W „Żyrafie”.
Rano moja mamusia przyszła ze sklepu i był nalot. Mówi „Słuchaj, coś jest nie w porządku, zrzucają bomby.” Mój tatuś mówi „Niemożliwe.” Ale przeleciał samolot i tak się właściwie przekonaliśmy, że jednak zaczęła się wojna.
Pracował na ulicy Dzikiej w więziennictwie wojskowym.
Tak, ale może nie chciał nas straszyć. Był inwalidą z I wojny światowej, więc może dlatego nie chciał nas straszyć.
Czworo dzieci i rodzice.
Ja miałam dziewiętnasty rok, bracia mieli szesnaście i piętnaście lat, [najmłodsza] siostra miała piąty rok w czasie Powstania. Urodziła się w lutym 1939 roku W czasie Powstania miała pięć lat, a w 1939 roku siedem miesięcy.
13 września mój ojciec umarł na serce.
Sama. Była bardzo dzielną kobietą.
W tym samym miejscu.
W czasie wojny, to co można było to się sprzedawało i w ten sposób jakoś sobie radziliśmy. Później ja poszłam do pracy. Mój brat, ten starszy, częściowo pracował. Właściwie można powiedzieć, że się klepało biedę.
Na placu Inwalidów było dowództwo w hotelu oficerskim i tam się zgłosiłam. Oczywiście ojciec dał mi pozwolenie. Ale nie przyjęli mnie tam, bo nie miałam skończonych dziewiętnastu lat. Wróciłam do domu i w tym czasie był nalot na nasz teren. To było 4 września. To pamiętam dokładnie, był nalot niemiecki. Tam były garaże, więc zburzyli, podpalili te garaże, nawet nie chcieli mnie wpuścić na teren, bo nie wolno. Powiedziałam „Ja tu mieszkam.” W wyniku zbombardowania [podczas] nalotu 4 września. zaczęło się palić. Oczywiście u nas szyby wyleciały, drzwi i musieliśmy się przeprowadzić. Na końcu naszego terenu było mieszkanie, bo oficerowie powyjeżdżali, więc przenieśliśmy się bliżej Krasińskiego 20. I tam właśnie ojciec umarł. Nie w domu u nas, tylko tam właśnie umarł na Krasińskiego 20. Parę dni leżał w schronie, bo nie było można przeprowadzić zwłok na Powązki i pochowaliśmy go jeszcze przed kapitulacją. Takim wózkiem się zawiozło, w trumnie oczywiście. Na Słodowcu był taki sklep z trumnami, [gdzie] jeszcze była jakaś trumna, mama załatwiła i powieźliśmy na Powązki.
Prochownia, bo kiedyś w czasach caratu Rosjanie mieli tam prochownię. To były budynki z czerwonej cegły na wzór Cytadeli. Po wojnie Wojsko Polskie przejęło [teren], było fajnie tam mieszkać, w takim ogrodzie, chociaż właściwie w mieście.
Bardzo ciężko było. Tak jak mówiłam, ze starszym bratem pracowałam. Młodszy chodził do szkoły. Jeden z nauczycieli zorganizował prace ręczne. Zabawki z drewna robili. [Nauczyciel] też przeznaczał kilka takich zabawek uczniom. Tak że nawet ten średni też troszeczkę pomagał.
Pracowałam w suszarni jarzyn na Okopowej. A brat na jakiś czas wyjechał gdzieś, do Tomaszowa Mazowieckiego czy coś. Była i partyzantka, bo nawet kilka razy ja w jego sprawie tam jeździłam z moją małą siostrzyczką, dlatego żeby było bezpieczniej.
Starszy miał Zdzisław, a młodszy Jerzy.
Wiesława. Dlatego mam taki pseudonim. A mama miała panieńskie nazwisko Majewska.
Miałam kolegę, który był oficerem, nie dostał się do niewoli, mieszkał na Marymoncie i miał [tam] mydlarnię. To był taki punkt kontaktowy, łatwy, bo w każdej chwili może każdy przyjść i coś kupić. On to zorganizował, właściwie ja o wszystkim też nie wiedziałam. Można było znać bliżej tylko pięć osób, jego nie licząc. Jego znałam przed tym, jak był w podchorążówce. Miałam pięć koleżanek, z którymi miałam kontakt. Poza tym nie wolno było mieć nam kontaktu bliższego, tylko piątki.
Nie, nie. Tylko, jeżeli na przykład ten mój kolega chciał spotkać się z kolegami swoimi. Od czasu do czasu do nas przychodzili. Ale ja też na hasło otwierałam, wpuszczałam, ale nie patrzyłam nawet na twarz, bo też lepiej nie wiedzieć. Jego znałam, bo znałam.
[Był] też i w domu, moje koleżanki też przychodziły, to zależy jak uzgadniałyśmy z lekarzami, bo lekarze prowadzili szkolenie sanitarne. Tak że ten mój dom to mógłby o czymś opowiedzieć. Jeżeli na przykład mój brat organizował jakąś zbiórkę drużyny, [to odbywała się] w pokoju. Był jeden bardzo duży pokój, taki duży, że mogła cała drużyna takich młodych chłopców ćwiczyć. Ja wtedy obserwowałam, czy ktoś się zbliża. W razie czego to [można było uciekać] przez okno, na wał. Za wałem działki były.
Tak. Ale to trzeba było przedtem uzgodnić, ale wszystkich osób się nie znało.
Sanitarne. Tylko. W tym czasie tylko sanitarne.
Bardzo. Oczywiście każda z nas miała coś, czy kawałek słoniny, czy kawałek mięsa, żeby w razie czego [wytłumaczyć się], że handlujemy, bo to łatwiej było przeżyć. [...]
Jedna akcja bardzo do tej pory dla mnie zagadkowa, [nawet] pytam się niektórych osób, czy nie wiedzą, czy się [z nią] nie zetknęli. W kinie „Tęcza” na ulicy Suzina, pracowała koleżanka mojego brata, narzeczona jego kolegi, miała bufet. To też była praca, która broniła ją przed wywózką. I kiedyś w tym kinie miała się zacząć projekcja i weszli konspiratorzy. Kiedy zaczął się film, stanęli po jednej i drugiej stronie. Ta koleżanka opowiadała mi to. Widziała to. Kazali wszystkim śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Oczywiście kilku weszło do operatora, przerwali [projekcję], inni do dyrektora kina i wszyscy musieli po parę groszy rzucić na jakiś cel konspiracyjny. Nie wolno było im wyjść, dopiero po piętnastu, dwudziestu minutach. Pytałam się, ale nie wiem kto to był. Faktycznie, podobno ludzie nie wychodzili, dopiero po tych paru minutach i cisza. Ta koleżanka mi właśnie to opowiadała i nikt [o tym] nie wie. Teraz jeszcze chcę z jedną osobą porozmawiać. Wiem, że taka akcja była.
Bardzo. I ilu musiało być chłopców, żeby po jednej i po drugiej stronie stanęli i kazali śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ale kto to był? To ja do tej pory nie wiem.
Pytam się, może to nie z Żoliborza, może jakaś inna akcja była, może z Kampinosu?
Tak, tak, na pewno. Podobno wstali wszyscy.
Moje koleżanki miały przyjść o godzinie szesnastej, bo tak umówiłyśmy się.
Do mnie. I dopiero ode mnie na punkt.
Nie wiedziałyśmy. Dopiero miał ktoś przyjść, jakiś łącznik i powiedzieć gdzie. Rano przyszedł łącznik, żebym tylko odebrała sanitarne opatrunki, lekarstwa, nosze. Nie wiedziałam, że to vis-à- vis mojego domu, koło straży na Marymonckiej, na ostatnim piętrze. Powiedziałam hasło, już nie pamiętam jakie, otworzyli mi drzwi, wydali mi wszystko. Ja to wszystko przyniosłam do domu i czekałam na godzinę szesnastą, bo jeszcze [miał] drugi łącznik przyjść czy łączniczka, nie wiadomo, bo to tajemnica, gdzie będzie nasz punkt.
Moja siostra bawiła się za domem i byłam sama wtedy, przygotowywałam się do przyjścia moich koleżanek. Rozpoczęła się bitwa na ulicy Suzina, na kotłowni. Mój brat wtedy na rowerze jeździł, tam w okolicy widocznie i wpadł do mieszkania i mówi „Słuchaj, na ulicy Suzina biją się już powstańcy z Niemcami.” Oczywiście straciłam głowę. Ale po pierwsze [wiedziałam, że] muszę wynieść te opaski i moją siostrę do domu przyprowadzić, bo ona bawiła się z synkiem sąsiadki. Przez okno wyszłam, poszłam tam do nich. Oni już siedzieli w takim wale właściwie, nie można było nazwać tego piwnicą, tylko schowkiem. Oczywiście ja też tam weszłam i dyskretnie wyjęłam to z kieszeni i [schowałam] za skrzynię taką z piaskiem, tam przesiedziałam. A tu strzelanina. Ale siedzieliśmy tam. Niemiec doszedł do drzwi, otworzył drzwi bagnetem, kazał wyjść. Ale nie było tam żadnego powstańca, tylko inwalida, trzy panie ze mną i dzieci. Dzieci nawet na bosaka, bo to ogródek. Pytają się, gdzie mieszkamy. Oni mieszkali przy tym wale, a ja musiałam ominąć ten wał dookoła, przyszłam do domu, wzięłam [siostrę] za rączkę, przyszłam do domu. Młodszy brat był w domu. A Niemcy przed budynkiem wtedy szli. Jak widzieli, że ja wchodzę do budynku z tą dziewczynką, dwóch Niemców weszło, brata oczywiście wyprowadzili przed budynek, a ja byłam z tą siostrą.
Tak. Tam razem z Niemcami przed budynkiem był, a u nas przeprowadzali rewizję. Mówiłam, że jeden był taki ludzki Niemiec, bo jak ten [drugi] się odwrócił plecami, to pokazał jemu, że ma nie po kolei w głowie, bo tamten się nie liczył, wszystko wyrzucał z szafy, z łóżka pościel, wszystko i zobaczył, że dwie walizki stoją. Jedna była łatwa do otworzenia, a druga trudna. Ja wtedy pracowałam w suszarni jarzyn, więc przygotowywałam się tak, że brałam do pracy chleb, jeden albo dwa, to zależy i tam w ciągu ośmiu godzin go suszyłam w takiej suszarni, tam [gdzie] warzywa się suszyły. Ja ten chleb sobie suszyłam, przynosiłam do domu i w tą walizkę układałam. Oczywiście [ten Niemiec] się denerwował, a ja wiedziałam, że tam nic nie ma prócz chleba, więc myślę sobie „Niech się złości.” On się też niecierpliwił, bo za długo tę rewizję przeprowadzał, a tam padł strzał. Ja się też zdenerwowałam, bo sobie myślę, że na pewno brata zabili. I wyskoczyłam. Ale widocznie powstańcy obserwowali [to zajście] w budynku „Zgoda”. Teraz tam duży dom stoi, a wtedy była Spółdzielnia „Zgoda”. Zaczęła się strzelanina. Oczywiście wykurzyli Niemców. Niemcy uciekli w kierunku ulicy Gdańskiej. Tak na przełaj przez parkan, uciekli i już. A mój brat wrócił do domu, z czego ja się bardzo ucieszyłam.
Już nikt do mnie nie mógł dotrzeć, moje koleżanki nie przyszły. [...] Brat, siostra i ja całą noc czuwaliśmy. Mamy nie było, bo nie mogła dotrzeć. Dopiero nad ranem, raniusieńko przez most Gdański, oczywiście podniosła ręce i jakoś Niemcy ją przepuścili. Starsza kobieta, nic nie miała i przyszła do domu. I wtedy ja już byłam wolna. Bo jak już mama przyszła, to przejęła opiekę. Oczywiście przyszły do mnie koleżanki rano, nawet dwie przyszły same.
Nie, nie. Tylko nie mogły dotrzeć pierwszego dnia, więc drugiego raniusieńko przyszły. Jedną koleżankę przyprowadziła jej mama, bo łatwiej było tę torbę [nieść]. Ona miała swoją torbę. Oprócz torby sanitarnej miałyśmy uszyte jednakowe osobiste torby. Zostały. Co robić? Z kim miałyśmy się skontaktować? Oczywiście sąsiedzi za nami, powiedzieli, że dwóch chłopców dalej zabitych jest. Wtedy, kiedy ten czołg wjechał, oddał kilka strzałów. Nie wiem, kiedy byli zabici.
Też nie. My we czwórkę, bo ta piąta nie dotarła, poszłyśmy tam. Sprawdziłyśmy, nie mieli żadnych dowodów osobistych, ani nic. Raczej powstańcy. Co robić? Innego wyjścia nie ma [tylko pogrzebać]. Cisza, nie ma ani naszych powstańców, bo „Żywiciel” [poszedł] w nocy do puszczy. Zakopałyśmy tych młodych chłopców. Na pewno to byli powstańcy. Wróciłyśmy do domu. Deszcz padał taki, że zmokłyśmy jak kopałyśmy te groby, ale żadnego śladu, bez nazwisk. Przyszłyśmy do domu, oczywiście trzeba było wszystko z siebie zdjąć, bo mokre byłyśmy. Moja mama suszyła koleżankom ubrania. Dwie wróciły do domu, bo [nie wiadomo], co robić, gdzie iść. Cisza. A jedna z koleżanek została.
Po kilku godzinach, nie wiem czy to była druga czy trzecia, mówię „Jadzia, wiesz co, chodź wyjdziemy, zobaczymy co się dzieje.” Na rogu Słowackiego i Sierpeckiej ludność cywilna zaczęła barykady stawiać i myśmy pomagały. Z okien wszystko wyrzucali, tramwaj nawet tam stał. Zrobiło się tę barykadę i wróciłyśmy do domu. Cisza. Powstańców nie widziałam, jeszcze nie wiedziałam o tym, że kilku [było] na placu Wilsona, chyba „Żniwiarz”, nie wiem dokładnie. Tak że sytuacja okropna, ludzi nie ma, cisza, powstańców nie ma, co robić? Do kogo się zwrócić? Koleżanka przyszła do mnie, przenocowałyśmy i na drugi dzień, trzeciego mówi „Wyjdziemy, zobaczymy co się dzieje.” Dochodzimy tam, gdzie już ta barykada stoi. Dochodzimy, nie do samej barykady, tylko tak stanęłyśmy na rogu Suzina i Sierpeckiej. Co robić? Gdzie iść? Cisza, żywej duszy nie ma. I na barykadzie wychyliła się głowa w hełmie, a my we dwie stoimy tu na początku budynku. Ja mówię „Wiesz co? Zobacz, chce nas nastraszyć.” Taki pewny siebie, bo młode dziewczyny. Mówię „Idziemy do przodu.” Jak zrobiłyśmy krok, czy dwa, padł strzał. Ale nie wiem, czy strzał z tej barykady, czy [to byli] nasi powstańcy w budynku, my nie wiedziałyśmy o tym. A za barykadą byli Niemcy i właściwie czekali, kto pierwszy zacznie. I ten strzał ich sprowokował. Upadłam. Tam taki ogródeczek był i były druty, pokaleczyłam sobie kolana, [więc doszłam] do budynku do pierwszej klatki, a ponieważ miałam przy sobie torbę sanitarną, bo wyszłyśmy z tymi torbami, to zrobiłam sobie opatrunek.
Zaczęła się taka strzelanina, że ojej. Oczywiście panika była okropna. Ludzie cywilni denerwowali się okropnie, bo tuż ta barykada, a Niemcy za oknami od ulicy Słowackiego, nawet ktoś tam w oddali krzyknął „Wyjdźcie, bo nas pozabijają!” Wszyscy podenerwowani. Oczywiście ten opatrunek zrobiłam i wyszłyśmy. Doszłyśmy do tej barykady, przeszłyśmy barykadę, bo myślałam, że tam są nasi chłopcy też. A tam byli tylko Niemcy zabici. To znaczy, że nasi z budynku strzelali na barykadę, a oni byli tam na tej barykadzie i za barykadą. Oczywiście, nie widzimy powstańców, bo przestali walczyć, cisza. Dochodzimy do ulicy Suzina. We dwie idziemy.
Trzy, cztery osoby stoją przy klatce schodowej i proszę sobie wyobrazić, że pierwszy mój ranny to był Niemiec. Pierwszy mój ranny to był Niemiec.
Tak. Trzy, cztery osoby cywilne stoją, ja z koleżanką. W pachwinę był ranny. Zrobiłam mu opatrunek. Na rogu Suzina karetka stała. Bo w pierwszych dniach była karetka, a później ja nie wiem, nie widziałam tej karetki. I z koleżanką tego rannego Niemca [wniosłyśmy] do tej karetki. Oczywiście zawieźli go do szpitala do Zmartwychwstanek, bo jeszcze wtedy był szpital. Spojrzałam tak na niego jeszcze w tym wozie. Miał obrączkę.
Strach w oczach. On na pewno nie spodziewał się, bo sam jeden, dwie, trzy osoby tylko cywilne i tu sanitariuszki jego opatrują. Koleżanka mi podawała, a ja ten opatrunek robiłam, bo to było na klatce w takim wąskim korytarzyku. Oczywiście tylko strach miał w oczach. Zawsze mówię „Pierwszy mój ranny to był Niemiec.” Niestety tak nas uczono, że ranny to nie wróg.
Tak. Proszę sobie wyobrazić, następnego dnia, to znaczy z trzeciego na czwartego [powstańcy] wrócili z Kampinosu. Dowództwo [kwaterowało] na Krasińskiego 20. Ja z koleżanką, bo tamte wróciły do domu na Marymont, nie mogły przyjść, bo tam w szkole na Gdańskiej Niemcy byli. Wracając ze Szpitala Zmartwychwstanek mój kolega, ten oficer, który był w Kampinosie, stał w bramie, po drugiej stronie i zawołał nas „Irena, Jadzia!” Przebiegłyśmy „Gdzie, co się dzieje?” Mówi „Wróciliśmy z Kampinosu i tu jest dowództwo, porucznik Tatar jest. Chodźcie. Ponieważ ja byłam w konspiracji z nim, to nie było problemu. I tam na Krasińskiego 20 zostałyśmy. Pierwsze miejsce postoju.
Właśnie wtedy. I ja już tam pozostałam z tą jedną koleżanką. Oczywiście, nie było tam jeszcze takich kwater. Porucznik Tatar zajął tylko jeden pokój i [była] kancelaria. Dwie sanitariuszki były tam, ale ja ich nie znałam, młode dziewczyny – dwie siostry. Jeden tapczan przeznaczyli dla nas, a na drugim tapczanie porucznik Tatar i nasz ksiądz kapelan spał. To tak trwało może tydzień. Nie, troszeczkę więcej, bo mój kolega zginął siódmego, to jeszcze byłyśmy tam w kancelarii.
Pierwsi łącznicy ze Starówki przyszli. Trzech łączników przyszło kanałem. Ale to była ścisła tajemnica. Nikt nie mógł wiedzieć, tylko właśnie porucznik Tatar, ja i jedna koleżanka. Im nie wolno było wychodzić, tylko [siedzieć] cały dzień, [zjeść] obiad, czy wysuszyć osobiste ubranie, ale nikt o tym nie wiedział, to była taka w pierwszych dniach tajemnica. Nikt. Dopiero później Szare Szeregi, harcerze nasi, młodzi chłopcy. Oczywiście jeden z kolegów, który przyszedł ze Starówki powiedział, że on nie chce zginąć w kanałach, on woli na barykadzie zginąć i poszedł na ulicę Gdańską do Straży Pożarnej. Tam było Zgrupowanie „Żubr”. I tam faktycznie w olejarni zginął. Później harcerze u nas, to już oficjalnie wiadomo było, że przechodzili kanałami. Parę razy odbierałyśmy z kanałów ludzi ze Starówki. Ale to okropna rzecz była. Ludzie stamtąd wychodzili.
Przy Zmartwychwstankach. Ludzie wychodzili oszołomieni, w szoku, jedni wyzywali, drudzy wyzywali, to okropne było.
Nie wiem. Nasza rola była tylko ich odebrać, jeżeli ranny to opatrzyć, czy [doprowadzić] do szpitala. Dwa razy na Dworcu Gdańskim też tak samo. W międzyczasie koleżanki przyprowadziła pani, która mieszkała na Marymoncie i przynosiła mleko do szpitala Zmartwychwstanek. To była matka jednego harcerza. Nie pamiętam nazwiska, dlatego że to była znajoma moich koleżanek. Ona przeprowadziła koleżanki na Krasińskiego 20 i wtedy spotkałyśmy się. [Byłyśmy] już w komplecie. Dali nam kwaterę, dwa pomieszczenia. Jak przechodzę to zawsze do tego okienka zaglądam. My tam byłyśmy do dwudziestego. Później przenieśli nas do Zmartwychwstanek. Zmartwychwstanki się wycofały stamtąd, zdaje się dziewiętnastego. A nas przenieśli tam. Później do dwudziestego dziewiątego [byłyśmy] już w Zmartwychwstankach. A dwudziestego dziewiątego byłam ranna w nogę.
Po prostu opatrywałam rannego, który był ranny w brzuch. Na jednym kolanie klęczałam, a drugie kolano było wysunięte. Niemcy z Instytutu [strzelali]. W prawe kolano byłam ranna. Dokąd mogłam, to opatrywałam, pomimo że sama byłam ranna, a później po kilku godzinach już straciłam przytomność.
W Zmartwychwstankach. Później, kiedy już kazali się wycofać ze Zmartwychwstanek to najpierw rannych wynosili stamtąd. Wyniosły mnie dwie sanitariuszki, ale nie wytrzymały nerwowo. Mówiły „Koleżanko, jak wyście mogły tam wysiedzieć w tych Zmartwychwstankach?” I odeszły ode mnie.
Tak. Nerwowo nie wytrzymały widocznie dziewczyny. Mówię jak było. W Zmartwychwstankach okropne rzeczy były. Tam moja koleżanka zginęła i dwóch kolegów. Byłam tam. Już ranna byłam, ale mówię do niej „Słuchaj, pójdę na drugi odcinek, zobaczę co tam się dzieje, a wy zostańcie tu.” I one zostały.
Nie, lekarzy nie było. Tylko do szpitala przynosiło się [rannych], a szpital był w Domu Nauczyciela, nie pamiętam jak ta ulica się nazywa. Tylko tam się przynosiło.
Nie. Tylko to, że miałyśmy dobre konspiracyjne przeszkolenie.
U nas nie było rannych, tylko się przenosiło do szpitala, chyba, że nie można było przejść przez okopy, ale tak to nie było. Na miejscu była kuchnia, był kucharz kolega, tak że nawet posiłki przynosiło się na Krasińskiego 20. Tu były warunki, bo siostry miały przecież kuchnię, kotłownię oczywiście.
Warunki sanitarne były okropne. Przecież nie można było zapalić ani światła, ani w ogóle nic, bo tu za ścianą można powiedzieć, parę metrów Niemcy. Z jednej strony na działkach Niemcy, a my wysunięci na pierwszym froncie.
W tym okopie już nie miałam siły. Przebiegał jakiś powstaniec, może łącznik, nie wiem, bo tylko widziałam buty i dał znać komuś widocznie na Krasińskiego 18. Przyszedł [po mnie] dobrze zbudowany mężczyzna, bo przez ten łącznikowy wykop mnie tak ciągnął, a później, gdzie budynek już, to mnie wziął na plecy i [zaniósł] do piwnicy na Krasińskiego 20. Tam była ludność cywilna, wojsko. Wycofywali się, bo na Krasińskiego 20 już ich nie było. Krasińskiego 18 i 16 już bliżej, tak że wycofywali się już. Bo już Zmartwychwstanki przez Niemców były zajęte. W piwnicy leżałam, nie wiem, może straciłam przytomność. Przebudziłam się kiedy był zmierzch, to znaczy nie było jeszcze widmo. Cisza mnie przeraziła okropnie. Myślę sobie „Jaka cisza!” Ani rozmów, ani płaczu, ani krzyku. I tak na jednej nodze wyszłam z piwnicy. Widocznie piwnica była blisko wyjścia, bo taki prześwit był. Wyszłam na podwórko, rozglądam się, nie ma nikogo, a tam w ogóle wszyscy stamtąd wycofali się.
Sama. I stanęłam w bramie. [Patrzę] w jedną stronę, w drugą stronę, ani ludzi, cisza niesamowita. I w tym momencie z Suzina 3, tam był taki nieduży szpitalik, kilka mieszkań, wychodzą ranni. Ja sobie myślę „No to jak są ranni, to ja do nich i razem, gdzie oni, to i ja.” I tak kuśtyk, kuśtyk, dobiegłam. I w tym momencie łapie mnie za ręce starszy gość, sąsiad, w wieku moich rodziców „Pani Ireno, co pani tu robi? Pani mama jest tutaj w następnym bloku. Niech pani się nie rusza stąd.” I faktycznie, powstańcy weszli i zaraz przyszła moja mama. Tak że miałam w życiu trochę szczęścia. Jak zobaczyła mnie, ja miałam na sobie niemieckie spodnie i malutką „piąteczkę”. Od razu ktoś dał jej taką spódnicę, w którą [mogłabym zawinąć się] trzy razy. Wzięła te [moje] spodnie i broń i na podwórko, [gdzie] była ubikacja dla ludności, bo przecież w domu już nie było wody, wzięła to zwinęła i wyrzuciła. I nie trwało to też, nie wiem czy pół godziny, czy dwadzieścia minut, jak Niemcy ten budynek otoczyli i Raus, raus [wyrzucali wszystkich] z piwnicy. W takich okolicznościach spotkałam się z moją mamą i z tą moją małą siostrą,.
30 września, dzień kapitulacji Żoliborza. Dwudziestego dziewiątego byłam ranna, jedną noc przenocowałam na Krasińskiego 18, ludzie się wycofywali, ale ja nie wiem, jakoś mnie ze sobą nie wzięli, może ja gdzieś w kąciku [byłam], nie wiem jak to było, że w budynku i już nikogo nie było, ani cywilów, ani wojska.
Między cywilną ludnością byli też żołnierze. Zaprowadzili nas na pole, bliżej Powązek, żeby więcej osób zebrać. Jaki oni mieli cel, że wszystkich zgarniali i na to pole? I tak siedzimy na tym polu, przechodzi młody człowiek. [Znał nas], bo kwaterował u mamy, tak jak inni żołnierze i powstańcy [...] Szedł widocznie na służbę, bo noce już były zimne. Jak na obserwacji byłam, to tam zmarzłam nie raz. Noce już były zimne. I miał nasze palto. Zimowe palto. Spojrzał na mamę, mnie nie znał, bo ja u mamy byłam tylko dwa razy, nie mogłam tam pójść, bo na działkach byli Niemcy, tak że trzeba było się czołgać, żeby się tam dostać. Tak blisko byłam, a nie mogłam do mamy pójść. I oddał nam to palto. To palto, to był ratunek. Jak mama wychodziła, to je zakładała, jak ja, to ja zakładałam.
Jak wtedy zebrali nas, to gnali nas do ulicy Powązkowskiej. I dołączył się jeden powstaniec, który był ranny, ale ja nawet nie wiem jak on ma na imię, jak się nazywa, tylko pamiętam, że jak byłam kilka razy w szpitalu, to ta twarz tak mi się jakoś utrwaliła w pamięci, nie wiem kto to był. Zobaczył, że ja na tej jednej nodze kuleję, mama z jednej strony mnie trzyma, [z drugiej] siostrzyczkę za rączkę. Doszedł i pomógł mnie prowadzić.
Tak, tak. Miałam przy sobie opatrunki. Sama sobie zrobiłam opatrunek.
Odłamki. Mam je do tej pory. Nieduże, ale odłamki mam. Jak na przykład [robię] prześwietlenie, to białe plamy są. Tak że ten właśnie powstaniec pomógł nam.
I tak nas prowadzili do kościoła na Wolę. Na Woli to już przed wielkim ołtarzem rannych opatrywali. I mnie też przy głównym ołtarzu zrobili opatrunek. Po jakimś czasie pognali nas do Pruszkowa. W Pruszkowie [byliśmy] w takiej dużej hali.
Tak. Mama z jednej strony, a on z drugiej strony. Co jakiś czas był postój. Nawet na rogu Okopowej i Dzikiej proponowali rannym, żeby zaczekali to ich odwiozą, ale ja nie chciałam i mama nie chciała, bo byśmy się rozdzieliły. To już wolałam, trudno, co będzie to będzie, ale jak już tak, takie mam przeznaczenie.
W Pruszkowie jak tylko weszliśmy do takiej hali, oczywiście ten powstaniec prosił kogoś, żeby dali mi miejsce, żebym się położyła. Powiedział „Proszę ustąpić mojej żonie.” Myślę sobie „Nawet nie wiem jak on ma na imię, ale widocznie nie odmówią.” Poleżałam, ale tam zimno było jak nie wiem, [a on] postarał się, przyniósł kawę, przyniósł kawałek chleba. Mama się nie ruszała, siostra się nie ruszała nigdzie. W kotłowni też byli powstańcy i ludność cywilna. [Był tam] stół i ja na tym leżałam, już tam było cieplej. Następnego dnia lekarze wzywali rannych na opatrunki i segregowali.
Tak, niemieccy. Oczywiście poszłam na ten opatrunek, na segregację. Lekarze niemieccy w białych kitlach. Lekarz zobaczył nogę, opatrunek zrobili. I wszystkich na peron. Część została, część wywozili. Na tym peronie jesteśmy, ale też nie wiemy gdzie.
Tak. Po opatrunku wróciłam z tym kolegą. On już tak dbał o nas. Jesteśmy na tym peronie. Spotkałam moją wychowawczynię, ale nie doszłam do niej. Ona nie miała dzieci, wiem o tym, a [tam] miała dziecko przy sobie. Tylko spojrzałam [na nią], ona też [na mnie], lepiej [nie rozmawiać], bo nie wiadomo. Załadowali nas do wagonu bydlęcego, ale bez dachu. Ciasno, że nie można było się nawet odwrócić. No i oczywiście deszcz. Proszę sobie wyobrazić, wagon bez dachu i deszcz pada.
Tak że nie można się było nawet ruszyć. Właśnie ten mój kolega, nie wiem jak mogę go nazwać, miał taki płaszczyk na sobie. Zdjął ten płaszczyk granatowy, pamiętam i nad moją siostrą rozłożył. Co jakiś czas zatrzymywano ten wagon na boczne tory. Jak tam długo się stało, to nawet nie wiem. I dalej, dalej, dalej. Nikt nie wiedział, gdzie nas wiozą. Wjeżdżamy w tunel i ja tak sobie w duchu myślę „No to będzie teraz.” Nie wiem, jakiś dziwny spokój miałam. Sobie myślę „Aha, to nas teraz zagazują.” Tak sobie pomyślałam. Pod Krakowem jest taki tunel, zobaczyłam światełko. Aha, to dobrze. Jak już jest światełko to znaczy, że ten wagon przejedzie. Zatrzymał się w Słomnikach, część wagonów odłączyli. Kazali nam wyjść. To wszyscy wychodzą. Pod górkę, pod górkę do Słomnik. Tam, mój kolega do jakiejś stodoły nas zaprowadził, ten płaszczyk się zrzuciło, bo mokry i powiedział, że zobaczy [co się dzieje]. Poszedł i nie wrócił. Nie wiem, czy zaginął, czy jak przyszedł to już nas nie było. Tak ta nasza znajomość się skończyła.
Podjechał wóz wiejski i zabrał nas do Kacic. W Kacicach byłyśmy tydzień. Oczywiście następnego dnia ten gospodarz mówi „Proszę pani, ja panią zawiozę do Słomnik do lekarza.” Słomę dał, na tej słomie leżałyśmy na podłodze. Ale tak dużo było rannych, że czekał kilka godzin i mówi „Wie pani, nie ma mowy, żeby się pani dostała tu do lekarza. Tak dużo jest rannych. W naszej wsi, tam na końcu są jacyś i Niemcy i Rosjanie, ci którzy przeszli na stronę Niemiec. Jest jakiś dobry sanitariusz, chodzi po wsi i ratuje ludzi. A my jajko mu dajemy, czy coś takiego. Wracajmy do domu, a ja się postaram, żeby on przyszedł.”
Co ja miałam do powiedzenia? Nic. Wracamy do domu. Następnego dnia przyszedł ten sanitariusz. Oczywiście zrobił mi opatrunek. I ja tak sobie w duchu myślę „Ja pierwsza zrobiłam opatrunek Niemcowi.” Ale mówi, że za kilka dni, czy za dzień, dwa, już nie pamiętam, przyjadą tu lekarze. To on poprosi, żeby tu przyszli. „Boże kochany” - sobie myślę.
Temperaturę miałam. Zatrzymał się wóz przed tą chałupą, tam był taki długi korytarz i ja usłyszałam te buty niemieckie, a leżałam na słomie, myślałam, że ducha wyzionę. Ale nie wiem jak oni wyglądają, bo tylko buty widziałam. Leżałam na ziemi. Był sanitariusz, nie wiem kto to był, czy sanitariusz czy jakiś tam. Opatrunek kazał zrobić i Jawohl, jawohl . Pytali się, czy chcę do szpitala. A ja mówię „Nie.” Bo gdzie do szpitala? Wzięliby mnie, gdzie? I tak zostałam. Taką miałam przygodę z tym.
Za tydzień ten gospodarz mówi „Wie pani, przy stacji mamy znajomych, będą panie miały jakiś kąt, bo zajmują dwa pokoje, więc jeden odstąpią paniom. To dobry [człowiek], na pewno panie przyjmie. I zawiózł nas i odstąpili nam kuchenkę, a gospodarze mieszkali w pokoju. Bardzo dobrzy ludzie. Do tej pory mamy kontakt z nimi. Moja córka matką chrzestną jest w ich rodzinie. To byli bardzo biedni ludzie, bardzo. Zbankrutowani młynarze na dożywociu. Więc dostali trochę mąki. Piekli chleb. Bardzo przyzwoici ludzi. Dali nam łóżko, bez pościeli, ale łóżko. Dali ten kąt.
Do kwietnia 1945 roku w Kacicach.
Nie, już nie, tylko raz byli, to ja się wyprowadziłam i już nie było kontaktu, absolutnie. [Ten Niemiec] tylko dał mi bandaże, dał mi Rivanol, pamiętam jak dziś, żeby tym Rivanolem [polewać] nogi i koniec było. Gospodarze, biedni ludzie i powiedzieli „Warszawianki, mleko, chleb i kartofle to będziecie miały.” Starszy młynarz Wojciech zawsze nam drzewa narąbał i przyniósł do kuchni. Tak że nie mogę narzekać. Miałam luksus, jeśli chodzi o ten okres.
Nie zawsze tak trafiali. Biedni ludzie. I ja wiem o tym, im biedniejszy człowiek, tym bardziej rozumie biedaka.
To znaczy wojna się skończyła już w 1945 roku w styczniu, Warszawa była wolna. Ale my jeszcze tam byłyśmy, bo ja jeszcze z tą nogą nie za bardzo, mama przyjechała do Warszawy, żeby zobaczyć co jest.
Domu nie ma. Jak siedziałyśmy na tym polu, to widziałam dym, to widocznie Niemcy. Mój ojciec miał taką piękną laurkę dużą, orzeł biały i nazwiska jakieś. Myśmy tego nie zdjęły przez całą okupację. Wysadzili dom w powietrze. Domu nie ma, ale wpierw musi ktoś pojechać i zobaczyć. Ja z moją siostrą zostałam, mama przyjechała tu do Warszawy tak na łebka trochę. Umówiła się z jakimiś warszawiakami, wróciła i mówi „Słuchaj, nie mamy do czego wracać, ale musimy.”
W ciągu trzech dni. I co robić, co robić? Wyjeżdżamy i już. Trzeba było i tak. Z młyna, od robotnika, moja siostra się przyjaźniła z dziećmi, to na wyjazd dostała jajka, taborecik. Wróciłyśmy do Warszawy. Domu nie ma. Wróciłyśmy do tej pani, u której w piwnicy byłam.
Tak. I co robić?. Ta pani mówi „Proszę pani, jest w głębi częściowo zburzony dom. Tam mieszkała żona kapitana. Nie wróciła. Bo przyjechała, zobaczyła, że część budynku zniszczona, a część właściwie można powiedzieć, ani drzwi, ani szyb nic nie ma. No to jak pani się zdecyduje, to może pani tam zamieszkać.” Wrócił ten pan, który mnie z mamą skontaktował, pan Sałata, zawsze za niego się modlę. Jego dom też był zburzony. On wziął tę część zburzoną, a nam dał tę część, gdzie nie było tylko okien i drzwi. I tak razem zamieszkaliśmy. Później wrócił mój młodszy brat.
Był w niewoli, piętnastoletni chłopiec. Wrócił. I tak stopniowo, stopniowo jakoś zamieszkaliśmy. Później budowali teatr „Komedia”, więc moją mamę stamtąd eksmitowano, chcieli gdzieś dać jakiś pokoik, ale ponieważ ja już wyszłam za mąż, mieszkałam na ulicy Mickiewicza i mówię „Mamusiu, ja w kołchozie mieszkam.” Mieszkałam w lokalu, gdzie trzy rodziny były. Dobrze, że tak jakoś się złożyło, że [dostała] pokoik nieduży w Warszawskiej Spółdzielni [Mieszkaniowej]. I mamusia się wyprowadziła na Suzina 3 i tam właśnie zamieszkała. A pierwsze szyby, to były po takim kawałeczku, szybka, szybka, szybka, niemal witrażyk. Tak trzy okna i drzwi też stopniowo, stopniowo [się odbudowało]. Brat wrócił z niewoli. Moja mamusia, niedużą, ale miała tą emeryturkę po ojcu. Bo nie pracowała. Ja najstarsza, więc zawsze czuwałam.
Musiałam pracować, rodzinie pomóc i sama miałam już swój dom przecież. Zaczęłam od „Wedla”, ale później pracowałam w biurze „Instalacja Sanitarna” na Dobrej, a później ze względu na dziecko pracowałam w administracji w szkole, bo mogłam po prostu mniej godzin mieć. Dużo nie zarabiałam, ale na dziewiątą poszłam, a o czternastej wyszłam do domu, tak że miałam kontakt z dzieckiem, od najmłodszych lat zżyłyśmy się.
Miałam przygodę, trochę taką nie bardzo dobrą. Jak pracowałam u „Wedla”. Z początku tak na łebka się jeździło, później wozili nas służbowym wozem. To był chyba 1948 rok, była taka nagonka, żeby się zapisywać do partii, a ja przyrzekłam sobie tam w Kacicach, że [nigdy] bym się nie zapisała, bo wiem jakie są później kłopoty. Podobno powiedziałam coś takiego, że po prostu nie dawali spokoju, tak koniecznie angażowali, ja się zdenerwowałam i nie wiem nawet co powiedziałam, na pewno musiałam coś takiego powiedzieć, że wychodząc kiedyś z pracy, zatrzymują mnie i mówią „Proszę z nami.”
Dużo było osób, zebranie było widocznie jakieś tam, partyjne, czy coś. Wprowadzają mnie do tej sali i mówią „Jak pani mogła nas potraktować tak jak Niemców?” Coś koło tego. Mówię „Chcę być z tą osobą skonfrontowana, bo nie przyznaję się do tego, żebym porównywała was z Niemcami.” W takim razie mówi „Nie porównywała nas pani do Niemców?” Mówię „Nie. Ale proszę mi wskazać tę osobę, bo mówić to można dużo.” Oni „To w takim razie będziemy musieli tą sprawę dać w [inne] ręce.” Ja wtedy tak powiedziałam „Może z nimi prędzej dojdę do ładu, niż z wami.” Nie wiem, też byłam zdenerwowana. Oczywiście przyszłam do domu zdenerwowana.
Później – wiem o tym, bo miałam dobry kontakt z dozorcą, a dozorca, to człowiek, który dużo wie – od czasu do czasu interesowali się [mną]. Ale co mogli wiedzieć, jak ja byłam zapracowana, dziecko w przedszkolu i nawet nie miałam czasu. Naprawdę nie miałam czasu, bo wtedy nawet, kiedy Trusińskiego aresztowali, a ja jeszcze byłam wolną osobą, to ja tam kilka razy bywałam, bo tam stołówka była. Ksiądz Trusiński, nasz kapelan, on i kilka osób później zostało aresztowanych.
Za konspirację, a później mogli się doczepić do tego, że dlaczego on obiady rozdaje biednym. Zresztą tam była bursa dla dzieci po powstańcach, po akowcach. Może dlatego, że tak jakoś skojarzyło coś, nie wiem. Ale ja przyznam się, że ja nie miałam czasu na te rzeczy.
Nie, nie. Ale jak była okazja mnie zwolnić, to mnie zwolnili.
Tak. Nie od razu, ale zwolnili.
Jak położę się spać, a nie mogę zasnąć, to wszystko mi się [przypomina], różne rzeczy.
Tak.
Gdyby tego nie było, to może nie byłoby jeszcze wolnej Polski też. Jaka jest to jest, ale wolna.