Janusz Żelaski „Będzisz”
Janusz Żelaski, urodzony 18 września 1923 roku w Gdańsku-Oliwie. Stopień w czasie Powstania: kapral podchorąży. Pseudonim „Będzisz”.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do gimnazjum, do Mickiewicza, to było gimnazjum numer 4. Poza tym byłem harcerzem Trzeciej WDH, Trzecia Warszawska Drużyna Harcerska. I to prawdopodobnie było normalne, typowe w tym czasie. Jestem przekonany, że właśnie Trzecia Warszawska Drużyna Harcerska w gimnazjum [imienia] Mickiewicza, w którym dyrektorem był pan Badles, legionista, kształtowały mój światopogląd. Muszę powiedzieć, że u Mickiewicza zawsze bardzo uroczyście były obchodzone wszystkie rocznice związane z odzyskaniem niepodległości, z Pierwszą Kadrową. Jako ciekawostkę powiem, że ponieważ już wtedy miałem dosyć niski głos, to zawsze w tych uroczystościach musiałem coś powiedzieć. Pamiętam, że przydzielono mi z „Pism” marszałka Piłsudskiego zdanie, w którym było słowo imponderabilia. Nie wiedziałem, co to jest imponderabilia. Szukałem, szukałem, znalazłem jakieś mętne określenie, że to jest coś niewymiernego, jakieś wyższe cele, coś, co powinno cechować ideowego człowieka. Długo się uczyłem słowa imponderabilia, żeby się nie pomylić i chyba właśnie te imponderabilia mi zostały, po prostu.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Byłem wtedy na wakacjach u mojej przyszywanej cioci. Jakaś rodzina, ale to nie jest najbliższa rodzina. Oni mieli bardzo duże majątki koło Wrześni. Nazywało się to Grabowo Królewskie i tam jeszcze jakieś dalsze dwa. Tam moim kolegą był siostrzeniec ciotki, Chudecki. Razem z nim się prowadzaliśmy. Zarządcą majątku był pan Słapa, z kolei rotmistrz z Legionów, więc z Legionami coś stale gdzieś jakiś kontakt miałem. Tam się nauczyłem jeździć konno. Naturalnie wybuch wojny, nie od razu zobaczyliśmy żołnierzy niemieckich. Wprost przeciwnie, kilka dni, nawet jedną czy dwie noce stacjonował tam w majątku jakiś oddział kawalerii, który później bardzo szybko się wycofywał następnego dnia. Postanowiliśmy, to znaczy z bratem mojej cioci przyszywanej, że trzeba z Grabowa uciekać i iść w kierunku do Warszawy. Więc zapakowano furę z prowiantem, cukrem, Bóg wie co, co w majątku normalnie było na porządku dziennym. Zaopatrzono nas w wyżywienie i jechaliśmy w kierunku Kutna, w kierunku na Warszawę. Wyjechaliśmy rano z Grabowa. Popołudniu dojechaliśmy do jakiegoś niedużego miasta, ale miasta, które już nie należało do Poznańskiego. W Poznańskim w tym czasie prawie, że nie było Żydów, właściwie to był wyjątek, jeżeli [byli Żydzi]. Tam to było małe miasteczko, tylko nie pamiętam dzisiaj nazwy, które duża część było Żydów. Tam nas przyjęli, dali nam jakąś kwaterę, możliwość zanocowania i przyjęli nas tam jakimś karpiem po żydowską, jaką typową [potrawą]. Bardzo przyjacielsko nas potraktowali. Jeden koń padł zresztą, jakaś kolka. Następnego dnia jednak postanowiliśmy, bo już wiedzieliśmy, że właściwie jesteśmy już w jeszcze nie zajętych terenach polskich, ale już Niemcy gdzieś tam zbliżali się. To musiał być 3, 4 września. Już się zbliżali tak, że nie było możliwości swobodnego przejazdu w kierunku Warszawy, to co było ideą, żeby dostać się do Warszawy. Zawróciliśmy i spotkanie z Niemcami odbyło się na drodze, na szosie, w drodze powrotnej. To była odległość, w ciągu dnia ile można było konno, furami, bryczkami przejechać, było pięćdziesiąt może kilometrów od Wrześni, od majątku. Wracając zatrzymali nas Niemcy już. Myśmy nie mieli broni, natomiast mój przyjaciel, z którym wędrowaliśmy razem, miał pociski od jakiejś broni, sztucerów. Przy rewizji to się okazało, więc wielka afera, gdzie ta broń, wszystko wyrzucali, oglądali i szukali. Nie znaleźli. To się odbywało w ten sposób, że oni szukali różnych rzeczy, które można było uznać za to, że my jakimiś żołnierzami jesteśmy, a myśmy musieli na piechotę przebiec jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów i dopiero po jakimś czasie przyjechały wozy. To było spotkanie z Niemcami. To znaczy, Maryś, ten, o którym mówiłem, jak mu znaleźli [pociski], bo całą broń, jaką mieliśmy, zostawiliśmy w miasteczku. On tylko na pamiątkę wziął sobie kilka pocisków. Jak pociski znaleźli u niego, to dostał po prostu po głowie. Ja nie dostałem. Tak to się odbyło spotkanie z Niemcami. Wróciliśmy do majątku, naturalnie Niemcy już tam byli. Gdzieś w połowie września, nie, później to musiało być, bo już Warszawa była zdobyta, powstała pierwsza możliwość jazdy do Warszawy przy pomocy kolejki wąskotorowej do Wrześni, z Wrześni przez Gniezno. Jakąś bardzo okrężną drogą, jakiś Toruń po drodze, do Warszawy, z tym, że pociągi nie wchodziły do centrum miasta na dworzec, tylko ostatnie kilometry przebyłem na jakimś parowozie i wylądowaliśmy na Warszawie Zachodniej. Stamtąd już na piechotę, ponieważ wtedy mieszkaliśmy na Alei 3-go Maja 2, to z dużym niepokojem idąc Alejami Jerozolimskimi przechodziłem na drugą stronę, ponieważ mieszkaliśmy na ostatnim piętrze i z Alei Jerozolimskich było widać okna nasze, czy ten dom stoi czy nie stoi. Dom był uszkodzony, bo tam, jak się okazało, tam były stanowiska przeciwlotnicze, które naturalnie niewiele co mogły zwojować. Wróciłem do mieszkania, które było i do matki, która w tym czasie czekała na swoich synów. Miałem brata starszego. W czasie okupacji moja matka nie pozwoliła mi, żeby się zajmował jakimiś handlami, nie handlami. Miałem się uczyć. Naturalnie nauka długo nie trwała, bo gimnazjum zamknięto. Wobec tego nauka na kompletach. Komplety zwykle pięcio-, sześcioosobowe. Raz u nas, raz u innego kolegi. Ci sami nauczyciele, którzy byli wtedy profesorami u Mickiewicza. Fantastyczny matematyk profesor Wysocki, który miał niby zwyczaj, że po lekcji matematyki, która trwała półtorej godziny, dwie godziny, grał z nami w brydża. Ale, to też charakterystyczne, człowiek, który tak potrafił ściśle rozumować, mówi: „Jeżeli przy licytacji nie kłamałeś, to ty powinieneś mieć to, to, to i to”. Więc to też jakaś nauka myślenia była. Dobrze, ale się rozgadałem, a to są dykteryjki. Później, to musiał być 1941 rok, zaczęły się pierwsze kontakty. Nie potrafię w tej chwili pamiętać, czy to były Szare Szeregi. Chyba to były Szare Szeregi. Stworzyliśmy znowu na bazie drużyny harcerskiej, bo to były kontakty najbliższe. Stworzyliśmy pierwszą grupę, bodajże pięcio-, sześcioosobową, która po stosunkowo krótkiej działalności, trudno nawet powiedzieć działalności, jakieś drobiazgi, jakieś przenoszenie ulotek, to był chyba koniec 1941 roku, nagle wpadka. Rewizja w domu, kolegą moim był Bogdan Kajak. Oni mieli jakąś pralnię, gdzieś tam koło Nowego Światu. Rewizja była, jego aresztowali. Naturalnie strach, co dalej. Został inny z tej grupy, Rysiek Kępski chyba, albo podobnie, mieszkał na ulicy Okrąg, ja w tym czasie już mieszkałem na ulicy Czerniakowskiej. Wobec tego, tam jeszcze kogoś z piątki aresztowali. Chciałem nawiązać kontakt z Ryśkiem i poszedłem do niego, gdzieś tak koło pierwszej, drugiej, ponieważ wiedziałem, że on w tym czasie przychodzi na obiad do domu. Już żeśmy w domu nie mieszkali wtedy. On przychodzi na obiad, wtedy nie zwróciłem uwagi na to, to było na ulicy Okrąg, tam gdzie kiedyś był Urząd Pocztowy. Jego matka pracowała chyba na poczcie i oni chyba tam mieli gdzieś mieszkanie. Nie zwróciłem uwagi na to, że jakiś facet stał na schodach, szedłem, odwrócił się tyłem. Ryśka nie było, matka jego powiedziała, że przyjdzie, ale trochę później. Prosiła, żebym zaczekał. Mówię, że nie, że nie będę tutaj czekał. Poszedłem gdzieś na ulicę. Miałem znajomych w Gazowni, poszedłem do znajomej dziewczyny do Gazowni. Powiedziałem: „To ja przyjdę później”. I przyszedłem godzinę czy dwie godziny później. I Ryśka Kęsickiego już zabrali. Czyli już grupę naszą mieli rozpracowaną i prawdopodobnie któryś nie wytrzymał, podał jakiś adres i już na niego czekali. Znowu szczęśliwy los, że nie zostałem, nie czekałem, tylko poszedłem. Tak, że to były pierwsze kontakty, z tym, że i Bogdan Kajak i Rysiek Kęsicki niestety w Oświęcimiu zginęli. Kiedyś, jak byłem w Oświęcimiu, to widziałem ich na listach tych, którzy tam zginęli. Dla mnie sytuacja i dla mojej matki sytuacja stała się o tyle trudna, że należało się spodziewać, że w następnej kolejce przyjdą po mnie też. Wtedy wprawdzie nie mieszkałem w mieszkaniu, ale nie mogłem mieszkać w tym samym domu u kogoś dłużej. Wtedy moja mama wymyśliła, znając pana doktora Trenknera, to był znany później doktor chirurg ze Szpitala Maltańskiego, że on mnie przyjął do szpitala na obserwację. Specjalnie mi nic nie było, ale przez dobre dwa tygodnie chyba albo więcej kręciłem się po szpitalu i niby na badania. W końcu po dwóch czy iluś tygodniach, doktor Trenkner mówi: „Słuchaj, ja muszę coś z tobą zrobić, bo ja cię nie mogę tak trzymać”. Zresztą każdy szpital miał jakiegoś swojego nadzorcę niemieckiego. „Już się pytają, co to jest za pacjent. Więc ja ci wytnę wyrostek robaczkowy. Zrobię to tak delikatnie, że prawie nie będzie śladu”. Rzeczywiście, wyciął mi wyrostek robaczkowy, blizna została malutka, ale następnego dnia po operacji, leżałem na dużej sali, chyba dwunastoosobowej, naprzeciwko drzwi, które zwykle były uchylone. Słyszę jakieś kroki wojskowych butów. Przychodzi lekarz Polak, przychodzi dwóch żandarmów i jeszcze jakiś tłumacz chyba. Okazuje się, że dwie noce wcześniej przywieźli człowieka, który skacząc przez mur z getta, złamał nogę. I on leżał przy drzwiach. Jak to zobaczyłem, to byłem przekonany, że to po mnie. Tego człowieka, starszy człowiek, Żyd najprawdopodobniej, bo z getta mógł tylko Żyd skakać wtedy, zabrali. Na tym się skończyło. W takich sytuacjach strasznie szybko człowiek myśli. Tak se myślę: „No tak, to ja pójdę tam, się do ubikacji schowam. Ale ta ubikacja była w tej dużej sali szpitalnej, więc co z tego, że się schowam. Przecież czy z sedesu czy z łóżka, to na to samo wychodzi”. I tak się skończyła ta przygoda. Po operacji jeszcze mnie długo, długo potrzymał w szpitalu. Wszystko się uspokoiło, kogo mieli aresztować, to aresztowali i wróciłem do domu. Następnie, wtedy cała działalność Szarych Szeregów się skończyła, bo myśmy mieli tylko te kontakty. Następnie, to już był chyba początek 1943 roku albo 1942 [rok] koniec, jakoś na przełomie. Znowu dzięki kontaktom z gimnazjum, dzięki kontaktom z Trzeciej Drużyny WDH, zaczęła się działalność, to się wtedy ZWZ nazywało, to chyba jeszcze się Armia Krajowa nie nazywało, tylko ZWZ. Zaczęło się jakieś szkolenie i wytypowano mnie do podchorążówki. To była podchorążówka, o ile dobrze pamiętam, to była „Agrykola”, tak się nazywała chyba. Tam między innymi wykładowcą był wtedy rotmistrz Rzeszotarski, który był później moim szefem, moim dowódcą w zgrupowaniu „Żmija”. A podchorążówka polegała na tym, że znów jakimiś grupkami pięciosoobowymi trzeba było się nauczyć regulaminu takiego, owego… Jeździliśmy na strzelania, gdzieś w jakichś zburzonych domach, gdzieś na przedmieściu w piwnicy, była jakby strzelnica zrobiona. Jeździliśmy na strzelania do Kampinosu. Szkolenie bardziej polegało na teoretycznej nauce padnij, powstań i tak dalej. Już wtedy, w podchorążówce, były wykłady z tak zwanego minerstwa, materiały wybuchowe. Podchorążówkę chyba gdzieś w połowie roku skończyliśmy. To chyba były też pięcioosobowe [grupy], nie wiem, dlaczego mi się ciągle powtarza system pięcioosobowy, że grupki były po pięć osób. Skończyłem podchorążówkę ze specjalnością minerstwa czy saperstwa, minerstwa, nazwijmy to. Naturalnie, nazwałbym to, w zajęciach praktycznych brałem udział. Był taki epizod na Placu Krasińskich, tam, Plac Krasińskich, Konwiktorska. Tam Armia Krajowa zrobiła, to już chyba było w czasie powstania w getcie albo jakoś tak, zrobiła akcję i zastrzeliła jednego czy dwóch wartowników. Tam było przejście do getta. Naszym zadaniem, młodych podchorążych, była obstawa, gdyby coś [się stało]. Obstawa polegała na tym, że każdy dostawał pistolet, lepszy, gorszy i jakiś granat i byliśmy rozstawieni. Pamiętam, w jakiejś bramie stałem. Miałem być obrócony tyłem, a jak usłyszałem strzały, to miałem się rozglądać, co i jak. Ci, co strzelali, co bezpośrednio brali udział w ataku, uciekali stamtąd później. Wszystko się udało, nie potrzebowałem ani nikogo gonić ani przed nikim uciekać i zgodnie z planem przeszliśmy na punkt zborny, żeby oddać broń. To były zajęcia praktyczne jakby, na Konwiktorskiej. Później byłem instruktorem od materiałów wybuchowych i minerstwa. W 1941 roku zacząłem chodzić do szkoły zawodowej II stopnia, Szkoła Budowy Maszyn II stopnia. To była kontynuacja Wawelberga i tam był trochę wyższy poziom dla tych, którzy mieli maturę i trochę niższy poziom, ale też powiedzmy, tajnego Wawelberga dla tych, którzy mieli małą maturę. Nie miałem wtedy jeszcze dużej matury, bo miałem wtedy dziewiętnaście lat chyba, osiemnaście, dziewiętnaście lat i miałem po kompletach małą maturę. Chodziłem do szkoły Wawelberga. Tutaj mała dygresja. Niemcy pozwalając na to, żeby była taka szkoła, liczyli na to, że tych, którzy się tam czegoś nauczą, wezmą na roboty jako przymusowych robotników. Technikum, dostawało się dyplom technika, technik budowy maszyn. Więc w 1943 roku, jak kończyła się szkoła, to nie ja osobiście, ale pewna grupa, w której w jakiś sposób byłem włączony, postanowiła utrudnić zadanie. Na Mokotowskiej 6 była szkoła wtedy. Kancelaria była na parterze. Duży hol, schody na górę, a na górze były sale wykładowe, aula. To była przedwojenna szkoła Wawelberga. Postanowiliśmy utrudnić Niemcom wybranie wszystkich. Był zwyczaj, że zawsze po wykładach każdy z profesorów odnosił dziennik do kancelarii, a w kancelarii był odpowiednio zamykany w jakiejś szafie. Jak już w zasadzie wiedzieliśmy, że Niemcy się interesują, kto i jak kończy, to do Zakrzewskiego, szalenie sympatyczny starszy pan, na schodach podeszło dwóch ludzi i zabrali mu dziennik. Ale po dwóch dniach się okazało, że to jest za mało, że wszystkie papiery są. To, że nie było dziennika z listą, to nic nie znaczyło, bo przecież były wszystkie papiery. Wobec tego w kilka dni po tym, nie uczestniczyłem w tym, znowu grupa kolegów w nocy przyszła do szkoły. Woźnym był, myśmy go nazywali „Żółtek”, bardzo sympatyczny starszy woźny, charakterystyczny tym, że miał celuloidowy kołnierzyk, w który pukał czasami. On nam otworzył kancelarię, nie nam, przepraszam, otworzył kancelarię. Wygarnęli wszystkie dokumenty z naszego roku, tego, który kończył. Tak jak mówiłem, był hol z marmuru, z kamieni i w holu spalili wszystkie dokumenty. Nikt już nie brał żadnego świadectwa, że skończył, bo skończyły się nauki, ale rezultat był taki, że Niemcy nie dostali list tych, którzy [kończyli]. Myślę, że ci profesorowie też współpracowali w całej imprezie, nikt nie opierał się, żeby papiery spalić. Wracam do wątku okupacyjnego czy konspiracji. Zostałem instruktorem minerstwa. Moje działanie polegało na tym, że miałem zestaw, w którym był trotyl, w którym był tak zwany plastik, który myśmy nazywali 808. To był angielski jakiś materiał wybuchowy, który się dawał formować. Były różne rodzaju lonty, szybkopalące się, wolnopalące się. Były różnego rodzaju spłonki, spłonki bezpośrednie, spłonki czasowe, które polegały na tym, że jak się to włączyło, to tam kwas przeżerał, jakiś drucik i ten drucik i tak dalej. Opowiadając szkolonym już żołnierzom, musiałem to poprzeć, żeby przynajmniej widzieli, jak wygląda trotyl, jak wygląda spłonka, jak się spłonkę łączy, wkłada. To nie była duża paczka, ale to była trochę tego, trochę tego, wszystkich materiałów, zapalników. Myślę, że to ważyło trochę więcej jak pół kilograma, może kilogram. Pamiętam drużynę minerską, którą szkoliłem. To było gdzieś na Bródnie, w robotniczej. Było trzech braci, Gotowiec się nazywali. Ojciec był kolejarzem chyba. Jechałem do nich na Bródno z Warszawy. Jechałem z ulicy Mazowieckiej, ponieważ na ulicy Mazowieckiej mieszkała moja obecna żona, wtedy już, powiedzmy, nie było uroczystości, narzeczeństwa, ale wiedzieliśmy, że chcemy być razem. Jechało się przez Most Kierbedzia, a Most Kierbedzia to była konstrukcja, kratownica na wierzchu, nie pod spodem, tylko na wierzchu kratownica. Tam jeździł tramwaj i jezdnia była. Było to wcześnie rano, może dziewiąta, może jeszcze wcześniej, chyba niedziela. Tramwaj prawie pusty. Tramwaje były podzielone - przód
Nur für Deutsche, a reszta dla zwykłych pasażerów. Na środku mostu żandarmi zatrzymują tramwaj, tak, to musiał być 1943 rok albo koniec 1943 roku. Zatrzymują tramwaj. Naturalnie tych
Nur für Deutsche to szybko i później przechodzą. Tramwaj miał dwa wozy. Jechałem w pierwszym wozie, w tym gdzie [było]
Nur für Deutsche. Później zaczynają legitymować i rewidować ewentualnie pasażerów normalnych. W tramwaju było, nie wiem, może dziesięć osób w tym wagonie. Siedziałem naprzeciwko pani, która jakiś koszyk miała. Nie wiem, czy to był szmugiel, czy nie szmugiel, wszystko jedno. Jakiś koszyk miała. Miałem skórzany płaszcz mojego wuja, za duży zresztą na mnie, z szalenie długimi kieszeniami. Jak coś w miałem w tym płaszczu w kieszeni, to mi się o kolana obijało. Nigdy nie byłem duży. Pracowałem wtedy, przez pewien czas, w jakimś okresie przerwy w nauce, na ulicy Żelaznej był warsztat pana Pawlaka, warsztat samochodowy. Ten warsztat remontował samochody czy części. Myśmy tam pracowali, dlatego, że ten warsztat dawał legitymację czy zaświadczenie warsztatu samochodowego, że pracuję dla
Kraftfahrparku. Kraftfahrpark, to jest, jakby powiedzieć, zespół samochodowy wojskowy. Takie zaświadczenie miałem też, naturalnie miałem kenkartę swoją. [...]Nasza praca polegała na tym, że jak Niemcy weszli do Rosji, to przywieźli bardzo dużo silników. Gdzieś tam jakieś magazyny silników [były], nie wiem, czy silniki miały być do remontu czy zużyte. Do Pawlaka też przywieźli kilkadziesiąt silników i nasza robota polegała na tym, że myśmy te silniki rozbierali, myli. Różne opowiadania, w piwnicy umorusani, ale zaświadczenie było zaświadczeniem. W czasie rewizji wszyscy pasażerowie musieli przejść obok żandarmów. Żandarmi patrzyli na dowody, na legitymacje, na kenkarty w pierwszym rzędzie i [mieliśmy] przejść dalej do oddziału dla Niemców. Miałem emocje niezłe. Myślę sobie: „Włoży rękę w kieszeń, znajdzie materiały wybuchowe, i co zrobić?” Jak Niemcy weszli do tramwaju. Mówię: „Podrzucić, nie”, bo to były tramwaje, których ławki były na żeliwnych nóżkach, więc w ogóle [nie da się]. Rzucić coś pod spód, to to samo, co, głupota, jeszcze narazić innych. Podchodzę, wziąłem dowód, wziąłem kenkartę i żeby mi on nie wkładał rąk do kieszeni, rozpiąłem płaszcz. Jestem [taki], że nie mam tu nic do ukrycia. Patrzy, kenkarta:
Aaa, Kraftfahrpark. I przypadkowo, nie wiem, czy to była moja czy jeszcze mojego wuja, wyciąga prezerwatywę. Tak się śmieje i mówi: „A!” Mówię:
Ja, ficki-ficki. To w żargonie należało [zrozumieć]. Popatrzył w kieszenie, obmacał mnie, natomiast nie włożył [rąk] do kieszeni, gdzie były materiały wybuchowe, bo tak to właśnie rozłożyłem. Prezerwatywa spowodowała trochę uśmiechu, huknął mnie w plecy:
Los! Niedużo ludzi było. Po niedługim czasie wróciłem już na swoje miejsce, siadłem i pani, która siedziała naprzeciwko, pytała się, czy jestem chory. Musiałem być bardzo blady wtedy. Bo człowiek śmiesznie reaguje, kiedy jest rzeczywiste niebezpieczeństwo, ale później następuje jakieś odprężenie. Ale tramwaj ruszył, pojechałem, dojechałem, wykład odbył się. Również chodziłem z materiałami wybuchowymi, był również z Mickiewicza kolega, tyle, że młodszy, bo to się ciągle obija o Mickiewicza, Państwowe Gimnazjum [imienia Mickiewicza] i Trzecia WDH, Waldek Dzierżawski, architekt później, który już zresztą też nie żyje. Tak wyglądała działalność w czasie okupacji konspiracyjna. Utworzony wtedy właśnie, niby nim rządziłem, pluton pionierów, dostał zadanie, ponieważ „Żywiciel” miał atakować koszary wojskowe na ulicy Gdańskiej. Tam kościółek był na górze na Gdańskiej. Moim zadaniem było z materiałami wybuchowymi ewentualnie wysadzić, rozwalić, otworzyć bramę, która była zwykłą bramą żelazną. Do tego nie doszło, ponieważ na Żoliborzu Powstanie zaczęło się chyba gdzieś druga godzina, wcześniej, nie o piątej, koło drugiej. Zdaje się, że tam był incydent, że myśmy zaczęli wychodzić. Najpierw było zgrupowanie 28 [lipca], pierwsze zgrupowanie. Po nocy spędzonej na tak zwanych punktach wyjściowych, przyszedł rozkaz, że odwołuje się Powstanie. I drugie zgrupowanie było 30 [lipca] bodajże, o ile pamiętam, 30 czy 31[lipca]. Chyba 31 albo 3o [lipca]. Wyszła sytuacja tam, że albo Niemcy już wiedzieli i należy przypuszczać, że oni już wiedzieli, co się szykuje, bo już zaczęły jeździć z żandarmami samochody, nawet z gąsienicami z tyłu. Albo ci, którzy wychodzili na pozycje wyjściowe z kwater, nie wytrzymali i albo Niemcy zaatakowali, bo myśmy wychodząc szli nie jakimś oddziałem, tylko jakimś sznureczkiem jeden za drugim, gdzieś pod domami, pod ścianami. Albo Niemcy ich zaatakowali, nie naszą grupę, tylko jakąś grupę albo oni nie wytrzymali i zobaczyli żandarmów i byli przekonani, że coś [się dzieje].Tam się zaczęło bardzo wcześnie Powstanie i pamiętam, że jak już żeśmy wychodzili na postawy wyjściowe, to już na Placu Inwalidów, w okolicach Dworca Gdańskiego już stał czołg czy czołgi. Wobec tego Powstanie się absolutnie nie udało i kręciliśmy się. Tam były jakieś działki, coś w rodzaju, jak dzisiaj działki. Ludzie mieli ogródki działkowe, jakieś małe domki. Myśmy się tam kręcili i nie bardzo wiadomo było, co i gdzie i jak. Posłałem jednego z żołnierzy, chyba na Suzina, bo mi się wydawało, że tam, na Suzina, powinien być jakiś centralny punkt dowodzenia. Chociaż nikt tego nie wiedział wtedy, to było wszystko. W efekcie przekotłowaliśmy się tak trochę ze strachem, czy się natkniemy na Niemców czy nie, przekotłowaliśmy się po ogródkach działkowych i przyszedł rozkaz, że jest zarządzona koncentracja oddziałów, które właściwie tak się plątały tam. Koncentracja, i chyba to było pod Szklanym Domem na Żoliborzu, tak się nazywał, Szklany Dom albo na Suzina 4. Ale wydaje mi się, że to było w Szklanym Domu. Tam się zebrały, to znaczy usiłowano zebrać wszystkich żołnierzy i nastąpił rozkaz wyjścia do Kampinosu. Pogoda była fatalna, chyba padał deszcz. Było ciemno i niemiło. Deszcz chyba padał. W kolumnach, podzielonych na jakieś kolumienki, wymaszerowaliśmy z Żoliborza. Chyba gdzieś w okolicach Powązek przechodziliśmy i trafiliśmy w rezultacie, to było chyba dobre trzydzieści kilometrów, z Żoliborza, do Wierszy, Dziekanów, jakieś miejscowości na skraju Kampinosu. Tam dotarliśmy gdzieś późnym rankiem. Całą noc maszerowaliśmy. To jest śmieszne uczucie, że człowiek idzie, z tym, że żadnego uzbrojenia. Jako dowódca drużyny miałem jakąś belgijkę, sześć milimetrów kalibru, sześć tam z czymś, trochę materiałów wybuchowych, bo byliśmy drużyną [minerską]. Inni koledzy dostali po butelce do rzucania z jakimś koktajlem Mołotowa albo jeden karabin był, maszynowego nie było żadnego chyba ani pistoletu, a może był jeden sten w drużynie. Drużyna wtedy liczyła chyba dwanaście, powyżej dziesięciu ludzi na pewno. Doszliśmy do Dziekanowa czy do Wierszy, już nie pamiętam, czy Sierakowa, też gdzieś tam musiał być Sieraków i tam rozkwaterowano nas po stodołach rolniczych. Następnego wieczoru rozkaz powrotu do Warszawy. Z tym, że to było pomyślane w ten sposób, że my w nocy dojdziemy do Warszawy, co się nie udało. To było jednak kilkadziesiąt kilometrów, trzydzieści, trzydzieści kilka kilometrów. Trzydzieści kilometrów przejść nawet z lekkim uzbrojeniem, nie było takie proste. Pamiętam, że mi to się też zdarzyło, maszerowanie przez sen. Człowiek był tak zmęczony, że po prostu nagle się gdzieś zatoczył, ktoś gdzieś go popchnął. Doszliśmy do Zdobyczy Robotniczej, ale nie tak jak było planowane, że to jeszcze będzie ciemno, tylko to już było widno. Wiadomo było, że na Zdobyczy Robotniczej się zgrupowały. Tam były jakieś kłopoty, dlatego nie doszliśmy, bo trafili na jakiś [oddział niemiecki]. Nie byłem w pierwszej linii, więc nie wiem, na jakieś oddziały niemieckie, więc znowu gdzieś tam naokoło. W rezultacie musieliśmy się zatrzymać. To się wtedy nazywała Zdobycz Robotnicza, teraz to chyba jest albo Wawrzyszew, czy tam gdzieś, skraj zupełnie Żoliborza. Na Zdobyczy Robotniczy wtedy były chyba, jeżeli dobrze pamiętam, trzy chyba trzypiętrowe budynki, które były budowane przez Towarzystwo „Tanie Mieszkania dla Robotników”, coś takiego. Ale Niemcy już wiedzieli, że my tam jesteśmy i wobec tego gdzieś dziesiąta, dwunasta może, zaczęła się walka. My tworzymy jedną tyralierę. Tam nie było żadnych zabudowań poza tymi trzema domami, trzema, może więcej, jakaś uliczka z tyłu, ale to więcej wieś, jak miasto. Tyle tylko, jak pamiętam, trzy murowane domy spółdzielni, jak była WSM[...], na Suzina była cała kolonia tanich mieszkań. Tam Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać. Chyba to były oddziały z Centrum Wychowania Fizycznego, CIWF-u, bo tam dawniej, przed wojną było Centrum Wychowania Fizycznego, to zresztą, co dzisiaj też jest, tylko na pewno znacznie bardziej rozbudowane. Niemcy też stworzyli tyralierę i zbliżali się do nas, a my na wysokości domów też [stworzyliśmy] tyralierę. W pewnym momencie, bo dopóki strzelali z przodu, to człowiek gdzieś tam się chował, tym bardziej, że to łąka pagórkowata, nierówny teren, tak że gdzieś tam można było głowę schować. Ale w pewnym momencie zaczął się ostrzał z tyłu. Okazało się, że oni przyjechali tam dwoma czy trzema czołgami z tyłu i sytuacja była taka - tu dostaję z karabinów maszynowych ostrzał z przodu, to były odległości, to nie było pięćdziesiąt, sto metrów, to były odległości dwustu, trzystu metrów, i nagle dostajemy ostrzał z tyłu. Instynkt każe, żeby się zwrócić tam, skąd strzelają. Złapałem się na tym, że skaczę jak małpa, raz w tą stronę, raz w tą stronę. Myślę sobie: „Nie. Przecież mnie ustrzelą za chwilę”. Gdzieś w jakimś dołku położyłem głowę na ramieniu, przeleciało mi, sekundy, całe życie. Myślałem o matce, która straciła już syna jednego. I wtedy też właśnie z naszego oddziału, też podchorąży, tylko nie pamiętam, czy on w tym samym turnusie, co ja, czy o turnus wcześniej, kończył tą samą podchorążówkę i był na tyle przytomny i stanął na winklu tego domu, który trochę skosem stał i po kolei wywoływał nas. Ponieważ sytuacja była taka, że się patrzę w prawo, dostał w czoło, ktoś inny dostał gdzieś tam, wyje. Ten Janek, „Mały Janek”, żeśmy go nazywali, Janek Bunsch, jakoś tak się nazywał, wywoływał nas po kolei. Były przerwy w strzelaniu. To nie jest tak, że karabin maszynowy strzela bez przerwy. Były przerwy i Janek, stojąc za winklem, wołał: „Włodek! Uważaj! Teraz, skacz!” Trzeba było przebiec trzydzieści, czterdzieści metrów, żeby za dom się schować. I między innymi mnie też tak wyciągnął stamtąd i cały szereg kolegów. Czyli już nie tworzyliśmy tyraliery, która niby miała bronić. Po tym szoku ustaliliśmy, że trzeba coś z czołgami zadziałać. Wobec tego ze swoją drużyną, nie pamiętam, ilu nas było, był piat też, czy nie było piata wtedy? Nie było chyba żadnej broni przeciwpancernej, były tylko butelki. Okrążając domy poszliśmy tam, gdzie dwa czołgi stały i właśnie strzelały w tę stronę. Znaczy, poszliśmy, doczołgaliśmy się jakoś. Tam się nie spacerowało wtedy. I obrzuciliśmy jeden czołg butelkami. Jemu się nic nie stało, ale paliło się, wobec tego obydwa czołgi natychmiast zawróciły i pojechały gdzieś. Czyli wydawało nam się, że jesteśmy dobrzy w tą zabawę. To trwało ładnych kilka godzin. Ogień, Niemcy się bali podejść. Robił się już zmrok, późno popołudniu. Myślę, że oni mieli rozkład, wprawdzie tam nie było, jak w angielskiej armii,
five o`clock tee, tylko wycofali się. Tak wiedzieli, że my im nic nie zwojujemy. Jak się Niemcy wycofali, to myśmy wrócili do Kampinosu. Wróciliśmy do Kampinosu, nie pamiętam, kto tam dowodził, „Okoń” czy „Żubr”, albo któryś. Wiersze czy Sieraków to były właściwie wydmy piaszczyste. W Kampinosie nasze działanie sprowadzało się do tego, że się wyprowadzało oddział czy drużynę na piaski: „Padnij! Powstań! Padnij! Powstań! Kryj się!” Głupoty. Wobec tego myśmy się zaczęli trochę buntować, ci podchorążowie, którym się wydawało, że my mamy walczyć, a nie turlać się z góry piachu. I w tym czasie okazało się, że do Kampinosu trafił oddział kawalerii, który spod Wilna, gdzie ich tam już Rosjanie też niszczyli, przedostał się. Mówiło się, że Niemcy przymknęli oczy, pozwolili im przejść przez jakąś rzekę. Nie sprawdzone, nie wiem. Był normalny oddział wojskowy kawalerii „Dolina”, „Dan”, już nie pamiętam w tej chwili, ale jakoś tak. Chyba 8 [sierpnia], to gdzieś mam [zapisane] albo 10 [sierpnia], gdzieś w tym czasie, były zrzuty w Kampinosie. Myśmy zostali tam do ochrony zrzutów i do przyjęcia zrzutów. To było pole, które w odpowiednim momencie się tam zapalało ogniska. Chyba dwa lancastery wtedy przyleciały. Więcej niż jeden samolot był, które kołowały, zapaliliśmy światła i one bardzo nisko idąc, ale na spadochronach, zrzucały duże bardzo pojemniki. Pojemniki blaszane, długości ze dwóch metrów. Tam była broń. Przyjmując zrzuty myśmy się dozbroili bardzo dobrze. Stworzyliśmy niejako najlepiej uzbrojoną grupę, właśnie między innymi z mojej drużyny, z moich kolegów. Tam było wielu podchorążych, którzy, na przykład pamiętam, mój przyjaciel Włodek Dmochowski, pseudonim „Pobóg”, który nie wrócił do kraju, umarł w Anglii, Jurek Czajkowski, późniejszy lekarz chirurg Szpitala Kolejowego pod Warszawą, Wacek Nowowiejski, słynny „Robinson warszawski”, który po Powstaniu przeżył do wyzwolenia miasta w ruinach olejarni czy koło olejarni na Żoliborzu. On tam był właśnie dowódcą tego punktu oporu. Po zrzutach byliśmy naprawdę dobrze uzbrojeni. Trochę na siłę dbaliśmy w pierwszym rzędzie o swoje uzbrojenie. Tak, że miałem pistolet maszynowy berettę, włoską. Miałem rewolwer smithwesson, jedenaście milimetrów, jak to huknęło, to.[...] Stworzyliśmy właśnie, Jurek Czajkowski, Włodek Dmochowski, Andrzej Janowski też tam był, Wacek Nowowiejski, cały szereg, elitarną w sensie uzbrojenia grupę. Po prostu dlatego, że myśmy przyjmowali zrzuty, czyli myśmy w pewnym sensie decydowali, co oddać, a co zatrzymać. Może to nieładnie, ale tak było. W dalszym ciągu gonienie „Padnij! Powstań!” po piachach już nas tak wkurzyło, że za zgodą dowódcy z Żoliborza przeszliśmy do oddziałów leśnych, jako oddzielna grupa Armii Krajowej przy oddziałach leśnych. Tam rzeczywiście poczuliśmy, że coś działamy, że jesteśmy potrzebni. Pamiętam jakąś zasadzkę na transport, który miał przejeżdżać drogą, bo myśmy tam mieli informatorów z ludności. Ale oni zmienili trasę, nic nie było, noc przestaliśmy. Później pamiętam, jak pogoniliśmy, chyba Ukraińców, którzy w ramach zemsty za to, że w lasach się Armia Krajowa ukrywa, chyba Wiersze były albo podobnie, napadli, otoczyli wieś, zaczęli palić. Jak tylko nas [powiadomili], to zaraz idziemy, albo skończyli akcję, bo popalili kilka domów albo się może przestraszyli i nie pokończyli swojej akcji. Tak, że obroniliśmy trochę wieś. Chociaż trudno mówić, że obroniliśmy, skoro właśnie przez to, że tam byli żołnierze, wieś była palona. Później była bardzo udana akcja, to się nazywało Zaborówek Leśny. Mianowicie, to jest koło Leszna, tego pod Warszawą. W Lesznie była cukrownia i my idąc na tą akcję śmieliśmy się, że idziemy do cukrowni, bo jedna z sanitariuszek, „Mała Zosia”, koniecznie: „Cuklu, cuklu”, bo ona „r” nie mówiła. Szliśmy do cukrowni dla Zosi po cukier. A rzecz polegała na tym, że tam się zatrzymały, w Zaborówku Leśnym, w zabudowaniach wzdłuż szosy, jakiś nieduży oddział niemiecki, który jeździł. Był na tyle zmotoryzowany, że jeździł na transporterach, które z przodu miały koła, normalne pneumatyki, a z tyłu miały łańcuchy i ławki do siedzenia. Żandarmeria czasem tym jeździła. I dostaliśmy wiadomość, że dwa czy trzy łańcuchowe transportery zatrzymały się i koło stodoły zaparkowały, tam w gospodarstwie, a żołnierze poszli spać. Ilu żołnierzy było, myślę, że kilkudziesięciu. Dostaliśmy wiadomość, że oni tam są. Wobec tego, to się przez lasy przechodziło, nie od strony drogi na Leszno, tylko z tamtej strony. Wyszliśmy z lasu w tyralierze. Pamiętam, że były straszne mokradła, zresztą Jurek Czajkowski tam but zgubił, stąd mi to utkwiło, moczary były. Cicho, doszliśmy prawie że do zabudowań. Kiedy obudził się widocznie wartownik, krzyknął:
Halt! po niemiecku, szybko go zdaję się zastrzelili, ale on przedtem zdążył strzelić, serię puścić, czy kilka strzałów i kogo trafia? Trafia Janka Benscha, tego, który na Zdobyczy Robotniczej uratował wielu chłopaków, bo byśmy tam zostali. I tak fatalnie, że trafił w granat, gdzieś tutaj trafił i on chciał granat wyrzucić i w tym momencie granat wybuchł. I zginął na miejscu. To był jedyny, który tam zginął, bo tam jeszcze dwóch było rannych. Jeden był ciężko ranny, też chyba podchorąży, który dostał postrzał, który poszedł od obojczyka aż przez nerkę. Drugi lekko ranny to był Staszek Bontant to jest też opowiadanie śmieszne, bo prosił mnie, żebym go dostrzelił. A okazało się, że on dostał obcierkę w głowę i zalał się krwią. Naturalnie, szok, był przekonany, że go trafili w głowę, więc: „Janusz, dobij mnie, dobij mnie! Tylko powiedz matce, jak ja zginąłem”. Więc go nie dobiłem, założyliśmy mu opatrunek. Inni go odprowadzili do tyłu. Dlaczego, bo jak wpadliśmy tam, to ze swojej beretty robiłam dziury w silnikach, strzelałem po silnikach, po oponach, inni też jeszcze coś. W rezultacie podpaliliśmy [pojazdy gąsienicowe], a Niemcy stanowili o tyle dobry cel dla nas, że oni wyskakiwali z zabudowań i musieli przeskoczyć przez szosę, żeby uciekać w drugą stronę. Tak, że układ był taki, że my leżeliśmy w rowach ze strony szosy, gdzie zniszczyliśmy pojazdy gąsienicowe, a Niemcy w białych gaciach, na biało, bo spali widocznie w bieliźnie. Myśmy tak, trudno powiedzieć, jak do kaczek, ale tam zginęło kilku Niemców. Nie wiem, ilu. Oni się natychmiast zorganizowali i zaczęli strzelać w naszym kierunku. Właśnie wtedy był Staszek Bontant ranny. Uznaliśmy, że robota wykończona i znów przez mokradła wycofaliśmy się. Tak, że w tym okresie Powstania, albo może i w całym okresie Powstania to była jedyna akcja, która dała nam satysfakcję zwycięstwa. Bo tak człowiek uciekał, chował się i bał się. Później, chyba to było 15 [sierpnia], a może troszkę później, koło 15 [sierpnia], myśmy już byli w oddziałach kawalerii wileńskiej, przyszedł rozkaz powrotu do Warszawy, przywiezienia maksimum broni, żeby dozbroić Żoliborz, który był bardzo kiepsko [uzbrojony]. Tam piętnaście dni na Żoliborzu się nic nie stało, Niemcy utrzymywali główną trasę przelotową przez Słowackiego na Bielany, ale w zasadzie się nic specjalnego nie działo. Myśmy, nie pamiętam znowu, 17, 18 [sierpnia], po 15 [sierpnia] na pewno, był rozkaz koncentracji, przybyliśmy z powrotem. Znowu z pewnymi trudnościami, ale doszliśmy tym razem na Żoliborz od strony Szkoły Pożarniczej, Potocka, ten kawałek. Tam się okazało, że trupy leżały, ale to było jeszcze bardzo wcześnie rano i doszliśmy do Żoliborza, do centrum i tam każdy wracał do swoich oddziałów. Z oddziałów leśnych wróciliśmy do „Żmii”, do Rzeszotarskiego. W dwa albo trzy dni po naszym powrocie, bo żeśmy byli bardzo dobrze uzbrojeni, odbyło się natarcie na Dworzec Gdański. Celem natarcia na Dworzec Gdański, dzisiaj to wiem, wtedy nie wiedziałem, jaki jest cel, chodziło o to, że mieliśmy się połączyć ze Starówką. Chodziło o połączenie się ze Starówką, ponieważ Starówka już wtedy była w bardzo trudnej sytuacji. Strategicznie patrząc na to, było to pomyślane tak, że my dochodzimy do Dworca Gdańskiego, przechodzimy tory, trafiamy do jakichś[zabudowań], tam były jakieś szopy, magazyny. Ze Starówki przychodzą, odpowiednie hasło, Niemców z Dworca Gdańskiego likwidujemy i powstaje[połączenie], teoretycznie, może to i z punktu widzenia wojskowego prawidłowe. Wiem, bo go skądinąd znałem, przychodził na Żoliborz ze Śródmieścia z Komendy Głównej, Stanisław Jankowski „Agaton”. Stąd go znałem, że był asystentem u ojca mojego kolegi, znowu od Mickiewicza, u Wojsbuna i „Agaton” wtedy, to był zrzutek z Londynu, tak zwany „cichociemny”. I on przychodził i chyba on przekazywał rozkazy uderzenia. Nasze zadanie, już nie pamiętam, gdzieś z ulicy Felińskiego, gdzieś niedaleko Dworca Gdańskiego. Dworzec Gdański to było kilka torów, jakiś kiepski budynek dworca i przed dworcem, patrząc od strony Żoliborza, jakieś baraki. Tam były jakieś baraki dla bezrobotnych, jakieś domki, bez zabudowań, łąka. Naszym zadaniem, między innymi moim zadaniem wtedy, nie rozumieć tego, że czymś tam dowodziłem, miałem swoją drużynę. Moim zadaniem było umożliwić dojście i przejście przez tory, żeby opanować Dworzec Gdański. Samego przejścia przez tory, jak damy cynk, że tam jest przedpole oczyszczone, miały dokonać inne grupy, też z Żoliborza. Więc właśnie z moim przyjacielem Włodkiem Dmochowskim, Andrzej Janowski, Jurek Czajkowski, szereg [ludzi], nie pamiętam teraz wszystkich nazwisk, mieliśmy nożyce do cięcia drutu, ponieważ baraki były siatką jakąś ogrodzone. Myśmy doszli do torów i ku naszemu przerażeniu stwierdziliśmy, że od strony Żoliborza, nie wiem, jak od strony Starówki było, były pobudowane bunkry z bronią maszynową. Praktycznie wyglądało to w ten sposób, że całe przedpole, dojście do Dworca Gdańskiego, było pokryte ogniem z karabinów maszynowych, czyli przejście tam, udało się, tam był piat czy dwa piaty, udało się jeden bunkier rozwalić. Myśmy stworzyli drogę do torów, doszliśmy do torów, i jak mówię, nie było możliwości, żeby tam coś się działo. Ponieważ był szalony ogień, a jeszcze do tego z Cytadeli Niemcy zaczęli strzelać szrapnelami. Były dwie możliwości, albo szrapnel w plecy albo jak ktoś chciał wstać, to siatka karabinów maszynowych. Oddziały, które miały na nasz cynk dojść do torów i przejść przez tory, nie doszły nigdy, a to dlatego, że oni czekali na wiadomość, że jest droga do przejścia. Nikt nie był w stanie wysłać łącznika, a zresztą może i one nawet chciały dojść, ale przy obłożeniu ogniem z góry i z karabinów maszynowych, dojście było niemożliwe. Po dwóch czy po trzech godzinach przyszedł rozkaz wycofania się. Wycofaliśmy się. Zginęło tam bardzo dużo ludzi. Do późnej nocy sanitariuszki, bo w nocy Niemcy nie atakowali, zbierały rannych, trupy. Ale następnego dnia znowu jest atak na Dworzec Gdański. To, co teraz powiem, to jeżeli uznacie, że to jest niewłaściwe, już to raz mówiłem. Kiedyś telewizja na którąś rocznicę Powstania robiła wywiady. Uważam, że drugi atak na Dworzec Gdański, wtedy kiedy sytuacja już była całkowicie rozeznana, jak jest obrona, ogień, bunkry, był zbrodnią dowódcy. Moim zdaniem, może z punktu widzenia strategicznego, było to konieczne, ale obawiam się, że ten epizod, gdyby był analizowany z punktu widzenia dowodzenia, to dowódca by musiał ponieść szalone konsekwencje. Jak powiedziałem, moje zdanie, macie możliwość i zgadzam się, jeżeli to z jakichś względów nie pasuje, bo jest trudno łyżkę dziegciu do uniesienia patriotyzmu. Sytuację, że to jest nie do przejścia, przewidział mój ukochany dowódca, później major, rotmistrz Rzeszotarski. I powiedział: „Janusz, odpowiadasz za kilkunastu ludzi. Według tego, co ja wiem, nie ma szans. Wobec tego, ja bym się na twoim miejscu gdzieś umieścił za jakąś zasłoną i przeczekał, co z tego będzie”. Znowu przepraszam, że powiedziałem, kto to powiedział, możecie skreślić. Dowiedziałem się, możemy tak powiedzieć, dowiedziałem się od mądrego dowódcy, że jest to atak bezsensowny i że trzeba oszczędzać ludzi, bo idziemy na pewną śmierć. Myślę, że więcej żołnierzy tak samo rozumowało wtedy, bo drugi atak też się nie udał. Owszem, pojedynczy przeszli, przeszli, udało im się na jakichś bocznicach gdzieś zadekować, ponieważ ze Starówki nikt nie doszedł. Nie wiem dlaczego, nie mogli dojść, może spotkali taki sam opór, jak my z tej strony. Strategicznie to się nie udało, wojskowo, to się nie udało. Nie było tego, co my dochodzimy do torów, jest przejście przez tory. Tamci przychodzą, jakieś hasło było umówione, żeby nie strzelać do siebie, bo to też można było w nocy. To się absolutnie nie udało. To była jedna z chyba z największych bitew w czasie Powstania, bo to brało [udział] kilkuset żołnierzy z naszej strony. Nie znam liczb, ale myślę, że to było kilkaset, z których, znowu nie wiem, ilu, ale bardzo duża część zginęła. Znowu śmieszne epizody, jakiś odłamek szrapnela utkwił mi w tyłku. Ale to nie były rany jakieś ważne, po prostu draśnięcia. Mój przyjaciel, Włodek Dmochowski, miał wyjątkowe szczęście, ponieważ myśmy leżeli obok siebie i on w pewnym momencie położył się na boku, miał parabellum, żeby coś porozmawiać, coś powiedzieć, co robić, jak robić. W tym momencie odłamek szrapnela uderza w niego. Miał w kieszeni parabellum i uderza w ten sposób, że uszkadza, gniecie, niszczy obudowę od parabellum, cyngla, spustu. Więc, siniak, uderzenie, ale gdyby nie te parabellum, to prawdopodobnie by dostał w tętnicę jakąś. Tak, że różne, bardzo różne zdarzenia są i człowiek wtedy wierzy, jedni wierzą w Boga, drudzy wierzą w przypadek, w co kto chce, w jakieś zrządzenie losu, sterowane, nie sterowane. I to na każdym kroku jest w moich wspomnieniach to, że miałem dużo, dużo szczęścia. Później służba wartownicza, a to zmiana, tam były warsztaty Opla przez nas obsadzone. Były u niepokalanek, po drugiej stronie obecnej ulicy Popiełuszki. Myśmy byli wysyłani. Głównie „Żywiciel” miał osłaniać od strony Marymontu aż do Wisły. Wtedy nasze dowództwo było w Szklanym Domu, nie w Feniksie, później było w Feniksie, było w Szklanym Domu. Tam, pamiętam do Szklanego Domu przyszedł cywil, który mieszkał na Marymoncie i mówi, że na Marymoncie na takiej i takiej ulicy w jego domu, jak się wejdzie, to na prawo, to jest tapczan, amerykanka, jak się podniesie, to tam są kiełbasy, wódki i żarcie. To jest: „Jak przyniesiecie, to mnie trochę dacie, a resztę możecie sobie zabrać”. Znowu, z Włodkiem i jeszcze ktoś zrobiliśmy wyprawę na Marymont. Z tym, że Marymont był krajem niczyim. Tam nie było stałych stanowisk, posterunków, już na samym Marymoncie, natomiast tam urzędowała Dywizja Ukraińska. Oni się jakoś nazywali, nie pamiętam już, jak, własowcy, nie własowcy, coś takiego. Rzecz polegała na tym, że myśmy chodzili tam po żarcie, a oni chodzili na patrole. Trafiliśmy w ten adres, trafiliśmy na tapczan i trafiliśmy na dużo alkoholu i jakichś makaronów, kasz, rzeczy, które były drogocenne wtedy. Miałem brezentową kurtkę i pas, przy którym miałem pistolet. Wiem, że naładowałem pod kurtką, ona była obszerna dosyć, butelki, tak, że byłem obładowany, jak dzisiejsi terroryści, i pasem ściągnięte. Wracamy i zza winkla wychodzą własowcy i my. Kilka razy puk, puk, puk, oni postrzelali, my postrzelali. My za jeden winkiel, oni za drugi. Problem mój polegał na tym, że nie mogłem paść, bo gdybym się położył, to bym potłukł wszystkie [butelki]. Też zabawna historia, ale rzecz się sprowadziła do tego, myśmy się ich bali, oni się nas bali. Wobec tego oni prawdopodobnie poszli sobie inną drogą, myśmy wystawili na jakimś patyku czapkę czy coś tam, ale nie było żadnego odzewu. Wobec tego najpierw jeden, później drugi, pod murem. Czyli spotkanie z własowcami sprowadzało się do pewnego dwustronnego strachu. Myśmy się bali ich, oni nas. Wróciliśmy do Szklanego Domu, wszyscy się bardzo ucieszyli. Ten pan, który jeszcze prosił o przyniesienie jakiejś fotografii ślubnej, jakieś osobiste [rzeczy]. On był szczęśliwy, my byliśmy szczęśliwi. Tak się skończyła ta wyprawa czy wyprawy, bo tam jeszcze raz chodziliśmy po żarcie.
Warszawa, 6 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski