Jerzy Gruszczyński "Janusz"
[Nazywam się] Jerzy Gruszczyński, urodzony w 1927 roku. Mieszkaliśmy w centrum Warszawy […].
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, co pan pamięta? Kim byli pana rodzice?
Pamiętam wszystko. Pamięć starych historii jest bardzo trwała. Zapomina się, co się teraz robi, a co się robiło pięćdziesiąt lat temu, to pamiętam bardzo dobrze, nawet dni, godziny, minuty. Rodzice byli niezamożni. Ojciec był cukiernikiem, mama pracowała tylko dorywczo, tak że nie byliśmy zamożni. Dlatego mieszkaliśmy w centrum Warszawy. Nie w samym Centrum – bo Centrum to Krakowskie Przedmieście, Marszałkowska, Aleje Ujazdowskie, Jerozolimskie – ale, powiedzmy, [niedaleko]. Mieszkania były strasznie drogie. Ojciec pracował, zarabiał na życie. Chodziłem do szkoły, ukończyłem pięć klas szkoły podstawowej. Nazywało się to szkołą powszechną,
Volksschule – mam jeszcze świadectwo. To były polskie szkoły, ale nazewnictwo niemieckie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny 1939 roku?
W pierwszy dzień [wojny] miałem jedenaście lat. Dokładnie byłem na trzecim piętrze na ulicy Chłodnej. To była główna ulica między wschodem a zachodem, przedłużenie dzisiejszej trasy W-Z. […] Około godziny dziewiątej był alarm. Spiker mówił przez radio, żeby zejść do piwnicy, żeby się chować, bo jest alarm. Byliśmy pewni, że to alarm próbny, bo już [wcześniej] były próbne alarmy. Cały czas waliły się na nas bomby, a myśmy o tym nie wiedzieli. Mówili, że to specjalne wybuchy w trotylu, jakieś sztuczne granaty i tak dalej… To wszystko nieprawda, to ludzie ginęli. Naloty były do wieczora. Mówiło się: „Na miasto Warszawę”. „Alarm! Alarm! Dla miasta Warszawy” – słuchałem wszystkich odezw przez radio.
Na wieczór, gdzieś około siódmej, ósmej, jak ustały naloty mama mnie zabrała [na zewnątrz]. Obok placu Teatralnego jest ulica Wierzbowa, a na lewo Trębacka […]. Pamiętam bardzo dobrze. Była zwalona kamienica, zerwana bombą burzącą. Były pokoje, w których stało tylko łóżko, prawie nie było podłogi, tylko to łóżko stało jakimś cudem. Dopiero wtedy zrozumiałem, że to naprawdę jest wojna, że to nie są chichy-śmichy, tylko giną ludzie i tak dalej… Przez cały okres wojny mieszkaliśmy w mocnej kamienicy. Było u nas dużo ludzi, bo to była mocna kamienica, która stoi do dnia dzisiejszego na ulicy Chłodnej 41 w Warszawie. Waliły się bomby, wciąż tylko wycia syren i gwizd spadających bomb. Jak leci bomba, to jest gwizd, wybuch i czeka się nie wiadomo na co, na śmierć, na kalectwo. Nie chodziliśmy z mamą do piwnicy, bo się bała. Powiedziała, że jak zasypie, to człowiek będzie cierpiał, może będzie ranny i nikt nie udzieli pomocy. Tak było w wielu przypadkach. Zburzyła się kamienica, ludzie byli w piwnicy i nie mogli odkopać. To nie są żarty. Wszystko już o tym wiedzieliśmy.
Od razu był głód. Muszę pochwalić moją mamę, która chodziła ze mną i razem z ludźmi rozbijaliśmy sklepy. Tam gdzie domy były rozbite, już nie było co ratować […]. Mama gotowała zupę i rozdawała ludziom. W Warszawie było mnóstwo ludzi. Spali na betonie w bramie kamienicy, na podwórku, na schodach – gdzie się tylko dało. Mieszkaliśmy na Chłodnej, to była polsko-żydowska dzielnica. Przed wojną co trzeci warszawiak był Żydem. To jest prawda. A w tamtej dzielnicy w kamienicy na Chłodnej było mniej więcej pół na pół. Wszyscy uciekali do piwnicy, tak że nie można było nawet wejść, tak była zatłoczona. Żydzi śpiewali swoje melodie talmudowskie, a u nas śpiewało się „Pod Twoją obronę” i tak dalej… W pierwszych dniach mama zaraz zrobiła ołtarzyk. Wszędzie w domach robiono ołtarzyki, ludzie przychodzili się modlić. Była jakaś figurka, obrazek – ludzie przychodzili, nawet i Żydzi przychodzili modlić się razem z nami. Tak było. Śmierć zagraża – nigdy nie wiadomo, kiedy się zginie. Około 8 czy 9 września przyszła noc i Niemcy strzelali z ciężkich dział kolejowych. Jedno działo było ustawione na dwóch torach, bo to były ciężkie działa, siła pocisku mniej więcej tak jak bomby. W dzień były naloty samolotów, a w nocy ostrzeliwania z dział artylerii ciężkiej. To była gruba lufa, wysoka na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów. W lufie mógł stanąć skulony człowiek. Tego dowiedziałem się po wojnie, wtedy nic nie wiedzieliśmy. Chcę powiedzieć, że byłem dzieckiem. To co mówię, to są moje własne odczucia. […] Była masa ludzi, jedni przechodzili w prawo, inni w lewo i nie wiedzieli gdzie. Wszyscy uciekali, jedni z Warszawy, drudzy do Warszawy. Był straszny zamęt, popłoch, głód. Nic nie można było kupić, tylko rozbić sklep albo normalnie umrzeć z głodu. Rozbijało się i mama gotowała. Któregoś dnia września przyszedł kuzyn i mówi: „Ciociu, niech ciocia mi coś da, bo wiem, że ciocia tutaj rozdaje zupę”. – „No tak, ale nie ma tej zupy. Już ludzie wzięli”. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, że jadł suchy ryż.
Nie było wody. Chodziłem do filtrów warszawskich […], skąd była podawana woda. Chodziłem, a miałem jedenaście lat. To kawał drogi, z trzy, cztery kilometry. Mama się denerwowała, bo mnie nie było ze dwie godziny. Musiałem stać za kolejką z czajnikiem na wodę po dwa, trzy litry. Tak było… Człowiek przez to szybciej wszedł w życie, stawał się coraz bardziej samodzielny. Byłem jedynakiem i – mówiąc szczerze – tak naprawdę maminsynkiem. Potem życie od razu kazało być dorosłym człowiekiem i myśleć po trzeźwemu. Czasem się weszło na ulicy w jakąś bójkę, to mama zawsze mówiła, żeby nie uciekać, bo postrzelą. To wszystko działo się przed Powstaniem. [Należało się] przewrócić, odczekać, aż to wszystko minie, udawać zabitego czy rannego, żeby się nie ruszać.
Do szkoły chodziłem na Miodową. Blisko pomnika Powstańców Warszawy na placu Krasińskich, gdzie powstańcy wchodzili do kanału. W szkole uczono nas, co robić w czasie nalotu, jak zejść do piwnicy. [Mieliśmy] ćwiczenia, żeby nie robić paniki, żeby nie płakać, nie awanturować się i tak dalej. Takie było życie, zupełnie nienaturalne, niepasujące do dzisiejszej rzeczywistości. [Pamiętam] wiele różnych historii.
- Czym zajmował się pan przed Powstaniem? Nadal chodził pan do szkoły?
Zima z roku 1939 na 1940 była straszna, mróz w Warszawie dochodził do trzydziestu pięciu stopni. Nie było węgla, nie było czym opalać, więc żadna szkoła nie była czynna, chyba że jakieś prywatne, bo prywatne średnie szkoły były opłacane. Miałem przerwę, wszyscy warszawiacy mieli przerwę. Zacząłem chodzić w 1940 roku, w 1942 ukończyłem szkołę powszechną,
Volksschule – mam jeszcze zaświadczenie ze szkoły, nie wiem jakim cudem wzięło się u mnie z Powstania […].
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
Miałem kolegów, którzy byli w AK. Bardzo dobrze wiedziałem, od 1942 roku prosiłem (miałem wtedy trzynaście lat), żeby mnie wpisali, wciągnęli [do organizacji]. „Nie, ty głupi jesteś, za [duży] frajer, szczeniak jesteś po prostu”. Tak to nazywano, bo człowiek był młody, takie dziecko. Potem zdarzyła mi się bardzo nieprzyzwoita historia. […] Uczyłem się grać na akordeonie. Jeździłem tramwajem na Czerniaków do gościa, który nie grał na akordeonie, ale miał harmonię. Grał, a ja tylko powtarzałem melodię. W ten sposób się uczyłem, ze słuchu (do dzisiejszego dnia gram tylko ze słuchu, gram i prowadzę jeszcze chór). Przyszedłem kiedyś: „Jurek, chodź”. Postawili herbatę. Co się okazuje, było dwóch Niemców z Wilanowa (czy to byli gestapowcy, nie mam pojęcia). [Powiedzieli] do mnie: „Jurek, Jurek! Przynieś pół litra wódki”. Były tam dwie dziewczyny, Polki – prostytutki. [Chcieli] pół litra wódki. Wybiegłem, wsiadłem na rower (bo mieli rowery) i gdzieś tam pojechałem. Wódkę można było wszędzie kupić. Człowiek się tylko na ulicy spytał, gdzie jest wódka, to powiedzieli. Oczywiście bimber, innej wódki nie było nawet w sklepach. W restauracjach też był bimber. Jeden z tych gestapowców (nie wiem, czy to gestapowcy, wiem, że byli z Wilanowa) przymilał się do tej dziewczyny, wziął ja na kolana, oczywiście obmacywał. Tak było. Był pijany i ja po cichutku wyjąłem mu pistolet z kabury i… jednym słowem miałem pistolet.
- Pamięta pan, jaki to był pistolet?
Tak, to był niemiecki walter. Oni wszyscy mieli waltery, bardzo dobre pistolety. To było na jesieni w 1943 roku. Pistolet pomógł mi wejść do AK. Wciągnęli mnie, przyjęli, składałem przysięgę. Jest taka ulica Koźla, która idzie wzdłuż ulicy Krakowskie Przedmieście od Miodowej i wychodzi przy Prokuraturze Generalnej. Miałem masę kolegów, bardzo dużo z różnych dzielnic, z różnych środowisk, byli nawet Ukraińcy. Miałem kolegę Ukraińca, którego ojciec nie wiem, co robił, dosyć, że się tam kręcił, starał się, żeby coś zarobić, żeby z czegoś żyć, bo nie było z czego. Zupełnie odrębną jest sprawa Żydów. Moim zdaniem więcej mi się należy, większe [mam] zasługi za pomoc Żydom niż za walkę w AK, chociaż byłem ranny, wielu kolegów koło mnie poległo. Ale Żydom pomagaliśmy naprawdę. Ale nie ma dowodów, kolegów nie mam, nikogo nie mam, nie jestem w Warszawie, nie kontaktuję się z nikim i nie ujawniam tego. Tak faktycznie było.
- Jak wyglądało pana życie po przyjęciu do oddziału?
W ogóle trudno powiedzieć, że to był oddział. Byłem zapisany i wciągnąłem jeszcze trzech kolegów. Tak samo poszliśmy i zdawaliśmy. Przyjęcie do AK było na podstawie koleżeństwa. Innego nie było, nikt nikomu nie kazał, nie zapraszał. Nie było ani odezwań, nic nie było. Kolega [przyprowadzał] kolegę, gwarantował za niego, mówił, że taki i taki, mówiło się życiorys, potem składanie przysięgi i to było wszystko.
- Gdzie składał pan przysięgę?
W samym centrum Warszawy na ulicy Koźlej. […] Od Krakowskiego Przedmieścia wychodzi wąska uliczka i kończy się na Miodowej.
- Jak pan wspomina przygotowania do Powstania? Wiedział pan, że będzie?
Jak ja już wiedziałem, to wszyscy wiedzieli. Taka jest prawda. Miesiąc, a nawet i więcej przed Powstaniem już mówili, że będzie Powstanie. Byliśmy przygotowani. Armia Krajowa w ogóle szykowała się do przejęcia władzy cywilnej. Nie wojskowej, tylko cywilnej. Wojskowej nie, bo była armia radziecka, żeśmy nie wiedzieli, że nas sprzedali w Teheranie.
- Jak pan pamięta ostatnie dni przed Powstaniem?
Dużo wiem z literatury i mogę plątać, bo to wszystko się plącze. W Warszawie było wielkie podniecenie. Niemcy wiedzieli wszystko, mieli swoje wtyczki w naszej organizacji. Na ulicach ludzie rozmawiali o tym zupełnie otwarcie, że Powstanie na pewno będzie, tylko nie wiadomo kiedy. Miało być 31 lipca, ale przełożono na 1 sierpnia (to już wiem z literatury). Myśmy już czekali, trzy dni w ogóle nie wychodziło się z domu, tylko czekaliśmy na wezwanie do Powstania. Z centrum Warszawy byliśmy wysłani właśnie na Ochotę, a ja z Ochotą w ogóle nie byłem [obyty], nie miałem związku. […] Było wielkie podniecenie. Nieraz były na ulicach strzelaniny. Niektórzy nie wytrzymywali nerwowo, a już dostali broń. W ogóle nie było broni. Kto dostał, wypił sobie trochę i poszedł, odważny gieroj. Były zupełnie niepotrzebne scysje z Niemcami. Ale Polak jest gorący i myśmy na tym tylko tracili.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania?
O ósmej czy dziewiątej rano przyszedł kolega i mówi: „Jurek, zbierajcie się, idziemy na Powstanie”. – „Gdzie?”. – „Ano na Ochotę”. – „No dobra”. Zawołaliśmy jeszcze dwóch lub trzech (nie pamiętam) kolegów […]. Nie szliśmy razem, bo to było niebezpieczne. Nas było pięciu. Pięciu młodych ludzi to jest już podejrzana sprawa, to już jest źle. Żeśmy szli pierwsi – ja z Romkiem Wyrzykowskim, za nami szli ci trzej. Kierowaliśmy się tylko ruchem ręki, jeden do drugiego, żeby nie razem. Jak szła żandarmeria, to zaraz
Hände hoch!. Rewidowali, sprawdzali dowody i tak dalej… Chcieliśmy tego uniknąć, bo szliśmy na placówkę, konkretnie na plac Narutowicza. […] Jest tam kościół, dom zbudowany dzięki inicjatywie Gabriela Narutowicza. Stoi do dzisiejszego dnia – duży budynek. Wtedy było w środku trzystu Niemców, a myśmy byli wszędzie wkoło, w okolicznych domach.
- Co pan wziął ze sobą do Powstania?
Wziąłem tylko ten jeden pistolet. Też ze strachem, bałem się, bo jakby złapali na ulicy z tym pistoletem, to by od razu rozstrzelali. Tu, gdzie teraz jest Dworzec Główny (nie Centralny), jest plac Zawiszy […] Polacy rozpoczęli rozróbę. Jechała ciężarówka z Niemcami i zaczęli do nich strzelać. Oczywiście Niemcy odpowiedzieli ogniem, bo wszyscy mieli broń, a u nas ile tej broni było? Na szczęście spóźniliśmy się parę minut, być może nawet bym nie żył, poszedłbym w pierwszym rzucie na dom Narutowicza. Niemcy byli przygotowani, siedzieli w oknach, w drzwiach, na dachu z karabinami maszynowymi. Jak nasi wybiegli z ulicy Wawelskiej, to Niemcy od razu zaczęli strzelać – kilku położyli, kilku było rannych i chyba dwóch zabitych na miejscu. Ani jeden nie dobiegł do budynku Narutowicza. Tak żeśmy nazywali, w tej chwili to akademik. Tak się rozpoczęło…
W tym dniu mieliśmy dyżur. Najpierw pilnowaliśmy na drugim piętrze, czy nie ma „gołębiarzy”. „Gołębiarze” to Niemcy, folksdojcze i inni, którzy strzelali do ludzi. Pilnowaliśmy, żeby było bezpieczniej wszystkim ludziom. Na noc dano nam posterunek przy bramie na Wawelskiej (pamiętam, żelazna brama) i tam żeśmy przesiedzieli całą noc. Trzeba tutaj dodać, to taka mniej skromna rzecz, że dwa dni nic nie jadłem i w ogóle nie spałem. Tak że człowiek był przemęczony, ale był młody, to tego nie czuł. Wszystko było w porządku. Taki był porządek. Myślę, że żyję dzięki temu, że się spóźniłem.
- Co działo się z panem później?
Potem żeśmy wyszli na dzielnicę Szczęśliwice i tam rozpruliśmy niemiecki posterunek. Pozabijaliśmy wartowników i dalej w kierunku Pruszkowa poszliśmy [torami] kolejki (teraz nazywa się WKD – Warszawska Kolejka Dojazdowa). Odchodzi blisko Dworca Głównego, bo dzisiejszy Dworzec Centralny nazywał się Dworzec Główny. Niemcy nas cały czas oświetlali rakietami. Ale jak nas nie widzieli, to żeśmy jakoś szli. Myśmy wyszli gdzieś o pierwszej. Muszę jeszcze dopowiedzieć, że przedtem zrobiono zbiórkę. Na dwóch podwórkach zebrało się nas około pięciuset chłopców i dorosłych, ale przeważnie byli to ludzie młodzi, w osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu procentach. Okazało się, że mieliśmy tylko dwa pistolety maszynowe i kilka kbk-ów, czyli zwykłych karabinów wojskowych. Dano nam po dwa granaty „filipinki”, zrobione dosłownie z puszek od konserw. Były dwa kosze z nabojami do karabinu i kazali brać te naboje. Byłem w koszuli i marynarce. Wsunąłem koszulę mocno w spodnie, zawiązałem i wsypałem sobie naboje między ciało i koszulę. Miałem chyba z dziesięć kilo, nie wiem, ile było tych naboi. Tak uzbrojony, że tak powiem, ruszyłem na wojnę. W drodze żeśmy złapali dwa wagony kolejki WKD […] Wsiedliśmy. Kolejki obracały trzy razy, aż dowieźli nas do miejscowości Reguły. Z Reguł jechałem drugim czy trzecim razem, ostatnim rzutem, bo nie wszyscy się zmieścili. Między innymi były dwie ranne osoby, jedna dziewczyna ranna w udo, ale szła jeszcze z tą kulą w nodze. Stamtąd szliśmy w stronę majątku Pęcice. […] Ludzie wychodzili z chałup, jak nas widzieli, bo to było jakieś 500 – 600 chłopa, jednym słowem. Nie mówię o dziewczynach, bo ich było mało.
Chyba 3 września, tak mi się zdaje. To była zwykła, wiejska droga. Ludzie wychodzili z chałup. Pamiętam, była piąta, szósta rano, jeszcze było szaro, ale było ich dobrze widać. […] Wychodzili i dołączali do nas. Około trzy czwarte grupy poszło na prawo, były tam stawy, pamiętam. Przeszli koło tych stawów, bo szli na Wilanów. W ogóle myśmy szli na Lasy Kabackie, to są lasy za Wilanowem, Puszcza Kabacka. Obchodziliśmy wkoło, bo nie wiadomo, jak iść, gdzie są Niemcy. Szła dziewczyna (z mlekiem, czy po mleko) i pytali, czy w tym majątku są Niemcy. Powiedziała, że nie ma. A byli. Większa część poszła normalnie, koło stawu, obeszli wkoło i poszli. My zostaliśmy i [skierowaliśmy się] na majątek Pęcice. Zostało nas około 120, może 130 osób. Po dwóch godzinach żyło już tylko dziesięciu, a resztę Niemcy powystrzelali. Kule gwizdały koło uszu. Mnie cudem [minęły], chyba Bozia kazała żyć. Jeszcze świetlne pociski – widać, jak leci kula, widać błysk. Były bardzo dramatyczne chwile. Biegliśmy tyralierą, wielką gromadą. Nie kupą, razem, ale rozproszeni. Przewraca się chłopak w moim wieku, może młodszy, nie wiem. Krzyczy: „O mamo kochana! Mamo, jak mnie boli brzuch! Boli!” – dostał chyba w brzuch. Chciałem wrócić, ale mówili, żeby się nie zatrzymywać i absolutnie nikogo nie ratować. Tak żeśmy zrobili, nikogo nie ratowaliśmy. Po tym wszystkim Niemcy chodzili i dobijali na polu tych, którzy byli ranni. Dobiegłem do samego majątku. Pamiętam tylko tyle (to się utrwala na całe życie), że było nas może z dziesięciu lub piętnastu i byliśmy od [strony] stodoły lub obory. Szykowałem granat, żeby rzucić do środka. Jeden z chłopców powstaje, wybiega i mówi: „Koledzy! Naprzód! Za Ojczyznę!”. Dosłownie takie wielkie słowa. Myśmy się poderwali, ale za chwilę patrzę, on już się przewrócił, już nie żyje. Koło mnie zrobiło się pusto, jestem sam jeden.
Nie było gdzie iść, nie było sensu. Wycofałem się do brzegu. Okazało się, że ze 130 jest nas wszystkich około dziesięciu, w tym były dwie dziewczyny. Jesteśmy w rowie, z którego trzeba się wydostać, uciekać z tego majątku, bo za chwilę przyjdą i nas powybijają. Nie mamy broni, nie mamy się czym bronić, wszystkich nas powybijają. Zaczęliśmy uciekać. To co mówię, dowiedziałem się już z literatury. Ktoś do nas strzelał. Myślałem, że strzela z granatnika. To taka broń, że stoi lufa i strzela. Tymczasem strzelał z czołgu. Ten „piernik” chyba na mnie się uparł. Co ubiegnę parę metrów, to łup! i tylko chowam głowę jak najniżej ziemi. Raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty… To wszystko trwało godzinami. Ja tu opowiadam, a to trwało godzinami. Ktoś mnie łapie za nogę i ciągnie w tył. Myślę: „Przecież tu nikogo nie ma, jestem sam jeden”. Oglądam się, patrzę, a stopa całkiem rozwalona. But [zniszczony], krew cieknie.
Wszystko było jasne. Siadam i myślę: „To już jest koniec. Zabiją to zabiją, trudno”. Siadłem i już się nie chowałem. Wyjąłem ten odłamek. Trzydzieści, czterdzieści metrów ode mnie był kolega. „Kazik, wracaj się! Kazik, wracaj się!”. Miał na tyle odwagi, że zawrócił. Z tego czołgu już wtedy nie strzelali. Doczołgaliśmy się do jakiejś chałupy, bo ledwo chodziłem. Pamiętam fragmentarycznie, przez mgłę. [Było] tam małżeństwo i dwoje dzieci. Wszystkie naboje i dwa granaty miałem przy sobie. Nic nie rzuciłem, nie było gdzie, na co i komu. Gospodarz mówi: „Panowie, idźcie stąd, bo za chwilę przyjdą Niemcy i nas wszystkich tutaj rozwalą”. Wszystkich – dzieci, jego, wszystkich razem. Faktycznie miał rację, nie było sensu tam być. Mówię: „Dobra, ale daj miskę, ja się trochę opłuczę, bo to niemożliwe”. Dał jakąś szmatę i zawinąłem tę nogę. Pamiętam, że przy studni zakopałem naboje i granaty. Pokazaliśmy mu, gdzie to leży, żeby wiedział. Musi wiedzieć, bo to jest jego i w razie czego [może wziąć]. Głupio zrobiliśmy, bo schowaliśmy się w snopie zboża. Tutaj nazywają to sztegi. Po wojnie dowiedziałem się, że Niemcy chodzili po tych snopach, strzelali na oślep i zabijali, bo kilku się tam schowało. Teraz [anegdota] o dziewczynach. Podobno cały czas jęczałem. Kolega mówi: „Jurek, ty tylko jęczałeś, ty w ogóle nie wiedziałeś, co się dzieje”. Nie wiedziałem. [Dziewczyny] przyniosły w garnku zupę. Już jej nie jadłem, absolutnie nie miałem siły, nie miałem chęci. Nie miałem żadnej chęci do jedzenia, ani w głowie człowiekowi [było], chociaż dwa dni w ogóle nic nie jadłem. Te dwie dziewczyny odniosły garnek do domu, chyba się namyśliły i przyszły z powrotem. Zaciągnęły mnie do szpitala. Mówię: „Gdzie do szpitala? Nas tu spotkają Niemcy, to nas zabiją. Mnie to mnie, ale was po co mają zabijać?”. Nie, one mnie zaciągną. Zaciągnęły mnie. To był szpital powiatowy w Pruszkowie. Od tego miejsca było z półtora kilometra. W ogóle nie mogłem chodzić i one mnie wlokły z tyłu. Przewróciły mnie na plecy, złapały za ramiona i ciągnęły po ziemi. Już nie było [odwrotu]. Mówię: „Zostawcie mnie, ja już… ja już mam dosyć wszystkiego. I tego życia, i tej rany, i tego bólu…”. Ta noga strasznie mnie już bolała. Jakoś mnie dociągnęły i w szpitalu zaraz mnie wzięli na stół operacyjny i zrobili operację. Obudziłem się następnego dnia.
Dobre. Obsługa była… darmowa. Przyszły dziewczyny i obsługiwały. Pielęgniarek już nie było, nic nie było, bo wszyscy się bali. Nie było salowych. Myśmy potem sami sprzątali w naszej sali. W szpitalu pomagaliśmy sobie nawzajem, co kto mógł. Dopowiem jedną rzecz. W latach osiemdziesiątych (to przeszło dwadzieścia pięć lat temu) pomyślałem: „Muszę znaleźć [sanitariuszkę, która mi pomagała]”. Pojechałem do Pruszkowa w czasie urlopu i szukam. Ale nie wiem w ogóle, jak ona wygląda, ile ma [lat] – wiem, że dwa lata starsza, więc jak ja 1927 rok, to ona rok 1925. Wiem, że była blondyna, wiem, że miała około 167 centymetrów wzrostu. Tak sobie przypominam przez mgłę. Znalazłem swój zapis, mam nawet wyciąg ze szpitala […]. Nie ma możliwości. Obszedłem wszystkich grabarzy w Pruszkowie, w Tworkach (to zakład dla umysłowo chorych) i [rozmawiałem] z grabarzami. Tylko z nimi można się dogadać, z tymi prostymi ludźmi, oni dobrze pamiętali. [Szukałem] na cmentarzu przy szpitalu powiatowym w Pruszkowie. Z tych starych lekarzy nie było nikogo, nie było z kim gadać.
Na drugi rok znów tam pojechałem, zaparłem się, żeby tę dziewczynę znaleźć. Miała wtedy około sześćdziesiątki albo więcej. To był taki czas […], że nie było żywności w Polsce, nie było nic. Wszedłem, ludzie stoją za mięsem na kartki. Stoję, kombinuję, co tu robić. Wziąłem trochę kiszki i kawałek chleba czy bułki, nie pamiętam. Siedzę, a kobiety sobie opowiadają. W końcu któraś do mnie mówi: „Pan chyba nie jest z Pruszkowa, bo my pana nie znamy”. – „Nie, ja nie jestem stąd. Jestem warszawiakiem, jestem z Powstania Warszawskiego”. Mówię im mniej więcej, że tutaj w Pęcicach byłem ranny. „Proszę pana! To Irena Sadowska!”. Od razu mi powiedziały, dały adres mniej więcej, pi razy drzwi. Poszedłem i znalazłem ją. Przedstawiłem się. Mówi: „Tak, panie, ja tutaj paru takich uratowałam jak pan”. Byłem tam jeszcze następnego roku. Tak po latach znalazłem dziewczynę, nie znając jej w ogóle, nie wiedząc kto, co, jak.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał zwyczajny dzień w czasie Powstania?
Będę mieszał literaturę, któraś jest mi znana, z życiem, które sam przeżyłem. Strach było wyjść na ulicę, ale myśmy byli przyzwyczajeni do strachu, przywykliśmy. Wiedzieliśmy, że nieszczęście można spotkać wszędzie. Zresztą myśmy byli nachodzeni przez gestapo, przez esesmanów, niemiecką policję. Myśmy mieszkali koło getta. Zawsze przychodzili i szukali szmuglu albo szmuglerzy. Mówię, że u nas nie ma. Byliśmy w środowisku bardzo niebezpiecznym, niesprzyjającym człowiekowi. Mama mówi: „Musisz ty się gdzieś ulokować i tutaj nie być. Bo tutaj… nie wiadomo, co tutaj człowieka czeka”. Na ulicy wciąż były rozróby. Powiedzmy, szło się ulicami, jak się nie zauważyło, to
Hände hoch! (ręce do góry!) – szczególnie do młodych ludzi.
Miałem szesnaście lat, to jeszcze się mnie nie czepiano. Ale ci z organizacji (osiemnaście, dwadzieścia lat), którzy ubierali się [charakterystycznie]: buty z cholewami, jasny płaszcz zapięty pasem [byli zatrzymywani]. Głupio robili, bo każdy wiedział, że to ktoś z organizacji, Niemcy też wiedzieli. Takich rewidowali na ulicach.
Hände hoch! (ręce do góry!),
Ausweis!, [pytali], co robi. Były łapanki. To było strasznie brutalne. Wojsko – Wehrmacht – okrążało ulice lub dwie, a esesmani i gestapo z tego zbiorowiska ludzi na ulicy wyciągali młodych ludzi na roboty na ulicę Skaryszewską w Warszawie. Na Pradze jest taka ulica do dzisiejszego dnia. Byli tam dzień, dwa, trzy, stamtąd do bud, czyli do samochodów i na dzisiejszy Dworzec Wschodni. Potem wywóz do Reichu na roboty. Też byłem w Niemczech na robotach, ale już później, po Powstaniu.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt z mamą?
Nie, mama już nie żyła. Mama zmarła w kwietniu 1944 roku na dwa miesiące przed Powstaniem. Takie były układy, że nie mogliśmy nic pomóc, ani żadnych leków [załatwić]. Chorowała na anemię złośliwą, na nią się nie umiera. To jest z biedy, szczerze powiedziawszy. Nie było żywności. Przez cale pięć, sześć lat myśmy nie widzieli ani nie smakowali mleka, ani serka, ani masła, mięsa – nic nie było. Jeździłem poza Warszawę […]. Co ja robiłem? Chodziłem do szkoły podstawowej na ulicę Miodową, miałem jakieś dwa, może trzy kilometry. Musiałem iść rano do szkoły, przyjść, zjadłem jaki taki obiad i pędziłem na dzisiejszy Dworzec Centralny. Wsiadałem do elektrycznego pociągu, który jeździł do Żyrardowa. W Międzyborowie (ostatnia stacja przed Żyrardowem) miałem przygotowane ziemniaki, buraki albo coś innego, dwadzieścia pięć kilo. Jako szesnastoletni chłopak musiałem to zatargać na plecach do pociągu.
Nie było peronu, tylko wysoki [nasyp], musiałem to wrzucić do wagonu i przyjechać do Warszawy. Z Dworca Głównego do naszego domu były ze trzy kilometry. Nie zawsze miałem pieniądze na tramwaj. Trzeba było to [wziąć] na plecy. […] Musiałem [nieść], bo nie było innego wyjścia. Mama wychodziła z tym na halę Mirowską i sprzedawała to w ciągu pół godziny. Taki towar to nie towar. Nie było obawy, że Niemcy zabiorą, bo miałem albo kartofle, albo buraki, albo marchew, za które Niemcy nie łapali. To nie był szmugiel, jednym słowem. Takie było moje życie. Przyjeżdżałem o godzinie siódmej do domu, zapalałem karbidówkę i odrabiałem lekcje. Byłem specem od karbidówki – lampa świecąca na karbid; musiałem oczyścić, zrobić, zalać wodą. Odrabiałem do dziesiątej, jedenastej. Przy karbidówce, bo u nas nie wolno było palić światła elektrycznego. Dozorca gasił światło i miał gdzieś – do dziesiątej, jedenastej nie wolno było świecić. Potem już światło było, ale musiałem iść spać, w końcu kiedyś musiałem iść spać. Codziennie tak. Ile tak można wytrzymać?
- Jak wyglądało wyżywienie w czasie Powstania?
W czasie Powstania wszyscy żywili się razem. Wyszła jakaś dziewczyna na Wawelskiej, pamiętam, i dała mi kawał chleba ze smalcem, coś do picia, herbatę czy coś innego. Takie było życie, gdzie się coś uszczknęło, to się zjadło. Nie było żadnych stołówek ani żadnych punktów zbiorowego żywienia. Nic nie było. Dziwię się, że ludzie w Warszawie nie poumierali z głodu. Nie wyobrażam sobie, jak oni żyli, wprost niemożliwe. Sam żyłem w tych warunkach, ale byłem młody. Starsi ludzie umierali z głodu.
- Pamięta pan, jak ludność cywilna reagowała na powstańców?
Różnie. Chyba zaraz padnie pytanie, po co to Powstanie? Tak to jest, takie jest odczucie dzisiejszych ludzi, którzy nie znają tamtej rzeczywistości. Myśmy chcieli się bić z Niemcami, chcieliśmy wolnej Polski. Wiedzieliśmy, że idzie armia radziecka, wojska sowieckie idą na Warszawę. Powstanie wybuchło we wtorek, a w niedzielę stałem na Czerniakowie. Przez Wisłę widziałem wybuchy frontowe, walki. Dymy i wybuchy. Wszystko było jasne. Sowieci byli niemalże w Warszawie. Potem dowiedzieliśmy się, że wojska sowieckie są na Pradze, na prawej części Warszawy. Tymczasem to nie były wojska, tylko taka była mowa. To nie były wojska, tylko przejechało kilka czołgów i narobiło trochę zamętu wśród Polaków i Niemców.
Sowieci przyjechali czołgami, przejechali przez front – nikt im nie zabronił. Powiedzieli, że armia radziecka jest na Pradze, a nie byli. To życie było wredne, paskudne, ale człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy. Nikt nas przecież nie wzywał, nie prosił, myśmy sami chcieli być [żołnierzami], sami chcieliśmy iść na Powstanie. Nie można mówić, że był jakiś rozkaz. Nie było żadnego rozkazu. Owszem, był rozkaz jako rozkaz wojskowy – bo to było wojsko. Ale w każdej chwili można było odwrócić się, wyjść i już nie brać udziału. Ale nikt tego nie zrobił. Wszyscy chcieli się bić, ginęli, koledzy ginęli, ale było się, trwało.
- Mógłby pan podzielić się najprzyjemniejszym wspomnieniem z Powstania?
Najprzyjemniejsze były te dziewczyny, to były naprawdę bohaterki. Nie tylko mnie uratowały. Wtedy zdawałem sobie sprawę, że to są naprawdę bohaterki. Przecież nikt ich nie prosił, mogły siedzieć w domu i mieć wszystko, za przeproszeniem, w nosie. Jednak przyszły z własnej woli, z własnego przekonania, że to jest ich obowiązkiem. Narażały się na śmierć. Nie na kalectwo, nie na obozy – Ravensbrück, Buchenwald czy inne – ale na śmierć; wyjął pistolet, zabił i koniec. Około 5 czy 6 sierpnia czołg, który do mnie strzelał, wjechał do Pruszkowa i strzelał po domach, po ludziach w mieście. […] Nie było żadnych przyjemnych [momentów]. Powiem o nietypowej przyjemności. Byłem w Niemczech na robotach i wieźli nas z Königsbergu, czyli z Kaliningradu przez Kaszuby, Szczecin, Berlin. Przejeżdżaliśmy przez Berlin, gdzie były ciężkie naloty bombowe, Amerykanie w nocy bombardowali Berlin. W dzień Niemcy strzelali, a w nocy nie widzieli.
Obrony niemieckiej już w ogóle nie było, absolutnie. Jak wszyscy uciekali do schronu, żeśmy zobaczyli, że tam jest metro niemieckie. Myśmy mieli ciuchy organizacji Todta, bo [poza tym] w ogóle nic nie mieliśmy. Ja nie miałem butów, nic nie miałem, byłem w drewniakach. I [miałem] fufajkę, czyli kurtkę z waty (jak ruską) – niemieckie też takie były. Opaska
Arbeiter (robotnik) i wszyscy mieli obowiązkowo „P” na piersi. Była noc, nie było światła, ciemno, weszliśmy z tymi ludźmi do metra, które służyło jako schron. Metro dosłownie chodziło, bujało się od bomb. Wciąż wycia, którego zresztą nie było słychać, bo myśmy do wycia i bomb byli przyzwyczajeni. Amerykanie, Anglicy zrzucali wielkie, potężne bomby. Potem już bomb nie zrzucali, tylko te fosforowe. […] Lepiej tam nie być, bo człowiek spali się żywcem. Myślę sobie: „Widzicie, wy dranie. Wyście nas bombardowali, wyście nam zrzucali bomby. Teraz wy płaczecie, że to Amerykanie są źli
Ferfluchter Amerikaner! (przeklęty Amerykaniec!). To wyście [zaczęli]. Oni wam oddają to, co wyście nam dali”. To była ta uciecha w strachu.
- Najgorsze wspomnienie z czasu Powstania?
Chłopiec, o którym mówiłem. To był moment, przewrócił się. Zdawałem sobie sprawę, że mogę być ranny i zabity, nie brałem tego pod uwagę. Zabity to zabity, w porządku. To wszystko było normalne. Ale ten młody chłopiec, w moim wieku, przewraca się i krzyczy: „Mamusiu kochana!”. I to „mamusiu” tak mi utkwiło w głowie, wbiło się w pamięci, że nie mogę mu nic absolutnie pomóc. Dostał chyba w brzuch, a kula w brzuch jest bardzo bolesna. Jeśli nie ma ratunku, to jest śmiertelna, jeśli człowiek jest ranny – umrze. Wnętrzności wyleją się do środka, zakażenie, gangrena i człowiek umiera w cierpieniach. Tak było.
- Co się z panem działo od zakończenia Powstania do końca wojny?
Byłem w Komorowie koło Pruszkowa. Byłem w szpitalu w Pruszkowie i potem przesłali nas do Komorowa, bo była masa ludzi. Warszawiacy leżeli na podłogach, na podwórku, szpital nie wystarczał. Wpakowali nas do Komorowa. Przychodzi lekarz: „Jurek, uciekajcie stąd. Uciekaj stąd, bo tutaj przyjdą Niemcy, bo robili wykaz. Przyjdą, ty jesteś warszawiakiem i jesteś ranny w czasie Powstania. Ty uciekaj”. Byłem z kolegą, który ukrywał się w Pruszkowie u księdza. Żeśmy wyruszyli w świat. Z Komorowa [udaliśmy się] do… Jaktorowa. Trzy kilometry szliśmy sześć godzin. Tak wolniutko szedłem, co chwilę stawałem. Wiem, że wziąłem kijek i całkiem sobie zdarłem rękę. Nie umiałem go trzymać. Zdarłem skórę do krwi. Ciekawy moment. Moja mama stamtąd pochodzi. Tam się wychowała. Opowiadała mi zawsze, a ja tam nigdy nie byłem. Myślałem: „Tutaj się mama wychowała i tu mi przyjdzie umrzeć, bo nie mam nic. Nie mam możliwości dalszego życia, nie mogę nigdzie [jechać]”.
Chcieliśmy jechać do Łowicza. Jak pojedziesz, kiedy nie masz ani złamanego grosza, siły nie masz, nie pójdziesz nikogo prosić. Tylko wyjść i prosić po prośbie, ale nie umiałem tego robić. W końcu łzy mi lecą, siedzę na stopniu wejścia do dworca. Podszedł jakiś kolejarz: „Co ty tu synu robisz?”. Ja się nie krepuję i mówię, że jestem z Powstania i tak dalej… „Gdzie ty jedziesz?”. – „Do Łowicza”. Zebrała się gromada ludzi, on wziął czapkę, obszedł wszystkich. Przynosi mi dwa bilety do Łowicza. Za Łowiczem jest wieś Zduny. Tam poszliśmy do gminy i gmina przydzieliła mnie do inteligentnego małżeństwa, mieli gospodarkę. Pasłem krowy, pomagałem jak mogłem, [robiłem] wszystko. Karmiłem je, z pasieniem było gorzej, bo nie mogłem chodzić, myślałem, że już w ogóle nie będę chodził. Tak to było, niestety. W końcu przychodzi kolega i mówi: „Wiesz co, Jurek, ja już stąd idę, bo nie mogę. Tu jest głód”. On był u zupełnie biednego rolnika, tam była straszna bieda. Przed wojną na święta mieli tylko kawałek mięsa, tak opowiadał ten rolnik, gospodarz. Bardzo biedne były te dzielnice Polski.
Opowiem wejście z Milanówka, to jest bardzo ciekawe. Wychodzimy, są bilety. Mówię: „Trzymaj bilety i idziemy”. Położyłem rękę na jego karku, a przy wejściu na peron stał bileter i sprawdzał bilety. Tak było wszędzie w Polsce […] Teraz nie ma bileterów. Stał Niemiec z karabinem. Mówię: „Jak Niemiec będzie coś tego, to ty nie zwracaj uwagi”. Jak żeśmy przyszli, uszliśmy trzy, cztery kroki, Niemiec krzyczy:
Halt! Żeby się zatrzymać. Mówię: „Idź naprzód, bo jak się zatrzymamy, to już się wrócimy. Idź pierwszy. Jak będzie strzelał, to we mnie strzeli, a ty pójdziesz dalej. I się nie cofaj, tylko idź do przodu”. Ale jakoś nie strzelił, bo żyję, bo jestem. Takie to było przyjemne odczucie. Byłem pewien, że wystrzeli. Słuchałem tylko, czy repetuje karabin, czy nie. Ale jakoś to przeszło.
- Jak pan pamięta zakończenie wojny?
[…] Byłem w grupie roboczej, [gdzie] byli Polacy, elektrycy. Nas było dwóch chłopaków do pomocy, przynieś, wynieś, wykop dołek, zrób obiad. Byliśmy młodzi i nic nie umieliśmy. Co myśmy umieli? Chodziłem do szkoły i koniec. Nasz szef mówi: „Idźcie tam, bo tam
Volkssturm…” […] – to były oddziały przyfrontowe, złożone z cywilnych ludzi.
Volks to naród, lud, a
Sturm to szturm. Myśmy tam poszli i chwilę się pokręciliśmy. Uciekliśmy stamtąd. Gdzie ja będę robił jakieś ogrodzenia, zapory przeciwko czołgom, kozły – nazywały się hiszpańskie (tego też dowiedziałem się już po wojnie). Zasieki druciane to była zupełna głupota. Żeśmy stamtąd uciekli. Idziemy z powrotem, a tu silny, potężny warkot. Jadą samochody ciężarowe i dwa czołgi. Był strumyk, przez który czołgi jakoś przeszły i potem samochody [wzięły] na wyciągarkę, bo one się zaraz zakopywały.
Wyciąganie trwało chwilę. Mówię do kolegi: „Co ci Niemcy się poprzebierali w całkiem inne mundury? Zobacz, Kazik, oni są w innych mundurach i jeszcze mają białe gwiazdy. Zwariowali całkiem”. A to już byli Amerykanie. Myśleliśmy, że to jest jakieś naciąganie ludzi, a to już byli Amerykanie. Ciekawe były jeszcze wojska kanadyjskie. Chyba połowa z nich mówiła po polsku. To byli Polacy z Kanady. Było tak. Była piwiarnia, Niemiec nam otworzył, wyciągał piwo i wszyscy pili. Myśmy mieli wódki do licha, bo żeśmy nakradli dużo wódki. Skradłem jakieś trzydzieści litrów spirytusu. Sam nie piłem, kolega nie pił, a ci pili jak szewcy. Amerykanie przychodzili i mówili, że u nas jest bezpłatna knajpa. Jak przychodzili na posterunek, to wiedzieli, gdzie iść i do kogo się zwrócić. Poza tym to życie, że tak powiem, wyglądało strasznie prozaicznie, naprawdę.
Olsztyn, 5 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kasparek