Lucyna Rozner „Kraska”
- Jak pamięta pani swoje życie przed 1939 rokiem?
Bardzo spokojnie, dobry dom, kochający rodzice. Mieliśmy własny dom na Pelcowiźnie – obecnie na [ulicy] Toruńskiej. Tatuś pracował w policji, miał stałą pensję, tak że nie było źle.
- Czy pamięta pani wybuch wojny?
Pamiętam 1939 rok. Wtedy miałam trzynaście lat. Najbardziej żeśmy się śmiali, że nie idziemy do szkoły pierwszego września. To trwało krótko, potem zaczęły się dziać straszne rzeczy, bomby nam leciały na głowę. Cięgle żeśmy uciekali, ciągle ktoś ginął. To nie są miłe wspomnienia z początku wojny. Jak tylko [Niemcy] weszli do Warszawy to zabierali młodych ludzi i zaczęły się blokady, łapanki. Szczególnie młodzież była prześladowana i zabierana.
- Czy pani rodzina bezpośrednio ucierpiała?
Męża ojciec zginął w Stutthofie, a jeśli chodzi o mnie to spośród stryjecznego rodzeństwa – siostra rok starsza [ode mnie] zginęła i jej rodzony brat, a mój stryjeczny [brat] zginął w Oświęcimiu.
- Jak zapamiętała pani okres okupacji, czym się pani zajmowała w tym czasie?
Chodziłam do szkoły. Skończyłam podstawówkę w 1939 roku i poszłam do gimnazjum. […] W tym czasie w 1943 roku wstąpiłam do Armii Krajowej. Cała moja rodzina należała [do konspiracji].
- Czy to było z inicjatywy rodziny czy może środowisko szkolne było zaangażowane w konspirację?
Nie, raczej z [inicjatywy] rodziny. Ze szkolnego środowiska miałam tylko jedną koleżankę, którą ściągnęłam do siebie i razem całe Powstanie żeśmy przeszły. Basia, która niestety już nie żyje. Na początku pracowałam w łączności. Oczywiście przechodziliśmy przeszkolenie, często odbywały się przeszkolenia u mnie w domu, ponieważ rodzice wiedzieli o wszystkim i sami też należeli. Dom był nieduży i nie było widać jak się ktoś [kręci]… Najpierw była łączność, kolportowałam ulotki – gazetki – to był „Kurier Wojenny” u pana Kandelewicza - pseudonim „Jur”. Często się z nim spotykałam na przystanku tramwajowym, on mi podawał [ulotki]. Chodziłam na kolej do warsztatów kolejowych na dworcu Warszawa – Praga. On tam też przychodził i tam się spotykaliśmy i przenosiłam dalej te ulotki. Potem chyba w 1944 roku przenieśli mnie na kurs sanitarny, który odbywał się w szkole podstawowej na Bródnie. Oni mieszkali w domu nauczycieli – [spotykaliśy się] w mieszkaniu pani higienistki szkolnej. Przychodziła pani doktor – nas tam chyba było pięć i wszystkiego nas uczyła. Chodziło przede wszystkim o pierwszą pomoc, o zatamowanie krwi, o bandażowanie, o robienie zastrzyków. Na ten kurs sanitarny chodziłyśmy, aż do samego Powstania.
- Czy znała pani koleżanki, które uczestniczyły razem z panią w konspiracji?
Koleżanek nie znałam wtedy. Nazwisk do dziś nie znam, bo żeśmy operowali tylko pseudonimami. Mieszkały gdzieś na Bródnie. Przychodziły do mnie do domu jak na przykład przysięgę składałyśmy. Przyszli jacyś panowie, ale ich nie znałam, słów przysięgi też nie pamiętam…
- Czy pamięta pani okoliczności przysięgi?
Tak, [to było] u nas w mieszkaniu, w pokoju. Rodzice sobie wyszli do ogrodu, a my w piątkę składałyśmy przysięgę. Kto to był też nie pamiętam. Pomimo że mieszkałam w niedużej dzielnicy to jednak wielu ludzi nie znałam. Dopiero spotkaliśmy się w czasie Powstania i wtedy było zdziwienie – o ty też? I ty też [byłeś w konspiracji]? Pamiętam Bogdana Wera – on był aktorem, teraz już nie żyje. Wiele osób w Powstaniu się ujawniło, a tak to była ścisła konspiracja.
- Czym zajmowali się pani rodzice, jakie było ich źródło utrzymania w czasie okupacji?
Tatuś był w policji – musiał być, bo dostał rozkaz. Nie był mundurowym policjantem tylko pracował w biurze. Był kierownikiem biura na [ulicy] Jagiellońskiej na Pradze. Tam pracował do Powstania. Potem rodzice wyjechali na Pomorze, bo nam się wszystko spaliło. Zostałam w Warszawie i mieszkałam u koleżanki.
- Gdzie znajdowała się pani w momencie wybuchu Powstania, pierwszego sierpnia?
Najpierw miałam z koleżanką Basią, z którą byłam w stałym kontakcie, spotkać się w Domu Kolejowym. Przyszedł Bogdan i powiedział, że dostał rozkaz, żeby nas powiadomić żebyśmy przeszły do szkoły na [ulicę] Bartniczą na Bródnie. Całe zgrupowanie już tam było.
Dosyć dużo było ludzi, to była ogromna szkoła. Na [ulicy] Bartniczej już zostałam do końca. […]
- Jak przebiegały dalsze działania?
Chłopcy mieli trochę broni, my z Basią trochę się spóźniłyśmy, szłyśmy i Niemcy nas spotkali na motorach. My w strachu, bo już byłyśmy z torbami sanitarnymi, z opaskami – czujemy się swobodnie. Nie myślałyśmy, że oni są koło nas. [Niedaleko] było technikum kolejowe, [które] miało ogromny, wysoki mur i myśmy te torby wyrzuciły przez mur, a Niemcy przejechali sobie na motorach. Później nie mogłyśmy się dostać do tej szkoły, żeby to zabrać, ale jakoś się dostałyśmy i doszłyśmy do tej szkoły, to już było niedaleko. Dochodzimy do szkoły, a tam znowu z karabinami stoją w mundurach niemieckich. Mówię: „Boże gdzie myśmy tu przyszły?” A to chłopaki zaczęli się z nas śmiać. Mieliśmy czterech jeńców, ale to chyba następnego dnia oni tych Niemców wytropili. Był chyba Włoch z nimi i zamknęli ich chyba w klasie, bo to w szkole było. Tak trzymali Niemców trzy dni. Niemcy pod tą szkołę podjeżdżali kilka razy, wtedy nam wszystkim kazali się chować i chłopcy tylko stali na jakichś podwyższeniach, (bo szkoła była ogrodzona murem) i uważali, co się dzieje. Tylko byli ci, co mieli broń, niektórzy mieli butelki z łatwopalnym [płynem]. Ale Niemcy raz tylko się zatrzymali, ale tylko pogadali i pojechali, przejeżdżały też czołgi – nie zaczepiali nas, tylko jak trzech chłopców wyszło, bo po coś ich wysłał dowódca to zostali ranni - przypadkowo. Poszły nasze trzy dziewczyny, opatrzyły ich i zaprowadziły na [ulicę] Pobożańską – tam był punkt sanitarny i nasz rodzinny lekarz Werbel – tak mi się wydaje, że to był on, nie widziałam tylko mówili ci co byli z rannymi. Więcej tam naszych akcji nie było. Tylko siedzieliśmy i ciągle się pytaliśmy naszego dowódcy „Zagłoby”: ”Co to będzie dalej?” Mówi: „Na razie nie wiem co będzie dalej.” Potem zawołał nas wszystkich i powiedział, że dostał rozkaz, że ma rozwiązać Powstanie po trzech dniach. Dlaczego? Dlatego, że nie mamy kontaktu z Warszawą i nie możemy się dogadać. Jakoś nie wyszła nam ta Praga. Gdzie mamy iść? Gdzie kto chce, do domu. A co zrobić z tymi jeńcami? Zostawili ich tam w tej szkole i dobrze zrobili, bo nie było w stosunku do tej ludności represji. Było czterech jeńców. To było całe nasze Powstanie.
- Nie wie pani czy w okolicy było wiele takich oddziałów, które zostały rozwiązane?
Wiem, że był oddział w gimnazjum Lisa Kuli – tam były też młode dziewczyny, jedną znałam – razem do szkoły kiedyś [chodziłyśmy]. […]
Do domu wróciłyśmy. Wracając z koleżanką Basią ulicą Toruńską [zauważyłyśmy] trzy trupy na ulicy przed domem. Okazało się, że tam była apteka i jedna farmaceutka zginęła i dwie młode dziewczyny, które tam mieszkały. Dlaczego je zabili – nie wiadomo. Tej pani magister – męża właścicielki apteki, zabrali w tym czasie, co mojego brata stryjecznego. Ich zgrupowanie widocznie miało powiązanie z medycyną, on był studentem medycyny, a ten farmaceutą. Jeszcze jakiegoś lekarza zabrali. On nie wrócił tak jak zresztą mój brat. Jak strzelali ona zaczęła uciekać. […] Miała osmoloną twarz – [pewnie] od pocisku… I do dziś już nie mamy kontaktu z tamtymi ludźmi, większość pewnie już nie żyje…
- Jaka atmosfera panowała przez te trzy dni w oddziale w czasie Powstania?
Bardzo miła. Witali, poznawali – przecież nie wszyscy się znali. Nikt o sobie niewiele wiedział, chyba że miał bezpośredni kontakt. Raczej była bojowa atmosfera. Chłopcy chcieli dla nas walczyć i byli strasznie zawiedzeni, że muszą odejść, rozejść się. Raczej chyba każdy do domu poszedł. Był taki problem, wtedy myśmy się wszyscy ujawnili. [Wśród] sąsiadów byli różni ludzie – już wiedzieli, że należeliśmy do Armii Krajowej, byliśmy w Powstaniu. Potem się trochę represji zaczęło. Mnie poszukiwała milicja, potem jakaś chyba złodziejka ukradła z mojego domu jak już płonął, jakiś mój dokument i przedstawiała się jako Krasowska. […] W moim wieku dziewczyna, nie wiem dlaczego, ale ją strasznie bili, bo była jakaś pyskata, ordynarna. Właścicielka domu, gdzie ten komisariat był pyta się: „Kto tam jest, co to za dziewczyna?” Mówi: „To jest Krasowska Lucyna.” „Co ona robiła?” „Kradła.” „Znam ją i jej rodziców od urodzenia – to nie może być ona.” „Ona, ma dowód czy legitymację szkolną” – już nie pamiętam. I właścicielka tego domu mówi: „Pokażcie mi ją, musze ją zobaczyć, to jest nie możliwe, żeby to była ona. „Poszła, zobaczyła i okazało się, że to zupełnie inna dziewczyna. Podobno strasznie ją stłukli… Tak, że nie dosyć, że człowiek wszystko traci to jeszcze złodzieje buszują po mieszkaniach i kradną. Potem znów jak zaczęłam pracować to doszły mnie słuchy, że milicja mnie poszukiwała, a myśmy się porozlatywali... [To znaczy] jak by chcieli to by mnie znaleźli, ale jakoś dali spokój.
- Czy ktoś z waszego oddziału próbował się przedostać na drugą stronę Wisły?
Nie, raczej chyba nie. Byliśmy blisko Wisły, ale wtedy… żeby to była zima, bo zimą tam ludzie chodzili jak wracali do Warszawy w styczniu, a to było we wrześniu, nie było możliwości.
- Czy mieli państwo dużo informacji z drugiej strony Wisły, wiedzieli państwo, co tam się dzieje?
Potem wiedzieliśmy już co się dzieje. Miałam bezpośrednio relacje od samych Niemców, którzy zajęli nam pół domu i tam stacjonowali. Ich oficer czy komendant jeździł do Powstania i potem nam mówił, co tam się dzieje. Mówił, że straszne rzeczy się dzieją.
- W jaki sposób o tym mówił?
Mówił, że „dzisiaj” był na Poczcie Głównej i że ileś osób zginęło i że Niemcy też zginęli – w ten sposób opowiadał. Stąd wiedzieliśmy, że tam straszna wojna się toczy i walczą jedni [z drugimi]. Tak to kontaktu nie mieliśmy z Warszawą – radia nie mieliśmy.
- Jak przebiegały pani losy po Powstaniu, została pani w Warszawie?
Zostałam w Warszawie, rodzice wyjechali na Pomorze, dom się spalił. Byliśmy tylko w tym, w czym żeśmy wyszli, we wrześniu, bez ubrania ciepłego. Nędza była straszna, głód – nie było co jeść, nie było pieniędzy. Nawet jak się coś pokazało w sklepach to było strasznie drogie. Ostatnią pensję, którą tatuś dostał wydało się bardzo szybko i ciężko było, bardzo ciężko. Potem poszłam jeszcze do szkoły i zaczęłam pracować – jakieś pięć lat po Powstaniu. Najpierw pracowałam w prokuraturze Specjalnego Sądu Karnego – tam sądzili folksdojczy, gestapowców – wszystkie fisze niemieckie, które tu w Polsce zdążyli złapać. Fischer - pamiętam - był, Daume, [?] był. Chodziłam na przesłuchania i słuchałam tragicznych dziejów Polaków. Pracowałam tam ze dwa lata. Potem pracowałam w Pol[?]mexie, potem w Zjednoczeniu Cukierniczym i tam miałam problemy. Ciągle mnie wzywali na przesłuchania. Jakaś pani – mówili, że to jest personalna, ale ona pracowała na Pradze, a my byliśmy na Nowym Świecie. Jakiś pan – nie wiadomo [kto to był] – nikt go nie znał [zapytał] mnie: „Gdzie należałam w czasie wojny?” Mówię: „Nigdzie.” „Jak to nigdzie? Wszyscy należeli, a teraz nikt nie należał?” Ja mówię: „Nie wiem czy wszyscy należeli”. I tak mnie chyba pięć razy wzywali i o to samo pytali: „Gdzie ja należałam?” W końcu się zdenerwowałam i mówię: „Ile razy można to samo mówić i czego oni w ogóle ode mnie chcą?!” Jakiś samochód po mnie przysyłali specjalnie, żebym przyjechała. Mówię: „Przestańcie po mnie przysyłać [samochód], bo ja już tu więcej nie przyjadę!” Trzasnęłam drzwiami i wyszłam. Oczywiście [poszła] skarga do pierwszego sekretarza jak się zachowałam, ja ich obraziłam. Strasznie byli oburzeni. Mówię do sekretarza, który był porządnym chłopem: „Proszę pana, co oni chcą ode mnie, niech mi powiedzą, dlaczego miałam gdzieś należeć, skąd mają takie informacje?” I się odczepili potem. On był taki nie wiadomo skąd, bo się pyta, gdzie chodziłam do szkoły? Mówię: „To było prywatne gimnazjum kupieckie Hankowskiej.” Pyta się tej pani: „Czy to ta sama co WSH?” Mówię: „Nie proszę pana, to jest więcej niż WSH.” – ona widocznie wiedziała i mówi: „Proszę nie robić sobie żartów!” Mówię: „Skąd ten pan jest, jak on nie wie, jakie uczelnie były w Warszawie?” I się odczepili…
- Czy miała pani dylemat, kiedy podejmowała pani decyzje o nie ujawnianiu się?
Miałam, już męża znałam, naradzaliśmy się. Nie wierzyliśmy, że to się tak skończy tak jak oni mówili – amnestia, amnestia, że nie będzie za to żadnych kar tylko żeby się ujawnić. Potem koledze – Bogdanowi nie dali dyplomu, kogoś wywieźli do Rosji, tak że zaczęły się represje tym co się ujawnili. Tak że myśmy się nie ujawniali. I dobrze, żeśmy zrobili. Potem się trochę rozluźniło i można było coś powiedzieć na ten temat.
- Czy jest jakiś moment z okresu powstania, który szczególnie wbił się pani w pamięć?
Wtedy jak się czołg zatrzymał przed szkołą i wysiedli Niemcy. Wtedy nasz dowódca mówi: „Chyba się zacznie. Dziewczyny chowajcie się, a chłopaki [mają być] na posterunku gotowi do akcji.” Jakoś tak [Niemcy] pogadali sobie i pojechali nie zaczepiali nas. Była jedna akcja jak chłopcy zostali wysłani po coś i zostali ranni a następnie zostali przeniesieni do punktu sanitarnego…
- Czy często spotykała się pani z Niemcami?
Często, oni mieszkali u nas. Zawsze im się ten dom podobał, ogród ładny…
- Jak pani ich zapamiętała?
To byli przyzwoici ludzie. Dzięki nim, ani ja, ani moja kuzynka, która z nami mieszkała nie zostałyśmy wywiezione. Tam był taki oficer i ordynans. Ordynans zobaczył przez okno jak była łapanka, że żandarm nas prowadzi na ulicę, więc on galopem leciał i z powrotem nas zabrał do domu na podwórko. Ten żandarm mówi: „Co ona tu robi? Tu ma nie [prawa] być Polaków!” – młodzież wtedy zabierali. Mówi: „Ona jest potrzebna, pracuje tu dla wojska.” „Co ona robi?” „Kartofle obiera.” Wciął moje ręce i mówi: „Takie rączki ma i kartofle obiera?” „Nie, nie na maszynie pisze.” I tak nas wyciągnął. Tamten żandarm pogroził tylko przy nosie naszemu ordynansowi. Jak oni nas zobaczyli to my siedziałyśmy na werandzie. Żołnierza postawił przy furtce i powiedział, że w razie, czego to już niema nikogo tylko sami Niemcy. Kazał nam się zamknąć w pokoju i nie pokazywać. Myśmy popatrzyły na siebie z moja kuzynką i mówimy: „Wiesz co? Jeżeli my tu możemy zostać i Niemcy co tu mieszkają, wiedzą, to trzeba pomóc naszym sąsiadkom, koleżankom, które jeszcze nie zostały zabrane.” Zaczęłyśmy biegać furtkami – specjalnie się robiło przejścia w parkanach na łapanki. Ulica Toruńska łączyła się z [ulicą] Modlińską – tak był straszny ruch. Były blokady, w nocy przychodzili, rewizję robili w mieszkaniach. Byliśmy ciągle napastowani przez nich. Tak się zabezpieczyłyśmy, żeby można było uciekać na inne ulice. Zaczęłyśmy dziurami chodzić po domach i mówić dziewczynom i młodym chłopakom: „Chowajcie się, jak kto może, bo jednak my jesteśmy.” Dużo przyszło do nas, do naszego mieszkania. Ten Niemiec, który nas uratował zajrzał i mówi:
O Mein Gott, was ist das? - jak zobaczył tłumy tej młodzieży. Mówimy, że to nasze koleżanki i zostawił nas. Tak, że jeśli chodzi o to, to zachowywali się przyzwoicie. A z młodzieży, którą zabrali to mało kto wrócił.
- Czy wie pani gdzie ich zabierali?
Oni mówili, że do pracy, ale gdzie oni byli to nie wiem, bo kontaktu już z nimi nie [było]. Rodzice nawet nie wiedzieli gdzie oni byli. Pamiętam [jak] dwóch chłopców – bliźniaków (mieszkali obok), też nie wrócili. Tak, że tych co zabrali niestety nie wrócili. Nam się jakoś udało, żeśmy przeżyły. Potem zaczęło się wszystko palić i trzeba było uciekać. Trochę żeśmy ugasili, sąsiedzi i my – każdy swój dom, pomagaliśmy sobie. Jak ich się palił to myśmy tam szli, jak nasz się palił [to oni przychodzili]. Potem te krowy ryczące, [ta straszna broń] – to w nas tak waliło i paliło się wszystko, cała ulica się spaliła. Trzeba było uciekać tak jak się stało. Wzięłam ze sobą tylko teczkę i w teczce były zielone jabłka. Bo mnie szkoda było je zostawić Niemcom to trzeba jabłka zabrać. Kiedyś sobie przygotowałam jakąś bieliznę, sweter, potem zapomniałam i tylko te jabłka mi zostały. Ciężko było bardzo…
- Nie chciała pani wyjechać razem z rodzicami na Pomorze?
Zaczęłam chodzić do szkoły, poznałam męża tak, że nie bardzo mi się chciało tam jechać. Rodzice też nie chcieli tak całkiem stracić kontaktu z Warszawą. Mieszkałam u koleżanki, ona odstąpiła mi pokój na [ulicy] Targowej. Potem wyprowadził się kuzyn i odkupiłam od niego pokój z kuchnią. Małe to wszystko było i tak żeśmy mieszkali, aż do [momentu kiedy] na [ulicę] Nowolipki się sprowadziliśmy, ale już wtedy mieliśmy troje dzieci, także była już duża rodzina. Jak dzieci zaczęły się uczyć to każdy miał lekcje do odrabiania. Mąż też często w domu pracował. Dechę ma, co pół pokoju zajmowała, i też robił a to konkursy architektoniczne, a to pracę z biura przynosił, bo były pilne i tak żeśmy żyli. […]
- Pamięta pani ludzi innych narodowości, którzy brali udział po drugiej stronie?
Włoch był wśród tych jeńców – jeden czy dwóch – nie pamiętam dokładnie.
- Kiedy po raz pierwszy zobaczyła pani zniszczoną drugą stronę Warszawy?
To było po wyzwoleniu. […] Mieliśmy zakopane trochę pościeli, bielizny, futro mamy i myśleliśmy, że to odzyskamy, ale okazało się, że to już było wykopane. Myśmy się w Wołominie zatrzymali i tam żeśmy siedzieli. Dużo ludzi chodziło na swoje gruzowiska, spaleniska. Ciężko było zaczynać wszystko od początku.
- Jak ludność cywilna odbierała Powstanie, czy spotkała się pani z jakąś niechęcią, kiedy było wiadomo, że pani już w tym uczestniczyła?
Nie. Mieszkał taki pan, on był komunistą – wiedziałam o tym. Chodziłam z jego córką do szkoły, ale on wiedział, że się Powstanie szykuje i raczej odradzał nam żebyśmy nie brali udziału. Ponieważ ojciec był w policji to oni jakąś rehabilitację przeprowadzali, ale tatuś się nie rehabilitował mówił: „Nie mam z czego.” W Nowogardzie też już wiedzieli, że tatuś być w policji i zaczęli go nachodzić. Oni chcieli, żeby on pracował w milicji, bo on jest fachowiec, bo on pracował w policji. Chodzili, chodzili w końcu machnęli ręką. Sąsiad, ten komunista, jak się z nim skontaktowałam to powiedział: „Jak by tatuś miał jakieś problemy to ja mu pomogę.” On był jakimś ważnym w partii towarzyszem – nie wiem kim on tam był, jego żona mówiła, że pułkownikiem. Okazało się, że w straży kolejowej [pracował]. Powiedział: „W razie, czego jak by tatuś miał jakieś problemy to przyjdź do mnie, ja ci zawszę pomogę.” Tak się stało. W końcu mówię do tatusia: „Pójdę do tego pana i powiem mu, że tak cię tu nachodzą.” Poszłam do niego – on chyba czytać ani pisać nie umiał, był trochę niedouczony i mówi: „To napisz, co chcesz ja ci wszystko podpiszę.” Napisałam tak jakby to on pisał, że zna ojca. Jak by policja się dowiedziała… U nas na przedłużeniu [ulicy] Toruńskiej powiesili z dziesięciu czy piętnastu z Pawiaka. Przywieźli tą młodzież i zaczęli budować szubienicę. Policjanci z tego komisariatu zorientowali się, że coś się tu dzieje niedobrego. Tyle Niemców przyjechało i coś tam budują. Zorientowali się, że to szubienice i oczywiście cynk poszedł na całą dzielnicę, żeby ludzie się chowali. Policja granatowa bardzo pomagała ludziom – Polakom. Masę ludzi się poukrywało, szczególnie mężczyzn. Oni się najbardziej bali, że coś się tu złego dzieje. Oni przywieźli młodych ludzi z Pawiaka i powiesili. Aż przykro było patrzeć.
- Jak pani z perspektywy lat zapatruje się na Powstanie, jaki ma pani stosunek, czy się zmienił?
Nie, nie zmienił się. Uważam, że naszym obowiązkiem było coś robić, a nie siedzieć z założonymi rękami. Entuzjazm był ogromny. Młodzieży było masę. Byłam wtedy za mała, żeby rozpatrywać to pod kątem politycznym czy jakiejś pomocy, którą nam obiecali i tak dalej. Na ten temat człowiek nie rozważał tylko uważał, że trzeba iść. Tyle tej młodzieży zginęło, do obozów pozabierali. Raczej nie było u nas jakiejś niechęci. Entuzjazm był i wszyscy chętnie szli.
- Czy w rozmowach prywatnych w pani rodzinie, bardzo liczono na pomoc ze wschodu?
Ze wschodu, z zachodu… Przyleciał samolot – sama go widziałam jak leciał. Niemcy dostali dary, taki był silny obstrzał, a oni lecieli bardzo nisko i niestety nie trafiały te dary [do nas]. To Polacy przylatywali z Anglii. Jeśli chodzi o pomoc ze wschodu to nie bardzo liczyliśmy na to. Nie było złudzeń.
Warszawa, 11 września 2005 roku