Krystyna Mazurek „Ewa”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Zaczęłabym od tego, że chodząc do II miejskiego gimnazjum, należałam do organizacji Wojskowe Przysposobienie Kobiet. Skończyłam kursy. Maturę zdałam w 1936 roku. Kiedy w 1939 roku już zaczęto mówić o wojnie, zorganizowano kursy sanitarne PCK. Wtedy zapisałam się na to i chodziłam. Skończyłam te kursy właśnie tuż przed 1 września 1939 roku. Jak wybuchła wojna, dostałam zawiadomienie, żebym się stawiła.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Z początku człowiek był przerażony, ale ponieważ byłam na kursach, byłam wyszkolona jako sanitariuszka, więc człowiek jak jest młody, to sobie pomyślał: „Dobrze, nareszcie coś się będzie działo”. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak to wygląda. Wywieźli nas. To było gdzieś pod Łodzią i później stamtąd, jak następowała inwazja niemiecka, cofnęliśmy się do Warszawy. Pierwszy punkt, w którym się znalazłam, to był róg Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Tam był gmach „Orbisu”, gdzie urządzony był punkt sanitarny. Musiałyśmy opiekować się żołnierzami, którzy byli ranni czy przechodzili. Ale po kilku dniach, może tydzień później, utworzono szpital w gmachu Uniwersytetu Warszawskiego na Krakowskim Przedmieściu. Nas, jako sanitariuszki przeniesiono do tego szpitala i tam już żeśmy do końca września pracowały. Kiedy Warszawa skapitulowała, naszym obowiązkiem było przenieść wszystkich rannych. Niemcy urządzili szpital w dawnym CWSan-ie, to było Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, czyli zawodowa jednostka wojskowa, na ulicy Pięknej przy Górnośląskiej. Tam musiałyśmy przenieść wszystkich żołnierzy, tam do nich chodziłyśmy. Właściwie wtedy już się zaczęła konspiracja, dlatego że myśmy lżej rannych po prostu wyprowadzały na wolność. Przynosiło się damskie ubrania, przebierałyśmy ich za kobiety i wtedy ta, która zostawała na dyżurze w szpitalu, dawała swoją opaskę i legitymację, dlatego że trzeba było się meldować na wartowni u wartownika, który pilnował. Żołnierze w przebraniu kobiet wychodzili jako sanitariuszki. Myśmy w ten sposób wyprowadziły bardzo dużo lekko rannych. Oni rozeszli się po Warszawie, dużo z nich nie było z Warszawy, to gdzie mogli, powyjeżdżali. Tych, którzy byli z bardzo daleka i nie mogli już się przedostać, bo była wtedy Generalna Gubernia, to myśmy rozlokowały w Warszawie czy pod Warszawą.

  • Generalnie można powiedzieć, że od samego początku była pani związana z konspiracją.

W moim pojęciu to już wtedy się zaczęła konspiracja. Ale później, zresztą Niemcy chyba się zorientowali, że ubywa im rannych i wprowadzili tam swoje pielęgniarki, a nam nie wolno już było wchodzić na teren CWSan-u. Z niektórymi żołnierzami miałyśmy ciągły kontakt, bo przecież to myśmy ich rozlokowały.

  • Jak pamięta pani czasy okupacji przed Powstaniem Warszawskim?

Wspaniałe. Wtedy człowiek był po pierwsze młody, niczego się nie bał. To był rodzaj przygody. Ponieważ, będąc w szkole, należałam do PWK – Przysposobienie Wojskowe Kobiet – jeździłam na obozy.

  • Tam szkoliłyście się między innymi pod względem sanitarnym?

W 1934 roku wyjechałyśmy na obóz do Koszewnik pod Grodnem. Na tym obozie również były ze swoją szkołą obie panny Piłsudskie. W moim pojęciu to były wspaniałe dziewczyny, dlatego że one, kiedy u nas wybuchła epidemia świnki i przyjechał adiutant marszałka Piłsudskiego, żeby je stamtąd zabrać, to kategorycznie odmówiły, powiedziały, że są tak samo żołnierzami jak i reszta obozu. Nie chciały wyjechać, absolutnie nie. Powiedziały, żeby zameldować panu marszałkowi, że one niestety nie mogą wykonać rozkazu, dlatego że są na obozie i zostaną do końca. One chodziły wtedy do gimnazjum Wandy Posselt-Szachtmajerowej, a ja chodziłam do II miejskiego.

  • Czego się tam panie uczyły podczas tych obozów?

Tam były normalne ćwiczenia wojskowe. To była [Organizacja] Przysposobienia Kobiet do Obrony Kraju. Myśmy uczyły się łączności, musztry, wszystkiego tego, czego uczą w wojsku.

  • W jaki sposób wykorzystała pani te umiejętności czasie okupacji?

W czasie okupacji, kiedy u nas również powstała jednostka łączności i nas szkolono, to już byłam, powiedzmy, podszkolona. Dlatego może zostałam wtedy komendantką łączniczek w V Rejonie VI Obwodu Praga. Byłam komendantką do czasu Powstania.

  • To była dość odpowiedzialna funkcja.

Tak, miałam dużo dziewcząt. Szkolili nas oficerowie łączności – porucznik „Gromisz”, porucznik „Stella”, porucznik „Junacka” oraz oficer wywiadu kapitan „Turski”. Uczyłyśmy się wszystkiego, co dotyczyło łączności, jako telefonistki, telegrafistki, przyjmowania zrzutów, korespondencja, wszystkiego, co wchodziło w zakres łączności i wywiadu. Najważniejsze to umiejętność posługiwania się aparatami telefonicznymi i radiowymi.

  • Czy w czasie okupacji pracowała pani?

Tak, pracowałam w firmie Towarzystwo Przemysłu Metalowego K. Rudzki i Spółka.

  • Co pani tam robiła?

Pracowałam w księgowości.

  • To było legalnym i rzeczywistym źródłem utrzymania?

Tak, dla mnie to było bardzo ważne z tego względu, że ta firma była zatrudniona przy budowie mostów i dróg i mieliśmy specjalne kenkarty. W razie jakiejś łapanki, to nas mogli jakoś stamtąd łatwiej wyciągnąć.

  • Jednocześnie uczyła się pani na kompletach?

Na kompletach łączności. Nawet do tego stopnia, że z czasem weszłam w porozumienie z naszym woźnym i kiedy już biuro było nieczynne, to myśmy właśnie tam sobie robili próby łącznościowe, to znaczy chodziło o to, żeby wyszkolić się w nadawaniu i w odbiorze. Biuro było na rogu Matejki i Wiejskiej, naprzeciwko Sejmu. To było ryzykowne, bo tam, gdzie Sejm, CWSan, były urzędy niemieckie. A myśmy w bezczelny sposób tam właśnie uruchamiali sprzęt łącznościowy i przez dwa, trzy lata kształciły się przyszłe telefonistki i telegrafistki.

  • To było bardzo ryzykowne.

Ryzykowne, ale to tak jak mówię – nikt z nas się nie bał, bo miało się te dwadzieścia czy dwadzieścia parę lat. W tej firmie pracowałam jeszcze przed wojną.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie w Warszawie. Mieszkałam wtedy na ulicy Smolnej, ale pobiegłam na Pragę.

  • Na Pragę została pani wezwana?

Nie, cały czas okupacji pracowałam na Pradze w V Rejonie VI Obwodu Praga AK. Kiedy wybuchło Powstanie, to myśmy już właściwie były zakwaterowane na Pradze. Ale jeszcze trzeba było pewne meldunki załatwić w Warszawie, tylko że wtedy już Powstanie wybuchło i nie miałam już przejścia na Pragę. Zostałam w Warszawie. Ale ponieważ miałam kontakty, więc zgłosiłam się do pewnego dowódcy łączności i zostałam w Warszawie. Całe Powstanie już byłam w Warszawie.
  • Jak wyglądały pierwsze dni sierpnia?

Byłam młoda, to byłam zachwycona, bo nareszcie coś się działo.

  • W jakim oddziale walczyła pani na samym początku?

W czasie Powstania byłam w Głównej Komendzie Lotnictwa.

  • Jaki to było oddział?

Radiostacja „Bocian”. Wilcza 9a. Mokotów, Obwód V, Rejon Północny.

  • Właśnie tam zaczęło się dla pani Powstanie?

Tak.

  • Jak pani pamięta atmosferę pierwszych dni?

Były pełne entuzjazmu. Człowiek był szkolony, więc byłyśmy zachwycone, że nareszcie coś się dzieje.

  • Przez cały czas była pani w okolicach Wilczej 9a?

Przez cały czas.

  • Dlaczego nie dotarła pani do swojego zgrupowania na Pragę? Czy dostała pani zawiadomienie, meldunek, że rozpoczyna się Powstanie?

Byłam komendantką łączniczek na Pradze w V Rejonie. Zgłosiłam się do swego oddziału, ale musiałam oddać meldunki do dowództwa Powstania w Warszawie.

  • Została pani powiadomiona, że będzie Powstanie?

Tak, wiedziałam, że będzie Powstanie i już z góry było ustalone, że jeżeli nie dostanę się na Pragę, to do kogo mam się zgłosić w Warszawie. Dużo z naszych wykładowców było z Warszawy. Siłą rzeczy, wiedziałam, gdzie mam się zgłosić w Warszawie, jeżeli nie będę mogła dobrnąć na Pragę, więc się natychmiast zgłosiłam i już cały czas byłam w Warszawie.

  • Dlaczego nie udało się dotrzeć na Pragę?

Mosty były obstawione, nie puszczali w ogóle na Pragę, niemożliwym było się przedostać.

  • Czy była pani uzbrojona?

Nie. Powiedzmy inaczej, akurat tak się złożyło, że na imieniny dostałam od swojej przyjaciółki „Myszki” mały damski rewolwer. To była właściwie jedyna broń, jaką miałam, i nasza radiostacja.

  • To właściwie niewiele w porównaniu do tego, co posiadali Niemcy.

Na ogół ludzie w ogóle nie mieli broni, było mało.

  • Każda broń była na wagę złota.

Trzeba było zdobywać broń.

  • Z kim się pani przyjaźniła w oddziale w Warszawie?

W Warszawie miałam serdeczną przyjaciółkę, z którą razem żeśmy szły od pierwszej klasy gimnazjum i razem byłyśmy w AK. Maria Swech „Myszka”. Zginęła w czasie Powstania, po przejściu do Puszczy Kampinoskiej. Dwaj bracia „Myszki” – Andrzej i Stasio zginęli w Warszawie, też w czasie Powstania.

  • Wspomniała pani o tym, że byliście skoszarowani na Pradze.

Ponieważ mieszkałam w Warszawie, a nie na Pradze, więc w razie czego, gdybym nie mogła dostać się na Pragę, wiedziałam, do kogo mam się zgłosić w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć, kto wyznaczył pani miejsce, gdzie ma się pani zgłosić w Warszawie.

Stanisław Chorąży „Stella”. Na Pradze byłam komendantką kurierek. Moją zastępczynią była moja serdeczna przyjaciółka „Myszka”.

  • Ile osób było z panią na Wilczej? Czy to były same kobiety, czy byli tez mężczyźni? Często się pani kontaktowała z przełożonym?

Myśmy byli tam wszyscy razem. Było dziesięciu mężczyzn i cztery kobiety. Kontaktowaliśmy się bez przerwy przez dwa miesiące.

  • Proszę opowiedzieć o radiostacji.

Radiostacja „Bocian”, tak się nazywała.

  • Do czego dokładnie służyła i dlaczego była dla państwa taka ważna?

Dowódcą Komendy Głównej Lotnictwa był pułkownik „Grabiec”. Działalność radiostacji polegała na utrzymywaniu łączności radiowej z Londynem i ze sztabami grup operacyjnych; łączność telefoniczna ze sztabem „Montera”; łączność z przyjmującymi zrzuty lotnicze; całodobowe komunikaty meteorologiczne dla lotnictwa.

  • Proszę powiedzieć, czym zajmowaliście się na Wilczej 9a, na czym polegała działalność radiostacji? Proszę opowiedzieć o radiostacji, którą państwo obsługiwaliście.

Szło się z bramy w podwórko. Tam były jakieś zakłady, chyba włókiennicze, dlatego że było dużo worków z bawełną.

  • To było w piwnicy?

Tak. Piwnica sięgająca do połowy parteru.

  • To było duże pomieszczenie?

To było spore pomieszczenie, przecież nas tam było sporo. Wzięłam ze sobą na Wilczą rewolwer. To była jedyna broń, jaka tam w ogóle była. Pękali ze śmiechu. To była łączność, więc chłopcy mieli aparaty, ale nie mieli broni. Później, kiedy już musieliśmy wynosić się z Warszawy, to kolega wziął mój rewolwer, wlazł w otwór od windy i gdzieś tę broń zachował. Przy wyjściu z Warszawy po Powstaniu Niemcy rewidowali, więc jakby znaleźli broń, to różnie mogli zareagować. Później po wojnie chciałam się tam dostać, żeby zabrać tę broń, ale to był dom, który ocalał, więc naturalnie zajęło go UB, mowy nie było o tym, aby tam wejść. Poszłam z koleżanką, ale nas przegonili i nie dopuścili.

  • Chciałabym, żeby wspomniała pani o radiostacji „Bocian”. Czy dużo osób wiedziało o jej istnieniu?

O radiostacji „Bocian” wiedział V Rejon praski, dowódca łączności porucznik „Stella” i kapitan „Turski” – wywiad.

  • Jeszcze przed nagraniem wspomniała pani, że składaliście przysięgę, że nie będzie wyjawiona tajemnica…

To już na Wilczej. Myśmy składali przysięgę, że nie wolno nam w ogóle się przyznać, gdyby któreś z nas wpadło w ręce Niemców czy poszło do obozu. Nam, jako jednostce, dobrowolnie nie wolno było iść do obozu, ale gdyby tak się złożyło, że któreś by poszło, to składaliśmy przysięgę, że nie wolno mówić, że taka jednostka była, dlatego że to byli chłopcy, Cichociemni, skoczkowie z Anglii. Nikt nie chciał, żeby to się wydało. Niedługo przed Powstaniem dowódca łączności Stasio Chorąży, który wcześniej przeszedł do Warszawy, zawiadomił, gdzie ewentualnie mam się zgłosić, bo chciał mnie zabrać do Warszawy. To był serdeczny kolega mojego brata, który wtedy był w Anglii. Oni ze sobą trochę korespondowali i mój brat go prosił, żeby na mnie uważał. Jak mógł, to wszędzie mnie za sobą ciągnął, bo uważał, że będę z nim bezpieczniejsza.

  • Czy była pani w tym budynku razem ze swoim oddziałem do końca Powstania?

Do końca Powstania.

  • A od kiedy pani tam była? Kiedy pani tam trafiła?

Trafiłam tam zaraz w pierwszych dniach Powstania, drugiego czy trzeciego. Właśnie Stasio Chorąży mnie tam ściągnął.

  • Budynek był ostro atakowany przez Niemców?

Nie, on do końca, przez cały czas Powstania był w rękach polskich.
  • Czy spotkała się pani w czasie Powstania, w czasie walki z Niemcami?

W czasie Powstania w tej części Warszawy jak ulice Mokotowska, Wilcza, Hoża, Krucza, Nowogrodzka Niemcy nigdy nie byli.

  • Czym się zajmowaliście w czasie Powstania?

To była radiostacja nadawczo-odbiorcza, myśmy calusieńki czas nadawali i odbierali wiadomości.

  • Czy w tym czasie kontaktowała się pani ze swoją rodziną, z najbliższymi?

Jeden raz przeszłam, żeby zobaczyć rodziców, którzy mieszkali akurat przy Teatrze Polskim na Oboźnej. Już ich nie było, Niemcy ich wysiedlili. Ja z mężem mieliśmy mieszkanie na Smolnej, ale tam też już nie było dostępu.

  • Ile osób było razem z panią w budynku na Wilczej?

Ile nas było…. czterech skoczków, dowódca, cztery dziewczyny… Chyba ze czternaście osób mogło być.

  • Pamięta pani, jak nazywał się dowódca?

Władysław Jot. Tylko tyle wiem.

  • W jaki sposób radziliście sobie państwo z aprowizacją? Czy były problemy żywnościowe?

Tak jak w czasie Powstania, były. Z tym że były specjalne kuchnie polowe. My jako kobiety musiałyśmy się zawsze dowiedzieć, gdzie taka kuchnia jest i stamtąd zabierałyśmy jedzenie dla siebie i dla chłopaków. We wrześniu chłopcy przynieśli z ulicy Żelaznej worek pszenicy. Gotowałyśmy zupę „plujkę” – pszenica była niełuskana. To było naszym głównym wyżywieniem do końca Powstania.

  • A jeśli chodzi o wodę?

Po wodę myśmy chodzili z wiadrami na Mokotowską, bo na rogu Mokotowskiej i Wilczej, bliżej Alej, była studnia artezyjska. Chodziliśmy my albo chłopcy i przynosiliśmy w wiadrach wodę.

  • Czy były jakieś przygody związane z wyprawami po wodę?

Nie, obyło się bez przygód. Latało się, przynosiło. Kto akurat miał czas i nie było specjalnie ostrzału, to leciał i przynosił.

  • Co państwo robiliście w czasie wolnym?

Nie było czasu wolnego. Nie było dlatego, że bez przerwy trzeba było siedzieć na nasłuchu, bo to była jedyna centrala w czasie Powstania, która miała kontakt z Londynem. Cichociemni przywieźli ze sobą swoje aparaty, bardzo czułe. Bez przerwy były nadawane komunikaty. Przede wszystkim była łączność ze zrzutami. Przylatywały samoloty i były zrzuty na Warszawę. Myśmy musieli nadawać pozycje, gdzie ewentualnie już są Niemcy, żeby tam nie było zrzutów, ale bardzo często trafiała tam żywność i amunicja. Ta stacja była stacją, która łączyła, przez nas szły komunikaty, na przykład Mokotów chciał się porozumieć ze Starówką, to nie miał bezpośredniego połączenia, tylko musieli przez nas. Stacja „Bocian” to była ta centrala.

  • Proszę powiedzieć, czy dostawaliście państwo prasę?

Czasem tak, dosyć rzadko. Była wydawana prasa w czasie Powstania, więc czasem też do nas coś dotarło.

  • Czy dyskutowaliście państwo?

Jeśli się czegoś nie nadawało. Czasem trzeba było iść reperować linie telefoniczne, które były pozrywane. Od nas szli i chłopcy, i jak trzeba było, to i dziewczyna. Poza tym bez przerwy trzeba było siedzieć na nasłuchu, bo z całej Warszawy, jeśli ktoś chciał się porozumieć z głównym komendantem „Monterem”, który urzędował w gmachu PKO, to musiał łączyć się przez nas. Różnie było. Był też czas i na rozmowy i na śmiechy.

  • Jaka była atmosfera?

Kapitalna. Wszystkie wiadomości, które były przesyłane do Londynu, to tylko przez tę stację. Nikt inny nie mógł, tylko chłopcy skoczkowie, bo mieli mocne aparaty. Zresztą prawie wszyscy byli ze Lwowa, to byli lwowiacy, szalenie wesołe chłopaki.

  • Jak wasza grupa zareagowała na wiadomość o tym, że upada Starówka?

Wszyscy właściwie ciągle byliśmy pod wrażeniem, że tu padło, tu padło, tylko Śródmieście się trzyma. Ale kiedy Starówka upadła, to była tragedia, dlatego że na Wilczej i niedaleko placu Trzech Krzyży był właz, gdzie wychodzili ludzie, którzy przeszli kanałami. Chłopcy ich wyciągali. Nawet jeden właz był niedaleko nas, przy Wilczej. To byli powstańcy ze Starówki, może część była z Mokotowa. Już nie pamiętam, ale gros było ze Starówki. To była wtedy straszna noc, kiedy myśmy cały czas przyjmowali ludzi ze Starówki, którzy wychodzili kanałami. Oni wtedy poszli na plac Trzech Krzyży, gdzie było gimnazjum Królowej Jadwigi, między Wiejską a Alejami. Nie wiem, czy teraz też tam jest. To był ogromny budynek. Wtedy kiedy Starówka padła, to część myśmy też odbierali na Wilczej. Ich od razu kierowali do gmachu żeńskiego gimnazjum Królowej Jadwigi. Wszyscy tam poszli, chyba na drugi albo na trzeci dzień, tego już nie pamiętam. Jak oni już tam wszyscy się rozlokowali, Niemcy spuścili bombę i wszystko poszło. Wtedy właśnie rozwalili gmach Królowej Jadwigi. To była straszna tragedia.

  • Proszę powiedzieć, jak później wyglądała sytuacja w waszym oddziale, gdy upadały po kolei dzielnice Warszawy?

Byliśmy na Śródmieściu, które nie upadło aż do końca Powstania.

  • Rzeczywiście, było taką wysepką.

Była taka wysepka. To było tutaj, Hoża, Krucza, Wilcza…

  • Jakie nastroje przeważały? Czy większość była za tym, żeby podpisywać układ o kapitulacji?

Ryczałyśmy, jak dowiedziałyśmy się, że jest kapitulacja. Akurat w ten dom na Wilczej 9a ani jedna bomba nie spadła, nie rozwaliła go. On do dzisiejszego dnia stoi. Dlatego chyba po wojnie UB się tam zagnieździło.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Jak sobie przypomnę, jaka była jedność wśród ludzi i jak myśmy tam byli naprawdę zgraną paczką. Pobyt na Wilczej 9a był sprawił, że człowiek w ogóle zapominał, że to jest Powstanie.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie?

Wyjście z Warszawy, poddanie się. To była makabra.

  • Jak to wyglądało?

Jak to wyglądało? Zwyczajnie. Właśnie w tym domu na Wilczej mieszkał pan Scholl, który był wśród tych, którzy prowadzili całe Powstanie, ale on był cywilem. Nie wiem, czy był doradcą, nie umiem powiedzieć. W każdym razie ciągle się spotykał z „Monterem” i z innymi. Któregoś dnia powiedział, że jest wezwany. Potem przyszedł i powiedział „Słuchajcie, podpisaliśmy rozejm”. Pani sobie nie wyobraża, jak myśmy ryczały… Bo człowiek był młody, głupi… Inaczej nie można powiedzieć. Myśmy były nastawione na to, że musimy tych Niemców jakoś z Warszawy wyrzucić, że to jest niemożliwe, żeby Warszawa padła. Ciągle było takie nastawienie, że my swoją siłą, swoją wolą przetrzymamy wszystko. Człowiek się nie zastanawiał, że to było nie do pokonania.

  • Co się z wami działo dalej?

Dalej ludzie, wszyscy wojskowi zbierali się w jakimś punkcie i wszyscy szli do niewoli. Ale u nas właśnie było powiedziane, że żadne z nas nie ma prawa iść do niewoli, tylko musimy iść każdy na własną rękę jak ludność cywilna.
  • Co by się z wami mogło stać, gdybyście poszli razem z żołnierzami do obozów jenieckich?

Nie wiem, nie umiem na to odpowiedzieć. Przyszedł rozkaz, że nam nie wolno. To nam zakomunikował nasz dowódca, powiedział: „Niestety, musicie zdejmować wszystkie, jakiekolwiek macie, odznaki”. W czasie Powstania, nie wiem, czy wszyscy, ale nasz oddział z Głównej Komendy Lotnictwa, myśmy wszyscy dostali kapitalne srebrne pierścionki z orzełkiem na tle biało-czerwonej emalii. Tylko nasz dowódca prosił nas bardzo, żebyśmy to albo wyrzucili, albo coś z tym zrobili, żeby nikt się nie dowiedział. Wszyscy żeśmy to wynieśli.

  • Gdzie państwo uciekliście? Gdzie pani uciekła?

Potem trzeba było wychodzić. To było straszne. Jak to? Musimy się rozstać? Te dwa miesiące przecież razem żeśmy żyli i teraz tylko jako ludność cywilna? Trzeba było się wmieszać w tłum.

  • Czy generał „Monter” kazał się wmieszać w tłum, czy rozkaz był z Londynu?

Tu, chyba tu był rozkaz, bo to nie przyszło stamtąd, z Londynu. Naszym dowódcą jednostki lotniczej był „Grabiec”, którego w życiu nie widziałam, ale chyba od niego przyszło takie zawiadomienie. To wszystko odbywało się telefonicznie. Centrala była szalenie mocna, tak urządzona, że zagłuszali, żeby Niemcy nas nie podsłuchiwali. Czy nas nie podsłuchiwali, nie wiem, ale było zagłuszanie. Tej jednostce nie wolno było iść do niewoli, tylko musieliśmy rozejść się jako ludność cywilna.

  • W jaki sposób przedostała się pani do ludności cywilnej?

To nie był żaden problem. Chłopcy od nas kombinowali, przygotowywali piwnice do tego, że przetrwamy. Liczyli się, że nastąpi koniec wojny, że Niemcy nareszcie wyjdą z Warszawy i my przetrwamy. Ale myśmy im to wybiły z głowy, że to w ogóle nie ma sensu. Ja akurat idąc ulica Kruczą, spotkałam swoich znajomych. Mąż mojej znajomej, którą spotkałam, pochodził z Poznańskiego i perfekt znał niemiecki. Namówili mnie: „Krystyna, chodź z nami, bo przecież on zna tak świetnie niemiecki, to jakoś uciekniemy. Nastawiamy się na to, że pójdziemy w bok”.

  • Proszę powiedzieć, co w tym czasie działo się z radiostacją?

Radiostację chłopcy rozebrali na czynniki pierwsze, myśmy im nawet pomagały, wzięli wszystko w pudełeczka, oliwą się zalewało wszystko i gdzieś zakopali, ale gdzie, to my nie wiemy.

  • Nikt później nie odnalazł tych części?

Później miałam kontakt z zastępcą dowódcy, ze Stasiem Chorążym. Mówił, że chodzili tam później, ale nie było dostępu do tych części.

  • To on był też cichociemnym?

Nie, nie. On był cały czas tutaj, tylko był też oficerem łączności. On tutaj, na terenie Warszawy i Pragi bardzo dzielnie prowadził szkolenia łączności.

  • Kiedy przeszła pani do Pruszkowa?

W ogóle do Pruszkowa nie szłam, bo żeśmy uciekli. Nas było pięć osób. One mnie namówiły: „Chodź z nami, jeżeli masz iść z ludnością cywilną, to w takim razie chodź z nami, damy radę i uciekniemy”. I rzeczywiście. To było kapitalne. 5 października wychodzimy na tę drogę. […] Po drodze, to chyba była aleja Niepodległości, gdzieś daleko, stał szpaler Niemców. Ten pan mówi „Słuchajcie, pójdziemy, ale nocą – im później, tym lepiej”. Już było dobrze ciemno, myśmy szli w stronę Pruszkowa i naraz stała taka grupka Niemców w mundurach lotników, a on mówi „Słuchajcie, do tych idziemy.” Tamci: Raus, raus – a on podszedł do nich „Nie, moje kobiety są chore, one chcą tu, w tym rowie posiedzieć chwilę”. [Niemiec] powiedział „Dobrze, dobrze, możecie tutaj się zatrzymać, zostańcie”. To była akurat granica miasta. Siedzimy, siedzimy, ten Niemiec podchodzi, rozmawia z nami. Okazuje się, że to lotnik, cieszył się, że od następnego dnia ma zwolnienie, nareszcie pojedzie do domu. Tak sobie rozmawiali. W końcu mówi do tego lotnika: „Wiesz co, tam niedaleko jest taka chałupa, moja ciocia tam mieszka, nie pozwoliłbyś, żebyśmy poszli do tej cioci”. Myśmy mieli jedną rzecz, to właśnie on nam powiedział, każdy z nas miał przy sobie przynajmniej ćwiartkę wódki.

  • I Niemcy brali?

Jak to nie brali? Jeszcze jak! A to już było późno w nocy, była godzina koło jedenastej czy po dziesiątej, w każdym razie już było dobrze ciemno. Myśmy siedziały w tym rowie, on podszedł do Niemca, jeszcze wyciągnął: „To sznaps, to się napijemy”. Napił się. Mówi: „Słuchaj, nasza ciocia tam mieszka, moje kobiety tak źle się czują, może byśmy poszli do tej cioci. Puściłbyś nas?”. On mówi: „Ja bym puścił, dajcie jeszcze trochę wódki, to moim kolegom dam. A wy jak chcecie, tylko uważajcie, bo tutaj niedaleko jest cegielnia i tam jest straż. Jak tam was dorwą, to kaput – od razu rozstrzelają”. No to już wiemy, że tą drogą iść nie można. Ten Niemiec mówi: „Mniej więcej koło godziny dwunastej jest zmiana warty, to wtedy są sobą tak zajęci, że nie będą na was zwracali uwagi, to wtedy tak boczkiem, boczkiem”.

  • Okazało się, że to był całkiem dobry Niemiec.

Tak. Jeżeli chodzi o żołnierzy Wehrmachtu, to byli ludzie. Nie ludzie to było gestapo. W dodatku ten lotnik z tym panem, który się dobrze znał na lotnictwie, zaczęli ze sobą rozmawiać o samolotach.

  • Wróćmy na moment do Powstania. Co stało się po tym, jak padła Starówka?

Jak padła Starówka, to część ludzi przechodziła kanałami do Warszawy. Część z nich wyszła na ulicy Wilczej. Myśmy ich stamtąd wyciągali. Między innymi była znana postać z czasów Powstania, kapitan Samulnik. To był też skoczek, cichociemny. Chłopcy, którzy u nas byli i pracowali na radiostacji, to byli jego koledzy. Było ich czterech sierżantów.

  • Jak oni się nazywali?

Za Boga nie wiem. Pojęcia nie mam. Pamiętam pseudonim tylko jednego – „Kruszyna”.

  • Kto jeszcze razem z panią był przy obsłudze radiostacji „Bocian”?

To było tak: czterech radiotelegrafistów, komendant podpułkownik „Jot”, nam się zdawało, że to był Władysław, ale nie wiem, czy na pewno. Przy radiostacji pracowali tylko chłopcy, my kobiety tylko przy centrali telefonicznej. Do komendanta mówiło się tylko „panie pułkowniku”. W ogóle mało rozmawiał.

  • To był szef łączności?

Ale tylko na radiostację „Bocian”. Jego zastępcą był „Stella” vel „Bryl”. [...]

  • Znała pani nazwisko „Stelli”?

Tak, Stanisław Chorąży. Tylko jego nazwisko znam, więcej nikogo. Była Maria, nasza komendantka łączniczek. Ja byłam komendantką łączniczek na Pradze w V Rejonie, a później z Pragi przeszłam do Śródmieścia, na Pradze byłam do Powstania. Żeśmy się liczyli z tym, że mogę, jak wybuchnie Powstanie, nie móc przejść przez most. Wtedy miałam kontakt ze swoim byłym wykładowcą, ze Stasiem Chorążym, który też mieszkał w Warszawie na Czackiego. On powiedział: „To ja cię wtedy ściągnę do siebie”. On już przedtem, przed Powstaniem już działał i u nas, i tam.

  • Kto jeszcze obsługiwał tę radiostację?

Radiostację jeszcze obsługiwało dwóch teletechników.

  • Pamięta pani pseudonimy?

Mam zapisane. Jeden „Leliwa”, a drugi „Tadeusz”.

  • Czy chodziła pani z meldunkami, bibułami?

Nie, w czasie Powstania nie chodziłam, dlatego, że myśmy się łączyli telefonicznie. Jeżeli chodziłam, to ja i „Halina” i zawsze jeden chłopak – naprawialiśmy linie telefoniczne.

  • Czy mieliście potrzebne oprzyrządowanie, narzędzia do naprawy?

Przeważnie palcami się łączyło. Ale narzędzia też były.

  • Trzeba było mieć porządną drabinę do tego zadania.

Nie, wszystkie linie były ciągnięte dołem, nie górą, ciągnęło się wzdłuż murów. Tam gdzie można było, to nawet kopało się rowki. Górą nic, chyba że czasami trzeba było ciągnąć po murze.

  • W co byliście ubrani?

Każdy tak jak miał, z tym że mieliśmy na rękawach biało-czerwone opaski. Nie było żadnych specjalnych mundurów, myśmy nie mieli nic.

  • Co się stało z opaskami po kapitulacji?

Opaski trzeba było zdać, nie wolno było nic mieć, trzeba było pooddawać legitymacje, bo każdy z nas miał, ale ja legitymację wyniosłam.

  • Generalnie posiadanie opaski równałoby się przynależności do oddziału, a przecież nie o to chodziło.

Ale każdy, kto brał udział w Powstaniu, miał opaskę biało-czerwoną z napisem AK. Niemcy bardzo skrupulatnie rewidowali.

  • Czy z kimś z oddziału opuszczała pani Warszawę?

Nie, odbiłam się od nich, dlatego że to była moja dosyć dobra znajoma, którą spotkałam. Moi koledzy jeszcze nie wychodzili, też liczyli się z tym, że ewentualnie uciekną, ale tak jakoś jeszcze zwlekali, a ci już wychodzili. […]

  • Długo przebywałyście w tym domku?

Nie, nie… Dlatego że miałam naprawdę moją ciocię w Pruszkowie. Nas tylko czworo wychodziło razem w tej grupie, ten pan, one dwie i ja. Oni też gdzieś kogoś mieli, mnie to już było obojętne. Kiedy dochodziła już dwunasta, ten Niemiec mówi: „No, jak chcecie, to biegiem. Ale pamiętajcie, na własne ryzyko”. Pan mówi mu: „Słuchaj, ale czy ty nas nie napuszczasz, czy ty za nami nie będziesz strzelał, jak będziemy uciekać?”. On powiedział: „Nie, wiesz, nie każdy Niemiec jest podły. Ja nie jestem gestapo, jestem Wehrmacht, a Wehrmacht ma swój honor”.

  • Tak, była różnica między Wehrmachtem a gestapo.

Szalona, szalona… Mówi: „My znamy tę drogę, pamiętajcie, że tam jest gestapo”. My tak chyłkiem, chyłkiem, trochę się czołgając, to była noc i myśmy wyszli. Rzeczywiście była chałupa. My do tej chałupy, a tam okazało się, że była cała masa uciekinierów z Warszawy. To była polska chałupa. Kto chciał, to mógł zanocować. Oni nam wtedy powiedzieli, że możemy tam zostać, mimo że nas były cztery osoby. Z tym że rano, skoro świt, o trzeciej, idą brygady z Warszawy, które odgruzowywały Warszawę. Niemcy już tam część odgruzowywali i się zmieniają, część idzie do Warszawy, część z Warszawy. Ci, co idą z Warszawy, niosą ze sobą łopaty, bo kopali rowy czy jeszcze coś. On nam skombinował łopaty i nas obudził z samego rana. Myśmy trochę pospali, obudził nas, powiedział: „O, już idą”. To była ludność cywilna z pobliskich wiosek. Myśmy z tymi łopatami poszli do najbliższej wioski, gdzie rozeszliśmy się – oni w swoją drogę, ja do Pruszkowa i już.

  • Gdzie pani przebywała do końca wojny? W Pruszkowie?

Nie. U mojej ciotki w Pruszkowie byłam bardzo krótko. Tam zjeżdżało się strasznie dużo ludzi z Warszawy. Dowiedziałam się inną drogą, że moi rodzice są w Krakowie. Wobec tego pojechałam pociągiem do Krakowa.

  • Kiedy pani przyjechała do Krakowa, jaki to był miesiąc?

Październik, mniej więcej 5 października wyszłam z Warszawy. Za dwa, trzy tygodnie, pod koniec października pojechałam do rodziców do Krakowa. Tam nie miałam w zasadzie żadnych dowodów. Jakby mnie Niemcy złapali, to pewnie byłoby źle. Miałam tylko zaszytą legitymację z Powstania. To mi ocalało. Miałam dużo kolegów, którzy byli NSZ-ie, to są Narodowe Siły Zbrojne. W Krakowie spotkałam kolegę. Nie miałam nic, nie pracowałam, bo nie mogłam nigdzie się zatrudnić – Niemcy wyłapywali warszawiaków. On mi powiedział: „Chodź, jak chcesz, to przystąp do nas do NSZ-u. Tam sobie wyrobisz legitymację i pomożemy ci”. Sama sobie zrobiłam dowód osobisty, kenkartę, bo oni mieli dostęp, drukowali. Wtedy trochę dla nich pracowałam, dlatego że zostałam łączniczką miedzy Górami Świętokrzyskimi a Krakowem.

  • Na czym to polegało?

Ta wyprawa to był rzeczywiście wyczyn. Musiałam meldunek z Krakowa zawieźć w Góry Świętokrzyskie, do Wolbromia. Byłam taka dosyć niespokojna dusza. Mnie tam pojechać? Dlaczego nie! Pojechałam tam. Akurat jak przyjechałam do Wolbromia, to tuż za mną wysadzili w powietrze tak zwany Tunel, taką miejscowość, i już później żaden pociąg nie przejechał, a mi się jeszcze udało.

  • Czyli została pani w górach Świętokrzyskich czy wróciła pani do Krakowa?

Nie, wróciłam, gdzie bym tam siedziała w górach. Oddałam meldunek tam, gdzie trzeba było w Wolbromiu i już wtedy zaczynała się ofensywa rosyjska, już Rosjanie zaczęli podchodzić. Niemcy uciekali. NSZ była wybitnie antykomunistyczna, więc by ich wszystkich wyrżnęli z miejsca. Oni woleli uciekać z Wolbromia do Katowic. Powiedziałam, że nie ma głupich, nie po to przeciw Niemcom walczyłam przez tyle lat, żebym tam teraz razem z nimi poszła. Wykluczone, mowy nie ma! „To co chcesz zrobić? Tunel zawalony, pociągi nie chodzą”. Mówię: „Mam nogi” – i na piechotę do Krakowa.

  • To musiała się pani nachodzić kilka dni.

Nie nachodziłam się tak dużo. To nie jest tak strasznie daleko, wyszłam w południe, a następnego dnia o godzinie drugiej już byłam w Krakowie.

  • Co się z panią działo dalej?

Jak już tam wróciłam, to pracowałam w NSZ. Po prostu dlatego – teraz się przyznaję – że przecież byłam bez żadnych środków, a oni płacili i to w dolarach. To dlaczego nie?

  • Była to jedna z organizacji konspiracyjnych.

Też prawda. Z tymi z NSZ do dzisiaj też mam kontakt.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała koniec wojny, 8 maja? Czy była radość, czy były łzy?

Na pewno tak.

  • Jaki nastrój przeważał?

Nie bardzo chcieliśmy wierzyć, że to jest koniec. Przede wszystkim jest jedna rzecz. Pomijając wszystko, byłam związana z NSZ i wiedziałam, że jak przyjdą komuniści to nas wywieszają albo rozstrzelają, bo NSZ to był największy wróg komunistów. Właściwie człowiek znowu wszedł do podziemia.

  • Co się działo z panią po zakończeniu wojny? To jeszcze nie był koniec walki.

Właściwe to już był koniec walki, ale nie walki z NSZ-em. Ci z Gór Świętokrzyskich to wyszli, poszli do Katowic i tam już stosunkowo szybko ich oswobodzono. To znaczy był koniec wojny. Oni przeważnie wszyscy wybyli, znaleźli się za granicą, przeszli do Amerykanów.

  • Czy po zakończeniu wojny była pani prześladowana, represjonowana?

Nie. To znaczy, trudno powiedzieć, żeby to było prześladowanie.

  • Czy spotkały panią jakieś negatywne oddziaływania?

Tak. Bardzo dużo z naszych kolegów z NSZ zostało z miejsca aresztowanych. Nikt chyba specjalnie o mnie nie powiedział, ale ktoś coś musiał wypalić. Wtedy z Krakowa pojechałam do Łodzi, bo tam dowiedziałam się, że są moi przyjaciele. Nagle ni z tego ni z owego w Łodzi kazali mi się meldować dzień w dzień na komisariacie. Ale mnie nie zamknęli, tylko musiałam się meldować. Tylko tyle.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam we wrześniu 1946 roku.

  • Jakie były pani wrażenia?

Gruzy, gruzy, gruzy… Straszne…

  • Czy później Urząd Bezpieczeństwa nie interesował się panią?

Bezpośrednio nie. W międzyczasie wyszłam za mąż i miałam dzieci. W 1956 roku, kiedy był przewrót, wyjechałam razem z dziećmi do Anglii. Był taki moment, że powiedzieli: „Dzieci tak, a pani nie”. Mimo że wyrobiłam sobie paszport, nawet paszport miałam razem z dziećmi.
  • Ale jednak udało się wyjechać.

Udało się.

  • Do kogo w Anglii pani wyjechała?

Do mojego rodzonego brata, który był zawodowym wojskowym, w 1939 roku był w Kutach. Przed wojną do niego jeździłam, pięknie tam było. Przeszedł jako wojskowy. Był w Anglii, w Paryżu… Odezwał się do nas i później jakoś załatwił, że dostałam od niego zaproszenie i wyjechałam z dziećmi. Tutaj były różne historie, ale w końcu zgodzili się i dali mi paszport razem z dziećmi.

  • Jaki warunek pani postawiono?

Powiedziałam, że jednak z dziećmi. Oni mi wtedy postawili warunek, że będę mogła wyjechać razem z dziećmi, jeżeli ściągnę swojego brata tutaj do Polski.

  • Pani brat był zawodowym wojskowym.

Tak, zawodowym wojskowym, cichociemnym. Miał tutaj skakać, ale nie skakał. Brat był w jednostce cichociemnych, skakał, ale na terenie Włoch i nawet wtedy był ranny. Skakał wtedy, jak były walki na Monte Cassino. Mieli ich tam przerzucić, ale nie dobrnął. […]

  • Co się z panią działo po powrocie z Wielkiej Brytanii?

W Anglii byłam z dziećmi trzy miesiące. Po powrocie wezwali mnie do pałacu Mostowskich. Pierwsza rzecz, to zadali mi pytanie, dlaczego [byłam] w Ognisku Polskim, gdzie nadawany był cały pucz na Węgrzech. Oni do mnie: „Pani tam była, pani brała udział, jak wyświetlali filmy o manifestacji antyradzieckiej na Węgrzech”. Widocznie tam też mieli swoich ludzi.

  • Pani brała udział?

Nie, po prostu byłam w Ognisku Polskim i tam były wyświetlane filmy z tego, co się działo na Węgrzech, gdzie wtedy były poważne rozruchy antysowieckie, więc oni powiedzieli, że tam byłam. „No, byłam, widziałam, ale na tym się skończyło”. Wtedy oni widocznie dali znak, że dowiadywali się, kim jest mój brat, kim był i zaczęli mi wytykać: „Pani doskonale wiedziała, że brat był jednym z cichociemnych, że przed wojną pracował w wywiadzie, w »dwójce«.” „Dwójka” to był konkretnie wywiad. Musiałam chodzić do pałacu Mostowskich, kazali mi tam pisać różne rzeczy, a ja nie chciałam i nic nie pisałam. „To niech się pani podpisze”. – „Nie, nawet krzyżyka nie postawię, nie umiem”. To tak się ciągnęło przez miesiąc.

  • Pytali panią o przyjaciół z czasów Powstania?

O AK nie pytali – absolutnie nic, zupełnie. Jeżeli, to tylko o NSZ, ale powiedziałam, że bardzo krótko tam byłam, to byli tylko moi koledzy, ja z nimi nie mam nic wspólnego i wyparłam się. O to im nawet już nie chodziło, tylko najważniejsze było, co mój brat robi. Mówię „Pracuje normalnie i nic poza tym”.

  • Pani brat został do końca na emigracji?

Tak, do śmierci. Ale później, po odwilży, za Gierka, już tutaj przyjeżdżał. Najpierw ja chodziłam do pałacu Mostowskich, a później inny przychodził do mnie do domu. Nie wiedziałam po co. Dopiero później się zorientowałam: żebym im koniecznie napisała, byle co, abym napisała coś ze swojego życiorysu. A ja mówię: „Nie, niczego nie napiszę”. –„Ale dlaczego? Przecież może pani napisać”. – „Mogę, ale nie muszę”. Nie chciałam napisać niczego. „To pani się podpisze”. – „A po co będę się podpisywała? Jak pan tu przychodzi, to przecież jest tabliczka i pan wie do kogo przychodzi. Mogę panu dać mój dowód osobisty, to pan wie, jest i fotografia. Przychodzi pan do tej osoby, z którą pan chce rozmawiać, a po co mam się podpisywać?”. Nie dostali ode mnie żadnego podpisu. Ale on mówi: „Ale pani wiedziała o tym, że pani brat jest w »dwójce«?”. Mówię: „Proszę pana, pan wie, co to była »dwójka«?” – „Wiem” Mówię: „Widzi pan, gdyby pana żona albo ktokolwiek z pańskiej rodziny wiedziałby, że pan jest w »dwójce«, to proszę powiedzieć, czy pan by się do niej nadawał? Przecież »dwójka« to była ściśle tajna organizacja szpiegowska. Chyba o takim człowieku nikt nie powinien wiedzieć”. A on mi na to: „No, wie pani! To pani jest inteligentniejsza niż myślałem”. Mówię: „Dziękuję, że pan mnie za taką uważa. Nigdy nie przypuszczałam, że w ogóle zaliczam się do inteligentnych. Inteligentny to jest pan, bo pan skończył szkołę tutaj za Polski Ludowej, a ja przed wojną, a przed wojną to się nie liczy”. I dali mi spokój, więcej nie przyszedł.

  • Zadziałały pani słowa?

Tak.

  • Czy miała pani kontakt z ludźmi od „Bociana”?

Tylko ze Stasiem Chorążym. Wiem, że do niedawna, póki jeszcze Stasio żył, a zmarł parę dobrych lat temu, to jeszcze żył teletechnik „Tadeusz”, bo jeszcze się z nim widziałam u Stasiów, ale nie wiem, czy on jeszcze żyje. On był młody chłopak, to może żyje. Z AK mam jeszcze trzy koleżanki, z którymi się kontaktuję. One nie były w „Bocianie”. Jedna z nich też została przeniesiona do Warszawy. Była przewodniczką w kanałach, potem była ranna. Żyje i przypuszczam, że się zgłosiła do Muzeum. Mam z nią kontakt telefoniczny. Jeszcze „Hanka” i „Aida” żyją. Ja specjalnie się nie ujawniałam, ale już w 1946 roku ujawnił mnie mój dowódca z Pragi „Ludwik”. Bo ja cztery lata, od końca 1940 roku do 1944 roku byłam na Pradze. On wszystkich nas ujawnił. Zresztą zawiadomił mnie, napisał do mnie: „»Ewa«, ujawniłem cię, nie przypuszczam, żebyś miała jakieś kłopoty z tego powodu, dlatego że przyrzekli mi, że nikomu z was nic nie zrobią”. I rzeczywiście.

  • Czy zmusili go do tego?

Chyba tak. To był zawodowy wojskowy w randze pułkownika.

  • Nie opowiadał nic o tym?

Nie, ja nie pytałam. Parę razy go później widziałam, ale nie pytałam, potem zmarł, bo to był już starszy pan.

  • Czy na zakończenie chciałaby pani coś jeszcze dodać o Powstaniu, o jakiejś kwestii, która została poruszona w niewystarczającym stopniu?

Tylko tyle chciałabym, żeby nareszcie ktoś uwierzył, że była ta stacja „Bocian”, bo nieraz mówiłam, ale wszyscy tak słuchali z przymrużeniem oka.

  • Rzeczywiście jest pomijana. Słyszeliśmy o „Świcie”, o „Błyskawicy”, ale o „Bocianie” nie.

Właśnie… Nie wiem, nie umiem powiedzieć, może jeszcze ktoś żyje… Zaznaczam, że ci skoczkowie, którzy tam byli, to byli chłopcy ze Lwowa. Zaraz po wojnie w Alejach Jerozolimskich była, po prostu w gruzach, ale była otwarta kawiarenka „Kruszyna”. Tylko dowiedziałam się od Stasia Chorążego, z którym stale miałam kontakt, on się zresztą ożenił i myśmy w wielkiej przyjaźni razem zawsze byli, że to cichociemny „Kruszyna” otworzył tę kawiarnię. Ale nikt z nas tam nie był.

  • Dziękuję serdecznie za rozmowę.

I ja dziękuję. Stale podkreślam, że mimo że to było Powstanie, to była jedność, byliśmy wszyscy młodzi, nie byliśmy zestresowani, mówiąc językiem młodzieżowym, było strasznie fajnie. [Dodatek:] Na Wilczej 9A teraz są domofony, a ja nikogo tam nie znam. Ale jak się wejdzie przez bramę na podwórko, to po lewej stronie na parterze, to była taka pół-suterena. Tam przed wojną albo w czasie wojny musiały być jakieś składy czy biuro, bo były worki z bawełną. Myśmy tego używali jako posłania. W połowie sierpnia jeden z cichociemnych wyszedł z tego pomieszczenia, chciał pójść w jedno miejsce i wtedy uderzył pocisk w ścianę w dom i odbił się i w niego. Trup na miejscu. To żeśmy wtedy naprawdę byli w wielkiej żałobie po nim, mimo że mało go znałam, bo to był przecież początek Powstania. Ale w każdym razie to było straszne. Chłopcy wtedy zbili mu trumnę i na ulicy Mokotowskiej w stronę placu Zbawiciela był placyk i tam go pochowali. Włożyli karteczkę, tak że może później, po wojnie, jak już była ekshumacja wszystkich grobów, to możliwe, że znaleźli tę karteczkę, bo dokładnie wypisali, kto, co i jak i włożyli do trumny.

  • Czy ktoś z waszej grupy jeszcze był ranny?

Nie. Tylko kapitan „Samulik” był ranny w rękę, ale to na Starówce, do nas już przyszedł z ręką na temblaku.

  • A w trakcie pogrzebu cichociemnego był kapelan?

Nie wiem, bo nie byłam na pogrzebie. Chłopcy tylko byli. Na pewno był jakiś ksiądz przy tym, bo tam jeszcze kogoś pochowali i jeszcze kogoś. Do nas kapelan czasem przychodził. Parę bram od nas w stronę Alei była kaplica. Myśmy byli zaprzyjaźnieni z tą kaplicą. Nawet jak była ekshumacja, to najwyżej napisane jest „NN” albo pseudonim. Ale proszę mi wierzyć, oprócz pseudonimu „Kruszyna”, nie pamiętam żadnych innych. W 1975 roku żeśmy z kolegą opisali łączność w czasie Powstania i zupełnie nie pamiętaliśmy ich pseudonimów.
Krystyna Mazurek Pseudonim: „Ewa” Stopień: łączniczka Formacja: radiostacja „Bocian” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter