Alicja Tuszyńska-Tuszyn „Jaga Koziniec”
Alicja Tuszyńska-Tuszyn, urodzona 21 stycznia 1923 roku w Parczewie, województwo lubelskie. [Pseudonim] „Jaga Koziniec”. [Walczyłam] W 44. kompanii WSOP, to jest Wojskowa Służba Ochrony Powstania.
- Ale podlegała pani pod Batalion „Kiliński”?
Nie, wtedy nie. Wtedy to była 44. kompania. Dowódcą był porucznik „Boruta”, Stefan Gostomski. A pluton był 442., dowódcą był podporucznik „Jan Kit”, Tadeusz Blaut.
- Ale czy w czasie Powstania Warszawskiego była pani w Batalionie „Kiliński”?
Tak, ale ja przeszłam...
- Jak wyszła pani z batalionu ...
Tak.
- Proszę powiedzieć, jak wspomina pani swoje dzieciństwo, bo pani się urodziła w województwie lubelskim, w Parczewie. Czy długo pani tam mieszkała? Jak to się stało, że pani znalazła się w Warszawie?
To jest dosyć długa historia, dlatego że myśmy zmieniali mieszkania. To znaczy, rodzice zamieszkali najpierw w Radzyniu. W Radzyniu ojciec był komendantem policji. Później przenieśliśmy się do Parczewa. W Parczewie urodziłam się ja, a w Radzyniu urodził się brat.Z Parczewa przenieśliśmy się do Ostrowca. W Ostrowcu urodziła się siostra. Później z Ostrowca przenieśliśmy się do Starachowic, ze Starachowic do Wierzbnika i z Wierzbnika pod Warszawę, na Żerań, między Żeraniem a Płudami. Później Bródno i Warszawa.
- Czy to, że tak pani się ciągle przeprowadzała, było związane z tym, że tata pracował w policji?
Tak. Później pracował gdzie indziej.
Edmund Wojciechowski.
- Ile miała pani lat, kiedy zamieszkała pani w Warszawie?
Sześć.
Tak.
- Jak pani wspomina tę Warszawę przedwojenną?
Tak sobie przypominam to moje dzieciństwo na Bródnie, to [były] obszary duże, przedszkole było, do przedszkola chodziłam. Później zmieniliśmy znowuż na Bródnie, po raz drugi mieszkanie, to już do szkoły chodziłam. To było bliżej, przy Cmentarzu Bródnowskim, na Budowlanej. Później przenieśliśmy się stamtąd na ulicę Nowolipki. Później musieliśmy się stamtąd wynieść w czasie okupacji, bo getto zrobili.
- Czy to znaczy, że gdzieś tutaj pani tata był komendantem?
Nie. W Warszawie już ojciec pracował w Ministerstwie Skarbu. Już nie był w policji. Był urzędnikiem w dziale likwidacyjnym.
- A mama nie pracowała? Zajmowała się...
Domem.
- Tak że dzieciństwo pani wspomina, jako...?
Dobre.
- A czy, na przykład, miała pani kontakt przed wojną z osobami narodowości żydowskiej?
Miałam. Koło mnie sklepy były żydowskie, koleżanki w szkole miałam Żydówki, w gimnazjum miałam Żydówki, trzy koleżanki, bardzo dobrze je wspominam. Dobrze się układało wszystko.
- Gdzie pani chodziła do gimnazjum?
Też zmieniałam, w trzech gimnazjach byłam. Najpierw byłam, już nie pamiętam, na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, w jakimś prywatnym gimnazjum. Później w drugim prywatnym na Brackiej, później było gimnazjum... już dzisiaj nie pamiętam. Ale w każdym razie w trzech gimnazjach byłam.
- Zawsze mówiło się, że Warszawa to był taki „Paryż Północy”.
Przede wszystkim Warszawa była czysta. Od tego trzeba zacząć. Poza tym Warszawa nie zasypiała o godzinie dziesiątej. Warszawa bawiła się, była wesoła, gościnna. Dużo wycieczek przyjeżdżało. Poza tym uprzejmość była między ludźmi, uczynność. Ludzie sobie pomagali jakoś, na przykład w tramwajach, o tym, tak jak teraz na przykład, że stoi starszy człowiek obok młodego, młody siedzi i w ogóle nie uważa, jak go nie szturchnąć i nie powiedzieć, żeby ustąpił miejsca, to nie ustąpi. To nie do pomyślenia było. Jakoś wszystko inaczej wyglądało.
- Jak było przed wybuchem wojny, czy czuło się, że ta wojna będzie, czy w ogóle ktokolwiek wierzył, że wojna wybuchnie?
Akurat byłam na wakacjach. Byliśmy w Pomiechówku. I tam czuło się jakiś niepokój, ruch. Myśmy się nie orientowali w tym, co to znaczy przemieszczanie się ludzi. Dopiero jak zaczął się ten ruch, już w pociągu, na przykład, jak żeśmy wyjeżdżali, to już jeden pociąg był napchany, trzeba było poczekać na drugi pociąg. Przyjechaliśmy do Warszawy, już było widać tę mobilizację w całym mieście, napięcie duże. I poza tym, ten niepokój, co będzie dalej. Ojciec od razu z Ministerstwem Skarbu został z Warszawy ewakuowany. Wyjeżdżały całe rodziny. Ale, pomni swojej tułaczki sprzed 1920 roku rodzice, jak w Rosji byli, zadecydowali, że nie wyjdą całą rodziną. Ponieważ brat miał wtedy dziewiętnaście lat, więc groziło mu jakieś niebezpieczeństwo od strony Niemców, więc ojciec zadecydował, że jego weźmie ze sobą, a my zostaniemy. I myśmy przesiedziały z mamą, we trzy, w piwnicy, całą wojnę.
- Czy pamięta pani jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?
Poleciałam zobaczyć Niemców, w ogóle. Akurat szli ulicą Wolność. Z Nowolipek na Wolność nie było daleko, więc mama nam pozwoliła pójść, zobaczyć. Mamusia nie poszła, bo nie była ciekawa. Ale myśmy poszły zobaczyć mundury, jak to wszystko wygląda. Później zaczęły się te straszne kolejki po to, żeby zdobyć chleb. Była niedaleko piekarnia, na tej samej ulicy, ale żeby zdobyć chleb trzeba było dwanaście, czy czternaście godzin stać w kolejce. Wodę, tak samo. Przecież krany były nieczynne, trzeba było ze studni gdzieś nosić wodę. Więc to był pierwszy posmak wojny i okupacji.
- Czy tata z bratem wrócili?
Wrócili w listopadzie i zrobili wielką niespodziankę, bo ojciec przyjechał z siedmiokilowym bochenkiem chleba. I mama, jak się przysiadła, to pół tego bochenka od razu zjadła.
- Faktycznie, w takim czasie, kiedy trzeba było stać tyle godzin po chleb, to ten siedmiokilowy bochenek, to była bardzo duża niespodzianka.
Ach, to był skarb! I później jakoś przeżyliśmy. Później zrobili getto, to wyrzucili nas z tego mieszkania.
- Jak to było? Przyszli i powiedzieli, że mają państwo na przykład godzinę na wyjście, czy...?
Już nie pamiętam jak to było, czy to ogłaszali, czy to były jakieś obwieszczenia, tego już nie pamiętam. W każdym razie wiem, że najpierw było getto mniejsze i myśmy się przenieśli z Nowolipek na Chłodną. Ponieważ tam było trzypokojowe mieszkanie, duże, myśmy mieli dwupokojowe mieszkanie, więc ten Żyd powiedział, żeby nie zabierać mebli, tylko on zostawia i żebyśmy swoje zostawili i mebli nie przewozili. I tak żeśmy zrobili. Ale mieszkaliśmy może miesiąc, może dwa miesiące, getto powiększyli i Chłodna 32 weszła w skład getta i musieliśmy się znowu przenosić. On wrócił na swoje śmieci, miał meble, wszystko, a myśmy zamienili mieszkanie z Żydem, który mieszkał, Wronia, róg Krochmalnej. I tam, to była garsoniera. To był olbrzymi pokój, bo trzydzieści pięć metrów miał. Drugi pokój był mały, kuchnia była ślepa, bez okna. Miała oszklone drzwi do pokoju tylko i to było całe oświetlenie. Duży hol był i łazienka. I to było na trzecim piętrze. Tam całą okupację żeśmy mieszkali.
- Czy te mieszkania trzeba było samemu sobie znajdować na zamianę?
Tak.
- Czy to było tak, że Niemcy przychodzili, dawali jakiś czas i trzeba było wtedy wynajdować jakieś inne mieszkanie?
Przenieść się.
- A te meble, z tego swojego mieszkania...
To myśmy zabrali wtedy. Już za drugim razem, to żeśmy zabrali. Właściwie to wszystko ojciec załatwiał, więc mi trudno powiedzieć, jak to się załatwiało.
- Z czego państwo się utrzymywali w czasie wojny? Czy rodzice pracowali?
Ojciec pracował w RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Był kierownikiem, nie pamiętam w tej chwili, takiego ośrodka, który mieścił się na Wolskiej pod 4, przy Kercelaku i tam cała dzielnica podlegała pod jego opiekę. Zajmował się społecznie, to znaczy, to nie była społeczna praca, bo płacili za to, ale oni roztaczali opiekę nad biednymi.
- Czy brat też gdzieś pracował, pomagał?
Nie. Brata, ze względu na niebezpieczeństwo, jakie groziło, mama wysłała do swojej przyjaciółki, która mieszkała u swoich kuzynów pod Krasnymstawem. Tam mieli majątek i on pojechał tam jako pracownik. I tam pracował na roli, razem z robotnikami. Dostawał deputat, przysyłał nam jeszcze żywność, mąkę, cukier, takie rzeczy. I tam przesiedział okupację.
Pomagał.
Janusz.
- Czy pani zetknęła się z konspiracją w czasie II wojny światowej?
To dosyć śmiesznie wyglądało, bo miałam, przez ścianę sąsiadkę, małżeństwo bezdzietne. Tak w wieku czterdziestu lat ona była. I, ponieważ ona dziergała na drutach swetry, więc prosiła, czy byśmy mogły jej pomóc troszkę, bo miała bardzo dużo roboty. Więc dawała, na przykład, rękawy do zrobienia, skarpetki, rękawiczki. Powoli myśmy jej tak pomagały. I w pewnym momencie ona mówi: „Słuchaj, chciałabyś walczyć z Niemcami?” „No pewnie!” „Chcesz? To się zapytaj mamy, czy ci pozwoli”. No to poszłam do matki, pytam się. Mama mówi: „ Proszę bardzo”. No, to dobrze. I ona zorganizowała zaprzysiężenie u siebie w domu. To byłam ja, siostra i jeszcze koleżanka z góry, z czwartego piętra. I zaprzysiężyła nas. Później zorganizowali kursy sanitarne. Przychodził lekarz i trzy miesiące uczyłyśmy się. Książki miałyśmy dlatego, że ta sąsiadka moja skończyła prawo i medycynę sądową. I książki miała jeszcze z okresu, jak sama studiowała, więc książki były. Później, jak żeśmy dostały zaświadczenia o ukończeniu kursu, to trzeba było iść na praktykę. Na praktykę poszłyśmy do szpitala na Płocką i tam, u doktora Łapińskiego, który był wtajemniczony, odbywałyśmy praktykę. Praktyka była ciężka, nogi były „gumowe”, bo to było ambulatorium, więc były najróżniejsze sytuacje, a człowiek był do tego nieprzyzwyczajony. Nawet zdarzyło mi się, że zemdlałam. W wypadku takim, jak nastawiał lekarz bark młodemu człowiekowi i to w taki sposób, że ręką kazał mu po framudze jechać, coraz wyżej, wyżej, wyżej, i on, jak podnosił tę rękę do góry, to bark się nastawiał i w momencie, kiedy mu przeskoczył, on strasznie krzyknął. I zemdlałam przy tym. Ale jak sobie przypominałam później, to był chrzest taki, bo człowiek o wiele gorsze rzeczy widział i nie mdlał.
- Ta przysięga, to była sąsiadka z tego ostatniego mieszkania, z Wroniej?
Tak.
- Czy pamięta pani może jej nazwisko?
Tak. Elwira Wierzbicka, pseudonim „Ewa Świnica”. Bo jeszcze chcę powiedzieć taką rzecz: myśmy obierały sobie imiona. A nazwiska żeśmy dostawały. Okazało się, że to był projekt taki, że nazwiska były, jak gdyby, rejonami zamieszkania. Więc to były: ptaki, góry, zwierzęta, minerały. I dlatego na przykład: „Heksa”, „Lampart”, ja, z gór „Koziniec”, siostra moja „Chinka Chomiak”, koleżanka, „Elżbieta Glina”.
Nie, tamta była „Joanna Liliowe”. Później, „Puma”, „Ryś”, najróżniejsze. Niektórzy robią taki błąd, że na przykład robią pseudonim, „Heksa”, jeden, „Lampart”, drugi pseudonim. Jeden w nawiasie, drugi w cudzysłowie, że to dwa pseudonimy a to nie prawda. Po tym właśnie można poznać, że to jest Wojskowa Służba Kobiet, bo myśmy miały właśnie takie pseudonimy.
- A dlaczego pani wzięła „Jaga”, takie imię pani wybrała?
A, tak sobie wybrałam.
- Oprócz tych praktyk w szpitalu na Płockiej, czy jeszcze była pani wykorzystana na jakieś akcje w czasie okupacji?
Nie, na akcje żeśmy w czasie okupacji nie chodziły.
- A później, czy pamięta pani może wybuch Powstania w Getcie Warszawskim?
W getcie nie. Pamiętam tylko takie przykre momenty, bo akurat przy Wroniej, na Chłodnej, tramwaj przejeżdżał Chłodną i tam była brama, a to już koniec getta był. I były takie zrobione, rynsztok na przykład, jak wypływała woda, więc żeby mogła wypływać, to takie dziury były porobione w murze, jak murem getto było ogrodzone. I takie dzieci czteroletnie, pięcioletnie przez te dziury wydostawały się na zewnątrz, bo żebrały na żywność, [aby ją] zdobyć. Niemcy stali koło tych dziur, łapał takiego dzieciaka za nogę i „łups!” o mur i głowę rozbijał. To były rzeczy nie do...
- Czy pani sama była świadkiem, jak była jakaś łapanka czy rozstrzelanie?
Nie. Akurat uniknęłam tego. Często, gęsto łapanki były na ulicach. Ja [byłam] niedaleko takiej głównej ulicy, przecież Towarowa, Plac Kercelego, Chłodna to były duże ulice i często się słyszało na syrenie ten samochód niemiecki wiozący ludzi z łapanki.
- A Powstanie Warszawskie? Czy ktoś przyszedł do pani [i powiedział], że jest rozkaz, że trzeba się stawić na zbiórkę o tej i o tej godzinie?
Miałyśmy stan alarmu ogłoszony, już był w lipcu ogłoszony, 27, czy któregoś lipca. I stan pogotowia był. Ja, ponieważ byłam patrolową i miałam sanitariuszki, które mi podlegały, cztery sanitariuszki, poszłam do każdej do domu, uprzedziłam, że mają być przygotowane i, ponieważ miejsce postoju zrobiłam u siebie w domu, więc one przyszły. Pierwszy stan był chyba właśnie 27 lipca, ale Powstanie zaplanowane nie wybuchło i odwołali to. Dlaczego zrobiłam u siebie miejsce postoju? Bo wyznaczył mi porucznik [na] miejsce naszego spotkania, fabrykę „Pioniera” mieszczącą się na Krochmalnej, pod 72, to przy Towarowej. Było ode mnie niedaleko, więc u siebie zrobiłam zbiórkę. Później, jak przyszła łączniczka i dostałam rozkaz, że jest zbiórka znowuż, więc zwołałam dziewczęta. Przyszły i czekałyśmy. Poszłyśmy o wyznaczonej godzinie do „Pioniera”. Tam dostałyśmy opaski, dostałyśmy furażerki i tam już czekałyśmy na wybuch Powstania.
- Jakie pamięta pani dziewczęta z tego swojego pierwszego patrolu, te sanitariuszki? Może jak się nazywały, czy chociaż pseudonimy?
Nie wiem, chyba nie mam ich, telefonicznie mogę pani podać, bo mam zapisane.
- Jak pani pamięta ten 1 sierpnia, tę godzinę „W”?
U nas było troszkę inaczej niż wszędzie. Ponieważ my byłyśmy tą Wojskową Służbą Ochrony Powstania, chłopcy nie mieli w ogóle broni, był chyba jeden pistolet tylko, na całą kompanię. Siedzieliśmy na strychu tej fabryki, pod oszklonym dachem i czekaliśmy, jak chłopcy się śmieli, na zmiłowanie boskie. Nic, do żadnej akcji żeśmy nie szli, bo nie było z czym. Później przyszedł ktoś do porucznika i prosił, czy może dać ludzi do robienia butelek zapalających. Odkomenderował i żołnierzy trochę i cały sanitariat. Poszliśmy do Haberbuscha, do browaru i tam pracowaliśmy właśnie przy butelkach zapalających. Trzeba było oklejać te butelki specjalnym takim papierem z czymś tam i jak się napełniło [butelkę] benzyną, to rozbita powodowała wybuch. To były doskonałe granaty na czołgi. Tam pracowałyśmy chyba do 5 [sierpnia], przez pięć dni chyba. Później łączniczka przyszła, wezwała nas i wróciłyśmy. Wróciłyśmy i wyszłyśmy z „Pioniera” do Sądów Grodzkich, na Leszno. Tam była zbiórka. I tam nas zdemobilizowali. Przeżyłyśmy tragedię, kiedy nam powiedzieli, że nie ma broni, że nie ma Powstania, idziecie do domu, każdy w swoją stronę. Wiedziałam, że do domu nie mam po co iść, bo domu nie mam. Nie wiem, może mama była w domu, może nie była, nie wiedziałam. W każdym razie najpierw, zanim poszłyśmy do domu, zabrała nas do siebie nasza komendantka, plutonowa. Mieszkała na Ogrodowej, zabrała nas do siebie. I proszę sobie wyobrazić, że ona widocznie bardzo się przestraszyła końca Powstania, bo zabrała nam furażerki, zabrała nam opaski i chciała zabrać torby sanitarne, ale torby sanitarnej nie oddałam i to wszystko schowałam pod węglem w piwnicy. Skończyło się i „możecie iść”. Poszłam do piwnicy, do swojego domu i w piwnicy jeszcze zastałam matkę. Pożegnałam się z mamą i od mamy dowiedziałam się, że ojciec jest u Haberbuscha, w schronie. Ale poszłam z powrotem do Sądów i z koleżankami doszłyśmy do wniosku, że trzeba pójść na Stare Miasto. Ale zanim żeśmy poszły na Stare Miasto, to jeszcze zawadziłyśmy o Szpital Maltański na Senatorskiej i tam dowiedziałyśmy się, że potrzebni są ludzie do przenoszenia sprzętu medycznego, bo w Sądach organizują szpital. Przenosiłyśmy łóżka do barykady, która była przy Elektoralnej, a od barykady chłopcy zabierali już tam, na Leszno, do Sądów przenosili. I ja, będąc w tym Szpitalu Maltańskim, ponieważ nas tam poczęstowali jakimś posiłkiem, siedziałyśmy przy stole i w pewnej chwili ta moja sąsiadka, Ewa mówi: „Słuchaj, widziałam ojca twojego, przechodził ojciec tędy”. „Gdzie?” „No tam, przez podwórze przechodził”. Poderwałam się od stołu, poleciałam. Rzeczywiście ojciec gdzieś się dowiedział, że my gdzieś wybieramy się i przyszedł nas szukać. Umówiłam się z ojcem, że przyjdę do niego. I poszłam do Haberbuscha, do tego schronu. Tam było dużo ludności cywilnej. Ojciec miał jakąś funkcję, ale ja nie wiem. Stopień, po wojnie dowiedziałam się, że był majorem, ale taką konspirację zachował, że nie wiedziałam gdzie on jest. Był komendantem całego schronu, całej tej ludności cywilnej. Powiedział mi: „Będziesz tutaj spełniała swoje obowiązki”. I rzeczywiście. I tak żeśmy byli do 15 sierpnia, kiedy Ukraińcy zaczęli już podchodzić Chłodną, Grzybowską, te ulice wszystkie zajmowali. Ojciec mój: „To trzeba ludność wyprowadzić, do Śródmieścia”. Żeśmy zamykali pochód ludności. Wyszliśmy, ojciec zatrzymał się w hotelu, na rogu Siennej i Marszałkowskiej był hotel, tam żandarmeria stała w tym hotelu, ale ojciec dostał pokój, i mama tam była też. Ojciec załatwił jakieś obiady i trzeba było przez Marszałkowską pod barykadą przechodzić, gdzieś na Świętokrzyską, do jakiejś stołówki. I ja, przechodząc pod barykadą, spotkałam „Heksę”, tę swoją komendantkę. Ona mówi: „Co ty tu robisz?”. Opowiedziałam jej całą historię, jak było z naszymi dziewczynami. Ona się przestraszyła, przeraziła, powiedziała: „Bój się Boga!”. Zabrała mnie i zaprowadziła do majora Zagończyka, to był dowódca IV Rejonu. Ona u niego pracowała, była referentką Wojskowej Służby Kobiet. Dostałam legitymację, dostałam opaskę i dostałam przydział. Przydzielił mnie do Kompanii Szturmowej „Stefan”, to był 17 sierpień, batalion majora „Ruma”, Kazimierza Bilskiego. Tam żeśmy były, zresztą spotkałam dużo jeszcze z konspiracji dziewczyn tam, u „Stefana”, bo tam był duży sanitariat, cztery patrole były, to było szesnaście dziewczyn, samych sanitariuszek, nie licząc patrolowych przecież. Chodziłyśmy na różne akcje, a 7 chyba, czy 3 września, przydzielili nas do innej kompanii znowuż, właśnie do „Kilińskiego”, do 7. kompanii „Iskra”, bo oni stracili cały sanitariat pod gruzami, a ponieważ tu było dużo sanitariuszek, więc zabrali i tam przydzielili. I już byłam w tej 7. kompanii do końca.
- Jak się odbywały te wyjścia na patrol?
Gdzie?
- Pani mówiła, że chodziła pani na patrol z koleżankami, to znaczy że jak była akcja, to się chodziło, bo był ranny, trzeba było go zabrać, przenieść do szpitala?
Chodziłyśmy razem z żołnierzami, „do towarzystwa”, jak to się mówiło. I w czasie akcji zawsze była robota, więc decydowałyśmy: lżej ranny, to się opatrywało, zostawiało, ciężej ranny, to na nosze i do punktu opatrunkowego nosiło się. Były szpitale, były punkty opatrunkowe. U nas, na przykład, jak byłam już u „Kilińskiego”, to stacjonowaliśmy na Próżnej, pod 14. I na tej Próżnej pod 14 był punkt opatrunkowy, w dwóch, czy trzech pokojach było może dziesięć łóżek, może mniej, na pierwszą potrzebę. A szpitale były już dalej. I do szpitala to już naprawdę ciężko chorego trzeba było oddawać, bo były przepełnione.
- Czy miała pani takie dyżury, na przykład po osiem, dwanaście godzin, a później chwila wolnego, wytchnienia, żeby się przespać?
Były. Tylko były akcje bardzo ciężkie, bardzo trudne, [ale] były i akcje lżejsze. Na przykład przypominam sobie taki chrzest bojowy, jak chodziłyśmy na placówkę, gdzieś na Łódzką -tam byli nasi żołnierze i trzeba było im, bo żeśmy jeszcze gotowały obiady, jakieś posiłki dla nich, nie tylko opatrywałyśmy, ale i gotowałyśmy, posiłek zanieść na placówkę i tam chodziłyśmy na Łódzką. I stamtąd wracając przez Twardą, pamiętam przez podwórze żeśmy przechodziły, strasznie było, bo akurat ludzie stali w kolejce do studni, do pompy, nabierali wodę. I to było sporo ludzi. W pewnym momencie wpadł granat, czy granatnik na podwórze, rozerwał się i, ranni. I ta krew pomieszana z wodą. To podwórze było całe czerwone. I myśmy, jak tam wyskoczyli ludzie, zobaczyli, że my idziemy, to zaczęli krzyczeć, żeby przyjść, ratować, jak żeśmy tam weszły na to podwórze, to nie wiedziałyśmy naprawdę kogo najpierw ratować. Chodziłyśmy od jednego do drugiego i patrzyłyśmy, który był ciężej ranny, który był lżej ranny. Ciężej rannego opatrywało się, bardzo ciężko rannego to już się zostawiało, bo było wiadomo, że nic się nie uratuje. I to było straszne.
- Wiadomo było, że się nie uratuje ze względu na co?
Na ranę. Powiedzmy, wyrwany brzuch, kiszki na wierzchu, było wiadomo, że się nie uratuje. To było straszne. To było straszne, że człowiek musiał decydować kogo ratować, kogo nie.
- Bo pani tak samo ratowała i wojskowych, i powstańców, jak i cywili?
Później pamiętam znowu też taką sytuację, kiedy żeśmy z gruzów wykopywali, na Marszałkowskiej, pod 127 chyba, wpadł pocisk kolejowy, tak zwana „berta”. I cały dom czteropiętrowy poszedł w gruzy. Byli ranni, zasypani. Saperzy poszli odkopywać, sanitariuszki były potrzebne do ratowania. Wykopali dziurę, słychać głosy ludzkie. Wołają, mówią, rozmawiają, proszą. I człowiek stoi nad tym, jak ruszyć, jak wyciągnąć. Na jakichś linach, nie wiem, czy to sznurki były, czy coś, ale spuszczało się w tę dziurę jakieś leki, co można było podać i czekało się, kiedy powiększą dziurę, żeby można było ratować. Bo tak, to tylko powietrze im dochodziło. Wyciągnęli młodą dziewczynę, taką z siedemnaście lat, osiemnaście i mówi, że drugi raz śmierci spod łopaty uciekła. Pytamy się dlaczego. Bo była już w szpitalu na Wolskiej i Niemcy strzelali i ona stała pod murem. Jak strzelali, ona upadła i w nocy się wyczołgała, bo nie była ranna. Spod trupów się wyczołgała i wyszła. I mówi: „Dzisiaj znowuż, siedzieliśmy wszyscy na tapczanie, słuchaliśmy radia, jak pocisk uderzył”. To było czwarte piętro, więc wszyscy byli na wierzchu tych gruzów. I mówi: „No i co? Ranna jestem”. Oglądam ją, a ona dosłownie tak, jakby się ręce, nogi, jakby się o mur czochrała, trochę skóra tylko, bez niczego. Powiedziała: „No, to drugi raz śmierci spod łopaty uciekłam”. A ilu nie wykopali w ogóle...Tam mieli swój grób. I to były takie bardzo przykre chwile, kiedy właśnie nie można było ludziom pomóc. Były sytuacje... Na przykład, powiem jeszcze jedną rzecz, poszłyśmy, chyba to był 30 sierpień, na Warecką, róg Nowego Światu. Tam, do włazu, właz kanałowy otwarty, Starówka wychodziła. A myśmy poszły udzielać pomocy tym, którzy będą wychodzić. Wychodzą. Strasznie...Tacy ludzie brudni, wytatłani w tym łajnie, w tym wszystkim i to ledwie szło. Trzeba było pomóc wyjść, zaprowadzić gdzieś, gdzie woda była. Zaraz tam hotel był i w tym hotelu chyba był taki punkt, gdzie oni się obmywali. I w pewnej chwili widzę rzecz nie mieszczącą się w głowie: żołnierze swojego dowódcę, ciężko rannego, transportowali przez kanał. Miał przestrzelone kolano chyba, bo piszczel miał na wierzchu. Dosłownie, kość cała była na wierzchu. I oni tak, z tą nogą zabrudzoną, na wierzchu, wyciągali go z tego kanału. Jak to zobaczyłam...Położyli go na boku a on mówi jeszcze: „Dajcie mi papierosa”. I leżał i palił papierosa, a ta noga wystawała, ta kość z tej nogi.
- Nie pamięta pani jaki to był oddział?
Nie.
- Ale to byli jego żołnierze, to był dowódca?
Tak.
- To jednak była ta solidarność między ludźmi?
Oj [była]!
- A jak ludność cywilna podchodziła do powstańców?
Bardzo dobrze. Bardzo serdecznie. Pamiętam, jak żeśmy wychodzili z Powstania już, po kapitulacji. To była ulica Grzybowska. Zbiórkę miałyśmy chyba na Placu Grzybowskim, kobiety. I z Placu Grzybowskiego żeśmy wychodziły i Grzybowską żeśmy szły i na chodniku taki szpaler ludzi stał i, wyobraźcie sobie, oni jeszcze to, co mieli, żywność jakąś, jeszcze nam wtykali. A przecież też nie mieli.
- Czy w czasie Powstania Warszawskiego były jakieś wesołe momenty? Były przyjaźnie? Może miała pani jakiegoś narzeczonego, czy chłopaka?
Nie.
Byli. Wesele było, ślub był. Tylko ja akurat nie miałam możliwości uczestniczenia w tym, ale w mojej kompanii było wesele.
- Czy pani siostra była z panią razem w „Kilińskim”?
Nie, ona była na Starym Mieście, ona kanałami wychodziła. U „Leśnika” była.
- Jak siostra miała na imię?
Bożena.
Tak. Ale też ranna była, dlatego, że ona była w Wytwórni Papierów Wartościowych i tam została przysypana.
- Czy pani była ranna w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie.
- Czy były takie momenty, że można było sobie usiąść, porozmawiać, czy jakieś piosenki pośpiewać wesołe w czasie Powstania Warszawskiego, czy tylko była walka?
Nie. Śpiewać, to nie śpiewałam. Nie śpiewałyśmy. Bo już jak miałyśmy wytchnienie, to zasypiał człowiek.
- Czy pani miała kontakt z rodzicami?
Nie. Ojciec został ranny zaraz właśnie, jak w tym hotelu byłyśmy na rogu Marszałkowskiej i Siennej. Odłamek z granatnika odbił się rykoszetem i ojca gdzieś zranił w pachwinę. Całe szczęście, że mu nie uszkodził arterii. I zabrałyśmy ojca do szpitala w PKO, na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. W PKO był szpital i tam ojca zabrałam i zostawiłam. Później była ewakuacja tego szpitala i ewakuowali ojca na Powiśle. Ojca z Powiśla zabrali do szpitala na Śniadeckich i był na Śniadeckich. Kiedy we wrześniu podgoiła mu się ta noga i mógł wyjść, to matka była umieszczona za Alejami Jerozolimskimi. Mama jak była w tym hotelu, to jak ojciec został ranny, to zabrałam mamę do siebie, do piwnicy, a myśmy kwaterowali wtedy, Marszałkowska 125. I mama siedziała u mnie trzy dni. I przyszedł brat, który miał swoje miejsce postoju, on był u „Bełta” i oni mieli straż, w Alejach Jerozolimskich było zrobione przejście, od Brackiej przez Aleje Jerozolimskie przekop taki był, bo ostrzał był, żeby można było przechodzić. I ta kompania „Bełta” miała dyżury, pilnowała tego przejścia. On przyszedł, ktoś mu powiedział, że mama jest u mnie. Przyszedł do mamy, zabrał mamę z piwnicy i u swoich znajomych, gdzieś na Wilczej, umieścił. Jak ojciec został na Śniadeckich w tym szpitalu, to później ze Śniadeckich do ojca poszłam, zaniosłam ojcu jakieś leki i powiedziałam, gdzie mama jest. I ojciec szedł do mamy. I gołębiarz przestrzelił ojcu kolano, w tej samej nodze. I znowu poszedł do szpitala. I już ze szpitala wyjechał do Niemiec, do obozu, do szpitala niemieckiego, jenieckiego, do Zeithain.
Przeżył i wrócił.
- To pani brat też był w Powstaniu Warszawskim?
Też.
„Żegota”.
Janusz Wojciechowski. A pseudonim, „Żegota”.
Cała. Mama też była w konspiracji, tylko że mama dostała postrzał heksenszusa dostała tuż przed Powstaniem i miała porażoną nogę i została w piwnicy.
Hanna.
Leszczyńska.
- Jak był upadek Powstania Warszawskiego, to czy miała pani możliwość zadecydowania czy wychodzi pani z ludnością cywilną, czy z żołnierzami, czy jako powstaniec?
Mogłam. Zadecydowałam, że wychodzę.
Z jeńcami.
- Gdzie później panią przewieźli, do jakiego obozu?
Wymaszerowaliśmy, całą grupą, i chłopcy składali broń na Placu Kercelego. I stamtąd do Ożarowa żeśmy szli. A ponieważ mój dowódca, kapitan „Rum” powiedział: „Waszą bronią były nosze, więc z noszami idziecie do obozu”. Więc chłopcy zostawiali broń na Placu Kercelego, ale doszłam do wniosku, że przecież noszy nie zostawię na Placu Kercelego, tylko te nosze ze sobą będę niosła, bo się w drodze mogą przydać przecież komuś. I tak targałyśmy te nosze. I przeliczyłam się z siłami i zasłabłam, dostałam jakiegoś ataku. Położyli mnie w rowie, ale Niemiec idący, pilnujący szeregu jeńców idących do obozu, zobaczył, że leżę, to zatrzymał wóz z kapustą, kazał żołnierzom wsadzić mnie na ten wóz z kapustą i tak dojechałam do Ożarowa. Tam był obóz przejściowy. Przeleżałam całą noc na punkcie sanitarnym i następnego dnia zeszłam już z tego punktu sanitarnego i poszłam do swoich. Stamtąd wsadzili nas w pociąg, w wagony towarowe i do Lamsdorfu. Przyjechałyśmy tam, to był duży obóz. Ewidencja, numerki, ostemplowanie i przydział baraków. Tam żeśmy się zorganizowały, bo siedząc w tych barakach koleżanki doszły do wniosku, że przecież trzeba w jakiś sposób umilić sobie to życie jenieckie, niedolę, niewolę. Miałyśmy taką porucznik, nie pamiętam, jak ona się nazywała, jak ona ślicznie śpiewała! Ona, operetkowa pieśniarka, śpiewała nam arie. Ale jak pięknie! Później druga znała dobrze książki, prawie, że na pamięć. Więc „czytała” nam książki, to znaczy opowiadała. A ponieważ bardzo dobrze opowiadała, więc tak, jakby nam czytała te książki. Później ktoś wiersze mówił. Więc zorganizowana była kultura w obozie.
- Gdzie panią zastało wyzwolenie?
Zaraz, stamtąd nas przewieźli do następnego obozu, bo to był taki przejściowy obóz. Stamtąd nas wywieźli do obozu kobiecego, to było dwa tysiące kobiet, do Millbergu 4B. I w tym obozie już żeśmy się organizowały na takie plutony, każdy barak miał swoją komendantkę i zorganizowany był. Tam miałyśmy francuskiego księdza, który przychodził co niedziela. Msze polowe były. Jeszcze nie powiedziałam, że już w Lamsdorfie rozpoczęła się poczta polowa. Jak ta poczta polowa wyglądała: pisało się list, owijało się tym listem kamień, nitką się okręcało, i przez druty. Ponieważ był adres, więc ten, kto złapał, rozwijał, czytał i zanosił. I w ten sposób była korespondencja. To pierwszy obóz. Później w Millbergu był taki sam. Z tym tylko, że tutaj byłyśmy my, powstańcy, w Lamsdorfie, a w Millbergu to już był międzynarodowy obóz, bo tam byli Anglicy, tam byli Polacy z 1939 roku, tam byli Francuzi i tam byłyśmy my, kobiety. Wtedy komendant czy jakiś oficer, powiedział, że Hitler zrobił duży błąd, że wziął kobiety do niewoli. Bo dosłownie w tym Millbergu, to myśmy, można powiedzieć, że przewróciły trochę obóz do góry nogami. Pięć lat mężczyźni kobiet nie widzieli, więc jak zobaczyli kobiety, to przecież oszaleli. 6 grudzień jest Mikołaj. Podchorążowie z 1939 roku zrobili zbiórkę na terenie swojego obozu, wzięli pianino „pod pachę”, wtargnęli do naszego obozu, zrobili nam przepiękny koncert, rozdali podarunki. Co więcej trzeba było dla nas? Oni mieli frajdę, a myśmy też miały frajdę. Następna rzecz: pozazdrościli im inni jeńcy i do Niemca, komendanta, poszli, żeby im umożliwił spotkanie z kobietami. Ponieważ już dziewczęta ponawiązywały kontakty, znały języki przecież, więc ponawiązywały kontakty, był taki barak, gdzie robili rewizje. I przy tym baraku była taka przestrzeń, dziesięć metrów, taki długi korytarz, jak gdyby. I tam zrobili randkę. Wpuścili obcokrajowców z tamtej strony, z tej strony kobiety, które chciały się z nimi spotkać. Taka randka. Proszę mi pokazać, czy w jakimkolwiek innym obozie była taka randka. Dlatego mówię, że troszkę przekręciły. Później stamtąd wyjechałyśmy na
Arbeitskommando, więc miałam przyjemność być na
Arbeitskommando. Później z
Arbeitskommando miałyśmy już, to już był kwiecień, więc pod koniec już, skończyła się praca, bo myśmy pracowały przy suszeniu kartofli dla wojska. Skończyły się kartofelki, nie było pracy, więc na drugi
Arbeitskommando przenieśli nas, ale też tam już nie było pracy i w pewnym momencie, ponieważ przenieśli nas na wschód, byłyśmy bliżej frontu. Jak się front zaczął zbliżać, to nastąpiła ewakuacja jeńców. Na czele kolumny jeńców polskich, francuskich i angielskich myśmy szły. Nas było sześćdziesiąt kobiet z naszego „arbeits”. I z Drezna było ze dwadzieścia, czy trzydzieści, około stu kobiet było. Hauptman powiedział: „Ponieważ wy jesteście kobiety, więc wy będziecie szły na czele kolumny, będziecie nadawały tempo kolumnie”. Jak jeńcy, kobiety nadały tempo, to zdążyły przyjść na miejsce postoju i wymyć sobie nogi w rzece, wypocząć, jak dopiero męska kolumna dociągnęła. Między nami była jeszcze nasza mistrzyni narciarska z Zakopanego, Bronka Polankówna. I ona zaproponowała, jak żeśmy wychodziły na ten marsz, żeby nam Niemcy dali wóz na plecaki, bo przecież my jesteśmy biedne kobiety, to my nie udźwigniemy. Powiedział, że dobrze. Przysłali nam platformę taką, w dwa koniki zaprzężoną, ale koniki wyprzęgli i zabrali. Powiedzieli, że przywiozą konie. Konie nie przyjechały już więcej, platforma była naładowana i Bronka doszła do wniosku, że jak nas jest sześćdziesiąt, to tak: dziesięć będzie ciągnęło, dziesięć będzie pchało, to będzie dwadzieścia. „To co dwie, trzy godziny odpoczniecie i zdążymy tę platformę pociągnąć”. Całe szczęście, że myśmy tę platformę miały, bo byśmy nie dały rady tej trasy odbyć. Myśmy z tego Kirschau doszły do Prozen nad Łabą. To był jedyny most, który prowadził na zachód. I chcieliśmy się przez ten most przedostać. Niestety, Niemcy tak uciekali przez ten most, że dla nas nie było miejsca, żeby mogli nas wcisnąć i przeprawić na druga stronę. Wróciłyśmy z powrotem. To już był 3 maj, jak żeśmy wróciły z powrotem i dali nam drogę na Sudety, dla odmiany. I koniec wojny zastał nas przed Haidą czeską. Przyszedł Niemiec i powiedział: „Moje panie, teraz wy jesteście wolne, a ja jestem jeńcem”. I przez Czechosłowację z powrotem do Niemiec i z Niemiec, to już było przecież po zakończeniu działań wojennych, tak żeśmy się dostały do kobiecego obozu w Burgu, gdzie, już po wojnie, było dwa tysiące kobiet, to była fabryka V-1 i tam opiekę nad nami mieli Amerykanie. W nagrodę za dobre sprawowanie dostawali wartę w naszym bozie. I tak się wymieniali. Co tydzień, czy co dwa tygodnie mieliśmy nową grupę, bo oni w nagrodę to dostawali. A jak oni o nas dbali! Naprawdę, co mogli to robili. I kosmetyki, i bielizna, i pościel i ubrania. Wszystko, co można było, to wszystko nam dostarczali. I tak nastąpił koniec.
- Ale pani zdecydowała się wracać do Polski?
Nie, bo w międzyczasie jeszcze się zaręczyłam.
- Tak przypuszczałam. W którym to obozie?
W Murnau. Jak żeśmy z Czechosłowacji wydostały się na teren Niemiec, to nas w Ratyzbonie zaaresztowali Anglicy i przesłali do najbliższego obozu męskiego, do Murnau. I tam żeśmy pojechały i tam był generał Dindorf Ankovic komendantem tego obozu oficerskiego w Murnau. Ponieważ tam żeśmy zrobiły też bałagan, bo przecież to były, jak to się brzydko mówiło, „stare pawiany”, na oficerów z 1939 roku mówili „stary pawian”. A było około sześciuset oficerów z Armii Krajowej. Więc, naturalnie, jak myśmy dojechały, to przecież tamci nas porwali i herbatka, i to, i tamto, dwóch trzymało dwie ochotniczki, dziesięć minut i już pukanie: „No, już teraz do nas, do nas, do nas”. Tamci się zbuntowali i generał, w rozkazie dziennym, o dwunastej godzinie, wyrzucił nas z obozu. Po prostu powiedział, że musimy opuścić obóz.
- Ale tam pani zdążyła się zaręczyć?
Tak.
- Ale to był „stary pawian”, czy...?
Nie, to był kolega z mojej kompanii, z „Kilińskiego”.
- To jednak dobrze, jak się panią zapytałam, czy pani miała jakiegoś chłopaka, czy narzeczonego w czasie Powstania?
Ale ja nie wiedziałam tego!
- Ale, to znaczy, że miał już panią „na oku”?
A... to może on miał „na oku”. Ja go nie miałam „na oku”.
- I to był właśnie pan Tuszyński? Jak miał na imię?
Feliks.
„Feliks Dwa”.
- Jak te zaręczyny wyglądały?
Miałyśmy jenieckie blaszki. To na pół, połowa mojej do niego, a jego połówka do mnie, na sznurek i na szyję. I już. A później, jak w Burgu już byłam, to dostał od swojego dowódcy zgodę na ślub, to znaczy od generała, i przyjechał ze zgodą do Burgu. Komendantka, pułkownik jakaś, już nie pamiętam, wyraziła zgodę, przepustkę dała i stamtąd przyjechałam. A ponieważ, jeszcze muszę wtrącić jedno, że w czasie Sylwestra z 1944 na 1945 rok koleżanka stawiała karty i pierwszy raz w życiu, i jedyny, miałam postawione karty. I ona powiedziała mi tak: „Słuchaj, zamartwiasz się o jakiegoś blondyna bardzo bliskiego, ale naprawdę, mówię ci, jemu się nic nie stanie, on gdzieś jakąś drogę odbywa, bo ma bardzo dużo ludzi koło siebie, ale wszystko się zakończy dobrze. I ślub w drodze ci wychodzi. Będziesz miała ślub w drodze”. To moje zmartwienie, to o brata, bo on rzeczywiście z Lamsdorfu został na piechotę ewakuowany do Lubeki i bardzo dużo osób zginęło w czasie tej ewakuacji, a on przeszedł i nic mu się nie stało. Jak mąż, narzeczony przyjechał po mnie na ślub, więc koleżanki powiedziały: „Nie, kochana, ja nie wierzę w to, jak nie będę na twoim ślubie”. I zapakowały się na autostop i przyjechały do Murnau, żeby zobaczyć naprawdę czy to był ślub, czy nie. I żeby było jeszcze ciekawiej, wszystko już do końca, to było tak, że ślub miał być 22 lipca, w niedzielę. Koledzy zrobili wesele, przygotowali. Niemki popiekły ciasta, kury i to wszystko chłopcy, w tajemnicy, przygotowali. W niedzielę, o godzinie dwunastej, w rozkazie dziennym nie ma zgody, że ślub ma się odbyć w niedzielę. Więc pytają się, co się stało. Generał nie dał zgody, to nie będzie ślubu. No dobrze, a jak będzie, przecież upał, to wszystko się popsuje. To będzie najpierw wesele. I w niedzielę było wesele, wszyscy się bawili, a w poniedziałek o dwunastej, rozkaz, że ślub może się odbyć i w poniedziałek o czwartej godzinie był ślub.
- To w jakiejś obozowej kaplicy, tak?
Tak.
- Czy pani miała jakąś specjalną sukienkę?
Nie, w mundurze byłam.
- Tak że najpierw było wesele, a później ślub?
Tak. Znała pani takie wypadki?
- Nie. Najpierw chrzciny były, a później ślub.
No, ma u mnie było najpierw wesele, a później ślub.
- Kiedy pani z mężem wróciła do domu, do Polski?
Stamtąd żeśmy pojechali do Andersa, do 2. Korpusu. W 2. Korpusie skończyłam kartograficzny kurs. Stamtąd ewakuowaliśmy się, też mi w kartach wyszło, że koleżanki krótką drogą, bo one przez Francję jechały do Anglii, a ja długą drogą, bo dziesięć dni statkiem płynęłam do Anglii. I w Anglii [córka] się urodziła. I w 1947 roku, trzy miesiące dziecko miało, jak żeśmy wrócili do Polski.
- Dlaczego zdecydowali się państwo wrócić do Polski?
Wrócić? Słyszała pani o nostalgii? Ja chorowałam. Sześć razy jednego dnia zemdlałam. Potrzeba coś więcej?
- Czy była pani represjonowana za udział w Armii Krajowej, za udział w Powstaniu Warszawskim?
Miałam to szczęście, że nie. Chociaż składali nam wizyty owszem, owszem, to jeszcze dzieci pamiętają, jak sadzał sobie taki pan, elegancki, pod krawacikiem dziecko na kolankach, wyciągał cukiereczek i pytał się: „A u tatusia byli koledzy? Wujek był? A ciocia była?”
- Na zakończenie mam jeszcze pytanie: jakby pani miała znowu 21 lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
No pewnie.
- Podjęła pani wtedy słuszną decyzję?
Jak najbardziej. I powiedziałam, jak się wszyscy dziwili, dlaczego wróciłam do Polski, powiedziałam, żeby mi dolarami złotymi wybrukowali drogę na Zachód, to nie dla mnie.
Warszawa, 16 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama