Jerzy Dudzik
- Jak pamięta pan lata okupacji? Był pan małym dzieckiem…
Tak, byłem dzieckiem. Mieszkałem na Grzybowskiej 90a, naprzeciwko obecnego Muzeum Powstania Warszawskiego. Lata okupacji – im dalej, tym więcej pamiętam. Relacje matki, ale również i wydarzenia, w których ja brałem udział. Między innymi to jak z mamą byliśmy na ulicy Towarowej, też w okolicy Muzeum Powstania Warszawskiego, w łapance. Pamiętam ten widok, kiedy Niemcy rozstawieni po jednej i po drugiej stronie, i my sami z mamą szliśmy i mieliśmy skręcić w Grzybowską. Jakiś oficer podszedł, ja byłem taki blondynek niebieskooki,
kinder kinder, i nas puścili. Mama jak przyszła do domu, to mało nie zemdlała z wrażenia. W każdym razie szczęśliwie się skończyło.
- Pamięta pan, który to był rok?
To musiał był 1943 – 1944 rok, przed Powstaniem. Drugie takie wydarzenie, które bardzo mi utkwiło w pamięci – dziadkowie moi, rodzice mojej mamy, mieszkali na ulicy Łuckiej, to było w pobliżu Grzybowskiej, my się często odwiedzaliśmy. Kiedy wracaliśmy, to było w dzień, wycie syren, budy i tak dalej, łapanka. Zatrzymaliśmy się na rogu Łuckiej i Towarowej w bramie, tam były konie, dorożki, woźnice. No i po pewnym czasie usłyszeliśmy salwy z karabinów i okazało się, że rozstrzelali tam kilkanaście osób. Ciał już nie było, bo Niemcy zabierali, zresztą nie dawali czcić pamięci tych miejsc, ale pamiętam widok krwi, która spływała właśnie spod tego muru i mama mówiła: „Słuchaj, Jerzyku, umocz chusteczkę na pamiątkę”. I rzeczywiście tak to się stało. Niestety, ale ta chusteczka właśnie z krwią tych rozstrzelanych zaginęła w okresie Powstania, kiedy była wojna. W każdym razie ten widok… bardzo mi utkwiła ta krew parująca, taka czerwona, różowa… taki obraz właśnie przed oczami tego dziecka, jakim byłem wtedy, utkwił mi w pamięci.
- Czy wie pan, z czego utrzymywali się pana rodzice w czasie okupacji?
Tak. Ojciec pracował w służbie zdrowia, miał nawet specjalną przepustkę, mógł się poruszać, bo tu były te godziny policyjne, i pracował u Sarta – to była taka firma farmaceutyczna. Mama nie pracowała.
- Gdzie się znajdowała ta firma?
Z tego, co pamiętam, ale nie jestem pewien… chyba tutaj, przedłużenie Grzybowskiej to było, ale nie bardzo kojarzę, czy rzeczywiście tam. To było gdzieś na Woli. (…) Na Łuckiej mieszkali moi dziadkowie, tam było to małe getto i pamiętam jak przez mgłę palące się Getto, Niemców, jak tam trwały walki, bo było powstanie w getcie. À propos getta, Żydów – poznałem znajomych już po wojnie, którzy... dziewczynka w moim wieku, niecały rok starsza, Żydówka, która była uratowana przez nich. Ona później wyemigrowała, jak był ten exodus Żydów, do Stanów Zjednoczonych. Nawet przyjeżdżała jeszcze tutaj, ale już od wielu lat ten kontakt się urwał.
- To znaczy przez kogo została uratowana?
Przez naszych znajomych.
Szczepanowski. Oni już nie żyją. To było... Osada Zieleniec, to jest tam, gdzie dzisiaj są Marki. Tam babcia kupiła domek letniskowy i tam spędzaliśmy wakacje, ale to już było po wojnie.
Nie pamiętam w tej chwili.
- Jak było z zaopatrzeniem? Czy pensja taty wystarczała na to, żeby państwo mogli przeżyć?
Na pewno były trudności. Jak to w czasie wojnie i w tym okresie… ale dziadkowie byli dosyć zamożni, mieli i złoto, i dolary, więc tutaj wspomagali. No i przyjeżdżali ludzie ze wsi, handlowali pod karą, nawet śmierci i nie tylko, więzienia, i stąd to zaopatrzenie jakieś było. Najgorzej było – to są wspomnienia mojej mamy – kiedy wybuchła wojna. Ja byłem małym dzieckiem, a wtedy były bardzo duże kłopoty z mlekiem, z wodą i tak dalej. Wtedy matka to bardzo przeżywała. No i na pewno ten wiek dziecięcy odbił się na mojej psychice, bo to i bombardowania, i huk, i tak dalej.
- Ale tak w ciągu dnia na przykład wychodził pan na podwórko? Można było się bawić?
W czasie okupacji tak. Nawet mam tu zdjęcia. Miałem takiego sąsiada – pan Szelągowski, on był wielkim patriotą. Skonstruował mi taki rowerek i ja na tym rowerku tutaj jeździłem, z matką do parku i w zimę na saneczkach. I chodziliśmy z ojcem ulicą Chłodną. To była taka bardzo żywa arteria, że tak powiem, nie tak jak obecnie, która łączyła pod tym mostem, który łączył getto małe z dużym. Rodzice ojca, dziadkowie, mieszkali z kolei na Kopernika. I my tutaj tędy sobie jeździliśmy czy tramwajem, czy na spacer przez Ogród Saski. Tego nie pamiętam, ale takie dwa zdarzenia. W Ogrodzie Saskim, kiedy tam byliśmy z rodzicami – to mama mi opowiadała – Niemiec chciał mi dać jakieś słodkości. Nie wiem, co to było, dropsy czy batoniki, i ja butnie odpowiedziałem, że nie chcę. Matka wtedy była niezadowolona. I jeszcze taka historia: dziadek miał skrytkę, w której trzymał radio. Jak państwo wiecie, radia wtedy trzeba było zdać, nie wolno było słuchać i oni słuchali. Mnie powiedzieli, że to jest gramofon. Ja kiedyś z matką byłem przy jakiejś wystawie, gdzie była kolejka. No, to był cud techniki wtedy dla dziecka, zainteresowanie, i obok stało radio. Jakiś jeden czy dwóch Niemców stało przy tej wystawie i mówię do mamy: „Zobacz, o, taki sam patefon czy gramofon jak u dziadka!”. Matka mało nie zemdlała, za ręce mnie ciągnęła, no bo to było radio, którego nie wolno było słuchać. Zresztą ta skrytka była tak świetnie urządzona, że już po wojnie – ten mebel został, taki wielki, potężny kredens – pokazywali mi, żebym znalazł. Nie mogłem znaleźć, tak sprytnie to było urządzone i schowane. Ale jak mówię, to są relacje i wspomnienia mojej matki, bo ja tego osobiście nie pamiętałem. Przed wybuchem Powstania pojechaliśmy na letnisko, jak to wtedy się mówiło, do takiej pani Chebłowskiej (pamiętam do tej pory to nazwisko). Tam z kolei pamiętam tą Warszawę płonącą, te dymy o różnej barwie – czarne, popielate, czerwone, huk, strzelanina, bombardowania. To było kilkanaście kilometrów od Warszawy, więc to było słychać i widać. Natomiast my mieszkaliśmy tuż przy lesie, dosłownie droga i lasy. (…) Kiedy poszliśmy na grzyby z ojcem i takim sąsiadem, zagłębiliśmy się w las, no i partyzanci wyszli. Pamiętam, taki jeden z brodą, mówi: „Dalej nie wolno” i nas wycofali z tych terenów.
- Nie pamięta pan, jaki to był oddział?
Nie. Jeżeli już jestem przy partyzantach, to pamiętam, że byłem w drugiej chałupie, kiedy rozpoczęła się strzelanina, od lasu szła obława. Dwóch młodych, okazało się partyzantów, wpadło na teren tej posesji i za nimi wpadli Węgrzy, którzy wtedy współpracowali z Niemcami, na koniach, i szukali broni. Oni tą broń wrzucili do tak zwanej „wygódki”, do szamba. Nie znaleźli tej broni. Matka nosiła wodę, że oni się myli. I zostawili tych młodych ludzi, którzy rano bodajże, następnego dnia poszli, znaleźli tę broń, podziękowali i poszli do lasu.Pamiętam też, obok była taka piękna willa, gestapo tymi swoimi czarnymi samochodami podjechało, aresztowało tego człowieka. Później ludzie mówili, że on współpracował z partyzantami. Co się z nim stało, to trudno powiedzieć.
- Czy w czasie Powstania wrócili państwo do Warszawy?
Nie. W czasie Powstania cała rodzina była tutaj, w Warszawie.
- To znaczy kto? Może pan podać imiona i nazwiska?
Dziadkowie jedni, drudzy, ze strony ojca, ze strony matki, wujkowie i tak dalej. Jan i Józefa Dudzik, Maria Pniewska, Kazimierz Pniewski, Kamińscy, to siostra mojego dziadka ze strony mamy. Tak, że tutaj wszyscy zostali i wszyscy przeżyli. Jeżeli chodzi o najbliższą rodzinę, to jedyna strata to był mój wujek, mamy ojciec, który w 1939 roku dostał się do niewoli sowieckiej i ślad po nim zaginął. Szukaliśmy. Do tej pory, jeszcze parę lat temu składałem różne pisma. Niestety, nie został odnaleziony, ślad po nim zaginął.
- Pamięta pan może wspomnienia swoich dziadków? Jakie tutaj były warunki w czasie Powstania Warszawskiego?
Tak, tak. Warunki były... To była jedna wielka groza po prostu, wody... Właśnie tutaj były zakłady Heberbuscha, gdzie teraz to piwo „Królewskie” produkują, stamtąd właśnie ciotka Helena Pniewska donosiła zboże. Ona wynosiła między innymi. I wodę ludzie wynosili, i jęczmień, te wszystkie komponenty, które tam były potrzebne do wytwarzania piwa. No i z tego tą zupę „plujkę” gotowali właśnie dla powstańców, dla ludności cywilnej. Był taki moment w 1939 roku podobno (to też ze wspomnień), kiedy właśnie na tej Łuckiej u dziadków byliśmy, kiedy było bombardowanie, ostrzał Warszawy, krążyliśmy pod oknem, no i babcia mówi: „Przenieście się do środkowego pokoju”. Dosłownie podobno – to też z relacji mamy – za jakieś kilka minut właśnie pocisk uderzył, rozwalił całe okno tu, gdzie byliśmy, tak że Pan Bóg czuwał nad nami. I pamiętam z relacji, jak już Warszawę opuszczali, to dziadkowie Rzewuscy, dostali się gdzieś na Podkarpacie. Do tej pory pamiętałem tę miejscowość...
- Jaki to był miesiąc, dzień, kiedy opuszczali Warszawę?
To było tuż po upadku Powstania, po tych sześćdziesięciu trzech dniach, kiedy Warszawa kapitulowała i ten exodus ludności opuszczającej tę zniszczoną Warszawę. Oni dostali się nie do Pruszkowa, ale trafili gdzieś na Podkarpacie. Tam bardzo ich serdecznie ci ludzie przyjmowali. Potem wszyscy niejako wrócili do tego miejsca, gdzie byliśmy tutaj, w tym Żabieńcu, no i potem powrót do Warszawy był.
- Jak wychodzili z Warszawy, to Niemcy ich nie pogonili do Pruszkowa?
Tak, tam był ten obóz przejściowy w Pruszkowie, ale – tak jak ciotka mówi – był lekarz polski i był Niemiec, mieli jakieś złoto i przez tego lekarza polskiego z tym Niemcem jakoś tam się dogadali i za łapówkę ich wypuścili. W każdym razie tak się stało, że opuścili w ten sposób obóz przejściowy w Pruszkowie ... Z tych książek, które czytałem, to część ludności była, że tak powiem, może nie rozpuszczona, ale nie wszyscy trafiali bezpośrednio do obozów i później dalej, do innych obozów. Z wyjątkiem tych powstańców, którzy się poddali, niestety.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Miałem meldunek w dowodzie osobistym już 15 lutego 1945 roku. Była to ciężka zima. Zresztą wtedy te zimy były nie takiej jak teraz, po kilkanaście i więcej stopni mrozu, opału. Pamiętam właśnie nasze mieszkanie, które ocalało, o dziwo. Kuchnia miała wyrwę wielką w ścianie, a na dole, między pierwszym piętrem a parterem, był niewypał, bomba, która nie wybuchła, bo przebiła strop. Były zacieki i tak dalej, szyby powybijane, ale mieszkanie zostało. Nawet była szafa, w której były takie dwa dziabnięcia od siekiery. Szabrownicy wtedy byli, niestety, ale nie udało im się dostać do tej szafy. Ta szafa ze śladami uderzenia tych siekier jeszcze długi czas stała w naszym mieszkaniu na Grzybowskiej, tu, gdzie się urodziłem, gdzie ten dom ocalał.
- Który numer teraz nosi wasz budynek?
90a.
- Na którym piętrze pan mieszkał?
Na drugim piętrze.
- Tu od strony Grzybowskiej?
Tak, z tym, że okna naszego mieszkania wychodziły na ulicę Przyokopową. Ten budynek, w którym teraz jest muzeum, te biura na przykład, został tak jak jest, te mury i to wszystko. Z tym, że ulica inaczej wyglądała – gazowe latarnie, „kocie łby”, tak zwany bruk – to troszkę inaczej wyglądało, zwłaszcza te gazowe latarnie, które tam były. Po wojnie było dużo broni, był proch w postaci takich lasek, takich „żabek” skaczących. My się tym bawiliśmy, pociskami, rozbijaliśmy… nawet starsi koledzy, wśród których byłem, wysadzali taki mur, obok Muzeum, przy Towarowej, i jednego skaleczył odprysk betonu...
Tak, dla zabawy, to były zabawy. No i były te różne lochy, piwnice, po których chodziliśmy. To były takie zabawy. I tam właśnie natknęliśmy się na ukrywających się Niemców. To był 1945 rok, już tak latem chyba czy jesienią. Potem przyjechało wojsko...
- Gdzie dokładnie to było ?
To było też koło Muzeum, przy Towarowej, bo Towarowa wtedy była dużo węższą ulicą i zabudowana była. Tu była tzw. „Syberia”, z boku od Towarowej, od Muzeum, i tam były właśnie tory od Dworca Głównego. Były składy towarowe i tak dalej. Po wojnie tam przyjechał Szwedzki Czerwony Krzyż i oni w tych wagonach tam spali. No i my tam chodziliśmy. Rozdawali nam jakieś takie przysmaki, słodkości, owoce. Chodziliśmy tam i zawsze nam dawali.
- I ci Niemcy właśnie tam się ukrywali?
Tak, ukrywali się tam.
Kilkunastu chyba.
- Ale pamięta pan, czy to był Wehrmacht, SS?
Raczej Wehrmacht. Oni byli częściowo w mundurach, częściowo bez mundurów. Ja miałem kolegów starszych od siebie, zawsze się z nimi kręciłem. I bawiąc się, wchodząc w te lochy, piwnice Haberbuscha, które do tej pory zresztą są, do Żelaznej się ciągną, to groziło, oczywiście, nieszczęściem wielkim, ale dzieci wtedy nie miały takiego obrazu...
- Pamięta pan nazwiska tych kolegów?
Tak, pamiętam: Mirgos Andrzej, bracia Werpachowscy, Potocik Tadeusz, Krzysiek... Byli jeszcze starsi ode mnie, którzy w okresie Wielkanocy, już po wojnie wiele lat, ten tramwaj prawie wysadzili, podkładając ładunek... Zresztą nas też UB ganiało, kiedy strzelaliśmy z puszek. To znaczy były to: karbid do puszki, dziurka, tam się, przepraszam, pluło albo trochę wody nalewało, zbierał się tam gaz, denko od tej puszki odpadało i następował wybuch. To pamiętam doskonale.
- Wróćmy do tego, jak ci Niemcy zobaczyli was, chłopców. Czy oni coś mówili, czy przestraszeni byli?
Oni byli przestraszeni i my byliśmy przestraszeni. Oni w jedną stronę, my w drugą. Starsi koledzy dali znać, no i wtedy przyjechało wojsko. Z tego, co pamiętam, obstawili i ich wyprowadzili stamtąd. Ten okres to była... Nie było światła, nie było gazu, opał to zdobywało się z tych domów, w których jeszcze ocalały framugi okien, drzwi i tak dalej. To drewno, które się zbierało, te „kozy”, ten piecyk, którego rura przez okno wychodziła, żeby opalać mieszkanie, nie było wody... To były te takie przyziemne sprawy... No i nie było żywności. To były te trudne czasy, kiedy świeża bułka to był rarytas wtedy i dla nas, i dla innych osób. Ale też już po wojnie, kiedy ze wsi zaczęli przyjeżdżać ludzie z rąbanką, z wędlinami, z masłem (nawiasem mówiąc, to masło wiejskie do tej pory wspominam), to już było wtedy lepiej. Ojciec w dalszym ciągu pracował w służbie zdrowia, potem napisał podręcznik i wykładał na Akademii Medycznej, pisał podręczniki dla studentów, więc już było lepiej.vCzy ktoś z pana rodziny brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim?
- A pamięta pan pochówki tych właśnie powstańców wydobytych spod ruin czy z ekshumacji?
Tak, Warszawa wtedy była właściwie jednym wielkim cmentarzem. Chowani byli na skwerkach, na podwórkach. To pamiętam. Właśnie ten pan Szelągowski, który był naszym sąsiadem, on już po wojnie miał taki aparat dźwiękowy na korbkę kręcony i wyświetlał filmy – o Józefie Piłsudskim, o wojnie bolszewickiej... To wtedy było niedozwolone. I on właśnie jakoś tak i rodzice w takim wielkim duchu patriotyzmu mnie wychowali. (…) Ja w ogóle żałowałem, że nie byłem starszy, że nie mogłem brać udział w Powstaniu. To było takie moje marzenie jeszcze sprzed wielu lat. Tu mam masę książek, które ukazywały się po wojnie, później trudno było je nabyć no i nie wszystkie były zbyt obiektywne, ale w każdym razie skupowałem te książki i, że tak powiem, tym Powstaniem jakoś tak żyłem. Dla mnie to było wielkie przeżycie i wielka jakaś taka chwała. I miałem tę przyjemność, że spotkałem tych ludzi na tych uroczystościach z okazji sześćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania, z którymi mogłem porozmawiać, powspominać.
- Może jakieś ma pan jakieś charakterystyczne wspomnienia?
Z tamtego okresu... Może sobie jeszcze przypomnę, ale chciałbym jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy. Kiedy już jako człowiek dorosły pracowałem w szkole, potem w administracji państwowej, uczyłem historii, w tamtym okresie była możliwość wspomnienia, wzmianka o Powstaniu Warszawskim. Zawsze więcej czasu poświęcałem temu wydarzeniu niż przewidywał to program. I z żoną i z koleżanką, panią Danutą Koperską, imienniczką żony, kiedy byliśmy w Bułgarii, a prowadziliśmy takie obozy wymienne, to było jakieś kilkanaście lat temu, w okresie rocznicy Powstania Warszawskiego 1 sierpnia, zrobiliśmy tym Bułgarom taki wieczór polski. Przedstawiłem sytuację, jaka to jest u nas, w Warszawie, uroczystość i taką inscenizację zrobiliśmy – mury, świeczki, kotwica, biało–czerwona flaga, dziewczynki, chłopcy, już tacy licealiści, gitara – taki wieczór słowno–muzyczny. Miałem taką wielką satysfakcję, że... ci Bułgarzy nie wiedzieli zupełnie o tym wydarzeniu i kiedy skończyliśmy ten nasz występ, to taka martwa cisza zapadła, za chwilę oklaski i u wielu – tych starszych szczególnie – osób, u Bułgarów, ukazały się łzy, niektórzy płakali, jakoś tak bardzo wzruszająco i przyjęli to bardzo emocjonalnie. No i to była taka moja satysfakcja, nasza satysfakcja, że ten okres Powstania, tę rocznicę, jakoś uczciliśmy na obczyźnie. A przy okazji przynajmniej jakaś mała grupa obcokrajowców, Bułgarów, zobaczyła.Natomiast z tego ostatniego okresu… kiedy zbliżała się sześćdziesiąta rocznica wybuchu Powstania, ogłoszony był konkurs o tematyce Powstania i moi uczniowie w 70–80% wzięli udział. Łukasz Szum, on jeszcze ze swoim kolegą Zubrzyckim wydali albumy, które były eksponowane w Warszawie i poza Warszawą, i podobno mają być eksponowane w Muzeum Powstania Warszawskiego. Tak, że on z własnej inicjatywy już zrobił album, który mamy w takim kąciku w pracowni historycznej, gdzie jest taka stylizowana barykada, mury, kotwice i te wszystkie inne pamiątki, które ja otrzymałem i uczniowie wykonali. Tam on jeszcze z własnej inicjatywy wykonał album z Muzeum Powstania Warszawskiego, zdobył zgodę pana dyrektora Ołdakowskiego, porobił zdjęcia, to jest jego hobby, on ładne zdjęcia robi, bierze udział w różnych wystawach fotograficznych. No i ten album też jest tam jako jeden z eksponatów tej wystawy.
- Czy na zakończenie chciałby pan jeszcze coś dodać na temat swoich wspomnień?
Taka zawsze mnie refleksja nachodziła, że wojna jest opisywana, wojna jest filmowana, są filmy dokumentalne, które najbardziej oddają tą grozę wojny, ale jednej rzeczy w tym wszystkim uje – zapachu. Zapachu spalenizny, zapachu krwi, zapachu potu. Szczególnie ten pot jakoś mi utkwił w pamięci. Niemcy inaczej „pachnieli”, i inni. Wtedy warunki higieniczne były na pewno trudne, ale w każdym razie ten zapach spalenizny był bardzo różnorodny. Zależy, co się paliło. To i butelki się glejowały, i papa, i drewno, i mury. I ten zapach właśnie rozkładających się ciał, trupów końskich, zwierząt, ludzi. Tak właśnie mówię, żeby przekazać tą grozę wojny, to żeby ten film dokumentalny miał jeszcze ten zapach. Podobno Japończycy teraz coś wynajdują w tym zakresie.
Warszawa, 19 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama