Jan Goldman „Gordon”
Jan Goldman. Pseudonim „Gordon”. [Urodziłem się] w 1923 [roku] w Warszawie.
- W jakiej formacji pan walczył w czasie Powstania?
Jeżeli chodzi o samą walkę w dosłownym tego słowa znaczeniu, to w dwie osoby, ale o tej walce mogę powiedzieć tylko bez użycia kamer i bez telewizji.
- Rozumiem. A przynależność do oddziału? Jakiemu pan podlegał?
35. praska kompania Armii Krajowej, V chyba pluton. Moim dowódcą był porucznik „Groźny”. 1. oddział łączności.
- Gdzie pan się urodził i w jakiej rodzinie pan się wychował?
Urodziłem się w Warszawie. Moja rodzina to mama, tata i dwóch braci, obaj niestety nie żyją. Mój ojciec służył w policji. Dzieciństwo miałem raczej dobre, nawet można powiedzieć bardzo dobre. Mieszkałem cały czas na Grochowie.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec był w policji, był przodownikiem policji. Mama była w domu, [była przy mężu, prowadziła dom]. Miała na wychowaniu nas, trzech budrysów. Byliśmy normalną, przeciętną rodziną.
- Czy w rodzinie otrzymywał pan wychowanie patriotyczne?
Oczywiście, na pierwszym planie. Byłem w harcerstwie, mój starszy brat też był w harcerstwie. W ogóle pochodzimy z pokolenia, które było bardzo patriotyczne. Ojczyzna była na pierwszym planie i człowiek by za ojczyznę, jak to się mówi, życie oddał, wszystko oddał i tak to było. Przypominam sobie śmierć Piłsudskiego, to przecież była jedna wielka tragedia, wszyscy płakali, ryczeli. Telewizji wtedy nie było, ale na filmach jak był pokazany cały pogrzeb, przejazd pociągu, którym na platformie była przewożona trumna, a wcześniej na lawecie konnej, to są do dzisiaj dnia niezapomniane w ogóle przeżycia. Myślę, że dzisiejsza młodzież to chyba nie zna nawet tego uczucia. A może i lepiej.
- A jak w tamtym czasie wyglądała edukacja w szkole?
Wyniki były ani złe, ani dobre, przeciętne.
- A jeśli chodzi o wychowanie w szkole, wpływ nauczycieli?
Wpływ nauczycieli, jeżeli to dobrze pamiętam, wszystko to w podobnym duchu, tak jak dzisiaj Giertych o to walczy, żeby w szkole było wychowanie patriotyczne, takie ono rzeczywiście było.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Wybuch wojny, 1939 rok pamiętam bardzo dobrze. Tak mi się przynajmniej wydaje, że dobrze pamiętam. To było moje jedno z większych przeżyć w życiu, bo ojciec na nieszczęście z Grochowa wywiózł nas do swojej matki na ulicę Wilczą numer 45 przy Poznańskiej. Tam byliśmy przez całą wojnę, gdzieś tak od 5 do 25 września chyba, bo 25 września (to są moje urodziny, dlatego pamiętam dobrze ten dzień) była podpisana kapitulacja.
Ale zanim kapitulacja została podpisana, to przeżyliśmy niesamowite bombardowania, uderzenia pocisków, bo Niemcy ostrzeliwali bardzo miasto, a samoloty bez przerwy zrzucały bomby. Dom na Wilczej 45 – tak jak większość kamienic – miał wewnątrz takie czworokątne podwórko – brama i cztery oficyny. Byłem w mieszkaniu mojej babci – wejście z bramy to oficyna, która była na wprost, na pierwszym piętrze. A bomba tonowa, jak leciała na dół, to słyszałem jej świst i odruchowo, jako jeszcze przecież młody chłopak stanąłem w mieszkaniu, gdzie drzwi prowadzą z przedpokoju do pokoju, to skoczyłem pod tę ściankę, żeby to się na mnie nie zawaliło. Jak ta bomba huknęła, to w całym mieszkaniu nie widzieliśmy się w ogóle, bo był jeden pył, jeden dym, bo wszystkie tynki, jak to wszystko odpadło, to tak: sufit w słomie, ściany w słomie, bo była cegła, przybijana słoma i na słomę szła dopiero wyprawa. Jak ten pył opadł, to między innymi, ponieważ już było ciężko z jedzeniem i byliśmy wszyscy głodni, a nas było sporo osób, bo tam była jeszcze dalsza rodzina, mój ojciec miał sześciu braci, więc tam jeszcze byli inni ludzie, odłożyłem sobie do cukiernicy na stole skórki chleba na drugi dzień, żebym mógł na śniadanie te skórki zjeść. Oczywiście, ten pył, ten tynk, to wszystko wpadło w tę cukiernicę, tak że nie było co zbierać. W ogóle nie wiadomo było, jak się ruszyć, co robić. Człowiek był cały biały, mieszkanie białe, pełno gruzu. Ale jak po schodach szedłem na dół, z prawej strony klatki schodowej wychodziłem, to cała oficyna poleciała. Ta bomba tonowa uderzyła w dom, tylko nie w skrzydło, gdzie ja byłem, tylko obok, [w lewy bok].
I pierwszy raz tam widziałem trupy, wtedy, w 1939 roku, w tych cegłach trupy. Wybiegłem na ulicę Wilczą, dalej pierwszy raz leżały na ulicach zabite konie. To był czas dorożek, wozów konnych i tak dalej, więc tam leżały zabite konie. Już były krojone przez ludzi, wykrawali kawały mięsa do jedzenia, a ja skierowałem się na ulicę Wspólną, bo tam była ciocia Michalina, wujek Tadeusz i mój brat stryjeczny też był obecny, mieszkał w Olsztynie, Tadzio Goldman. Jako młody chłopak też tam brał udział, bo się między żołnierzami poruszał, nosił korespondencję, ale to się później o tym dowiedziałem. W każdym razie jak tam pobiegłem, to patrzę, a ten dom jest w płomieniach, pali się. [Ludzi nie było].
Z drugiej strony na Wspólnej była pralnia chemiczna pani Gronkiewicz, (ta Gronkiewicz-Waltz dzisiaj, która jest u nas w banku, to jej dziadek był moim ojcem chrzestnym), więc też się tam skierowałem, żeby ewentualnie... A moja matka to nawet o tym nie wiedziała, sobie samowolnie pobiegłem tam. Też ten dom się palił. Tak że wracając z powrotem, to na ulicy Poznańskiej i Hożej, dzisiaj tam było i jest pogotowie, z tym że od Poznańskiej był wjazd do tego pogotowia, tam był taki duży placyk, a akurat byłem na środku tego placyku i usłyszałem potworny świst. Odruchowo rzuciłem się do przodu i nurem na chodniku padłem. Jak pocisk gruchnął, to w tym miejscu właśnie, na tym placu pozbieraliby mnie na łopatę. Uderzyło mnie o ścianę, niesamowicie się rozbiłem wtedy. To taki miałem 1939 rok, początek. Później bomby leciały cały miesiąc, z tym, że już na szczęście w nasz dom nie trafiały.
Kiedy nastąpiło podpisanie kapitulacji, wybrałem się w kierunku Grochowa, żeby zdobyć jakieś pożywienie, bo nic nie było do jedzenia. [To był dzień, kiedy można było wyjść z domu]. Pamiętam, że miałem na sobie czarny sweter z rękawami i idąc przez Aleje Jerozolimskie koło Muzeum Narodowego, trzeba było dosłownie omijać pociski, tyle było niewypałów. Albo u Niemców był tak duży sabotaż, albo tak źle produkowali tę broń. A w ogóle co by z nami zrobili, gdyby to wszystko wybuchło… I tak przez cały wiadukt i most Poniatowskiego to były dziury, bo bomby i pociski były tak silne, że przebijały tę całą nawierzchnię, spadały gdzieś czy na ulicę, czy dalej na Wisłę. Ale jednocześnie nawet na samym moście Poniatowskiego setki tych pocisków leżało. Były tej wielkości, pół metra, może więcej, może mniej, takie „krowy”, jak to się mówi. To wszystko leżało i trzeba było omijać.
Doszedłem dzisiejszą ulicą Waszyngtona, wtedy to była tak zwana Czerwona Droga, bo tam nie było jezdni, to nie było brukowane, tylko to była ubita ziemia i to była ulica. Tramwaj chyba jeszcze wtedy nie szedł. Tam były kartofliska zaraz. [Ulica] Międzynarodowa (gdzie dzisiaj mieszkam), tam były od początku pola i dzisiaj są ogródki działkowe. Pamiętam, jak wygrzebałem kartofle i nie miałem w co wziąć, tylko zdjąłem czarny sweter, o którym mówiłem, zawiązałem rękawy i napchałem (był na guziki zapinany) tymi kartoflami i tak go niosłem. Więc to były takie dwie rozłożone ręce, kadłub z tego swetra i ludzie z niepokojem patrzyli, bo to tak wyglądało, jakbym niósł urwany korpus człowieka. I z tym „nabojem”, że tak powiem, przyszedłem na ulicę Wilczą, przyniosłem, więc była niesamowita uczta, było co zjeść po miesiącu czasu. To była bardzo trudna sprawa. To byłoby tak na 1939 rok w telegraficznym skrócie.
Oprócz tego widziałem zestrzelony samolot niemiecki na Dynasach, który wbił się głęboko w ziemię. Widziałem, jak się palił Zamek. I jeszcze co było ważne, co mnie podkusiło? Miałem wielkie szczęście i mam to szczęście do dzisiaj dnia. Tyle w życiu przeszedłem, tyle katastroficznych historii i to wszystko przeżyłem, nawet nie byłem draśnięty. Hitler odbierał defiladę w Alejach Ujazdowskich. Jakoś pantoflową pocztą poszło, że tam jest defilada. I ja – taki baran – poszedłem to zobaczyć na własne oczy. Chryste Panie! Jak ja się tam dostałem... To było gdzieś na wysokości placu Na Rozdrożu. Niemcy jakoś na mnie nie zareagowali. Tam szły jakieś oddziały, to wszystko waliło buciorami. Nie wiem, czy wtedy asfalt był czy bruk, nie pamiętam. Boże, patrzyłem tylko, jak tu się wydostać do tyłu, jak tu bokiem, jak tu się z tego interesu wyrwać. I stamtąd wyszedłem. Nawet o tym nigdzie do tej pory nie mówiłem, to mi się przypomniało, pierwszy raz mówię o tej historii, bo to jest wprost nie do uwierzenia, że żywy stamtąd wyszedłem, to cud boski.
Podczas gdy w innym miejscu, już na Grochowie, już jak wojska niemieckie opanowały całe nasze miasto, polskie miasto, o coś się chciałem Niemca zapytać, bo słyszałem, że zupę gdzieś dają, więc myślę, trzeba zapytać się, gdzie. Wtedy jak mnie kopnął... Zdążyłem się uchylić, ale w kość ogonową tak mnie kopnął, że cały tydzień to czułem. I pomyśleć teraz, że się zapytałem tylko, czy mogę zjeść zupę, że gdzieś tu zupę dają do jedzenia i za to dostałem takiego kopa, a tu defilada, Hitler, Niemcy i tak dalej i ja tam bezkarnie przeszedłem. Przecież to w głowie się nie mieściło! Jakim trzeba być naiwniakiem, żeby w taką paszczę wroga pójść.
Później okupacja. Pracowałem w fabryce Tele i Radio. To [był] gdzieś tak chyba rok 1940, chyba od jesieni zacząłem pracować jako praktykant elektryk w Tele i Radio (fabryka „dzwonkowa” się nazywała) na Grochowie. A po niemiecku
Fernmeldetechnische Stadtwerke. To była fabryka wojskowa, na potrzeby wojska, a więc miałem żelazny Ausweis, który w jakiś sposób gwarantował mi, że z łapanki nie wywiozą mnie gdzieś do obozu. Oczywiście, młodzi ludzie to wiadomo było, że wszyscy są w organizacji w różnych plutonach. Polacy w czasie okupacji są bardzo między sobą solidarni, wszyscy jeden za drugim stoją murem jak ściana, bo tak to się kłócą, biją i tak dalej. Natomiast w sytuacjach trudnych są bardzo zbratani, zrównoważeni i bardzo sobie oddani. Z ciekawostek z Tele i Radio może być to, że mieliśmy wyznaczane
Brandwachy (
Brandwache to znaczy dyżur ogniowy). Dyżur ogniowy polegał na tym, że jak był alarm, a przeważnie nadlatywały kukuruźniki ruskie. To są dwupłatowce. Oni nawet bombki wyrzucali ręcznie z tych samolotów, bo to nie były samoloty przystosowane. A brzęczał, słychać było go z daleka. W każdym razie na szczęście na moim dyżurze nic takiego się nie zdarzyło, ale było co innego.
W nocy spałem na warsztacie. Robiłem sobie z koca i marynarki podpoduszkę czy coś, kładłem się na stole, bo były obowiązkowe te
Brandwachy. W nocy zachciało mi się pić.
A w czasie dnia kobieta przynosiła obiady dla naszych pracowników. Naczynia wszystkie miała zostawiane w takich korytach do mycia rąk. Wszystkie talerze myśmy składali do tego koryta, ona później te talerze myła, resztki jedzenia wyrzucała i tak dalej. Fabryka Tele i Radio to był bardzo potężny, duży, wielki zakład nowoczesny, na tamte czasy supernowoczesny. Robili i telefony, i radia, i na pedały kręcone prądnice, że Niemcy gdzieś tam na polach czy na froncie chcieli mieć światło, to żołnierz kręcił pedałami tak jak na rowerze i mieli światło z tego.
Pić mi się zachciało, poszedłem po wodę do tego koryta, otworzyłem drzwi, zapaliłem światło. Proszę państwa, nie zdajecie sobie sprawy, tam siedziały setki szczurów. Setki! Jak zapaliłem światło i to zobaczyłem, one wszystkie znieruchomiały, niektóre stanęły na łapach do góry i wszystko się we mnie wpatrywało. Jakby mucha przeleciała, to by było słychać. Prędko drzwi zamknąłem, cofnąłem się. Opowiedziałem, jak to wygląda, co i jak i nasi koledzy zaczęli robić różne pułapki na szczury i tak dalej. Ale to nie jest najważniejsze. To się wiąże o tyle z tym, że wprowadziło nas to w kanały. Jak wprowadziło w kanały, to mnie powstał w głowie pomysł, że ewentualnie tę fabrykę można wysadzić w powietrze. I u siebie w plutonie swemu dowódcy zgłosiłem taki zamiar. Powiedział: dobrze, żeby to wszystko przygotować i czekać na odpowiedni moment. To przeprowadziłem rekonesans w kanałach, zobaczyłem, gdzie, co, jak ewentualnie te kable, te miny zakładać, wprowadzić.
Co jeszcze było takiego ciekawszego... Chodziłem do zawodowej szkoły elektrycznej na ulicę Karową, obowiązkowo, już nie pamiętam, dwa czy trzy razy w tygodniu. Na Grochowie, tu, gdzie mieszkałem, przy ulicy Boremlowskiej, grasował „Sucha Rączka”. Takie miał przezwisko niemiecki oficer, tam SS stało w szkole. A ponieważ wieczorem była godzina policyjna, tylko już nie pamiętam, czy to była siódma, czy ósma policyjna godzina. W każdym razie jeżeli była jesień czy zima, to godzina policyjna już była i dobrze było ciemno, już był wieczór, ale jeszcze wolno było chodzić, bo jeszcze nie było policyjnej godziny. To ten „Sucha Rączka” grasował, z dwoma takimi SS-ami chodził po cichu i łapał ludzi. W najgorszym razie to dwukrotnie ludzi zabili, dwóch tramwajarzy zabili. Kolegę z mego plutonu też złapali i kazali mu dół kopać. Jakiś przygodny mężczyzna też ten dół kopał. Więc był przekonany, że dla siebie kopie ten dół, że go zabiją. A nie wiedział, że pod płotem dalej po ciemku dwa trupy leżały, a to było dwóch tramwajarzy, co wracali po pracy, to zastrzelił. Zakopał tych ludzi. Boże, jak on się trząsł, o Jezu kochany! Co innego słyszeć, a co innego to wszystko przejść, wiedzieć [egzekucję na ulicy].
Mnie ten „Sucha Rączka” też drapnął, złapał mnie. Z kolegą wracaliśmy wieczorem. Zauważyłem, że na ulicy Stoczkowskiej – tam były posadzone nowe drzewka cienkie i kije takie grube, drągi, żeby drzewka się tego trzymały – tak patrzę (światło się nie paliło, bo były przeciwlotnicze zaciemnienia), że to drzewko coś mi jest za grube. A byłem koło domu, gdzie mieszkał mój kolega, który nie był w organizacji, ale był lękliwy. Jego ojciec też był lękliwy. W każdym razem pamiętam jak dzisiaj (to był Jurek Gawroński ten mój kolega, z którym szedłem, też byliśmy z jednej organizacji), pociągnąłem go za rękę, biegiem w bramę, w klatkę schodową na pierwsze piętro, a jego [Zbyszka] ojciec akurat reperował zamek w drzwiach i drzwi były otwarte. Ja nawet ani dobry wieczór, ani nic, tylko wpadłem, Jurek za mną, do pokoju tego Zbyszka, pod samo okno. A deszcz padał, miałem płaszcz skórzany, nie skórzany, ale taki sztywny dosyć, bo ciężko mi było zdjąć, kapelusz mokry z głowy zerwałem, rzuciłem pod łóżko i rękawiczki, a ten SS już wchodził. I on tak krok do mnie, ja do tyłu, on do mnie, ja do tyłu i tak pod ścianę stanąłem, już pod firanką stoję pod oknem, a on mi rękawiczkami w pysk, przepraszam, z jednej strony, z drugiej strony. No i po niemiecku, że bandyci, że wieczorem chodzimy, że nie wolno. A ja mu taką formułkę: „Proszę pana, pracuję w Tele i Radio i mam tu dowód. Nic nie zrobiłem, nie wiedziałem w ogóle, czy wolno czy nie wolno, nie wiem, o co w ogóle chodzi”. „Nie wolno chodzić!”. Jeszcze godziny policyjnej nie było, a on już takie numery robił. W każdym razie powiedział, żebyśmy wyszli i że on nas zaprowadzi do domu. Mówię: „Nie, dziękuję, my już tu będziemy spali, mu już tu zostaniemy”. A ten ojciec nic nie mówi, oni się w przedpokoju zebrali, nie biorą udziału. Chłopy jak dęby tych dwóch Niemców wielkich, oficer był trochę mniejszy. Miał urwaną rękę, dlatego się nazywał „Sucha Rączka”. Mówili, że to polski samolot bomby rzucił, że mu rodzinę zabiło i że on się dlatego tak (taka była wersja) [mścił]... Ale wątpię, żeby polski samolot w ogóle nad Niemcy doleciał, myślę, że tego nie było. W każdym razie mówię tylko tak: „My już tu będziemy, już nie wychodzimy nigdzie, już tu zostajemy”. Jak wyjdziemy, to nas zabije. Jak Niemcy wyszli, to ten ojciec: „Panie, ja się boję o synów, ja się boję o córkę, o żonę, niech pan idzie, panie Janku, niech pan idzie!”. Idzie to idzie. To mówię: jeszcze piętnaście minut, dziesięć minut. Z Jurkiem przeskoczyliśmy przez płot, tak jak to Wałęsa przez płot skakał, i on już miał blisko do domu, na drugą stronę, a ja nie, a się boję, nogi mnie się trzęsą jak galareta, boję się. Mam jeszcze spory kawałek drogi. I jedzie (przepraszam za takie powiedzenie, ale to się tak nazywało) „gównowóz”, bo wybierali z szamb w taką bekę i on na tych żelaznych kołach tak hurgotał, że pół ulicy, jak to się mówi, obudził. Jak się zrównał ten wóz z bramą, to wyskoczyłem, przy woźnicy idę za nim i mówię: „Niech pan się nie ogląda, idę równo z panem. Napadli mnie Niemcy. Boję się, bo powiedzieli, że mnie zabiją. Muszę przejść jeszcze do następnej przecznicy i będę tu za panem szedł. Niech pan jedzie prosto”. I tak doszedłem, doprowadziłem go do mojego domu [na ulicę Tomasza Zana]. Mówię: Boże, żeby drzwi tylko były otwarte, żeby dozorczyni nie zamknęła na klucz. Ale, niestety, zamknęła. Dzwonię, wydaje mi się wieki, że dzwonię. Nareszcie ona: „Co się stało? Panie Goldman, co pan robi? – Tu zabili człowieka, tu człowiek leży zabity”. To takie historyjki były okupacyjne.
Co jeszcze takiego? Przed 1939 rokiem, przed wojną mieliśmy i kolegów, i koleżanki. Okazało się, że jedna stała się folksdojczką, a drugi stał się folksdojczem, w ogóle dojczem właściwie
Reichdeutschem. Taka była Wacia (nie będę mówił nazwiska): „Słuchaj, Janek, nie masz pojęcia, jak to jest dobrze u Niemców, jak oni dobrze chcą, jak to będzie dobrze, wszyscy będą mieli to i to”. Mówię: niedobrze, ale dałem sobie spokój. A były bardzo modne w czasie okupacji wieczorki tańcujące, można powiedzieć. Nie było żadnych rozrywek, nie było nic, więc młodzież zbierała się jedni u drugich, potańczyli przy patefonach. Podłogi smarowali taką czerwoną pastą, nazywało się „tempo”, do dziś dnia pamiętam. Po takim tańcującym wieczorku to człowiek miał w nosie pełno czerwonego tego, kołnierzyki były czerwone, bo się niewidoczny pył unosił. W każdym razie jesteśmy zaproszeni na taką potańcówkę, idziemy do kogoś, ktoś tam nas zaprosił. A nie wiedziałem, że to mieszkanie jest folksdojcza. Kiedy tam weszliśmy do wewnątrz, to patrzę – i ta Wacia tam jest, a później Niemiec, co się okazał jej narzeczonym, Heinrich, Heniek. To byli normalni Polacy, a później zrobili się Niemcami. Byłem z Jurkiem właśnie. Mówię tak: „Wiesz co? Musimy prędko nogę dawać stąd. Tylko nie od razu, tylko stopniowo, żeby się nikt nie zorientował, żeśmy pogardzili, bo nas załatwią za to wszystko”. Jeszcze w jednym pokoju patrzę (o Jezu, aż mnie zmrowiło), a tam kolorowy portret Hitlera wisiał.
Do czego teraz to mówię? Tak mijał czas, nie byłoby to warte nic do wspomnienia, tylko jest taki moment, że idę na punkt kontaktowy, mam w kieszeni Visa. Był dosyć ciężki, dosyć duży, ale go niosłem w płaszczu w kieszeni i miałem odbezpieczony, że w razie by co, to strzelam przez kieszeń. W życiu bym się czegoś takiego nie spodziewał, bo za sobą z tyłu słyszę tak: „Janek!”. Oglądam się. O Jezu! Nogi mi wrosły w ziemię. SS stoi. Pioruny SS, czapka z trupią główką, a tutaj Heinrich. Oficer. Nie to, że zwykły żołnierz. A ja teraz tak: czy mam strzelać przez kieszeń czy czekać? „Co słychać?”. Głos mi zaczął się chyba trząść czy coś. Zorientował się, że jestem taki oniemiały, zszokowany jego widokiem, tak że prędko to zakończył. Boże! Co ja wtedy przeżyłem! Straszne, bo nie wiadomo, co z sobą zrobić w takim momencie. [Niespotykane spotkanie. Cudem z tego wyszedłem].
Później, już po wojnie, jechałem tramwajem, tramwaje już puścili, po jakimś czasie, jak puścili tramwaje, to znaczy jak Sowieci u nas byli, zauważyłem tę Wackę w tramwaju i ona mnie zauważyła. Ale było dosyć dużo ludzi. Jak chciałem się do przodu przedostać do niej, to tak uciekała i do dzisiaj dnia jej nie spotkałem. Ale raz ją widziałem.
Co jeszcze chcę z tego czasu okupacyjnego powiedzieć ciekawszego? Jeżeli chodzi o nasze organizacje, o nasze sprawy akowskie, to mieliśmy wypady do Puszczy Kampinoskiej, nad Wisłę. Nazywaliśmy to „Ostatnia Latarnia”. Tam się odbywały różne ćwiczenia, instrukcje. Wyznaczono nam zadanie zdobycia pistoletu na Niemcu, który wiadomo, że regularnie przyjeżdża do jakiejś pani, wypatrzyli go na Gocławku, na pętli. Jeden z naszych dowódców, nie pamiętam dobrze jego pseudonimu, ale na niego wszyscy mówili „Anglik” (a może i pseudonim jego był „Anglik”, jak on się nazywał, przypomnę sobie może później), w każdym razie każdy z kolegów dostał jakieś zadania, gdzie i co. A to był kawałek drogi od końcowego przystanku tramwajowego na pętli na Gocławku. Dostałem zadanie, żeby na tym ostatnim przystanku przy tramwaju zostać i gdyby nadjechał większy oddział Niemców czy coś, dać odpowiednie znaki i tak dalej, i tak dalej. Później patrzę – wszyscy wieją, lecą, uciekają. Okazuje się co? Że Janusz Sztumpf (Sztumpf się nazywał ten „Anglik”, przypominam sobie) zamiast on tego Niemca zastrzelić, to ten Niemiec jego zastrzelił. Upadł w kartoflach, bo jeszcze gdzieś uciekał. Mieliśmy takiego zaprzyjaźnionego policjanta, Hejnszpon chyba się nazywał, już nie pamiętam, on go niby znalazł. Niemiec też coś nie był w porządku, musiał być na lewym, jak to się mówi, kursie, bo nie przyznał się do tego, bo jakieś reperkusje by były, a wolał tego uniknąć, nic nie było powiedziane i nikt jego nie szukał, nikt się nie czepiał, bo tak Niemcy normalnie by tego dochodzili, tylko zgłosił, że serce czy nie serce, że umarł i odbył się pogrzeb. Nawet nie byłem na tym pogrzebie, bo się bałem iść z uwagi na to, że jakaś obława może być. Ale do dzisiaj dnia tam się nic nie zdarzyło, tak że nic nie było z tego. To był najbardziej tragiczny nasz moment, jak ten kolega zginął. Jeżeli mi się coś przypomni, to się wrócę do tego.
A teraz chodzi o samo Powstanie. Samo Powstanie wygląda w ten sposób, że pracując w Tele i Radio, to jest blisko ulicy Mińskiej, a mój punkt był gdzieś w okolicy placu Szembeka, to jest kawałek drogi, w tym dniu już nie chodziły tramwaje, bo się już coś tak szykowało. Bo pamiętam, że szedłem piechotą kawał drogi, nie jeździł tramwaj. I mi powiedzieli, że nasz oddział ma zebranie na Starym Mieście. I idąc na to Stare Miasto, na Targowej ulicy, zdaje się, wstąpiłem do szewca, kazałem sobie przybić gwoździa na zelówki, bo przed wojną to się na to zwracało uwagę, żeby się upodobnić do żołnierza, żeby mieć tak jak żołnierze buty. To ta szewcowa, jeszcze pamiętam, jak mnie pobłogosławiła, ani grosza nie chciała, bo już wiedziała, co to jest. Kiedy skręcałem w Zygmuntowską na Most Kierbedzia, a dzisiejszy Śląsko-Dąbrowski, to już szli z powrotem Powstańcy, żeby się cofnąć, bo już Niemcy przez most nie przepuszczają. [...] Więc udałem się w kierunku ulicy Stalowej i tam spotkałem jeszcze innych moich kolegów i zaprowadziłem ich do siebie, do moich rodziców, do mojego mieszkania. Wtedy też przyszedł mój brat Wacuś, też się tam zjawił. Nie wiedziałem, że on był w organizacji, on nie wiedział o mnie, ja nie wiedziałem o nim. W każdym razie się wybierał na Powstanie i przyszedł się pożegnać z ojcem i z matką. Matka, oczywiście, w spazmach, ojciec: „Gdzie ty będziesz szedł? Co ty?”. A ja, że już nigdzie nie musi chodzić, bo już Niemcy nie puszczają, bo wiem. W związku z czym w domu przy ulicy Szwedzkiej dostałem zadanie, żeby wejść na dach i obserwować, czy nie lecą bomby, żeby dom się nie zapalił i tak dalej, i patrzyć się, bo tam był widok na ulicę Radzymińską, czy nadciągają ruskie czołgi.
- Od kogo pan dostał takie zadanie?
Już teraz nawet nie potrafię tego sobie przypomnieć. W każdym razie tam miałem nie tylko tę jedną sprawę, bo na przykład brałem udział w przekopaniu ulicy Stalowej. Piwnice były przekopane, jak jest cała ulica Stalowa długa, to były ściany poprzebijane i tymi piwnicami musiał przejść aż do ulicy Inżynierskiej. Na ulicy Inżynierskiej był wykopany olbrzymi okop, gdzie cały człowiek na stojąco mógł przyjść i go kule nie sięgnęły. Ja to przebijałem, ja to przekopywałem, ja to robiłem wszystko. I był nawet jeszcze zabawny, charakterystyczny moment, jak na ulicy Stalowej, gdzie mieściła się fabryka czekolady, marmolady, coś takiego, to tam były beki syropu. Ale to były takie wielkie beczki, że człowiek się schował w tej beczce. Zobaczyłem taki obrazek, jak kobiety całymi wiadrami, rondlami i tak dalej, te syropy zabierały. To wszystkie się poobmazywały tym i tak dalej, a któraś babka (to był bardzo śmieszny moment) tak się przechyliła, że wpadła w te beki i ją za nogę wyciągnęli. To i włosy tak fajnie w tym syropie były zastygłe.
No i co jeszcze? Aha, bym przysiągł, blisko nie byłem, ale mi się wydaje, że te czołgi widziałem, że Ruscy byli. I że Ruscy się cofnęli.
Tak, a jakże. [Wtedy mówiło się wszystko, każda godzina była ważna]. To było jakieś trzy-cztery dni chyba na Pradze, bo jak później kazali się nam porozchodzić i Niemcy z tubami, z głośnikami, że wszyscy mężczyźni do lat już nie pamiętam, ilu, pięćdziesięciu, nie wiem, mają wyjść, zgłosić się tu i tu, a kto nie wyjdzie, zostanie, to będzie rozstrzelany. Tak że kara śmierci. No i musieliśmy wyjść. Wyszedłem i tam stały samochody. Załadowali nas na te samochody, ja z bratem, wywieźli nas do jakiejś fabryki na ulicy Bema. Z Bema nas przewieźli, o dziwo, z powrotem na Pragę i kazali nam rozkręcać w fabryce na ulicy Mińskiej (to była fabryka „Pocisk”, nie wiem, co oni tam robili, chyba broń) maszyny ruskie, myśmy te maszyny rozkręcali. Później Ruscy zaczęli strzelać, to już z Bema nas zawieźli do Pruszkowa, a w Pruszkowie trzymali tam, gdzie trafiali później Powstańcy [po kapitulacji].
Z Pruszkowa wywieźli mnie i mego brata, i oczywiście, wiele osób do obozu Firchau, [niezrozumiałe], dzisiejsze Wierzchowo koło Człuchowa. Ostatnie polskie miasto to były Chojnice i od Chojnic nas wywieźli dwanaście kilometrów w głąb Niemiec do Firchau. Tam budowaliśmy baraki, gdzie przywozili następne transporty Polaków. Później, jak już transportów nie przywozili, to budowaliśmy linię kolejową i tam przyjeżdżały potrzaskane wagony z frontu, a z drugiej strony przyjeżdżały już gotowe deski na miarę, z otworami, ze wszystkim i stare wyrzucaliśmy, a nowe przykręcaliśmy, czyli inaczej reperowaliśmy wagony kolejowe u Niemców w obozie. Ponieważ jak tylko Niemcy nas tam przywieźli, to tak: fachowcy na lewo, robotnicy na prawo. Do Wacka, mego brata [mówię]: „Chodź do fachowców”. Ja już tę praktykę elektryka kończyłem, a mój brat zaczynał. Był młodszy ode mnie. Od razu Niemcy dali fachowcom po bochenku chleba i ileś tam papierosów, a tamtym to dali po ćwiartce czy jeszcze mniej. W każdym razie jako fachowców to nas jak gdyby wyżej ocenili. Mój brat był taki fachowiec, że jak kazali mu podłączyć linię przesyłową elektryczną, to zamiast ją przywiązać do izolatora, to ją przywiązał do metalowego haka, na którym był osadzony izolator. Jak Niemiec zobaczył, to powiedział tak:
Morgen früh. To mój brat się ciężko rozchorował. Na apel już nie chciał wyjść o szóstej rano, mówi: „Mają mnie zabić, to niech mnie tu zabiją”. Sam się martwiłem. I o niego się martwiłem, i o siebie się martwiłem. Aha, i prędko naprawiłem ten jego błąd, tak że ten Niemiec za chwilę widział, że to wszystko jest w porządku. Ale jakoś to się upiekło jemu. W każdym razie regulamin obozowy to był taki: za wszystko kara śmierci. Nie było innego [wyroku], kara więzienia rok, dwa... Za wszystko kara śmierci.
No i straszliwa tęsknota, ogromna tęsknota, ogromny żal. Te miesiące się dłużyły, żadnych gazet, żadnego radia, żadnej wiadomości, nie było wiadomo, gdzie ten front jest, jak to jest, kiedy będzie to wyzwolenie.
- W tym obozie byli tylko Polacy?
Byli jeszcze Ukraińcy, tylko ci Ukraińcy, którzy się nie podporządkowali Niemcom. Bo jak właśnie Niemcy nazwozili na te roboty, to Ukraińcy rozpasani, pijani dorożkami jeździli, strzelali z pistoletów na wiwat i tak dalej. A tu byli ci Rosjanie, którzy byli za Stalinem, jak to się mówi, bo tamci to zdradzili, a ci nie. To Ukraińców używali do najgorszych robót [kloacznych]. A Polaków jednak gloryfikowali.
[...] Jak nas przywieźli z Warszawy, to również przyjechali z Warszawy folksdojcze, którzy byli wachmanami, trzymali dowództwo w obozie. I jak Niemcy uciekali, to ci Niemcy powiedzieli tak: „Słuchajcie, macie stworzyć między sobą policję obozową, okoliczni bauerzy mają przykazane, żeby wam przywozić żywność, będziecie dostawać obiad, ale mu ty wrócimy i ma być wszystko w porządku”. Dobrze. O ile wiem, to żadna policja stworzona nie została, sobie nie przypominam... Niemniej Ukraińcy, oczywiście, polecieli na stację, od razu okradli magazyny z miejsca, poubierali się w kolejarskie mundury, kobiety Ukrainki też się poubierały w kostiumy, tak jak jeździły konduktorki w niemieckich pociągach. I czekają tylko na wejście Ruskich. Ponieważ, jak powiedziałem, pracowaliśmy przy kolei i tam była rozdzielnia kolejowa, remiza kolejowa, naprawa parowozów, to był wielki budynek murowany i pod spodem był schron, który mógł pomieścić z pięćset ludzi. Jak już Sowieci następowali, zaczęła się strzelanina, to myśmy uciekli do tego murowanego budynku.
W nocy zrobił się tumult i Wacek chciał koniecznie, żebyśmy zeszli do schronu. Mówię: „Do żadnego schronu nie zejdziemy, tylko zostaniemy tu, na górze”. Takie miałem jakieś przeczucie. Pociągnąłem go za rękę. To był wieczór. Słyszę tumult, tupot, przyszły frontowe wojska niemieckie.
Alles raus! Alles Banditen! O Jezu! Co się dzieje! Meksyk się dzieje! Był długi korytarz i pokoje. Pierwsze lepsze drzwi otworzyłem, żeby do tego pokoju się schować. Patrzę, a tam ci wszyscy Ukraińcy, ci, co pokradli mundury z magazynów niemieckich, i kobiety, i mężczyźni, wszyscy są świątecznie poubierani, bo to elegancko, i do nas taki Ukrainiec... Takich dwóch byków wielkich stanęli przy drzwiach gotowi na wszystko, nie ma przelewek. Słyszę, jak ten tumult się oddala, ludzi powyprowadzali, te głosy, to wszystko niknie, wszystko to poszło gdzieś tam dalej. Jestem tylko z moim bratem i reszta Ukraińcy. I tupot nóg – idzie Niemiec, łup, łup, łup... „Kto jest, niech wyjdzie! Teraz! Jeżeli nie wyjdzie, a znajdę, zostanie zastrzelony!”. O, to koniec. Cisza. A jedna Ukrainka urodziła dziecko i to dziecko miała ze sobą. I ten dzieciak zaczyna płakać, a ona mu usta zacisnęła dłonią... Gotowa by była to dziecko udusić. A Niemiec bał się ruszyć jakąkolwiek klamkę z tych pokoi. Tylko szedł po korytarzu, to były pojedyncze kroki, on był jeden i bał się. Później te kroki się oddaliły, poszedł. Jak poszedł, to wtedy otworzyliśmy okno, to był bardzo wysoki parter, trzeba było zeskoczyć na dół, więc wszyscy żeśmy pozeskakiwali na dół, wpadliśmy do swoich baraków i dopiero mówię, co się stało.
A tam jednocześnie to tak – a tu była córka, a tu był ojciec, bo Niemcy powywozili całe rodziny, to się zrobił płacz, zrobił się tumult. I rano weszli Rosjanie. No i
Hände hoch!, to ja ręce do góry. To było przed barakiem. Miałem zegarek na ręku, od razu na dzień dobry zdjął mi zegarek Rusek. O – pomyślałem sobie – to wesoło jest. Zabraliśmy te swoje bety, to wszystko, cośmy w tym obozie mieli i Ruscy nas przeprowadzają na tyły. Trzeba było przejść przez nasyp kolejowy. Ten nasyp akurat był pod obstrzałem, Niemcy z daleka z karabinów maszynowych strzelali tu, właśnie na tym przejściu. I to się odbywało tak: w imię Ojca i Syna i hup!, żeby przez nasyp przelecieć. Nikt nie zginął, wszystkim się udało, jakoś żeśmy to przeszli.
Wprowadzili nas do wsi i żeby sobie przyszyć biało-czerwone chorągiewki, że już jesteśmy wolni i tak dalej, i tak dalej.
Ale słuszajtie! Wy Giermancom pracowali, tak u nas niemnożko zdiałatie i wczas pojedietie damoj! Czyli już nas z jednej roboty popędzili do drugiej roboty. [To nie był obóz, Ruscy kazali nam kopać okopy, kocioł na Niemców].
Aha, i jeszcze co ciekawe. Właśnie jak powiedziałem, jak folksdojcze w obozie trzymali wartę, to powiedzieli tak: „Kto był w AK, niech się nie przyznaje, bo Ruscy wieszają na balkonach i na latarniach”. Jeszcze byli tacy naiwni, bo z jednej to byli mordercy, z drugiej strony to byli ogromnie tacy systematyczni, zapięte wszystko na ostatni guzik, że oni zostawiali policjanta-żandarma z psem na stacji, a z naszego obozu do stacji to było jakieś osiemset metrów, bo on przekaże władzę Ruskim ten Niemiec. Jakie oni mieli pojęcie, kto to są Ruscy. Jak nas wprowadzili już do wsi, chorągiewki kazali nosić, to wyprowadzili wszystkie kobiety niemieckie z dziećmi, ani jednego mężczyzny nie widziałem, a ich cały tumult szedł, tych Niemek z dziećmi, a później tylko słyszałem karabiny maszynowe i już nikt nie wrócił. Ale to były pierwsze kilometry niemieckiej ziemi, gdzie weszli Ruscy i brali odwet.
Co tam jeszcze było takiego ciekawego? Ano to, że na tę wieś spadł pocisk, zabiło komendanta ruskiego i zaraz się drugi znalazł. I oczywiście, Ruscy jako to Ruscy, więc zaraz dużo wódki, dużo picia. Nas częstują tą wódką, my nieprzyzwyczajeni do tego, to człowiekowi zaraz się zaczęło w głowie kręcić. Zobaczyli, że są dziewczyny, no to:
Diewuszki, pojdietie s nami. To jedna uciekła, druga to, trzecia tamto. A któraś mówi: „Ja jestem żona. – Czyja?”. Na mnie pokazuje, że jest moja żona. A on mówi: „To chodź tutaj
pod wał”. Mówię: rany boskie, zastrzeli mnie. A
pod wał po rusku to „do piwnicy”. I wpędził mnie do piwnicy. Patrzę, w piwnicy jeden
dońszczyk smaży placki na patelni, tak te placki do góry podrzuca i na patelnię i coraz to do pokoju nosi. To sobie obliczyłem, że jak podrzuci, pójdzie do pokoju i wróci, to ja przez ten czas zdążę wyskoczyć. I tak było. Jak on poszedł, to wyskoczyłem, wpadłem do wsi, gdzie nasi byli w izbie i mówię, co tam się dzieje. Zrobił się straszny tumult z tego wszystkiego. Akurat tam byli Ruscy z frontu, którzy przyszli na zluzowanie, starsi ludzie i tak im było nieprzyjemnie, bo tam była dobra komitywa. Jak to powiedziałem, co tam się wyprawia, to ci Ruscy nie wiedzieli, jak... Przykro im było po prostu, inni ludzie byli. W każdym razie dziewczyna nie dała się temu Ruskowi, uciekła, to ten ruski komendant powiedział, że wszyscy pójdą, a jej to nie wypuści. To ją babki przebrały za taką starą babinę, chustkami, to tamto. On przy furtce stał i przepuszczał, przepuszczał, przepuszczał i ją też przepuścił, nie poznał. Z powrotem wszystkich cofnął. I ją rozpoznał. Jak ją ci walnął w głowę pistoletem, głowę jej rozwalił, krew się lała. Boże, co to było... [W końcu ją uwolnił, była ranna].
Było zimno, padał duży deszcz. Na koniu jechał Ruski i nas prowadził. Była sroga zima, a były roztopy, pierwsza odwilż była. Do tego stopnia, że żeśmy się w ziemię zapadali, nie było jak iść, a rowem płynęła woda, to myśmy w tej wodzie tym rowem [brnęli]... To był chyba marzec.
Wprowadzili nas do majątku i Ruscy, oczywiście, zamordowali właścicielkę i właściciela. Brama była żelazna, to brama była wyrzucona, bramy nie było, tylko stały dwa filary, to ona stała jako jedna figura naga, a on nagi stał na drugim słupie. Kiedy nas wprowadzali, kazali się na bok cofnąć i czołgi jak oszalałe wyjeżdżały. Dymu, huku, tych czołgów porozjeżdżało się nie wiadomo gdzie. Nas wprowadzili pod spód gdzieś, pod taki budynek, takie zejścia, jak to dziś są garaże, takie jak się z ulicy wjeżdża i zaraz pod willą garaż, to nas w takie coś wprowadzili. Ale było ciemno, po ciemku nas wprowadzili, ale już brzask się robił. Nam się spać chciało, zmęczeni byliśmy i tak dalej. Patrzę, a tu huk, huk... Okazuje się – nad nami konie stały. Deski były grube i jak konie sikały, to nam na głowy leciało. To były straszne rzeczy w ogóle.
Polacy, którzy zostali wyprowadzeni przez oddziały frontowe gdzieś poza zabudowanie naszych baraków, naszego obozu, zostali wypędzeni ładnych parę kilometrów. Jak później się dowiedziałem, przechodzili z rąk do rąk, niektórzy nawet życiem to przypłacili. Tak że moje schowanie z bratem na górze w budynku, gdzie się znalazłem z Ukraińcami, miało dobre strony, bośmy przeżyli, przeszli to.
Już mówiłem o Sowietach, którzy wolność nam, że tak powiem, wywalczyli. Więc wzięli nas do tak ciężkich robót, do kopania rowów. Jak mówiłem padały deszcze, bo była odwilż, ale ziemia była potwornie zmarznięta i tak jak ja na przykład kilofem uderzałem, bo łopata to w życiu by nie weszła w ziemię, tylko kilofem trzeba było uderzać, ta wszystka woda, to wszystko na mnie pryskało. Przecież to marzec, to i zimno. Oni sobie z tego nic nie robili. Praktycznie tego dołu nie potrafiłem wykopać. Nie byłem do takiej roboty przyzwyczajony. Jeść nam nie dali, człowiek głodny, godzina dwunasta w południe i szedł taki z worem na plecach Rusek, rzucał ten wór, można było ręką sięgać. I co to było? To był chleb-glina, gdzie były plewy z wymłóconego zboża. I te plewy w jakimś mazidle razem to wzięte. Ani smaku, ani nic, człowiek tylko dziąsła dziurawił. Nie do jedzenia, człowiek był kompletnie głodny. Trzeba było uciekać. Zacząłem się poważnie rozglądać, żeby z powrotem do Niemców się dostać. Przecież tu człowiek zginie w ogóle. Ja, brat mój i jeszcze jeden obozowy kolega tośmy w nocy uciekli od Ruskich. Ryzykowaliśmy życiem.
Nasza ucieczka wyglądała w ten sposób, że przygotowaliśmy swoje rzeczy tak, żeby można było wziąć te niezbędne, cośmy mieli na uchodźctwie i już nie układać się do snu, tylko bliżej drzwi i tak po cichu i po nocy. Ryzykuje się jakąś wartę, bo ci Ruscy gdzieś jakąś wartę trzymają, żeby to przejść i uciec stąd. I to nam się udało. Uciekamy, uciekamy, ale idziemy w ciemno i w ciemny kierunek w ogóle. Słyszę, że idzie jakiś tumult narodu, ktoś idzie. Ale mieliśmy opaski biało-czerwone... Chyba mieliśmy te opaski, ale w nocy i tak nie widać. A to szli Niemcy, Niemców pędzili, cywilów, przeważnie kobiety do kopania dołów. Niemcy nas nie widzą, ale widzą, że to sylwetki, po niemiecku do nas mówią, żeby tam nie chodzić, bo tam jest
Brandwacha rosyjska i zabiją. Patrzę – trzy stogi siana z zeszłego roku stały nie ruszone na polu i myśmy weszli w ten stóg. Ja czuwałem, a oni obaj spali, ale całe szczęście, nie chrapali. Słyszałem, jak przyszli Ruscy, stanęli koło tego stogu, rozmawiali, palili papierosy, więc jak zapalniczkę zapalał, to widziałem ogień i błysk. Od brata wziąłem zegarek i zdawało mi się, że on za głośno cyka, to go ręką zatkałem, żeby ci Ruscy nie [usłyszeli]. Zabiliby nas, mowy nie ma nawet. W końcu rano sam usnąłem. Kiedy się przebudziłem, już biały dzień. Ze stogu żeśmy wyszli, otrząsnęli się i idziemy. Taka droga była, Ruscy jakieś pięćdziesiąt do stu metrów stali na posterunku, machnęli, to myśmy im ręką machnęli i żeśmy poszli do szosy. Szosa prowadziła na Bydgoszcz. Pamiętam, osiemdziesiąt cztery kilometry do Bydgoszczy. Jechały ruskie samochody i myśmy ich zatrzymywali, ale one nie stawały. Zatrzymał się ostatni i powiedział: „Tylko ten ostatni ma obowiązek się zatrzymać i zabrać”. I zabrał nas. I ten Ruski do nas mówił, że mamy wolną Polskę, że mamy swoje pieniądze, że wszystko już wraca do normy.
Dowiózł nas do Bydgoszczy, a tam na rynku na wieży w kościele byli dwaj niemieccy snajperzy, którzy się już właściwie poddali, że zginą, że będą zastrzeleni, i oni celowali w polskich oficerów i w ruskich oficerów. I coraz to tu zabili, tu zabili. Nie wiedzieli, skąd. Wreszcie się zorientowali, że stamtąd. Nas uprzedzili, żeby uważać, bo z wieży strzelają. I w Bydgoszczy pierwszy raz, że tak powiem, zarejestrowałem się, dostaliśmy talony na obiad, tam nas skierowali do RGO (to się chyba tak nazywało), punkt żywienia, spisali nas i dali nam chyba po pięćset złotych, chyba coś takiego, tak pamiętam. [...] No i kierunek do Warszawy, pociąg i tak dalej. Był taki, który wiózł przęsła mostowe, żelazo. Myśmy wsiedli do tego pociągu i każdy z nas był w dziurze przęsła. Takie trójkątne były, tak że nie można się było ani położyć, ani usiąść, tylko można było w kucki jechać. Kocem żeśmy się przykryli. Przez noc jechaliśmy, a nad ranem, jak się rozwidniło i ten koc zdjąłem, to koc tak był sztywny, jakby był z metalu, taki zmarznięty był, biały, szronem pokryty.
Dojechaliśmy do Łodzi chyba. Od Łodzi był pierwszy prawdziwy pociąg osobowy. O Jezu! Jakie szczęście, normalny pociąg! Z tym, że bez szyb, tylko dykty albo materiał taki, który zasłaniał okna. Wszyscy ogromnie rozochoceni, wszyscy częstowali – i kiełbasa, i mięso, i wódka, i wszystko. Ach, w ogóle sama radość! Tak przyjechałem do Warszawy-Włochy. Warszawa centralna to były Włochy. Pierwsze co wyszedłem, to wielki plakat na parkanie: „Śmierć bandytom spod znaku AK!”. To było na dzień dobry. Oczywiście, żadnej komunikacji, samochody były takie studebakery amerykańskie, pamiętam... co woziły od dworca do dworca z Warszawy. „Na Pragie! Na Pragie!”, takie okrzyki tam wydawali. No i się takim samochodem przyjechało do domu i zaczęło się życie, że tak powiem, normalizować.
Tak.
Tak, było wszystko. Wszystko wróciło do normy.
- Pana rodzina tam mieszkała już wtedy?
Matka i ojciec.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy spotkał się pan z represjami?
Nie. Nigdzie nie podawałem, nigdzie się do niczego nie przyznawałem.
Nie. A po co, do czego, po co to komu było potrzebne?
Warszawa, 20 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Aha, i jeszcze co ciekawe. Właśnie jak powiedziałem, jak folksdojcze w obozie trzymali wartę, to powiedzieli tak: „Kto był w AK, niech się nie przyznaje, bo Ruscy wieszają na balkonach i na latarniach”. Jeszcze byli tacy naiwni, bo z jednej to byli mordercy, z drugiej strony to byli ogromnie tacy systematyczni, zapięte wszystko na ostatni guzik, że oni zostawiali policjanta-żandarma z psem na stacji, a z naszego obozu do stacji to było jakieś osiemset metrów, bo on przekaże władzę Ruskim ten Niemiec. Jakie oni mieli pojęcie, kto to są Ruscy. Jak nas wprowadzili już do wsi, chorągiewki kazali nosić, to wyprowadzili wszystkie kobiety niemieckie z dziećmi, ani jednego mężczyzny nie widziałem, a ich cały tumult szedł, tych Niemek z dziećmi, a później tylko słyszałem karabiny maszynowe i już nikt nie wrócił. Ale to były pierwsze kilometry niemieckiej ziemi, gdzie weszli Ruscy i brali odwet.
Co tam jeszcze było takiego ciekawego? Ano to, że na tę wieś spadł pocisk, zabiło komendanta ruskiego i zaraz się drugi znalazł. I oczywiście, Ruscy jako to Ruscy, więc zaraz dużo wódki, dużo picia. Nas częstują tą wódką, my nieprzyzwyczajeni do tego, to człowiekowi zaraz się zaczęło w głowie kręcić. Zobaczyli, że są dziewczyny, no to:
Diewuszki, pojdietie s nami. To jedna uciekła, druga to, trzecia tamto. A któraś mówi: „Ja jestem żona. – Czyja?”. Na mnie pokazuje, że jest moja żona. A on mówi: „To chodź tutaj
pod wał”. Mówię: rany boskie, zastrzeli mnie. A
pod wał po rusku to „do piwnicy”. I wpędził mnie do piwnicy. Patrzę, w piwnicy jeden
dońszczyk smaży placki na patelni, tak te placki do góry podrzuca i na patelnię i coraz to do pokoju nosi. To sobie obliczyłem, że jak podrzuci, pójdzie do pokoju i wróci, to ja przez ten czas zdążę wyskoczyć. I tak było. Jak on poszedł, to wyskoczyłem, wpadłem do wsi, gdzie nasi byli w izbie i mówię, co tam się dzieje. Zrobił się straszny tumult z tego wszystkiego. Akurat tam byli Ruscy z frontu, którzy przyszli na zluzowanie, starsi ludzie i tak im było nieprzyjemnie, bo tam była dobra komitywa. Jak to powiedziałem, co tam się wyprawia, to ci Ruscy nie wiedzieli, jak... Przykro im było po prostu, inni ludzie byli. W każdym razie dziewczyna nie dała się temu Ruskowi, uciekła, to ten ruski komendant powiedział, że wszyscy pójdą, a jej to nie wypuści. To ją babki przebrały za taką starą babinę, chustkami, to tamto. On przy furtce stał i przepuszczał, przepuszczał, przepuszczał i ją też przepuścił, nie poznał. Z powrotem wszystkich cofnął. I ją rozpoznał. Jak ją ci walnął w głowę pistoletem, głowę jej rozwalił, krew się lała. Boże, co to było... [W końcu ją uwolnił, była ranna].
Było zimno, padał duży deszcz. Na koniu jechał Ruski i nas prowadził. Była sroga zima, a były roztopy, pierwsza odwilż była. Do tego stopnia, że żeśmy się w ziemię zapadali, nie było jak iść, a rowem płynęła woda, to myśmy w tej wodzie tym rowem [brnęli]... To był chyba marzec.
Wprowadzili nas do majątku i Ruscy, oczywiście, zamordowali właścicielkę i właściciela. Brama była żelazna, to brama była wyrzucona, bramy nie było, tylko stały dwa filary, to ona stała jako jedna figura naga, a on nagi stał na drugim słupie. Kiedy nas wprowadzali, kazali się na bok cofnąć i czołgi jak oszalałe wyjeżdżały. Dymu, huku, tych czołgów porozjeżdżało się nie wiadomo gdzie. Nas wprowadzili pod spód gdzieś, pod taki budynek, takie zejścia, jak to dziś są garaże, takie jak się z ulicy wjeżdża i zaraz pod willą garaż, to nas w takie coś wprowadzili. Ale było ciemno, po ciemku nas wprowadzili, ale już brzask się robił. Nam się spać chciało, zmęczeni byliśmy i tak dalej. Patrzę, a tu huk, huk... Okazuje się – nad nami konie stały. Deski były grube i jak konie sikały, to nam na głowy leciało. To były straszne rzeczy w ogóle.
Polacy, którzy zostali wyprowadzeni przez oddziały frontowe gdzieś poza zabudowanie naszych baraków, naszego obozu, zostali wypędzeni ładnych parę kilometrów. Jak później się dowiedziałem, przechodzili z rąk do rąk, niektórzy nawet życiem to przypłacili. Tak że moje schowanie z bratem na górze w budynku, gdzie się znalazłem z Ukraińcami, miało dobre strony, bośmy przeżyli, przeszli to.
Już mówiłem o Sowietach, którzy wolność nam, że tak powiem, wywalczyli. Więc wzięli nas do tak ciężkich robót, do kopania rowów. Jak mówiłem padały deszcze, bo była odwilż, ale ziemia była potwornie zmarznięta i tak jak ja na przykład kilofem uderzałem, bo łopata to w życiu by nie weszła w ziemię, tylko kilofem trzeba było uderzać, ta wszystka woda, to wszystko na mnie pryskało. Przecież to marzec, to i zimno. Oni sobie z tego nic nie robili. Praktycznie tego dołu nie potrafiłem wykopać. Nie byłem do takiej roboty przyzwyczajony. Jeść nam nie dali, człowiek głodny, godzina dwunasta w południe i szedł taki z worem na plecach Rusek, rzucał ten wór, można było ręką sięgać. I co to było? To był chleb-glina, gdzie były plewy z wymłóconego zboża. I te plewy w jakimś mazidle razem to wzięte. Ani smaku, ani nic, człowiek tylko dziąsła dziurawił. Nie do jedzenia, człowiek był kompletnie głodny. Trzeba było uciekać. Zacząłem się poważnie rozglądać, żeby z powrotem do Niemców się dostać. Przecież tu człowiek zginie w ogóle. Ja, brat mój i jeszcze jeden obozowy kolega tośmy w nocy uciekli od Ruskich. Ryzykowaliśmy życiem.
Nasza ucieczka wyglądała w ten sposób, że przygotowaliśmy swoje rzeczy tak, żeby można było wziąć te niezbędne, cośmy mieli na uchodźctwie i już nie układać się do snu, tylko bliżej drzwi i tak po cichu i po nocy. Ryzykuje się jakąś wartę, bo ci Ruscy gdzieś jakąś wartę trzymają, żeby to przejść i uciec stąd. I to nam się udało. Uciekamy, uciekamy, ale idziemy w ciemno i w ciemny kierunek w ogóle. Słyszę, że idzie jakiś tumult narodu, ktoś idzie. Ale mieliśmy opaski biało-czerwone... Chyba mieliśmy te opaski, ale w nocy i tak nie widać. A to szli Niemcy, Niemców pędzili, cywilów, przeważnie kobiety do kopania dołów. Niemcy nas nie widzą, ale widzą, że to sylwetki, po niemiecku do nas mówią, żeby tam nie chodzić, bo tam jest
Brandwacha rosyjska i zabiją. Patrzę – trzy stogi siana z zeszłego roku stały nie ruszone na polu i myśmy weszli w ten stóg. Ja czuwałem, a oni obaj spali, ale całe szczęście, nie chrapali. Słyszałem, jak przyszli Ruscy, stanęli koło tego stogu, rozmawiali, palili papierosy, więc jak zapalniczkę zapalał, to widziałem ogień i błysk. Od brata wziąłem zegarek i zdawało mi się, że on za głośno cyka, to go ręką zatkałem, żeby ci Ruscy nie [usłyszeli]. Zabiliby nas, mowy nie ma nawet. W końcu rano sam usnąłem. Kiedy się przebudziłem, już biały dzień. Ze stogu żeśmy wyszli, otrząsnęli się i idziemy. Taka droga była, Ruscy jakieś pięćdziesiąt do stu metrów stali na posterunku, machnęli, to myśmy im ręką machnęli i żeśmy poszli do szosy. Szosa prowadziła na Bydgoszcz. Pamiętam, osiemdziesiąt cztery kilometry do Bydgoszczy. Jechały ruskie samochody i myśmy ich zatrzymywali, ale one nie stawały. Zatrzymał się ostatni i powiedział: „Tylko ten ostatni ma obowiązek się zatrzymać i zabrać”. I zabrał nas. I ten Ruski do nas mówił, że mamy wolną Polskę, że mamy swoje pieniądze, że wszystko już wraca do normy.
Dowiózł nas do Bydgoszczy, a tam na rynku na wieży w kościele byli dwaj niemieccy snajperzy, którzy się już właściwie poddali, że zginą, że będą zastrzeleni, i oni celowali w polskich oficerów i w ruskich oficerów. I coraz to tu zabili, tu zabili. Nie wiedzieli, skąd. Wreszcie się zorientowali, że stamtąd. Nas uprzedzili, żeby uważać, bo z wieży strzelają. I w Bydgoszczy pierwszy raz, że tak powiem, zarejestrowałem się, dostaliśmy talony na obiad, tam nas skierowali do RGO (to się chyba tak nazywało), punkt żywienia, spisali nas i dali nam chyba po pięćset złotych, chyba coś takiego, tak pamiętam. [...] No i kierunek do Warszawy, pociąg i tak dalej. Był taki, który wiózł przęsła mostowe, żelazo. Myśmy wsiedli do tego pociągu i każdy z nas był w dziurze przęsła. Takie trójkątne były, tak że nie można się było ani położyć, ani usiąść, tylko można było w kucki jechać. Kocem żeśmy się przykryli. Przez noc jechaliśmy, a nad ranem, jak się rozwidniło i ten koc zdjąłem, to koc tak był sztywny, jakby był z metalu, taki zmarznięty był, biały, szronem pokryty.
Dojechaliśmy do Łodzi chyba. Od Łodzi był pierwszy prawdziwy pociąg osobowy. O Jezu! Jakie szczęście, normalny pociąg! Z tym, że bez szyb, tylko dykty albo materiał taki, który zasłaniał okna. Wszyscy ogromnie rozochoceni, wszyscy częstowali – i kiełbasa, i mięso, i wódka, i wszystko. Ach, w ogóle sama radość! Tak przyjechałem do Warszawy-Włochy. Warszawa centralna to były Włochy. Pierwsze co wyszedłem, to wielki plakat na parkanie: „Śmierć bandytom spod znaku AK!”. To było na dzień dobry. Oczywiście, żadnej komunikacji, samochody były takie studebakery amerykańskie, pamiętam... co woziły od dworca do dworca z Warszawy. „Na Pragie! Na Pragie!”, takie okrzyki tam wydawali. No i się takim samochodem przyjechało do domu i zaczęło się życie, że tak powiem, normalizować.
Tak.
Tak, było wszystko. Wszystko wróciło do normy.
- Pana rodzina tam mieszkała już wtedy?
Matka i ojciec.
- Proszę jeszcze powiedzieć, czy spotkał się pan z represjami?
Nie. Nigdzie nie podawałem, nigdzie się do niczego nie przyznawałem.
Nie. A po co, do czego, po co to komu było potrzebne?
Warszawa, 20 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk