Ryszard Wrotnowski „Zenon”
Ryszard Wrotnowski, pseudonim „Zenon”, urodzony 23 czerwca 1924 roku w Warszawie Należałem do pułku „Baszta” kompania K1, pluton III.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie?
Ojciec rzemieślnik, matka niepracująca. Ojca rozstrzelali w masowej egzekucji w Wawrze 27 grudnia 1939 roku.
Mieszkaliśmy tam, zebrali sto dwadzieścia osób i rozstrzelali na miejscu, w tym mojego ojca.
- Jak pan pamięta te wydarzenia?
Pamiętam fatalnie, dlatego, że najpierw nie było wiadomo po co ich wzięli. Ojca wzięli o godzinie w pół do drugiej w nocy.
Wszyscy byliśmy w domu. Przyszli żandarmi i zabrali ojca. Dlatego, że dwóch bandytów [za] których była przeznaczona nagroda przedwojenna, zabiło dwóch żandarmów. Nie będę szczegółowo mówił. Policjant za nagrodę, chciał zarobić, więc ich podesłał. Oni przyszli, zimno. Postawili karabinki, tam wyszynk był maleńki. On zamiast wyjąć dokumenty jak oni zażądali, to wyciągnął pistolet i dwóch zabił. To się wszystko działo o dwudziestej pierwszej wieczorem w drugi dzień świąt. W tym czasie bandyci uciekli. My nic nie wiedzieliśmy, zima była bardzo ostra, każdy po świętach siedzi w domu jak normalnie i w nocy w nocy tłuczenie kolbami. Wchodzą żandarmi, kazali się ubrać i zabrali ojca o w pół do drugiej w nocy. Ponieważ było bardzo zimno sądziliśmy, że ich biorą na roboty, to poleciałem do mojej mamy - miałem wtedy piętnaście i pół roku - powiedziałem, że pójdę bo może ojcu jedzenie podać. Stację kolejową mieliśmy blisko, poszedłem do stacji a tam żywego ducha nie było. Rozglądam się na wszystkie strony, trochę dalej słyszę straszliwe krzyki kobiet. Poszedłem za głosem. Tam było rozłożonych sto dwadzieścia ciał, dziesiątkami poukładanych i kilka kobiet przyszło, znalazło swoich mężów, swoich synów i strasznie rozpaczały. Musiałem odszukać mojego ojca chodząc od dziesiątki do dziesiątki. Miałem takiego pecha, że dopiero w jedenastej dziesiątce znalazłem ojca. Jako piętnastoletniemu chłopakowi, to było mi strasznie przykro. Ale teraz dopiero musiałem przyjść i powiedzieć mamie co się stało. Oczywiście nie zapłakałem, bo byłem mężczyzna. Na wszystko się zdenerwowało rodzeństwo, siostra starsza ode mnie o półtora roku, brat o osiem lat młodszy, tragedia. Niemcy zebrali stu dwudziestu dziewięciu mężczyzn. Stu dwudziestu przeznaczyli na rozstrzelanie a dziewięciu kazali do jedenastej w południe pochować wszystkie ciała. Zima była fatalna, ponad dwadzieścia stopni mrozu. Oni wykuli płytko ziemię i tam pochowali wszystkich ludzi. Tak się zaczęła dla nas okupacja.
Nazywał się Kazimierz Wrotnowski w momencie śmierci miał trzydzieści dziewięć lat, zdrowy, silny mężczyzna, pogodnego usposobienia, pracowity. Wszystko było tak jak należy. Mama miała czterdzieści lat i została wdową z trójką dzieci bez żadnych środków utrzymania, nie była kobietą pracującą, bo przed wojną tak było. Zaczęła się dla nas gehenna okupacji.
- Co pan robił przed wojną?
Przed wojną chodziłem do szkoły. Skończyłem szkołę powszechną na tamte czasy i zdałem egzamin do gimnazjum mechanicznego w fabryce karabinów na Woli, obecny Świerczewski. Oczywiście miałem pójść 1 września do szkoły ale do szkoły nikt nie poszedł, bo szkoła nie powstała. Fabryka była uruchomiona, ale gimnazjum tam nie powstało.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939?
Byłem na pięknych koloniach z Zegrzu, na terenie wojskowym Centrum Wyszkolenia Łączności nad Narwią. Skrócili nam kolonię o trzy dni i wróciliśmy do domu. W tym czasie ojciec dostał już kartę mobilizacyjną do wojska. Z ojcem widziałem się sześć godzin. Pozostałem w domu. Ojciec pojechał do wojska i wrócił dopiero pod koniec października do domu, ale cały i zdrowy.
- Co pan robił we wrześniu?
Wtedy we wrześniu przede wszystkim czekaliśmy na wejście Niemców. Zaczęła się wojna. Do Wawra, gdzie mieliśmy wspólny domek z ciotką, 17 wkroczyli Niemcy. Mnie wujek zostawił pistolet kalibru dziewięć ale bez magazynku i bez naboi, to było straszne głupstwo. Przezornie owinąłem go w szmatę i zakopałem w ziemnym schronie, w którym siedzieliśmy, bo gdybym wyszedł z bronią, to by nas od razu wykończyli. Nie dość, że nie było tam amunicji, to jeszcze za to, że mamy broń na pewno by nas rozstrzelali. Ponieważ to było bez broni, oni obeszli cały dom i sobie poszli do innych domów. Zostaliśmy. Tak nas zastała wojna.
- Co się działo z panem i z pana rodziną po tragicznych świętach?
Po tragicznych świętach wróciłem do Warszawy do mojej babci na ulicę Chłodną ponieważ powiedzieli Niemcy w momencie rozstrzelania, że jeżeli się jakiekolwiek zaczną ruchy odwetowe, to od Gocławka do Otwocka wezmą dwa tysiące ludzi i rozstrzelają. Wtedy mama mówi - miałem piętnaście i pół roku ale byłem dosyć rosły – „Zabieraj się i jedź do babci na Chłodną.” Pojechałem do babci na Chłodną. Tam byłem u nich na wyżywieniu i pomagałem w przetrzymaniu sklepu. Przed wojną to była kolektura loterii państwowej a w tym czasie, kiedy już nie było żadnej loterii, ale właścicielowi zależało na utrzymaniu lokalu, mieliśmy tam galanterię tytoniową: fajki, cygarniczki. Pracowałem jako goniec w sklepie. Od styczna jak się tam zjawiałem do września, kiedy zaczęła się podobna szkoła u „Lilpopa” w fabryce u „Lilpopa”. Wówczas poszedłem tam. Akurat stryj mój tam pracował i miał wpływ na to, że na podstawie egzaminu, który miałem zdany - zresztą wtedy na egzaminy za wiele nikt nie patrzył - przyjęto mnie do gimnazjum. Trzy lata chodziłem do gimnazjum przyfabrycznego, które potem mi się bardzo przydało, bo było cztery godziny warsztatów i cztery godziny teorii. Dostawało się tak zwaną małą maturę i papiery czeladnicze, które wtedy się liczyły, dzisiaj papiery nie mają znaczenia, nie ma cechów, ale to już mi dawało pewną stawkę w fabryce. Po trzech latach jak skończyłem szkołę, ponieważ była przyfabryczna, musieliśmy pracować w fabryce jako fizyczni pracownicy. Pracowałem równo rok do wybuchu Powstania. Moja rodzina w tym czasie - brat miał osiem lat nie mógł pracować tylko chodził do szkoły, siostra pracowała jako pracownica fizyczna w fabryce kosmetyków Adamczewskiego, mama była w domu, co mogła dorobiła, żebyśmy przeżyli ciężki okres. Jak już zacząłem pracować czyli w ostatnim roku przed Powstaniem, to się nam trochę poprawiło i już było znoście, ale trzy lata były bardzo ciężkie.
- Kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Z konspiracją zetknąłem się w 1942 roku.
Tak jak normalnie. W szkole porozumiewaliśmy się między sobą. Pewni koledzy mieli do siebie zaufanie bo mieliśmy i z rodziny folksdojczów kolegów i innych, ale orientowaliśmy się kto jest kto. Jeden do drugiego mówi: „Wiesz - należę, może byś się włączył?” Tak to się zaczęło. Mówię: „To dobrze.” „Umówię z dowódcą.” Oczywiście dupczyny, bo to nie było na wysokim szczeblu. Potem mi powiada: „Słuchaj mamy zebranie w ten i ten dzień, dowódca powiedział, że chce cię zobaczyć.” To było całe przyjęcie do Armii Krajowej.
Tak, oczywiście po sześciu tygodniach mniej więcej składaliśmy przysięgę.
Przed wszystkim nasze zbiórki to były raz na tydzień dosyć regularnie w prywatnych mieszkaniach. Sytuacja była fatalna, bo czworoboki oficyn stały bardzo blisko, małe podwórko i wszyscy widzieli wszystko co się dzieje w oknach. Przeważnie spotykaliśmy się w niedzielę, bo każdy był gdzieś zatrudniony. Od razu rzucało się w oczy jeżeli dziesięciu chłopców, powiedzmy po jednym, czy po dwóch, co pięć, czy dziesięć minut, wchodzą na tą samą klatkę schodową. Do była taka dekonspiracja, że można było od razu wszystkich zamknąć. Tak się odbywały zebrania. Zbiórka trwała koło trzech godzin, były wykłady z bronią, z mapą, była musztra kijem od szczotki. Jak już byliśmy zaawansowani po przysiędze to już było składanie, rozkładanie broni krótkiej, pistoletów. Wszystkie taktyczne historie z podręcznika dowódcy kompanii przedwojennego przerabialiśmy.
- Na czym polegała działalność konspiracyjna?
Szkoliliśmy się. To było przygotowanie do szkoły podoficerskiej. Nie mieliśmy matur w większości, bo byliśmy chłopcy osiemnaście do dwudziestu lat, w związku z tym mogliśmy pójść tylko do szkoły podoficerskiej i co bystrzejszych - tak mogę to powiedzieć, co już trochę szkoły mieli, choćby małą maturę - to przysposabiali. Nasz kurs nie był jeszcze szkołą podoficerska, ale był przygotowaniem do szkoły podoficerskiej. Tak doszło do samego Powstania.
- Jak pan pamięta 1 sierpień?
1 sierpień to pamiętam w ten sposób, że byliśmy zgrupowani od czterech dni w mieszkaniu państwa Szachowskich na Pańskiej 98, tam mieliśmy zwykle szkolenia. Antoni, syn tych państwa, podchorąży kapral „Zawisza” a drugi syn młodszy Maciej, pseudonim „Sęp” był razem ze mną w drużynie. Mieliśmy czekać na wybuch Powstania, zgrupowaliśmy się wszyscy w mieszkaniu. Dowódca podchorąży „Zbroja” przynosił nam konserwy, mąkę, żebyśmy sobie robili kluski i czekaliśmy w napięciu, kiedy to wszystko będzie. Nie chodziliśmy nigdzie, czekaliśmy na rozkaz. Przyszedł wreszcie rozkaz 1 sierpnia w południe. Wtedy kazano nam się zgrupować, dostać własnym sposobem małymi grupkami czy pojedynczo do wsi Zagościniec na Służewcu. Tam nasza kompania miała magazyny broni, a jednocześnie było to blisko naszego miejsca ataku, bo mieliśmy atakować wyścigi konne na Służewcu. W Zagościńcu się zebrało bardzo wiele ludzi, tam rzeczywiście było mrowie, wszystkie oddziały się pozbierały. Dowódcy dostali przydział broni na drużynę. Nasza drużyna liczyła jedenaście osób. Dostaliśmy jednego PM-a dwa krótkie pistolety i po dwie sidolówki na głowę. To był cały nasz ekwipunek. Po dwóch godzinach zgrupowano nas wzdłuż ogrodzenia wyścigów. To był wysoki betonowy czy murowany płot, mniej więcej na dwa i pół metra i zakończony drutami kolczastymi. Na rozkaz mieliśmy wszyscy przerzucić się przez płot, znaleźć się na terenie wyścigów i atakować dalej. Przejście przez płot to była gehenna, bo był gładki, żadnych punktów zaczepienia. Jeden podsadzał drugiego, tamten co był na płocie, to wciągał następnego. W tym czasie jak się pojawili pierwsi żołnierze na płocie, już zaczęły padać strzały niemieckie. [Podczas] przejścia przez mur na dosyć dużej długości - w mojej kompanii było trzystu dwudziestu ludzi a jeszcze dalej były inne odziały - to było już wszystko pod ogniem. Po zeskoczeniu z muru padliśmy plackiem na ziemię, bo sieli z broni maszynowej Niemcy. Jak wszyscy przeskoczyli, to zaczęliśmy skokami, według regulaminu, przesuwać się do przodu, ciągle pod ogniem niemieckim. Były budynki przed trybunami, Niemcy uciekli z budynków, schronili się w trybunach. Tak, że nie było żadnej walki w budynkach z Niemcami. Obejrzeliśmy wszystkie budynki, zdobyliśmy tam trochę broni, trochę jedzenia - wtedy nam nie było w głowie martwić się o jedzenie. Zaczęliśmy zbliżać się do trybun, żeby atakować trybuny. Ogień z tyłu był tak niesamowity, że nie było mowy o wychyleniu się zza węgła czy rowu. Tam były rowy, zasieki, różne historie. Niemcy absolutnie nie dopuścili nas ani kroku dalej. My strzelaliśmy, oni strzelali. Wreszcie przyszedł rozkaz, żeby związać nieprzyjaciela ogniem. Ponieważ było kilka CKM-ów w kompanii, to urządzili stanowiska strzeleckie w budynku mieszkalnym na terenie wyścigów i otworzyli ogień w stronę trybun. Niemcom to się bardzo nie podobało, bo podjechała tankietka pod domy i posiała nas porządnie i skończyły się nasze stanowiska ogniowe. W krótkim czasie potem przyszedł rozkaz, żeby się stopniowo wycofywać z jak największą ostrożnością, bo od Okęcia idą lotnicy niemieccy z czołgami i nie damy zupełnie już teraz rady. Zrobiła się już godzina po dwudziestej, o siedemnastej się zaczęło. Zaczęliśmy się wycofywać i wtedy straciliśmy najwięcej ludzi, bo Niemcy zobaczyli, że my się cofamy, zbliżyli się ze swoim ogniem. Między budynkami a trybunami to było kilkaset metrów, - nie wiem ile - trzysta, czterysta wolnej zupełnie przestrzeni. Jak oni zobaczyli, że my się cofamy, nie stawiamy już oporu, to z całą siła natarli i strzelali do nas jak do kaczek. Coraz tylko było widać jak z leżących ktoś się podrzucił, dostawał konwulsji przedśmiertnych i nawet nie można mu było iść z pomocą. Wycofaliśmy się, z terenu, na szczęście już nie przez płot ale wyważoną małą furtką żelazną. Wycofaliśmy się w stronę ulicy Puławskiej. Całe zgrupowanie, pozbieraliśmy się, choć w niepełnym składzie, bo na razie każdy poleciał, gdzie indziej, nie było porządku - zbiórka, ustawiamy się, odlicz. Powiedziane było do tamtych domów na Puławskiej, co tam je widać. Poszliśmy do domów. Wtedy od razu tam się zaczęła organizacja wojskowa. Trzeba było zobaczyć czy w blokach nie ma Niemców, folksdojczów, czy nam coś nie grozi w ciągu nocy, która się zaczyna. Przejrzeliśmy wszystkie domy, ludzie patrzyli trochę zdziwieni, nie było po nich widać zadowolenia, raczej przestrach: „Co to jest? Wojsko tutaj jest, wojsko sobie pójdzie a my tu będziemy ponosili konsekwencje.” To wszystko nie było na długo, wczesnym świtem, niewiele spaliśmy, poderwano nas, że musimy się ewakuować w stronę Lasu Kabackiego. Tutaj byliśmy akurat na kierunku ostrzału z klasztoru Dominikanów, jeszcze z kilku punktów tak, że jak ruszyliśmy się tylko, żeby przeskoczyć drogę, ulicę w stronę pól, działek rolnych, to od razu było wszystko pod ogniem. Jeżeli dwóch skoczyło, to dalej nie mógł nikt skoczyć, bo już w tym miejscu siekli z karabinów. Do reszty się rozproszyliśmy. Pomału zebraliśmy się przy stawie, przy rowie mokrym, pozbieraliśmy się, odsapnęliśmy chwilę. To już była godzina koło dziesiątej, jedenastej. Wtedy już gromadą - już nikt nie dbał o szyki, o szeregi - tak jak mogliśmy, jak banda, szliśmy w stronę Lasu Kabackiego. Przez Las Kabacki oczywiście musieliśmy ostrożnie iść koło Piaseczna, koło Góry Kalwarii. Przechodząc koło większych zamieszkałych skupisk należało zachować szczególną ostrożność, lekki zwiad, normalnie systemem wojskowym. Po wyjściu z lasu Kabackiego dotarliśmy do Lasów Chojnowskich. Tam cała nasza kompania się zgrupowała, jeszcze następnego dnia i następnego ściągały niedobitki, jakby to można powiedzieć. Tam uformowaliśmy się i byliśmy tam dwa tygodnie. Niektórzy robili patrole, niektóre odziały robiły patrole nie na wielką skalę w okolicy. Czasem ostrzelali niemiecki samochód, czasem przywieźli trochę broni. Niemcy nas tam nie atakowali specjalnie, jakkolwiek wiedzieli o naszej obecności. Nie brałem udziału w wypadach dlatego, że miejscowy kowal bardzo prymitywny ale bardzo poczciwy próbował naprawiać nam niektórą broń. Komuś owało sprężyny, komuś owało innej prostej części - on to chciał wszystko podorabiać. Zażyczył sobie, żeby dwóch ślusarzy przyszło do pomocy. Byłem kwalifikowany z papierami ślusarzem narzędziowym więc zgłosiłem się na ochotnika do pracy. Już nie chodziłem na patrole po lasach, zresztą mały procent ludzi chodził. Patroli nie było co tak wiele urządzać, tak ogromna gromada kilkuset ludzi jednak. Przesiedziałem kilka dni, przepracowałem u kowala. Ile z mojej roboty było dobrego, to trudno powiedzieć, bo nie było ani z czego, ani z czym robić rzeczy. Doszliśmy tak mniej więcej do 16- go, kiedy przyszła informacja, że idziemy na odsiecz Warszawie. Wszystko było w porządku, można było do Warszawy przyjść bez najmniejszego zadraśnięcia ale w lesie z Chojnowa przeszliśmy jedną noc do lasu Kabackiego. Tam była wyznaczona - tylko dowództwo o tym wiedziało - zbiórka z innymi oddziałami. Przyszły oddziały BH, inne zgrupowania akowskie i nie akowskie, cała gromada zebrała się w Lesie Kabackim. Dowódcy mieli naradę. Znalazł się dowódca, najstarszy stopniem kapitan „Korwin”, który objął dowództwo nad wszystkimi, więc już nie nasi porucznicy dowodzili nami, tylko całym zgrupowaniem dowodził kapitan „Korwin”. Czy to on wymyślił, czy miał rozkaz z góry... Ponieważ w Wolnicy pod Wilanowem, znajdowała się bateria dalekosiężna niemiecka. Baterie miały przeważnie po trzy działa. Mocne uzbrojenie w broni maszynowej, oni byli samoobronni i mieli zasieki z drutu kolczastego, więc nie można było do nich zupełnie dojść. Dowództwo ułożyło plan taktyczny, które oddziały, z której strony zaatakują całe towarzystwo. Nam też przypadł jeden odcinek. Oczywiście mieliśmy przewodnika, który nas doprowadził pod to miejsce. Pamiętam, że szliśmy wąwozem dosyć szerokim i była duża skarpa, na której dalej umieszczona była bateria. Nim doszliśmy do swojego miejsca, żeby ruszyć do ataku, ustawić się w szyk, to z drugiej strony już się zaczęły strzały, ale i rakietnice. Niemcy chcieli wiedzieć co się dzieje, byli należycie uzbrojeni i przygotowani na trudne sytuacje więc walili rakietami wokoło. Trzeba pecha, że od naszej strony było zżęte żyto i ustawione w kopy. Poniektóre rakiety padały na kopy, było zupełnie widno jak w dzień. Co się ruszyliśmy tylko - nie wiem do kogo się tak można tulić, chyba nawet do kobiety człowiek się tak nie tuli, jak do ziemi tuliliśmy się. Były przypadki, że oni tak nisko siekali, że pięty potrafili przestrzelić, jak człowiek leży, to pięty ma w górze. Kilku kolegom przestrzelili pięty. Tak się do ziemi tuliliśmy - chyba nigdy w życiu się tak nie tuliłem. Zaczęła się kanonada, strzelanina oczywiście nie było najmniejszej mowy, żebyśmy się zbliżyli do zasieków, przecinali zasieki, wdzierali się tam, oni byli tak po zęby uzbrojeni. Boczkiem wycofaliśmy się z powrotem ze skarpy zostawiając zabitych. To już było po północy ale jeszcze co i raz padały strzały. Grupa zabrała się dosyć spora, nie wiadomo kto, skąd, ale dowództwo było. Musimy szybko się oddalać. Akurat zbieg okoliczności, że były tam pola kapusty, rosa opadła na liście. Człowiek biegnie po ciemku więc nie widzi na co stąpa. Nogi padały na kapustę, wykręcały się w kostkach. Po kilkudziesięciu metrach, może kilkuset, to już nie czuliśmy nóg. Tak dotarliśmy z różnymi jeszcze kłopotami, bo nie wiedzieliśmy, w którą stronę iść. Dobijaliśmy się do chat, żeby nam dano przewodnika. Kobiety zrobiły wieki lament, nie chciały mężczyzn puścić, wreszcie [znalazł się] winny, nawet żonę odsunął: „Zaprowadzę.” Podprowadził nas na fort pod Sadybę. Jak się zrobiło widno i spojrzałem na moje pantofle, które z domu wziąłem - ani jednego szwu nie było tak się wszystko popruło. Na szczęście przy forcie na Sadybie była kolonia oficerska przedwojenna, przyszły panie, zobaczyły jak my wyglądamy więc poprzynosiły nam co mogły. Doprowadziliśmy się do porządku. Mieliśmy jeszcze szczęście, że przyszliśmy nad ranem do fortu a wieczorem poprzedniego dnia, według informacji, dwa tysiące esesmanów opuściło fort. Mogliśmy trafić jeszcze z deszczu pod rynnę i trafić na esesmanów, to było by docięcie nas do reszty. Ponieważ to się nie stało, to zaraz znalazła się flaga polska i wbiliśmy flagę na szczyt fortu. Tak zdobyliśmy fort jak Zagłoba zdobył chorągiew - nie będę mówił. W każdym razie zdobyliśmy fort, obsadziliśmy fort, zaczęliśmy się organizować. Oddziały ściągały stopniowo, bez żadnego strzału, Niemców nie ma. W pobliżu były oddziały węgierskie, które trochę nawiązywały z nami kontakt, nie byliśmy z nimi we wrogich stosunkach. Mieliśmy zakaz strzelania do nich. Handel bronią się zaczął, ale na małą skalę. Zostałem przeznaczony do obrony barykady chyba na ulicy Muszyńskiej. Barykada była tuż przy fosie. Trafiłem na pierwszorzędne miejsce, bo budynek był piekarza, piekarz miał ładną córkę. Tak, że żal mi było jak po tygodniu zabierali mnie z barykady i kazali iść na Mokotów. Miałem bardzo dobre stanowisko, tydzień czasu miałem piękne wyżywienie i miłe towarzystwo. Ale zawsze w złym jest coś dobrego. Po tygodniu czasu drugim rzutem dostaliśmy się do Warszawy bez większych przeszkód. Mieliśmy przewodników, w nocy poprowadzili nas bezpiecznymi ulicami i znaleźliśmy się na Mokotowie. Część naszej kompanii, która nie przedostała się do lasów Chojnowskich, tylko pozostała na Mokotowie, znalazła się na ulicy Puławskiej – ta grupa ludzi dostała kwatery na ulicy Puławskiej 132, róg Naruszewicza. Wracając z Sadyby dołączyliśmy do kwater i stanowiliśmy jednolity oddział. Oczywiście walki były wokoło, toczyły się i nas przygotowywano na akcję na Chełmską i na Podchorążych.
- Jak wtedy było z uzbrojeniem?
Uzbrojenie się trochę poprawiło. Raz, że część kolegów, którzy zginęli, to została po nich broń, część broni zostało zdobyte i już o broń było trochę lepiej. Ze starszym strzelcem „Wirem” dostaliśmy do dyspozycji rusznicę pepanc. Ona miała kaliber siedem i dziewięć, czyli tyle co normalny KB, natomiast amunicji miała pięć razy więcej. Z rusznicy miało się celować w szczelinę czołgu, żeby zabić kierowcę. Oczywiście to był nonsens, bo w takich warunkach nie ma mowy o celowaniu. Z 26 na 27 rozpoczęła się nasza akcja, nasze natarcie, na Chełmską, na Podchorążych na Sielcach. Mieliśmy obydwaj amunicję i rusznicę pepanc i udaliśmy się tam. Byliśmy do dyspozycji dowództwa z bronią wielką, długą, ona miała dwa dwadzieścia wysokości, normalnie KBK ma sto dziesięć, to było coś wspaniałego. W rezultacie dowódca mówi: „Idźcie postrzelać.” Pokazał nam z którego bloku postrzelać. „Bo i tak nic nie zrobicie ale chociaż się otuchy doda reszcie.” To rzeczywiście głośno strzelało. Podeszliśmy bloku, wyglądamy z klatki schodowej, na działce ziemniaczanej dosyć dużej, między blokami, stoją dwa czołgi. Jeden co raz lufę kieruje w prawo w lewo i oddaje strzały, a drugi nie bierze w ogóle udziału w strzelaniu. Przygotowaliśmy rusznicę przymierzyliśmy się do czołgu, żeby wszystko było zgodnie z regulaminem nie wierząc w skuteczność i strzeliliśmy sobie. Zrobiło się dużo dymu i dużo hałasu więc uciekamy do innej klatki. Przeskoczyliśmy trzy klatki dalej i powtórzyliśmy manewr, znów oddaliśmy piękny strzał. Jeszcze w dodatku amunicji mieliśmy jedną puszkę po masce gazowej, tam mogło być z piętnaście sztuk, z czego co trzecia nie wypalała, więc to była zabawa ale taka była broń w tym czasie. W rezultacie przyjęliśmy taktykę, że strzelamy i uciekamy. Tak biegaliśmy sobie po klatkach elegancko. Tymczasem Niemcom się znudziła nasza zabawa i chcieli nam dać porządną nauczkę. Zorientowali się że my nie mamy za dużego manewru, tylko mamy trzy klatki do dyspozycji, przeważnie skrajne. Jak przylecieliśmy do klatki, z której pierwszy raz oddaliśmy strzał i wycelowali i strzelili natychmiast strzelił drugi czołg, czego nie widzieliśmy zupełnie bośmy na niego nie zwracali uwagi. Wycelował lufę na naszą klatkę i oddał strzał, posypały się odłamki i gruzy. Zostałem od razu ranny, miałem wgniecenie czaszki i dostałem kawałkiem odłamka z pocisku w szczyt kości obojczykowej, centymetry wyżej byłoby po chłopie ale było szczęście, więc nie. We łbie mi się zachwiało, koledzy mnie odprowadzili, sanitariuszki mnie wzięły i poszli dalej. W tym czasie mój kolega leży nieżywy, nieprzytomny zupełnie, akurat nadleciał strzelec „Lisek” z naszej drużyny mówię: „’Lisek’ leć tam bo tam leży „Wir” trzeba mu dać pomoc.” Już się w to nie wtrącałem, aha mówię: „Zabierz rusznicę, amunicję.” Człowiek jest już nieprzytomny w takich chwilach, bo długa lufa rusznicy została tak w wybuchu zwinięta, nie dokładnie, mniej więcej, jak trąbka gajowego, nie nadawało się to zupełnie do niczego, ale została puszka z amunicją. Amunicja do niczego więcej się nie nadawała, ale człowiek ma pewne rzeczy wpojone i działa odruchowo zupełnie. „Liska” posłałem co się z „Wirem” dzieje, żebym przy okazji wziął puszkę. Niemcy jak sobie tak ładnie strzelili i widzą, że przestaliśmy się wygłupiać ze swoim strzelaniem, to podeszli do okna i z PM-u zaczęli strzelać. „Liskowi”, którego posłałem - on nie ma do mnie żalu, bo potem go przepraszałem, że go tam posłałem ale mówi: „Słuchaj to była walka.” - Przestrzelili mu nogę. Dla mnie niestety się skończyła wojna, bo wgniecenie czaszki miałem, głowa mi ropiała dosyć długo, ropiała mi rana. Mieliśmy doktora Ruskiego, który się do nas dołączył, doktor „Kaukaz” i on robił nam opatrunki, wszystkie zmiany, w całej kompanii. Dopiero po kilku dniach znalazł, że w ranie mam głęboko odłamek. Wyciągał odłamek i rana mi się goiła ale głowa z wgnieceniem czaszki sączyła, ropiała. Z tym poszedłem do niewoli.
- Miesiąc był pan w szpitalu?
Był szpital Elżbietanek, który był więcej niebezpieczny, jak pomocny i był załadowany w dodatku. Byliśmy na tak zwanym sanitariacie kompanijnym ranni czyli byli zgrupowani w kilku pokojach, nasze sanitariuszki i lekarz robili co mogli. Jak ktoś miał amputację czy coś, to musiał tam iść, jak nie musiał mieć amputowane to był na kompanijnym szpitalu. Tak się dla mnie skończyła wojna.
- Czy w czasie Powstania wiedział pan co się dzieje w Warszawie i na świecie? Słuchał pan radia, czytał pan prasę?
Radia nie słyszałem, dowództwo nam przekazywało rożne informacje to, że zostaliśmy uznani za kombatantów - to już było ważne. Jednocześnie ze skarpy mokotowskiej mogłem obserwować rejon mojego domu w Wawrze. Wyglądałem czy tam jeszcze coś się pali czy nie pali. Na szczęście tam się nic nie paliło, ale zawsze moja głowa odwracała się w tamtą stronę. Została tam mama i dwoje rodzeństwa. W ten sposób 27, po różnych, przykrych przygodach przechodzenia do niewoli znaleźliśmy się poprzez Pruszków, Skierniewice, Berlin - zatrzymywaliśmy się tylko na chwilę - pojechaliśmy do Santbostel.
- Jak pan pamięta kapitulację?
Kapitulacja była fatalna. Dzień przed kapitulacją znaleźliśmy się w trójkącie przy Szustra, gdzie mieliśmy wejść do kanału. Były całe kolejki ustawionych ludzi do zejścia do kanałów. Kolejki nie poruszały się, tylko po prostu staliśmy i czekaliśmy aż będzie rozkaz wejścia do kanałów. Ludzi było mnóstwo chętnych. Wreszcie na interwencje i pytania dlaczego nie wchodzimy powiedziano, że sanitariuszka zbiła słój z eterem i trzeba poczekać, aż to się wywietrzy. Ile w tym było prawdy, nigdy się nie dowiedziałem. Sądzę, że dowództwo się zorientowało, że w kanały to już nie ma co wchodzić, bo nic się nie uratuje w tym momencie. Na szczęście nie weszliśmy do kanałów. Rano zaczęło się bombardowanie sztukasami małego obszaru Mokotowa i ostrzeliwanie z artylerii. Wiedzieliśmy, że to już jest koniec, odśpiewaliśmy hymn narodowy. Tu się walą pociski, wszystko leci, zebraliśmy się w podwórku trochę osłoniętym ścianami, odśpiewaliśmy hymn i kazali nam przechodzić dwie ulice dalej, rzucać broń, oddawać broń Niemcom i przechodzić na drugą stronę. Przechodziliśmy, tamci stali szyderczo patrząc. Wrzucaliśmy swoją broń, lepszą gorszą i szliśmy kawałeczek dalej. Tak było do wieczora, staliśmy sponiewierani, nikt z nami nie rozmawia, nic z nami się nie działo. Ukraińcy nas pilnowali i esesmani ale nic się nie działo złego. Po prostu byliśmy wyczerpani i naprawdę nawet między sobą nie rozmawialiśmy ze zdenerwowania i z wyczerpania. Byliśmy przekonani, że nas rozstrzelają po wyjściu z Warszawy albo w samej Warszawie. Tak się nie stało. Wieczorem popędzili nas na fort mokotowski, tam się zebrały oddziały z całego rejonu i nawet przemówił generał von dem Bach. Powiedział, że jesteśmy kombatantami, że będziemy traktowani jak jeńcy wojenni, będziemy dostawali wyżywienie, za godzinę będzie zupa, to dostaniecie zupę. Zupa prawie do nikogo nie doszła. Gdyby się coś stało to, żeby mu tutaj meldować. Tu już stało paru kolegów bez butów, lepsze buty Niemcy zabrali, zresztą to były niemieckie buty, wielu było bez zegarków - taka jest wojna inaczej się mówi, inaczej jest.
- Jak została przyjęta decyzja o kapitulacji z ulgą czy wprost przeciwnie?
Fatalnie. Wiedzieliśmy że nie mam najmniejszego sensu dalszej walki, w zasadzie walkę można było wcześniej przerwać. Ale wcześniej Niemcy namawiali, żeby przechodzić na ich stronę, to się nikomu nic nie stanie. Oczywiście w to nie wierzyliśmy więc trwaliśmy do końca. Ludzie, którzy z początku, w pierwszych dniach, byli całym sercem do nas i z entuzjazmem i wywieszali flagi, bili brawa, jak się pojawiliśmy, to już po miesiącu mieli miny obojętne, a w następnym miesiącu to wręcz wrogie. Cierpieli bardzo dużo i uważali, że my jesteśmy przyczyną cierpień, było to w pewnym stopniu uzasadnione.
- Spotkał się z pan z bezpośrednim...
Bezpośrednio nie. Byłem już półżołnierz jak leżałem tylko i patrzyłem, żeby coś zeżreć. Cóż nie miałem wpływów, ani kontaktów z ludźmi. Nieraz szliśmy grupą i z balkonu wykrzykiwali starsi panowie, przeważnie po sześćdziesiątce, to dopiero nam bluzgali, że to przez nas tyle nieszczęścia jest. Z nieszczęściem to można to różnie mierzyć, bo może i tak by to nieszczęście było a może nie, trudno w tej chwili stwierdzić. W każdym razie nastroje ludności są zawsze zmienne, trzeba się tym liczyć. My robiliśmy swoje, a konsekwencje mogły być różne i jak wiemy były różne. Na ogół był życzliwy stosunek, nieliczni tylko robili nam awantury i przekleństwa, większość ludzi patrzyła ze zrozumieniem, wiedzieli jak jest sytuacja.
- Czy w czasie Powstania uczestniczył pan we mszy czy innych objawach życia religijnego?
Tak, jak byłem na Sadybie to w kościele Bernardynów byłem dwa razy na nabożeństwie. Tam był kościół, kościół był trochę uszkodzony ale odprawiały się nabożeństwa. To było blisko fortu. Księża w pierwszym miesiącu chodzili po kompaniach i kto chciał się wyspowiadać... To nie było masowe ale jak ktoś chciał, to mógł dotrzeć do księdza.
- Czy żołnierze „Baszty” byli umundurowani?
Tak, owszem po pierwszym cywilu, pantofelkach porządnych i tak dalej, to później przychodząc na Mokotów, dostaliśmy wszyscy jednakowe stalowe kombinezony, porządne, nowe, robocze kombinezony, ale już byliśmy jednakowi, w większości byliśmy jednakowi.
- Co pan jadł, czy była dostateczna ilość wody?
Jedzenie było fatalne. Nasze łączniczki i sanitariuszki co mogły zebrać, to upitrasiły zupkę. Potem były suchary. Na nasze nieszczęście, na nieszczęście wszystkich zresztą dostaliśmy się do fabryki sztucznego miodu. Zdobyliśmy fabrykę i oczywiście miód był głównym pożywieniem naszym ale sprowadził takie rozstroje żołądka, że nie tyle nam szkodziły kule niemieckie, co sztuczny miód. Wszyscy się pochorowali na biegunkę, jedzenie było fatalne, ale nie było co, trzeba było żyć. Robili co niektórzy wypady, bo tam były działki z pomidorami, gdzieniegdzie jeszcze ogórki. Działki były pod ostrzałem, coraz granatnik padał w pomidorkach. Szczególnie w rejonie Królikarni i pętli tramwajowej przy gimnazjum Giżyckiego tam było trochę działek ale to było pod ostrzałem granatników niemieckich. Tam sobie facet siedział, jak mu się znudziło, to nacisnął i posłał pocisk.
- Proszę powiedzieć coś o swoich kolegach z którymi pan się najbliżej przyjaźnił?
Najbliżej to się przyjaźniłem z Maćkiem „Sępem”. Był kolega Sławek, który ze mną pracował w fabryce, do gimnazjum chodził i przyczynił się do tego, że się zapisałem do Armii Krajowej. Z nim się trzymałem blisko. Młodszy ode mnie „Sęp”, u którego w lokalu byliśmy, jak przyszedłem z Lasów Kabackich, to on był już ranny w nogę, miał przestrzeloną nogę i nie brał udziału w walkach. Natomiast drugi zginął w ostatni dzień Powstania przy obronie szkoły na Woronicza. Z pozostałych z „Liskiem”, którego posłałam na postrzał, kontaktujemy się jeszcze do dzisiaj. On od razu powiedział, że do mnie żalu nie ma. On potem skończył medycynę i pracował w szpitalu Bielańskim, teraz jest na emeryturze. Reszta kolegów się rozproszyła, nie mamy kontaktów.
- Co się działo z panem jak wyszedł pan do niewoli z Warszawy?
W Pruszkowie byliśmy jedną dobę. Nie dostaliśmy jedzenia, bo kto miał nas żywić. Przynosili ludzie, czasem przez płot rzucali chleb - to trzeba przyznać i siostry zakonne i ludzie. Na drugi dzień, przyszliśmy w nocy, zaczęła się rzecz fatalna. Mianowicie ustawiono nas w dwuszeregu, pierwszy szereg i drugi. Na Mokotowie, nie miałam z tym do czynienia, ale wzięto kilku jeńców niemieckich. Na plecach namalowali im wielkie „n”, żeby był wiadomo, że to jest jeniec niemiecki. Używano Niemców do dwóch rzeczy: do wyciągania pocisków z budynków, niewypałów, które mogły wybuchnąć w każdej chwili. Jeszcze rzecz bardziej powszechna, mianowicie było kilka studni na terenie Mokotowa. Niemcy zorientowali się, gdzie są studnie i strzelali z granatników. Obrazy były codzienne - pod murem czaiła się kolejka ludzi, żeby dostać trochę wody. Wybiegali do kranu, nacisnęli, jak się udało to wrócili z wodą. Przeważnie się udawało ale co jakiś czas się nie udawało. Więc Niemcy używani byli do chodzenia po wodę. Później jeszcze sprawa zdarzyła się bardzo ważna i znana, że w szpitalu Elżbietanek mimo oznakowania Niemcy zbombardowali szpital, to było ostatnim draństwem. Wtedy nasze dowództwo wpadło na pomysł i kilkudziesięciu czy kilkuset jeńców, trudno mi powiedzieć, ulokowano na poddaszu szpitala. Powiadomili o tym Niemców: „Tam jest czterystu waszych jeńców, waszych żołnierzy, jak bombardujecie to miejcie tą przyjemność.” To się tak skończyło niby. Poszliśmy do niewoli, wszystko można zamazać, otóż nieprawda. Ustawili nas w dwuszeregu i jeńcy z „n” na plecach chodzili i patrzyli każdemu w oczy ten czy nie ten. Jak pokazali kogoś od razu brali go do tyłu i dalej i znów go brali do tyłu. Teraz facet nie miał podstaw nawet, można było z nimi nie mieć nigdy do czynienia, ale jemu się akurat spodobało, żeby sobie faceta wskazać. Była gra o życie. W sposób niezasłużony można było stracić życie przez takich facetów. Obejrzeli pierwszy szereg, pierwszy szereg odstąp, oglądali drugi szereg, po kolei. Dwa razy brałem udział w przeglądach z duszą na ramieniu. Jakkolwiek z jeńcami nigdy nie miałem do czynienia. To jeżeli chodzi o Pruszków. Z Pruszkowa załadowano nas w bydlęce wagony to normalne i wywieziono do Skierniewic do ziemianek, które były niesamowicie brudne, zawszone. Tam dopiero się zaczęły porządne wszy, tu jeszcze trzymaliśmy higienę. Tam byliśmy krótko, załadowali nas w wagony i powiedzieli, że jedziemy na roboty rolne do gospodarzy wiejskich w Niemczech. Tymczasem w Berlinie zatrzymaliśmy się przed dworcem którymś, trudno mi powiedzieć i na bocznicy Niemcy przygotowali pożywienie. Przyjechały polowe kuchnie, przyjechały panie ładnie ubrane w fartuszkach w czepkach i żebyśmy dali menażki, to nam naleją zupy jaka tam była. A skąd mieliśmy mieć menażki? A skąd! Ani łyżki ani menażki. Porządny żołnierz pilnuje najpierw łyżki, menażki potem karabinu dopiero - my nie mieliśmy tych rzeczy zupełnie. Tutaj posługiwaliśmy się - już nie będę dokładnie mówił - było kilka puszek po konserwach, które w wagonie używaliśmy do różnych innych celów a później tylko w tych puszkach mogliśmy dostać jedzenie. Brało się zupę, rzadką kaszkę, wypłukiwało się jedną puszkę z najgorszego a potem wszyscy po kolei z puszki jedliśmy, z kilkudziesięciu puszek. Postój był krótki. Ucieszyło nas najbardziej to, że Berlin widzieliśmy zniszczony. Już wtedy Berlin był porządnie zniszczony. Przejeżdżając kilka kilometrów patrzyliśmy jak pięknie wygląda. jak Warszawa mniej więcej. Zamiast u chłopa wylądowaliśmy koło Bremervörde w stalagu Santbostelu 10B. To by duży obóz mniej więcej na sześćdziesiąt tysięcy ludzi, podzielony zasiekami na kwatery. Nas tam było koło dwóch tysięcy z Powstania, byliśmy w jednej z kwater. W obozie już byli Polacy z 1939 roku, którzy pełnili tam różne funkcje gospodarcze, między innymi prowadzili kuchnie. Były później pogłoski takie, trudno jest dokładnie sprawdzić, że z nędznych racji, jakie mieliśmy wydzielane, to jeszcze oni sobie część rzeczy brali. Ile w tym prawdy, nie mogę za to gwarantować. Tam było fatalne jedzenie. Namawiali nas Niemcy, żebyśmy się przepisali na cywilów. Sprawa polegała na tym, że Konwencja Genewska zabraniała, żeby jeńcy wojenni pracowali w przemyśle zbrojeniowym a przemysł zbrojeniowy był bombardowany. Jeżeli byśmy byli cywilami, to wiozą nas tam gdzie chcą i każą tam pracować. A tak były jednak kontrole z Czerwonego Krzyża - dwie kontrole sam widziałem tam w obozie - i oni nie mogli tego zrobić. Po kilku namowach, żebyśmy się przepisali na listę cywilną, nie było zgody naszej, bośmy wszyscy jak jeden nie chcieliśmy się na to zgodzić. Już po sześciu tygodniach tak osłabliśmy z wycieńczenia, z u jedzenia, że nie mieliśmy siły stać. Spaliśmy na pryczach, jak półki w piekarni ani usiąść ani wstać, pół leżeć pół siedzieć, jak się zsunęliśmy z drugiego czy trzeciego piętra to trzeba było się słupka przytrzymać, żeby krew zaczęła krążyć, zachować równowagę i przejść kilka kroków. W tej sytuacji mówię do „Sępa”: „Oni teraz werbują na roboty do chłopa, bez żadnego przepisywania się na listę cywilną pojedziemy do chłopa pracować.” „Pewno.” Młodzi ludzie - miałem wtedy skończone dwadzieścia lat, on trzy lata młodszy, zapisaliśmy się na roboty wraz z wieloma innymi. Zamiast przyjechać na roboty, to nad ranem, jeszcze nie zaczęło dobrze świtać pociąg się zatrzymał, a tu słyszymy porządne bombardowania. Nawet co jakiś czas odłamki przeleciały przez nasze wagony drewniane, kryte, więc coś jest niewyraźnie. Bombardowanie ustało, po dwóch godzinach pociąg ruszył i pokrótce wylądowaliśmy w Hamburgu. Tam nas zaprowadzili na przedmieście Hamburga, do tak zwanej komenderówki, to były baraki po siedemdziesiąt pięć osób. Na dwa tysiące ludzie było baraków a siedemdziesiąt pięć osób mieściło się w jednym. Tam byliśmy zgromadzeni i mieliśmy stamtąd chodzić na roboty. Tam mieliśmy jedzenie normalne bo był dzbanek kawy zbożowej, była pajdka chleba, dwadzieścia pięć deko na całą dobę i była miska zupy brukwiowej na wieczór jak się przychodziło. Była prycza oczywiście bez pościeli, bez siennika ale jakoś było. Był stół, była miednica, o kąpieli to nie było mowy ale można było nabrać zimnej wody - to była już jesień, zima - można się było umyć w zimnej wodzie. Higienę można było zachować. Chodziliśmy na roboty najróżniejsze, wydzielano nas. Nigdy nie było wiadomo gdzie pójdziemy, kolumna podchodziła do bramy. Tam byli wachmani bo wachmani nas pilnowali, folkszturm różni, ranni, starzy i tak dalej. Oni na jednego wachmana dawali ośmiu jeńców, on miał ich pilnować cały dzień i pilnować ich pracy. Jeżeli była robota większa to było trzech wachmanów i trzy razy po osiem ludzi tam sobie szło. Pierwszy miesiąc to byliśmy na umęczenie. Szliśmy pół dnia w jedną stronę na robotę, godzinę się rozluźniliśmy i pół dnia wracaliśmy, to był listopad. Chodziło, żeby bandytów Warszawskich odpowiednio usadzić. Po miesiącu zaczęli nas wykorzystywać do różnych robót: do uprzątania gruzów miasta, do naprawy wodociągów, czy telefonów, czy innych rzeczy, na cmentarz nawet do kopania grobów, po prostu roboty komunalne, wywożenie śmieci. Tak doszło aż do wyzwolenia.
- Jak pan pamięta wyzwolenie?
Wyzwolenie to pamiętam i dobrze i źle. Jeszcze w Hamburgu byliśmy do 17 mniej więcej kwietnia a później wpadli na pomysł, żeby nas ewakuować stamtąd. W związku z tym zebrali całą kolumnę dwa tysiące ludzi i powiadają, że wynosimy się stąd. Od razu przyszliśmy z pracy, na rano ma nikogo nie być. Rozliczyli nas ze wszystkiego. Koce stare wojskowe należało oddać, musiały być całe, jak ktoś nie miał koca całego, to musiał za niego zapłacić. Dostawaliśmy markę dziennie za dzień pracy - to było dosyć dużo nawet tylko, że nic ni mogliśmy za to kupić bo nie mieliśmy prawa wstępu do sklepu. Radziliśmy sobie po polsku ale w zasadzie nie mieliśmy. Trzeba było wszystko oddać: łyżkę, miskę, dzbanek jaki był na pokój i koce. Jednocześnie podaje to jako przykład, mimo całej nienawiści do Niemców, że to był 17 a co miesiąc była wypłata. Oni przez noc piekielną obliczyli nam wypłatę i kazali przyjść po pieniądze. Wypłacili pieniądze, jeżeli ktoś machnął rękę i się nie zgłaszał, to wachman przychodził, wywoływał go i prowadził po pieniądze. Mało tego paczki, które mieliśmy - po pewnym czasie dostawaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża Międzynarodowego i Amerykańskiego szczególnie, bardzo dobre paczki pięciokilogramowe, naprawdę była radość - powydawali nam to wszystko z magazynu. Jeszcze trzeba trafu, że w tą noc, co się wszystko działo, przyszły samochody z paczkami. Już nie było czasu rozdania ich na izbę - pierwszorzędne paczki, sto dwadzieścia papierosów amerykańskich, kawa, herbata, konserwy, czekolady kawałek, coś niesamowitego, puszka sardynek, dżemik - już nie było czasu prowadzić to administracyjnie więc każdemu wychodzącemu dawali paczkę. [...]
- Kiedy pan został wyzwolony?
Wyruszyliśmy 17 z Hamburga całą kolumną, wachmani niemieccy szli obok i tak sześćdziesiąt kilometrów dziennie szliśmy. Jedzenie mieliśmy tylko to, co mieliśmy swoje. Kawę nam robili na postoju jak na noc się zatrzymywaliśmy, to dawano nam kawę. Po drodze, to już był koniec wojny, były bombardowania, latały spitfajery angielskie, które robiły porządek na drogach. Latały po dwa małe samolociki i co się ruszało to tłukli. W pewnym momencie, miasto jest Itzehoe, to był drugi dzień po Hamburgu, idziemy kolumną w ciągu dnia, pokazały się na niebie dwa samoloty. Biorą na nas od razu kierunek, przeleciały nad nami ale nie oddały strzału. Wtedy nasz dowódca obozu polski, mąż zaufania, dowódca starszy sierżant sympatyczny od razu oprzytomniał i mówi do wachmanów, żeby się odsunęli od nas na większą odległość. Chodziło o to, żeby ci lotnicy zobaczyli, że to jest kolumna, strzeżona kolumna. Jak byli trzy metry od nas czy dwa to był jeden tłum i Niemcy to natychmiast zrozumieli i odsunęli się. Samoloty zrobiły koło, przeleciały jeszcze raz, pomachały skrzydłami i uszliśmy z życiem. Już przedtem po drodze widzieliśmy jak krew ciekła z dwóch koni postrzelonych przez samoloty, tam się palił dom i tak dalej. To była przyjemność, ale nigdy nie wiadomo kiedy człowiek jest naprawdę szczęśliwy, bo czwartego dnia tego marszu doszliśmy do dzikiej zupełnie okolicy, do dużego pięknego lasu. Przez las była droga asfaltowa bardzo porządna. Idziemy drogą i Niemcy rozmawiają ze sobą, zatrzymują się, postój nam robią, znów idziemy kawałek. Po pewnym czasie patrzymy, że krążymy trzy godziny i znów wróciliśmy do tego samego miejsca. Jeszcze się śmieliśmy jacy to barani są, bohaterowie, wykształceni wojskowo i na mapie się gubią. To była na razie nasza radość. Doszliśmy do wsi, mieliśmy tam odpoczynek, czyli niby spanie i kawę. Poszliśmy jeszcze dwa dni i doszliśmy do małego miasteczka Husum, przy którym było lotnisko wybudowane ale na razie były tylko same pasy startowe, hangarów nic z tych rzeczy nie było, ani nawigacyjnych, bo na lotnisku Niemcy próbowali pierwsze samoloty odrzutowe. Mieliśmy porządkować pasy startowe, robić przy tym. Tak nam zeszło do 5 maja. [Obóz] był na dwa tysiące i nie miał kompletnie wody. Wodę do kuchni dowozili beczkowozem konnym, to co dopiero mówić o myciu, więc można sobie wyobrazić jaka tam była higiena. Ale obok nas były wojska węgierskie, które współpracowały z Niemcami, dosłownie przez dwa rzędy drutów. Nawet oficerowie to mieli tam żony i dzieci ze sobą. To był nieduży oddział, może czterystu było Węgrów. Rozmawialiśmy z nimi, trochę z nimi handlowaliśmy, takie nawet powstało przysłowie: „Polak Węgier dwa bratanki manierka wody, trzy amerykany”. Więc oni nam za amerykańskie papierosy sprzedawali manierkę wody, to tak było. Jednocześnie od nich mieliśmy wszystkie informacje radiowe, im wolno było mieć odbiorniki, informowali nas o wszystkim. Zdarzył się taki wypadek, który nawiąże do czwartego dnia naszego marszu, czym szczęście nasze mogło się skończyć. Otóż rozmawialiśmy w Węgrami, nas cała gromada i Węgrów gromada, wszyscy czekaliśmy na koniec wojny. Rozmowy, to wszystko na przyjacielskiej stopie. Był stary wermachtowiec, który pilnował, żebyśmy nie przechodzili za druty, nie robili kombinacji, jeszcze z I Wojny Światowej, ledwo stał na nogach, taki stary. Był u nas młody, bo wszyscy byliśmy młodzi, ale był student drugiego roku medycyny, później to wszystko się ujawniło. Długo rozmawiał, był już ożywiony, był szczęśliwy, że wojna się kończy. Niemcowi się to nie [spodobało]. On za dużo gadał, za dużo gestykulował i za długo stał. Powiedział mu grzecznie, żeby sobie odszedł, a on zamiast odejść to splunął na niego. Sierżant zszedł z posterunku czego nie miał prawa zrobić i zameldował to dowództwu. Nim się zorientowaliśmy to faceta nie ma, zginął. Szukamy go. Na drugi dzień wszyscy szukają gorączkowo, nie ma faceta, przepadł. Dwa dni później przyjechały dwa czołgi kanadyjskie oczywiście powiedzieli, że oni nie będą się nami zajmowali, bo oni są tylko szpicą zwiadowczą ale za nimi przyjadą Anglicy i się tutaj nami zajmą. Od razu zrobili na tyle porządek, że kazali rozbroić Niemców, zamknąć ich w pomieszczeniach co byli, przejąć wartę obozu i pilnować porządku do czasu przyjścia Anglików. Nasi od razu powiedzieli, że człowiek zginął. Jak zginął człowiek, to tamci zostawili nawet ze swoich żeby Niemcy nie mogli się stąd wydostać. Dzień, dwa, czy później, mogę się mylić, przyszli Anglicy i od razu zrobili dochodzenie. Okazało się, że naszego żołnierza wyprowadzili pół kilometra od obozu, zabili i zakopali. Nic byśmy o tym nie wiedzieli, tylko tam jest porządek na Zachodzie. Jak sprawa poszła, to na razie wyzwolenie, euforia kto zginął, to zginął, kto został, to został. Wytoczyli wachmanom sprawę w Hamburgu w sądzie i naszych ludzi wzięli na świadków. Na sprawie w Hamburgu okazało się, że czwartego dnia miała nas przyjąć jednostka esesmanów niemieckich i rozstrzelać. W takiej sytuacji, kiedy już byliśmy pół kroku od zwycięstwa, od końca wojny. Ale ponieważ amerykańskie wojska poszły szybko na przód, to już wiedzieli, że tego nie potrafią zatuszować i stąd dwa tysiące ludzi ocaliło się od śmierci. Nigdy nie wiadomo kiedy człowiek jest naprawdę szczęśliwy. Potem już było normalnie, bo wojna się oczywiście zakończyła. Trafiliśmy do czegoś wspaniałego, bo trafiliśmy na wyspę Sylt. To jest długa wyspa między granicą niemiecką i duńską oddalona osiemnaście kilometrów od lądu, z lądem ma połączenie tylko jedną linią kolejową. Nie ma drogi, jest tylko jeden tor. Wyspa jest bardzo długa, piaszczysta, słoneczna, piękna. Tam dopiero odżyliśmy. Już mieliśmy wyżywienie angielskie, mieliśmy czas na sporty, na wszystko i myśleć o powrocie do kraju. O powrocie do kraju nie bardzo mogliśmy myśleć, bo w czerwcu już Wanda Wasilewska, z radia z Moskwy powiedziała, że jeszcze zostało w Warszawie trochę latarni, jak powstańcy tutaj przyjdą, to będą mieli na czym wisieć. Tak powiedziała przez radio polskie z Moskwy. Przestaliśmy się kwapić, ale zdecydowałem się w listopadzie wrócić bo nie wiedziałem co z rodziną, jako człowiek bojowy to mówię do „Sępa”, bo z nim się najbardziej trzymałem: „Pojedziemy jak zobaczymy, że nie jest tak jak trzeba, to przez Czechosłowację i Austrię damy drapacza z powrotem.” Człowiek młody, to jest gotowy na wszystko. Ponieważ nie wiedziałem co się dzieje z rodziną a mając piętnaście i pół roku stałem się niezarabiającą głową rodziny, więc nie mogłem sobie lekko tam [zostać]. Na zachodzie po zakończeniu wojny mieliśmy bardzo różne możliwości wyjazdu do Francji, do Anglii, do Kanady, do Stanów Zjednoczonych, jako żołnierze mogliśmy się tam łatwo przenieść. Była też propozycja ciekawa amerykańska na policję wojskową do Japonii, od razu nas ładowano na statki we Włoszech, od razu się dostawało pakę dolarów na początek, reszta miała wpływać na konto i trzeba na trzy lata podpisać kontrakt. Mało kto się decydował na to, żeby pozostać w krajach zachodnich, spora cześć ludzi została ale większość wolała wrócić do kraju. Żeby nie rodzina, to mając akurat skończone świeżutko dwadzieścia jeden lat może bym sobie pozwolił zapodróżować. Teraz podróżuję dopiero a przedtem powinienem zapodróżować, byłem wolny, ale ze względu na rodzinę jednak byłem na tyle solidny, że wróciłem i nie żałuję zresztą wcale.
- Co zastał pan w Warszawie?
W Warszawie zastałem w Wawrze, bo tam mieszkaliśmy ostatnio przed wojną, ani jednej szyby, domek był a la dworek więc miał spadzisty dach, kryty dachówką ceramiczną. To wszystko w bombardowaniach poleciało. Domek ponieważ był najbliższy stacji kolejowej, która została zniszczona, to budynek w połowie zajęli na stację, prowizoryczną. Mama z rodzeństwem żywiła się tym, że w swoi pokoiku z kuchnią gotowała dla kolejarzy obiady, więc przynajmniej mieli wyżywienie. Wróciłem po wojażach od razu zastałem plakaty na moim domu, oczywiście wszystkie partyjne, ale jednocześnie państwowy plakat, obwieszczenie, że mój rocznik właśnie ma iść teraz do wojska. Przeczytałem to żmudne pismo, zobaczyłem co na końcu jest. Na końcu było, że winni nie stawienia się ponoszą karę dwóch lat aresztu chyba dwóch miesięcy aresztu i grzywna dwa tysiące złotych. Myślę: „Przecież nie mają co jeść, nie ma szyb, dopiero co wróciłem, wojna się skończyła. Już się nie walczy z nikim, jako żołnierz, jako obywatel, nie muszę tam w tym momencie iść.” Po wszystkich bohaterstwach o których opowiadałem, zostałem [uznany] za dezertera. Nie było pieniędzy prawie w ogóle. Pensje były bardzo małe, o robotę było bardzo trudno. Byłem na tyle rozsądny, że pierwsze zarobione dwa tysiące złotych odłożyłem na książeczkę PKO-ską, tak zacząłem oszczędzać, żebym nie poszedł do więzienia, żebym zapłacił karę i żeby był spokój. To był początek roku 1946, w grudniu przyjechałem, a tu już mówię o styczniu 1946. W 1947 przed Wielkanocą ogłosili amnestię, wtedy zasłużony dezerter zgłosił się do odpowiedniej komendy, tam był wypytany w prawo, w lewo przyznał się do wszystkiego i koniec.
- Czy spotkały pana nieprzyjemności lub represje ze strony władz?
Nie, bardzo nieprzyjemny powrót był do Polski, przyjechaliśmy samochodami. Z wyspy dostaliśmy się pociągiem, bo tylko ta droga była możliwa do lądu, do Lüneburga. Z Lüneburga angielskie, wojskowe, porządne, samochody załadowały całe towarzystwo. Z jednym postojem, w Dessau[?] na terenie Niemiec był nocleg, przewieźli nas do Szczecina. Przywieźli nas pod wieczór. Na stacji kolejowej w Szczecinie byliśmy wszyscy przesłuchiwani przez całą noc, po dwa razy każdy co najmniej, byłem dwa razy. Siedziało trzech panów, jeden nie bardzo nawet mówił po polsku, ale dwóch mówiło i w krzyżowy ogień pytań – kto dowódca, jakie walki, kto był wtedy, a kto wtedy - wszystko wypytywali dokładnie, a potem za trzy godziny jeszcze raz. Na tym się skończyło, ponieważ nie byłem ani dowódcą ani nie mordowałem alowców więc uważali, że płotka i nie ma co sobie głowy zawracać. Zostałem zupełnie w spokoju do czasu jak zacząłem pracować w biurze projektów naftowych. To się nazywało Biuro Projektów Specjalnych. Ono miało na celu, ponieważ było naftowe, przygotowywanie baz paliwowych jako rezerwy państwowej, powiedzmy. Wtedy jak zacząłem tam pracować to zaczęto się przyglądać co my tu za ludzi mamy, czy to nie szpiedzy. Wtedy w mojej okolicy były dwa czy trzy razy wywiady u sąsiadów, normalne ubowskie nie ze mną bezpośrednio. Widocznie nikt nie powiedział na mnie nic złego bo dopiero się dużo później dowiedziałem, że wywiady były. Pracowałem w biurze przez czterdzieści jeden lat, zrobiłem sporo dobrej roboty.
- Z czego jest pan najbardziej dumny ze swoich powstańczych dokonań?
Jestem z tego dumny, że jako obywatel wychowywany w duchu patriotycznym bo taki przed wojną był duch - wszystko się opierało na odzyskaniu niepodległości, na Piłsudskim, na legionach i tak było w mojej rodzinie - spełniłem obowiązek jako obywatel i jako członek rodziny, bo skoro mi rozstrzelali ojca, więc miałem dodatkowo za co się zemścić. Ważyłem to czy się decydować na wstąpienie do Armii Krajowej czy nie. Jeżeli złapali „akowca” to jego rodzina mogła się znaleźć w obozie koncentracyjnym. Czy pomagam czy szkodzę - miałem obawy. Ale niestety na zachodzie, zaraz po zakończeniu wojny, zostałem wyleczony z patriotyzmu. Trzy dni po zakończeniu wojny w miasteczku, w którym byliśmy oficerowie angielscy wozili dżipami na narady, na rozmowy prawdopodobnie, oficerów niemieckich z pełnymi dystynkcjami, tylko bez broni. Więc jak to wygląda? My tu jesteśmy bez kraju, w zasadzie bez opieki, jedzenie mamy - nie mamy co tutaj narzekać - ale żeby Niemcy z honorami byli wożeni? Gdzie jest porządek? Gdzie alianci? Człowiek ma rozterki, bo myśli prawomyślnie, tak jak go wychowano, a w życiu się okazuje, że to nie jest tak. Teraz - czy warto ginąć? Tylu ludzi zginęło, młodych dzielnych ludzi. To wszystko miało osiemnaście - dwadzieścia pięć lat. Cała gromada, piętnaście tysięcy zginęło w Powstaniu młodych ludzi, wartościowych, przecież poszli tam nie dla pieniędzy, nie dla medali, poszli, żeby służyć krajowi. To jest element najbardziej wartościowy, bezinteresowny. Za co oni zginęli? A ilu jest rannych! Ilu jest kalekami! Ilu wcześniej musiało umrzeć z tego powodu! - To jest taka sprawa. Teraz już nie jestem patriota, na drugie Powstanie się nie wybieram.
Warszawa, 3 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek