie ma mieszkania. On mówi, że nie. Mówię: „Proszę pana, liczę że pan jest człowiekiem honoru. Jeżeli jest taki fakt, to proszę, żeby pan mi to napisał”. Zmusiłem go do tego, napisał. Pojechałem do ministerstwa zdrowia. Pokazałem to pismo. Oni się bardzo zdziwili, że takie pismo pokazałem. Powiedzieli mi znowu otwarcie: „Dla pana miejsca pracy w Warszawie nie ma, niech pan nie szuka. Natomiast chcemy panu pomóc, ale możemy w jeden sposób. Jest wydział wojewódzki w Warszawie, który obejmuje województwo. Kierownikiem tego wydziału jest doktor Wałejko. Proszę do niego pojechać, może dla pana coś znajdzie”.
Pojechałem, rzeczywiście przyjął mnie bardzo przyjemnie. Powiedział: „Wie pan co, nie mam w tej chwili żadnej posady, ale muszę ćwiczyć chirurgów, wysyłać na szkolenia. Ponieważ pan jest już przeszkolony, to ja pana będę w różne miejsca wysyłał jako korek do butelki, jak to powiadają”. Byłem w Makowie, w Garwolinie, w Grójcu, byłem w różnych miejscach po krótkim okresie czasu. W tym czasie spełniałem rolę i chirurga, i pracowałem jako ginekolog, jako pediatra, jednym słowem jako omnibus plus to, że potrafiłem zoperować proste przypadki. Poczym znowu zostałem poproszony przez lekarza wojewódzkiego tego samego i powiedział mi tak: „Proszę pana w Radzyminie jest bank, który kończy swoją działalność, a nie ma szpitala. Liczymy, że pan w tym banku urządzi szpital”. Urządziłem go, ten szpital jest do dzisiaj. Wymagało to parę miesięcy czasu. Jest takie pismo „Puls” i „Gazeta Lekarska”, tam napisałem kilka słów na ten temat. Jedyna w Polsce apteka, która tam się mieściła, była tak dobrze chroniona, bo była w bunkrze banku. Tam pracowałem lat kilkanaście.

  • Chciałabym wrócić na chwilę do Powstania, czy miał pan kontakt z ludnością cywilną?

Miałem.

  • Jak ludzie reagowali na Powstańców?

Na ogół pozytywnie, to znaczy jeżeli musiałem przejść, coś przenieść, to mnie pokazywali gdzie, tłumaczyli. [Pytali się] czy nie jestem głodny, czy nie potrzeba mi czegoś. Nie spotkałem się ze strony ludności cywilnej z nastawieniem wrogim, że naraziliście nas, tego nie było. Muszę powiedzieć pozytywne mam wspomnienia po kontaktach z tymi ludźmi.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?

Muszę przemyśleć to zanim dam odpowiedź, z pewnością jakieś jest. W tej chwili nic mi nie przychodzi do głowy.

  • Były dobre wspomnienia?

Dobre wspomnienia to była koleżeńskość. Jeden drugiemu pomagał. Trzymaliśmy się razem bardzo mocno.

  • Czy w oddziale była bardzo dobra atmosfera?

Atmosfera była wspaniała, nie dobra, była wspaniała! Nie było żadnych zgrzytów. Były momenty, że miałem stracha, na pewno były takie, ale strach lepiej czy gorzej zwyciężałem.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, co być może nikt do tej pory jeszcze nie powiedział?

Mam mieszane uczucia odnośnie Powstania. Z jednej strony uważam, że nie było innego wyjścia. Dlatego że gdybyśmy posłuchali wezwania Niemców i poszli robić okopy, to czego sobie życzyli, to przypuszczalnie to by się źle skończyło dla nas. Prawdopodobnie po wykopaniu okopów byśmy byli rozstrzelani. Z drugiej strony zbliżająca się armia radziecka dawała nam podświadomie jakąś możliwość, że przyjdą nam z pomocą. Nigdy żeśmy nie przypuszczali, że nas tak urządzą. Nigdy żeśmy nie spodziewali się, że się wycofają udając, że pomogli, zamiast przyjść tutaj. Żal nam było tych chłopców, którzy przepłynęli przez Wisłę, Mokotów, Czerniaków, to było blisko, którzy ginęli w tak głupi sposób bez pomocy.

  • Czy żałował pan kiedykolwiek swojej decyzji o wzięciu udziału w Powstaniu?

Nie. Uważam, że spełniłem swój obowiązek. Później nigdy nie mówiłem nawet o tym, że byłem w Powstaniu, znaczy zgłosiłem się do ówczesnego ZBOWID-u, później przemianowanego na inne stowarzyszenie. Uważałem, że zrobiłem swoje, nie muszę wypinać piersi.





Warszawa, 14 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła: Alicja Rosińska
Jerzy Kober Pseudonim: „Wacław” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, „B2” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter