Stefan Rzepczak „Bursztyn”
Stefan Rzepczak, urodzony 25 sierpnia 1928 w Warszawie. Pseudonim „Bursztyn”. W czasie Powstania Warszawskiego [byłem] w Zgrupowaniu „Kryska”, na Powiślu, Czerniakowie, w Harcerskiej Poczcie Polowej.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły.
Mieszkałem na Powiślu, na ulicy Przemysłowej.
- Zapamiętał pan wybuch wojny, naloty, obronę Warszawy?
Wszystko utrwaliło mi się doskonale w pamięci. Już jako jedenastoletni chłopak kopałem schrony przeciwlotnicze w 1939 roku.
Na podwórku mojego domu – Przemysłowa 6. W dużej mierze moje historie wojenne łączą się z tym domem. Chciałem zaznaczyć, że w czasie obrony Warszawy i przed kapitulacją chodziliśmy z kolegami do koszar 1. Pułku Szwoleżerów na Podchorążych, gdzie było duże zgrupowanie żołnierzy polskich mających udać się do niewoli. Dostarczaliśmy tam ubrania, [aby] umożliwić żołnierzom ucieczkę. Poza tym dostawaliśmy różne rzeczy od żołnierzy, które w zasadzie przydały się później w czasie Powstania Warszawskiego.
Broń, granaty. Przed kapitulacją nasi żołnierze do Kanału Piaseczyńskiego wrzucali dużo amunicji. Później kilku nas młodych chłopaków, cwaniaczków, pętaków z Czerniakowa, między innymi i ja, wydobywaliśmy amunicję do wsadzyków, które służyły nam [niby] do łapania ryb. Dlaczego o tym mówię? Masę amunicji zostało przekazane pierwszego dnia Powstania powstańcom ze zgrupowania „Kryski”. To było kilkaset sztuk amunicji i granatów ukrytych na posesji Przemysłowa 6 między pryzmami cegieł zgrupowanych na placu budowy. W labiryntach orientowali się chłopcy mojego pokroju – małe pętaki, którzy drążyli labirynty i ukrywali rzeczy.
- Pana rodzice o tym wiedzieli? Dorośli z kamienicy wiedzieli o tym?
Nie wiedzieli, to było robione niby dla zabawy. To procentowało w czasie Powstania Warszawskiego. Wspominam o tym, może to jest drobiazg, ale to była istotna rzecz wynikająca [z] patriotycznego wychowania. Przed wojną już byłem harcerzem 90. Drużyny Harcerskiej przy szkole na Zagórnej 9. Poza tym, mój ojciec był piłsudczykiem i wychowywał nas w duchu bardzo patriotycznym i wszystkie poczynania były w tym kierunku skierowane. W międzyczasie robiliśmy różne akcje pomocy rannym żołnierzom zgrupowanym w szpitalu Ujazdowskim. Robiliśmy różne przedstawienia, teatrzyki kukiełkowe w środowiskach znanych i bliskich. Fundusze zdobyte tą drogą były przeznaczane [dla] męża zaufania w szpitalu Ujazdowskim.
- To wszystko działo się we wrześniu 1939 roku?
Nie, to było już po wrześniu, to był okres okupacji.
- Pamięta pan Niemców wkraczających do Warszawy?
Oczywiście, pamiętam tą smutną chwilę, tego nie zapomnę, od tego się zaczęła cała moja historia.
- Wyszedł pan na ulicę, widział pan jak Niemcy wkraczają do Warszawy?
Nie widziałem bezpośredniego marszu, tylko sam moment zajmowania koszar Szwoleżerów. Z jednej strony, od Czerniakowskiej, kilku nas było, od Szwoleżerów wjeżdżały samochody niemieckie. To był pierwszy widok oddziałów niemieckich.
- Pamięta pan swoich kolegów z tego okresu?
Tak, pamiętam między innymi byli to koledzy z podwórka: Tadek Jasiński, Tadeusz Wyglądała. Element nie bardzo odpowiedni do mojego towarzystwa. Zresztą przez mojego ojca był zabroniony [kontakt] z nimi. Ale do złego wilka ciągnęło – jak to się mówi. Z tymi kolegami najczęściej się spotykałem. Niby pseudo akcje były robione. Tadek Jasiński był uzdolniony w tym sensie, że potrafił okradać niemieckich żandarmów z broni. Broń później została przekazywana do starszych kolegów.
- Czy pana tata uczestniczył też w obronie Warszawy w 1939 roku?
Tak, mój tata był w ochronie Mennicy Państwowej. Cały czas Mennica Państwowa była broniona, dlatego nie był w służbie czynnej.
Miałem starszego brata.
Tak, brata wciągnąłem do Powstania w chwili jego wybuchu.
- Był pan harcerzem. Czy składał pan przysięgę?
Tak.
- Pamięta pan ten dzień? Bo przez cały okres okupacji działał pan w konspiracji?
Najpierw byłem łącznikiem. Przez znajomość mojego ojca, długoletnią pracę na Pradze i powiązania ze związkami strzeleckimi, zostałem zaangażowany do kolportażu, a później do innych funkcji, które piastowali koledzy ojca. Byłem kolporterem a poza tym gońcem między dowódcą plutonu, sierżantem „Czaplą” nazwiskiem Michał Stanisławiak ulica Krajewskiego 2, a zastępcą dowódcy 5. Pułku, Batalionu 1155 podporucznikiem „Wichrem” Stanisławem Boguckim. [O] rzeczach, które cytuję, dowiedziałem się dopiero po wojnie. Z uwagi na mój młody wiek, na sytuacje, które panowały w czasie okupacji, nie przedstawiano mi [szczegółowych informacji].
- Pan wtedy przyjął swój pseudonim „Bursztyn”?
Tak.
- Pana tata, Wacław Rzepczak, miał pseudonim?
„Władysław”, „Władek”.
- Też działał w konspiracji?
Ojciec od samego początku jeszcze w ZWZ-cie. Przed tym cały czas kolportował prasę. Od 1942 roku zacząłem praktykę w zawodzie grawerskim w Mennicy Państwowej. Chciałem powiedzieć o miejscach przechwytywania kolportażu i tak dalej. To był Dom Weterana 1863 roku na ulicy Zygmuntowskiej.
- Pana mama wiedziała, że pan razem z tatą działają w konspiracji?
Tak, rodzice wiedzieli o tym.
- Koledzy, dwóch małych Tadków, też działali?
Oni nigdzie nie należeli, to były niebieskie ptaszki.
- Pan mówił, że jeden z nich kradł Niemcom broń?
On to robił ze względu na sprawy finansowe. Jak [o] rzecz się postarał, to żądał za to pieniędzy. Miałem cały szereg kolegów ze szkoły i z harcerstwa. Między innymi Andrzeja Stockingera – aktora, u którego na ulicy Ludnej odbywały się spotkania towarzyskie. Z bratem robiliśmy przeźrocza antyhitlerowskie i teatr kukiełkowy. Tam zbieraliśmy fundusze na cele, o których przedtem wspomniałem.
- Pamięta pan niebezpieczne akcje, w których brał pan udział? Z jakim niebezpieczeństwem to się wiązało?
Za każdym razem byłem odpowiednio instruowany i przestrzegany. Wszystko robiłem pod pozorem handlu papierosami i sacharyną. Przychodziłem na metę, pytałem się, hasło było: „Czy pani kupi sacharynę?”. [Za] każdym razem uzbrajano mnie w inne hasło, zapoznawano mnie jak będzie wyglądał odbiorca czy odbiorczyni i tymi rzeczami się posługiwałem cały czas.
- Miał pan przy sobie zawsze papierosy czy sacharynę?
Tak, cały czas miałem pudełeczko z podwójnym dnem, poza tym miałem czapkę z podwójną podszewką. Niektóre rzeczy, listy, ukrywałem w czapce. W razie czego zawsze mi mówili: „W razie łapanki odrzucaj czapkę od siebie”.
- Miał pan kiedyś sytuację, że musiał pan odrzucić czapkę?
Nie miałem. Jak pracowałem w Mennicy Państwowej byłem złapany w łapance i skierowany na Skaryszewską. Ponieważ miałem jeszcze szkolną legitymację, [to] pozwoliło mi wydostać się stamtąd. To była wyjątkowa opresja w czasie moich poczynań.
- Meldunki przenosił pan przed pracą czy po pracy?
Najpierw chodziłem do szkoły jeszcze. Szkołę na Zagórnej Niemcy nam zabrali, później [przeszliśmy] na Wilanowską. Ostatnią klasę kończyłem w Instytucie Głuchoniemych na Placu Trzech Krzyży. Z uwagi na to, że się dobrze uczyłem wychowawczyni, pani Hozerowa, pobłażała pewne moje nieobecności.
- Ona się domyślała, że pan działa w konspiracji?
Może tak, może nie. W każdym razie pomagała młodzieży jak mogła. Uczyła nas języka niemieckiego, zawsze mówiła: „Ucz się języka niemieckiego, bo musisz wroga rozumieć”. Ta mądrość przydała mi się w okresie pobytu w obozie koncentracyjnym.
- Chodził pan na tajne komplety?
Nie chodziłem na komplety tylko chodziłem do szkoły zdobniczo-metalowej na ulicy Brackiej 18, gdzie chodzili koledzy z branży jubilerskiej, grawerskiej, brązowniczej, zegarmistrzowskiej. Szkoła zasługuje na wspomnienie, bo mieliśmy wybitnych pedagogów. W szczególności był jeden profesor od historii – nie pamiętam jego nazwiska, bo on był krótko – Lwowiak. Wrócił ze strefy zajętej przez Rosjan i opowiadał nam o okrucieństwach jakie NKWD przeprowadzała na ludności polskiej. Poza tym szkoła, do której chodziłem stawała się trybunem politycznym. My, uczniowie – w większości zaangażowani w konspirację – przychodziliśmy wcześniej przed godzinami, siadaliśmy na ławkach i dyskutowaliśmy na tematy polityczne, nie ujawniając swoich przynależności. Różne były tam ugrupowania i prawicowe, i lewicowe, jedni byli za związkiem, drudzy za obozem londyńskim. Dyskusje były na bardzo wysokim poziomie, to nas komasowało.
- Pamięta pan kolegów ze szkoły?
Pamiętam, był Roman Glice, Mietek Iwańczuk, cały szereg innych, znana postać Ścibor-Rylski, który pisał później scenariusze filmowe. On był pozornie zatrudniony jako uczeń brązowniczy – my, jako faktyczni uczniowie w branży zdobniczo-metalowej, [tak] podejrzewaliśmy, bo nie przejawiał zdolności w tym kierunku. Był wybitnie inteligentnym chłopakiem. Wielu młodych ludzi pozornie [było] zatrudnionych dla
Arbeitsamtu, który koniecznie wymagał, żeby wszyscy pracowali.
- Szkoła była też przykrywką?
Była i przykrywką. Tam się obywały różne transakcje handlowe, bo i złotem i innymi historiami już koledzy handlowali. Każdy kombinował jak mógł – jak za okupacji było. Bardzo szybko dorastaliśmy. W ogóle młodzież dwunasto-, trzynastoletnia to była już dorosła. Bieda wypędzała nas do różnych zajęć, do różnych prac, do pomocy rodziców. Zarobki w mennicy były głodowe, bardzo małe. Moja mama była zmuszona jeździć na szmugiel, ja handlować papierosami, brat pracował na strzelnicy niemieckiego wesołego miasteczka na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Tak że młodzież znajdowała różne zajęcia, aby zarobkować.
- Z pensji co pan i pana tata otrzymywaliście w mennicy nie można było się utrzymać?
Nie, skąd? To były naprawdę głodowe pensje.
- Mama jeździła na szmugiel na wieś, po mięso, jajka?
Tak, jeździła.
- To też było bardzo niebezpieczne.
Bardzo niebezpieczne, tym bardziej, że był incydent jeden. W okolicach Łowicza niemieccy „czarni” złapali ich jak przenosili szmugiel. Postawili pod młyn i mojej mamie kazali trzymać chleb nad głową i do chleba strzelali. Jak opowiadali świadkowie, to mama była na tyle odważna, że wytrzymała tą sytuację. Inne kobiety pomdlały. Chleb postrzelany był dowodem i ojciec z wielką relikwią trzymał to na pamiątkę. Moja mama później w Powstaniu Warszawskim, chociaż nie była bezpośrednio w ruchu oporu, ale gotowała dla rannych powstańców w szpitalu polowym na ulicy Przemysłowej 6. Tam był fabryczny dom i duże szerokie piwnice. Pierwszych rannych przynosili do piwnicy. Mama z moją babcią gotowały strawę i żywiły żołnierzy dopóki można było, bo później był coraz większy kryzys.
Jadwiga.
- A babcia to była mama mamy?
Tak, Józefa Grochowska, bo moja mama z domu Grochowska.
- Lata okupacji i moment przygotowania do Powstania.
Z Przemysłowej przeprowadziliśmy [się] na ulicę Grzybowską 6.
- Co było powodem przeprowadzki?
Mieszkaliśmy z dziadkami na wspólnym mieszkaniu. Jak zmniejszyli getto warszawskie i żydowska dzielnica została zmniejszona a Grzybowska włączona do aryjskiej strony, to my – ponieważ mieszkaliśmy w dzielnicy niemieckiej na Powiślu – otrzymaliśmy z mennicy przydział na mieszkanie, bo nas trzech [tam] pracowało: mój ojciec, ja i mój brat. Przeprowadziliśmy się na bardzo krótki moment...
Na przełomie 1942 i 1943. W tym czasie w szkole, o której wspominałem, zapoznałem Tadka Millera – o nim nie wspomniałem, to najbliższy kolega – który wprowadził mnie do „Szarych Szeregów”. Od 1943 roku należałem do „Szarych Szeregów” w drużynie imienia generała Sowińskiego „Giewont”. Od tego czasu do Powstania Warszawskiego uczestniczyłem w różnych...
- Wtedy pan złożył przysięgę AK w „Szarych Szeregach”?
Tak.
To był chyba Wielki Piątek w 1943 roku. Przysięgę składaliśmy w Prywatnej Fabryce Narzędzi Precyzyjnych pana Dziewulskiego na Kolejowej.
Tam było może około stu osób.
- Wszyscy w wieku jedenaście, dwanaście, trzynaście lat?
Tak. Poza tym byli przedstawiciele starszego ruchu oporu, na ręce, których składaliśmy przysięgę. W ramach szkoleń, które się odbywały poza Warszawą wyjeżdżaliśmy do Strugi, Warki. Była kolejka wąskotorowa spod mostu Kierbedzia. Jechaliśmy tam z rana. Mieliśmy zajęcia z topografii, z saperki, później było ognisko i tak dalej. Wracaliśmy z powrotem do Warszawy.
- Grupą panowie tam jeździli?
Pojedynczo.
- Mniej więcej ile osób było na zgrupowaniu?
Około stu osób. Dlaczego do tego zmierzam, dlaczego o tym mówię, bo to się wiąże z poznaniem harcmistrza, który był moim dowódcą poczty polowej na Powiślu. Po odbyciu ćwiczeń i po ognisku organizatorzy byli na tyle nieprzewidywalni, że do ostatniej chwili zwlekali z wyjściem na kolejkę. Ponieważ to była ostatnia kolejka przed godziną policyjną, to później z lasu cała chmura młodzieży rzuciła się do kolejki, żeby zdążyć. Biegliśmy w kilku [na] przedzie. Między innymi biegł harcmistrz. Jeszcze nie wiedziałam kim on jest. Kiedy dobiegliśmy do kolejki, on chwycił za hamulec i zahamował kolejkę – tam i dziewczęta były – żeby reszta zdążyła. Później była godzina policyjna w Warszawie i zagrażało aresztowaniem. Pamiętam jak kolejarze, nie bardzo delikatni, źle się wyrażali do harcmistrza. On w ten sposób mówił: „Proszę panów, proszę mi nie ubliżać, zapłacę karę, ale proszę mi nie ubliżać”. Poznałem go w drugim dniu Powstania, bo w pierwszym dniu Powstania robiłem barykady. W drugim dniu Powstania spotkałem harcmistrza i przypomniałem mu fakt, że w Strudze w takich i takich okolicznościach się spotkaliśmy. Dlatego byłem później patrolowym w czasie naszych poczynań poczty polowej.
- Częste były wyjazdy do Strugi?
Kilka razy tam byliśmy, dwa czy trzy razy. Andrzej Kosakowski pseudonim „Ociepa” był dowódcą doręczycieli poczty powstańczej w Zgrupowaniu „Kryska”.
- Pamięta pan dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego? Czy mówiło się, że Powstanie wybuchnie, wiedział pan gdzie ma się pan zgłosić?
Nie wiedziałem o tym. Później [na] spotkaniu drużynowy Jurek Zbroja pseudonim „Charłamp”, powiedział, że chciał oszczędzić młodych i nie zawiadamiał nas. W każdym razie znalazłem się na Powiślu – bo tak jak mówiłem mieszkałem na Grzybowskiej – ale Powstanie zastało mnie na Powiślu.
Pojechaliśmy do babci z matką powiedzieć, że ojciec rano został powiadomiony przez kogoś – jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. Pojechaliśmy tam zawieść prowiant dla dziadków. Tam, o godzinie piątej zastało nas Powstanie.
- Tata został powiadomiony rano, nic nie powiedział?
Powiedział tylko do mamy wychodząc: „Jadziu, uważaj na chłopców”. Ojciec był w Zgrupowaniu „Krybar” na Powiślu przy zdobywaniu Elektrownii Warszawskiej. Po osiemnastu dniach otrzymał przepustkę i odnalazł nas. Dostał się na ulicę Grzybowską 6, gdzie mieszkaliśmy. Nasz dom był zniszczony. Pomyślał, że może jesteśmy na Powiślu. Przedostał się przez sławne przejście – Aleje Jerozolimskie. Opowiadał, że ostrzał był [straszny] z BGK. Dostał się na teren naszego odcinka, tam zgłosił się do komendy, bo nie mógł się wycofać. Był ze swoimi kolegami wioślarzami w oddziale ochrony Portu Czerniakowskiego, w pałacyku Inżynierii Wodnej.
- Tata przed wojną był w klubie wioślarskim?
Tak.
„Prąd”. Były tam trzy kluby robotnicze: „Prąd” był elektrowni, „Tramwajarz” – tramwajarzy warszawskich i „Świt” – gazowni. Na tym terenie mój dziadek Stanisław Grochowski był przystaniowym. Większość swojego młodego żywota do wojny spędziłem w klubach nad Wisłą. Kluby były przy samym moście Poniatowskiego.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień wybuchu Powstania Warszawskiego?
Zapamiętałem swoich kolegów, sąsiadów: Sławka Fojcika pseudonim „Hel”, był później przewodniczącym naszego zgrupowania; jego brata Leszka, pseudonim „Pad”, oni byli w 22. kompanii „Narew”. Byli [moimi] sąsiadami, mieszkaliśmy
vis-à-vis tak. Było stopniowanie: byłem najmłodszy, mój brat był starszy, Leszek był jeszcze rok starszy i Sławek najstarszy. Za czasów chłopięcych do harcerstwa i oni należeli, i my z bratem należeliśmy. Oni chodzili do szkoły na Czerniakowską, a my na Zagórną. Ich ojciec miał zakład fryzjerski. Za okupacji, w czasie kiedy były różne zmiany [w szkole], jak Niemcy pozajmowali szkoły na Powiślu, [to] chodziliśmy rano i popołudniu. Tak że w uzgodnieniu z ojcem Sławka panem Fojcikiem – zresztą z nim jechałem jednym transportem do Oświęcimia, zginął w obozie – pracowaliśmy na zmianę w zakładzie fryzjerskim.
- Gdzie zakład się znajdował?
Na ulicy Czerniakowskiej 185. Tam czyściliśmy gości i zarabialiśmy parę groszy, żeby było do domu – takie były układy sąsiedzkie. Tak samo mówię o tym, że wszyscy koledzy rówieśnicy, starsi, byli zaangażowani w konspiracji i w Powstaniu Warszawskim.
- Gdzie budował pan barykady 1 sierpnia?
Z ludnością na ulicy Przemysłowej [budowaliśmy]. Był szturm na szkołę Batorego, zresztą nieudany. Tam nacierali chłopaki z 22. kompanii. Kilku od razu było rannych, kilku zabitych. Barykady powstawały momentalnie, bo był entuzjazm, każdy się rwał do czynu, jak tylko mógł i w jaki sposób potrafił.
- Jak pan wspomina dni Powstania Warszawskiego? Co panu najbardziej się utrwaliło w pamięci?
Kiedy poszliśmy wydobywać mąkę z rozbitej piekarni na Czerniakowskiej. To była piekarnia chyba Domkiego. W czasie naszej roboty przy odgrzebywaniu z gruzów – całe dachy były porozwalane – padł pocisk „szafa”. Pył dusił mnie i innych kolegów, [mieliśmy] całe kluchy kurzu ze śliną zresztą, szum odłamków spadających wokół nas. Każdy jak mógł w dziurę się [chował], żeby nie dostał odłamkiem. Tam było kilku z nas rannych. [To] był tragiczny moment, kiedy byłem w pobliżu wybuchu „szafy” niemieckiej. Bardziej tragiczny był przy końcowej fazie wyjścia, już po zajęciu przez Niemców.
14 września od strony ulicy Łazienkowskiej esesmani zgrupowania „Hermann Göring” i „ukraińcy”, którzy byli w Domu Harcerza na Łazienkowskiej, od Portu Czerniakowskiego zaskoczyli część odcinka. Wyganiali ludność zapowiadając, że będą do piwnic wrzucać granaty. Nas przepędzono przez posesję domu ulica Czerniakowska 187, poprzez rów zapełniony do połowy trupami przez ulicę Czerniakowską, do tak zwanego Okręta Domu i później przejście do Solca w kierunku Portu Czerniakowskiego. Tam oddzielili kobiety i mężczyzn. Kobiety poszły przez Port Czerniakowski do ulicy Łazienkowskiej. Nam kazano usiąść pod murkiem domu, w którym mój ojciec ostatnio miał służbę w ochronie Portu Czerniakowskiego. Pod murkiem z rękoma [podniesionymi] do góry byliśmy jakiś czas. Później esesmani krzyknęli... Paliła się barykada u zbiegu Czerniakowskiej i Solca nieopodal ulicy Łazienkowskiej Za barykadą stał czołg, który chciał przejechać, bo dalej, na ulicy Mącznej, byli za barykadą powstańcy. Oni, nie mogąc przejechać, zerwali nas i kazali rozbierać palącą barykadę. W czasie [rozbierania] barykady esesmani strzelali do ludzi, którzy niemrawo się ruszali. Kilkunastu nas od razu rozstrzelali. Moment straszny – tego nie zapomnę – jak jeden miał rozwaloną całą twarz i leżał na wznak [z] boku ulicy. Później zabitych razem zasypywali płytami, kurzem, bo kazali nam czapkami wyczyścić ulicę, żeby czołgi przejechały. To była najbardziej tragiczna chwila, kiedy Niemcy się [nad nami] znęcali. Esesmani w czerwonych apaszkach, „ukraińcy” rozkrzyczani, zegarki zabierali i tak dalej. To była okropna tragedia, tego nie mogę zapomnieć. Jeszcze gorsze rzeczy miałem w obozie koncentracyjnym.
- Pan działał w czasie Powstania Warszawskiego w Harcerskiej Poczcie Polowej, roznosił pan listy, jak to się odbywało?
Kwatery roznosicieli mieliśmy trzy. Na ulicy Zagórnej 12 była jedna kwatera, później ulica Fabryczna 3 i Przemysłowa 23. Oddział poczty Śródmieście to była Wilcza 41, do której chodziliśmy po listy ze Śródmieścia do momentu możliwości przejścia przez przesmyk ulicy Książęcej do Instytutu Głuchoniemych, do Frascati, do gimnazjum Królowej Jadwigi, bo taki był szlak. Na Wilczej dostawaliśmy [listy] i w gimnazjum Królowej Jadwigi też był punkt. Stanica i rozdzielnia była [na] Czerniakowskiej 231, budynek ZUS-u. Stamtąd pobieraliśmy listy. Do kwater roznosicieli [przychodził] harcmistrz i rozdawał zadania.
- Odbierał pan pocztę ze Śródmieścia na Czerniakowską i później po mniejszych punktach?
Tak, były rozdawane na poszczególne patrole.
- Nosił pan listy do ludności cywilnej?
Tak, oczywiście.
- Jak ludność cywilna przyjmowała pana?
Z wielką radością. Obdarowywali nas nieraz a to kawałkiem chleba, pomagali nam. Jako małym chłopcom, po dziurach, po piwnicach, udawało nam się wszędzie dobrnąć, to za punkt honoru sobie stawialiśmy.
Jak się szło na miasto, to nie wiadomo, to było w różnym czasie. Przeważnie w dzień się odbywało. Kwater do noclegów nie mieliśmy. Każdy z chłopaków, co mieszkał w dzielnicy, szedł do domu czy do piwnicy przespać się i wracał rano. Poza tym wykonywaliśmy inne funkcje: ewakuacja rannych do szpitala. „Blaszanka” – sławny szpital na ulicy Przemysłowej. Tam rannych nosiliśmy. Na Zagórną do szkoły, [do] której chodziłem... [To] była wyjątkowa szkoła, chyba najlepsza na Powiślu. Tę szkołę kończył harcmistrz Jan Bytnar, później chodził do Batorego. Szkoła miała przed wojną układy, że najlepsi uczniowie ze szkoły z Zagórnej chodzili do gimnazjum Batorego. Jedyne magazyny, które żywiły Powiśle to były magazyny „Społem” między Czerniakowską a Wilanowską. Stamtąd nosiliśmy transporty żywności do stołówki wojskowo-cywilnej, z których korzystaliśmy. To była Czerniakowska 185. Poza tym były różne akcje – gaszenie pożarów. Był pożar Domu Zarobkowego przy ulicy Czerniakowskiej. Tam nas zaangażowano przy pożarze. Poza tym amunicja, o której wspomniałem przeznaczona dla powstańców, ona była częściowo zardzewiała. W pewnym okresie, kiedy byliśmy na luzie, braliśmy amunicję, czyściliśmy, żeby wchodziła.
Amunicja z 1939 roku do kbk. Na początku września – jak było utrudnione przejście przez ulicę Książęcą do góry, bo tam zaczęli Niemcy panować ze szpitala Łazarza – to nas skierowano na punkty obserwacyjne. Kilka razy byłem i pisałem dziennik obserwacji prawego brzegu Wisły, Saskiej Kępy i ruchy wycofywania się wojsk niemieckich z Pragi. 2 września akurat byłem na piątym piętrze, na strychu i widziałem moment jak sztukasy zbombardowały kościół Świętego Aleksandra na Placu Trzech Krzyży. Widziałem moment jak nadlecieli, bomby zrzucili. Stały wieże, później, jak opadł [kurz], już były ruiny. Z tego punktu – to był jeden z największych budynków na ulicy Przemysłowej – nosiliśmy meldunki do sztabu. Sztab był [na] ulicy Czerniakowskiej 150. Ze sztabu dostawaliśmy meldunki. Do poszczególnych oddziałów nosiliśmy rozkazy i tak dalej. To były w gruncie podstawowe zadania, co poczta harcerska robiła. Kopaliśmy w kilku miejscach studnie. Był wody.
Kopałem na Przemysłowej pod 6, kopałem na Idzikowskego, chyba w dwóch miejscach, ale koledzy kopali gdzie indziej.
- Pamięta pan jak „berlingowcy” wylądowali?
Dzień przed lądowaniem „berlingowców”, 14 września wygarnęli nas z Powiśla, a z 14 na 15 był desant. Jeszcze gdyby to było14, jak Przemysłowa, Fabryczna, Górnośląska była wolna, to było na czym lądować. Później jak nas zabrali i teren się skrócił, to „berlingowcy” i pozostali nasi, chłopaki z „Parasola” i kompanii od „Kryski”... Na Wilanowskiej zginął porucznik „Morro”. Pamiętam chłopaków z „Parasola”, jak oni ze Starówki przyszli, emblematy [mieli] na panterkach – parasole.
Różni i dziewczęta były.
- Jaka atmosfera panowała wśród harcerzy?
Nas było dwudziestu trzech. To byli młodzi zapaleńcy, nie patrzyli na nic. Ryzyko było wśród nas większe [niż u] starszych kolegów, bo nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, absolutnie. Na każde zdobycie, każde osiągnięcie powstańcze reagowaliśmy wielka radością – to były naturalne, spontaniczne reakcje.
- Z kim się pan przyjaźnił w tym okresie?
Chodziłem z bratem, brata zaangażowałem do poczty.
- Jaki pseudonim przyjął brat?
„Saturn”.
- Czy w czasie Powstania miał pan kontakt [z rodziną]?
Na co dzień mieliśmy kontakt. Oprócz tego, ponieważ były organizowane dyżury OPR, to nas włączali w dyżury nocne.
Obserwacja czy ze strony Niemców ktoś nie podchodzi, żeby czuwać, żeby ktoś w bramie zawsze był. Ponieważ mało było mężczyzn, tylko przeważnie kobiety, to nas młodych chłopaków też angażowali do tego, nie można było się wymówić. Mieliśmy biało-czerwone opaski, przepustki na barykady – na barykadach trzeba było okazywać – czy furażerki, czy czapkę z lilijką, z orzełkiem – takie uniformy mieliśmy. Miałem ubranie robocze, bo w ubraniu roboczym zastało mnie Powstanie. W roboczym ubraniu pojechałem do Oświęcimia.
- Czy ludność cywilna pomagała, dawała ubrania, buty?
Ludność na Powiślu była bardzo solidarna, bardzo dużo pomagała. Początkowo powstańcy byli na wyżywieniu ludności cywilnej, czy to środki opatrunkowe, czy inne historie to wszystko było dawane przez ludność. Jeśli chodzi o umocnienia, barykady, to w wielu wypadkach angażowali się cywile.
- Ma pan dobre wspomnienia z Powstania Warszawskiego?
Dobre to było jak spotkaliśmy się z ojcem, po osiemnastu dniach.
- Były chwile wolne, że mógł pan z kolegami porozmawiać, piosenki pośpiewać?
Raczej byliśmy zawsze w ruchu a piosenki śpiewaliśmy w okresie okupacji, jak były spotkania. W „Szarych Szeregach” w drużynie Sowińskiego mieliśmy kilka melin, gdzie się spotykaliśmy. Spotykaliśmy się u kolegi mojego Tadeusza Millera na Długosza, na Woli. Raz uciekaliśmy stamtąd, bo ostrzeżono nas, że obserwują nas gestapowcy. Uciekaliśmy przez posesje, bo Tadeusz miał prywatny drewniany domek na ulicy Długosza. Stamtąd przez ogród uciekaliśmy, bo tam było zgrupowanie. W drużynie prowadziliśmy akcję odszukiwania mogił z 1939 roku, poza tym opiekowaliśmy się na cmentarzu Powązkowskim poległymi żołnierzami w 1939 roku i mogiłami żołnierzy z 1863 roku. Jak były Zaduszki albo święta państwowe, to robiliśmy proporczyki biało-czerwone. Tam się woziło i stroiło groby, paliliśmy znicze.
- Oczywiście to było zakazane?
To było zakazane, to było w ramach akcji małego sabotażu. Przed Wszystkimi Świętymi chodziliśmy na przedpola obrony Warszawy, wyszukiwaliśmy mogiły naszych żołnierzy, żeby w czasie świąt Wszystkich Świętych upamiętnić groby. [...]
- Przychodzi 14 września 1944 roku i tata chciał powiadomić pana i pozostałą rodzinę, że Niemcy już się zbliżają? Jak to się odbyło?
Niemcy przedostali się przez posesję domu 187 przy ulicy Czerniakowskiej, przepędzili nas przez przekop...
- Pan wcześniej schował opaskę?
Tak, miałem opaskę biało-czerwoną z pieczątką poczty polowej i zieloną lilijkę. Pozbyliśmy się odznak powstańczych. Moje drelichowe ubranie było rozdarte. Buty były z dziurami po barykadach, po tym wszystkim. Przez niespełna dwa miesiące, to człowiek tak obuwie zjechał, że prawie boso chodził. Dostałem od matki kapotę i dostałem płócienny koszyk z kostkami cukru jako pożywkę.
- Niemcy tak szybko weszli, że pan nie miał możliwości przedostania się do powstańców?
Oczywiście. Oni tak obeszli wszystkie strony, że w ogóle nie było [możliwości] ruchu. Tam [było] kilkuset mieszkańców Przemysłowej, Fabrycznej, gdzie sięgnęli Niemcy, to ogarnęli nas.
- Tam było gaszenie barykady...
Później ustawili nas w kolumny i przeprowadzili przez ulicę Czerniakowską. Przechodząc koło Domu Harcerza, który był po przeciwnej stronie ulicy Łazienkowskiej była nasza barykada. Strzelali do „ukraińców”. „Ukraińcy” weszli przed i nam odgrażali: „Polaczki bandyty!”. Doprowadzili nas do szkoły Batorego. Tam widziałem kilka naszych dziewcząt, koleżanek szkolnych, ustawionych w szeregu przed szkołą Batorego.
Nie tylko harcerek, ale i młodych dziewczyn. [Z] Parku Sobieskiego przeszliśmy do Agrykoli, Agrykolą do Alej Ujazdowskich i Alei Szucha. Wtedy tam był nalot. Postawili nas na środku ulicy. Przed nalotem wyszło kilku esesmanów – nas pędzili esesmani oczywiście cały czas – wygarnęli folksdojczy, Ukraińców, inne narodowości. Kilku wystąpiło z naszych szeregów. Był nalot, odłamki latały. W każdym razie nam nie kazali się ruszać. Cały czas staliśmy na ulicy, później po nalocie pędzili nas dalej.
- To był nalot niemiecki czy rosyjski?
Trudno było powiedzieć, bo samolotów nie można było rozpoznać. [Widziałem] jak były naloty amerykańskie. Samolot, który strącili Niemcy, spadł na Pradze w Parku Paderewskiego akurat nad naszymi głowami. On dostał pociski, zapalił się, wylądował w parku – [byłem naocznym świadkiem] zestrzelenia samolotu.
- Dostał pierwsze pociski nad Powiślem?
Tak, bo oni bardzo nisko [lecieli] jak zrzuty robili. Rejony były podzielone: Niemcy, powstańcy, Niemcy, powstańcy. Oni musieli jak najniższy pułap łapać, żeby zrzuty trafiały do powstańców. Zresztą niewiele padło, niewiele przechwyciliśmy, bo w większości padała na tereny niemieckie. Z Alei Szucha pognano nas przez Plac Unii Lubelskiej do Rakowieckiej, przez Rakowiec na Ochotę, bo przez Plac Narutowicza i późnej na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha. Nocowaliśmy w podziemiach kościoła. W nocy Niemcy wygarniali młodych mężczyzn do rozbierania barykad na terenie Warszawy. Między innymi został zabrany na roboty mój wujek, brat mojej matki, Wacław Grochowski. Spotkaliśmy się później w Pruszkowie, bo ich przepędzili z powrotem do Pruszkowa i razem wylądowaliśmy [w] Oświęcimiu. Jeszcze chciałem powiedzieć o takim fakcie – pech ma swoje granice – byliśmy na tyle pechowi, że rano jak esesmani zrobili apel, to z kilkuset ludzi, którzy byli wypędzeni z Powiśla, którzy koczowali w kościele – w kolumnie staliśmy [we] trzech: ja, brat i ojciec, esesman przyszedł i powiedział
Komm! Komm! Komm! – nas trzech wybrano z kilkuset. Wszystkich popędzili na Dworzec Zachodni, a nas zostawili w kościele. Uprzątaliśmy cały dziedziniec kościoła, chowaliśmy dwie czy trzy osoby. Tam byliśmy do godziny drugiej czy trzeciej popołudniu – trudno mi było określić. Tam na ołtarzu leżała kobieta po połogu z dzieckiem i staruszka z osiemdziesiąt lat. Niemcy kazali wyjąć z rujnowanego domu drzwi, przywiązać na dwukołową śmieciarkę. Przywiązaliśmy i położyliśmy kobietę z dzieckiem i staruszkę. Transportowaliśmy je do Dworca Zachodniego. Później z Dworca Zachodniego zabrali je na punkt sanitarny, a nas wsadzili do pociągu i zawieźli do Pruszkowa, już była szarówka. Przyszliśmy do Pruszkowa, zimno było, w rowach napaliliśmy ogień, żeby się trochę rozgrzać i w kanałach kolejowych przespaliśmy do rana. Rano zrobili pobudkę i nie wiadomo skąd, niewiadomo kiedy, przepędzili nas na blok blisko torów, wsadzili do wagonów. Moja matka była na drugim bloku widząc jak nas pędzili we trójkę do wagonów – później dołączył do nas wujek, matki brat – ubłagała jednego [z] esesmanów jak byliśmy zaplombowani i podała nam jeszcze koszyk. Tam była marmolada, [różne] produkty. Wrzucili nam koszyk. Jeszcze ojciec kazał mnie się spojrzeć przez okienko zakratowane, mówi: „Chłopcy zobaczcie swoją matkę, może po raz ostatni”. Matka stała na peronie zapłakana – takie było pożegnanie. Pociąg rusza, a my zaczęliśmy śpiewać: „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”. To był droga do Oświęcimia. Po drodze w Częstochowie zatrzymaliśmy się, niektórzy nam paczki rzucali.
- Pan nie wiedział dokąd pan jedzie?
Nie wiedzieliśmy, skąd? Dopiero ktoś przytomny jak wjechaliśmy na rampę do Oświęcimia, za bramę, to mówi: „Chłopaki wiem gdzie jesteśmy! Już tu byłem, w Oświęcimiu!” Tak się zaczęła moja droga więźniarska. Tragedia nastąpiła na następny dzień, bo całą noc nas kąpali, strzygli. Jak dezynfekowali nas, to płynem dezynfekcyjnym głowy nam sparowali, pod pachami, jeszcze w różnych miejscach. Ojciec, ponieważ był wysokim człowiekiem, to funkcyjny Żyd, który mydłem operował, płynem, zalał ojcu oczy. Po przeniesieniu nas na blok chyba 4, na Birkenau, węgierski Żyd, blokowy, pytał się kto jest chory, co komu dolega. Ojciec mówi, że ma oczy zatarte. Nie wiedział jaka jest sytuacja. Zabierali na rewir to znaczy do szpitala obozowego. Ojca zabrali po południu. A byliśmy jeszcze jeden dzień na bloku i na drugi, czy trzeci dzień w nocy zrobili nam apel i transport do Mauthausen.
Ojciec został w Oświęcimiu. Dostaliśmy się do Mauthausen.
- W Oświęcimiu dostał pan numer?
Tak, 197 302 oświęcimski numer, w Mauthausen 105 819.
- Jakby tata się nie zgłosił, że ma chore oczy...?
To by z transportem z nami pojechał. Po kąpielach położyli na bloku, na narach, kazali buty postawić przed narami. Blokowi i inni funkcyjni chodzili, obrywali obcasy i szukali złota w butach. Wiele przyjechało w oficerkach i tak dalej. Tym bardziej, że tym transportem do Oświęcimia jechali z nami nie tylko powstańcy, nie tylko ludność wysiedlona z Powstania, ale tak samo z Pruszkowa, z Włoch, których pod pozorem wyjazdu do Niemiec zabrali transportem do Oświęcimia. [Byli] elegancko poubierani, z dużymi wałówkami. [Jak] wagony jechały do Oświęcimia, to był incydent, bo niektórzy wódkę mieli… Tak że się mocno nie przejmowali, bo myśleli, że jadą na wolne roboty do Niemiec. Dostałem nerwowej żółtaczki. Ojciec się zwrócił do jednego z wysiedlonych z Pruszkowa: „Panowie, może kawałek jabłka dla syna, bo mam chorego?”. „A co, ja go zrobiłem, za przeproszeniem?”. W ten sposób [się ktoś wyraził]. Tak że nie wszyscy byli solidarni i wczuwali się w rolę drugiego.
- Jakie warunki były w Oświęcimiu?
Warunki były tragiczne. W Oświęcimiu mój wujek, który znał wielu Żydów z getta, ponieważ w okresie okupacji pracował na terenie getta i szmuglował dla nich – spotkał znajomego Żyda. Jeszcze jak pamiętam [powiedział:] „Ty Wacek taki cwaniak, tyś się tutaj dostał?”. Wujek miał worek z mąką, mówi Żydowi: „Masz mąkę. A ja mam siostrzeńca, chory na żółtaczkę, masz jakieś lekarstwo?”. Mówi: „Coś ty wariat, co to sanatorium? Spirytus to mogę mu przynieść”. Oni [byli] na funkcji, na tak zwanej kanadzie z transportu cugangów, napływających z cywila, wszystko ludzie przywozili. Oni mieli… Z tym że oni na funkcji byli dwa, trzy miesiące i oni [Niemcy] ich wykańczali. Żyd przyniósł mi spirytusu. Wypiłem spirytus na żółtaczkę, czy to mnie pomogło czy nie, nie wiem. Takie zawiłości były, takie sytuacje, że ludzie się ze sobą spotykali.
- Przed wyjazdem z Oświęcimia spotkał się pan z tatą?
Nie, jak już ojca zabrali na rewir, na przepłukanie oczu, to już się z ojcem nie widziałem. Bez pożegnania rozstaliśmy się z ojcem w Oświęcimiu.
- Tata w Oświęcimiu zginął?
Nie, ojciec był wysłany do Flossenbürga. Z Flossenbürga do Hersbrücka. Komando było w Flossenbürgu i tam 10 lutego w 1945 zginął, kilka tygodni przed wyzwoleniem.
- To choroba była czy esesman go zastrzelił?
Z opowiadań kolegi, znajomego, który był zabrany razem z nami z Powiśla i trafił do Flossenbürga z ojcem na komando, [wynika, że] to ojciec z uwagi na to, że był rozłączony z synami – a ojciec nas strasznie kochał, pokładał wielkie nadzieje – oddawał swoje porcje głodowe. Pracował w kopalni cementu, miał kapa okropnego, zabijaka. Ojciec był wykończony. Mieli baraki na schodach i z schodów spadł, wewnętrzny wylew krwi i skończył.
Załamał się, bo nie wiedział, co się z nami dzieje.
- Jak się nazywał kolega, który to opowiadał?
Władysław Kotliński.
On w Powstaniu nie brał udziału. Syn dozorcy z Przemysłowej spod 6. Mama starała się o wdowieństwo, to on na sprawie był i mówił.
- Jakie były pana dalsze losy?
[W Mauthausen z bratem i wujkiem] byliśmy na kwarantannie. Byłem na dwudziestym szóstym, później na trzydziestym bloku, na trzecim lagrze. W każdym razie tragedią było, że chodziliśmy do kamieniołomów. Mauthausen zbudowane [było] z kamienia przy kamieniołomach. Z kamieniołomów budowane były mury obozu Mauthausen, wyglądało [to] jak rzymska twierdza. Na dalsze budowy obozu chodziliśmy w czeluść kamieniołomów, sto osiemdziesiąt sześć schodów w dół. Braliśmy kamienie z dołu i po schodach z powrotem nosiliśmy do góry, drogą do obozu kamienie. Schody nazywano schodami śmierci. Dlaczego? Przy wejściu na schody stała tak zwana
Steinkontrolle kontrola kamieni. Więźnia
Haeftling[a], który wziął za mały kamień, esesman odwoływał i dawał mu głaz z osiemdziesiąt, siedemdziesiąt kilo na nosiłki, żeby szedł do góry. Co się działo? Jaki był efekt? Gość, to zależy ile był w obozie i na ile był „muzułmaninem”, szedł po schodach, wreszcie tracił równowagę. Spadał sam, potrącał kamieniem innych i lawina więźniów spadała na dół. Esesmani, rozstrzeliwali, dobijali ich. Następne komando, które szło brało zamiast kamieni nosiłki i do góry, do krematorium. Taka była fabryka śmierci w Mauthausen.
- Dla szesnastoletniego chłopca to było coś strasznego?
Tak. Może sobie dokładnie z tego nie zdawałem sprawy. Trzy razy do południa i dwa razy po południu pięć razy dziennie chodziliśmy po kamienie. Jeśli chodzi o Mauthausen to „schody śmierci” były już w okresie okupacji przez wywiad angielski [odkryte] i były osławione w świecie, że w obozie takie historie istnieją.
- Opowiadał pan, że w obozie pomagał panu więzień, który był tam dłużej?
To był Marian Kryszak, harcmistrz. Jego spotkałem nie w samym Mauthausen tylko na komandzie wiedeńskim. Nas na początku listopada w 1944 roku z Mauthausen wysłano na komando robocze do Schwechatu pod Wiedniem. Podałem się jako uczeń ślusarski a brat jako uczeń tokarski, bo brat rzeczywiście pracował w emisji jako uczeń tokarski. Podałem się jako ślusarz, bo mówię podam jako grawer – to jaka przydatność, a tak liczyłem, że do warsztatu czy do fabryki możemy trafić razem. Tak było. Wysłano nas do fabryki. Budowaliśmy samoloty turbinowe, pierwsze doświadczalne samoloty. Niemcy wierzyli, że oni osłonią niebo niemieckie przed bombowcami amerykańskimi i wygrają wojnę.
- Tam warunki już były trochę lepsze?
Trochę lepsze z uwagi na to, że wyżywienie było lepsze i majstrami byli cywile niemieccy, mimo, że kapowie czynili dozór nad grupami więźniarskimi. Jeśli chodzi o sprawy fachowe to byli tam Austriacy, pracownicy cywilni tej instytucji i oni nieraz się stawiali za więźniami. Był blondyn, inwalida wojenny, Austriak majster, może około trzydziestu lat. On [został] na froncie inwalidą i później był jako majster. Coś mu wygrawerowałem. Na święta Bożego Narodzenia dostałem od niego dwa jabłka i trzy pierniki – to był wielki rarytas. Zresztą najpierw byłem na komandzie senta dwa, gdzie robiliśmy szablony do samolotów a później przeniesiono mnie do senty trzy, do biura z narzędziami, gdzie poznałem harcmistrza Mariana Kryszaka. Byłem jego pomocnikiem, to był stary więzień.
Z Inowrocławia. Dogadaliśmy się, że byłem w Powstaniu, w „Szarych Szeregach”. On tam był cenionym urzędnikiem, więzień, ale ceniony przez cywilów. Miał trochę chodów. Liczyli się z nim. Kontrolerem był pan Jaroszy, Austriak. Zabili jego syna na froncie wschodnim, on był przeciwnikiem Hitlera. Dla mnie było wielkim przeżyciem i strachem jak on dogadywał się z Marianem Kryszakiem. Robiłem cały szereg rysunków Marianowi jak powstańcy wyglądali, z Powstania różne rzeczy, ponieważ miałem zdolności rysunkowe. On wszystkie rysunki pokazywał tamtemu, [myślałem, że] wsypa. Okazało się, że to był bardzo wartościowy człowiek. On na drugi dzień przyniósł dla mnie kanapkę, bułkę z wędliną.
Był. Ironia losu – jako grawer trafiłem do pracy w ślusarni, a brat jako tokarz do biura do magazynu z częściami do samolotu, ponieważ niemiecki trochę znaliśmy, to on wypisywał
Scheiny, jak transporty były na poszczególne filie.
- Chodzili panowie w pasiakach?
W pasiakach. W Oświęcimiu mieliśmy numery z blachy normalnej nabijanej punktami i drut żelazny. W Mauthausen grawerowałem numery w aluminium. Za to zdobywałem kawałek chleba. Już były numery bardziej ludzkie, bo były z plastiku paseczki i grawerowałem w aluminium i już było inaczej. W każdym razie numer na ręku, tu lewej stronie numer na płótnie [pokazuje], pod spodem czerwony winkiel z „P” i na spodniach tak samo, na głowie
Autobahn, wygolony pas włosów.
Raz czy dwa razy, wiedziałem, że to jest ludzki człowiek.
Jaroszy. Stary więzień dłużej go znał. Stąd reakcja – moja niepewność, bo nie wiedziałem, co się dzieje, w skrytości ducha mieliśmy meliny wśród regałów, gdzie można było rysunki chować. On [je] wyciągnął. Było biurko drewniane, stół zbity z desek. Z jednej strony siedział Marian a z drugiej strony ja. Jak wszedł Jaroszy ustąpiłem mu miejsca, stałem z boku, patrzę co się dzieje. W każdym razie trafiłem na uczciwego człowieka.
- Kiedy się pan dowiedział, że Powstanie Warszawskie upadło?
W lutym w 1945 roku dopiero się dowiedziałem.
- W jakich okolicznościach?
Z nasłuchu. Kolega pracował w sztubie esesmańskiej i tam było radio, znał niemiecki. Drogą pantoflową dowiedziałem się w lutym, że upadło.
- Jak wyglądało pana wyzwolenie?
Przed tym jeszcze była tragedia. W Wielki Piątek przed Wielkanocą nasze komando ze Schwechatu wiedeńskiego przygotowano do ewakuacji pieszej do Mauthausen. Zrobili rano apel. Na apelu dowiedzieliśmy się, rewir został wykończony, rozstrzelany. Nas pilnowali na komandzie w Schwechacie węgierscy lotnicy, będący w armii niemieckiej. Zostali przez esesmanów zaprzysiężeni na SS, zostali przebrani w mundury esesmańskie i służyli jako [nasza] eskorta [przy] ewakuacji. Z możliwych ludzi, względnie możliwych wartowników, od razu stali się bestiami. Zaczęła się droga śmierci ze Schwechatu z Wiednia do Mauthausen, która trwała osiem dni. Między innymi był taki incydent, że mój brat wyskoczył z szeregu. Polka czy ktoś po polsku mówiący, jak zobaczyła, że pędzą niewolników, wygnańców nędzarzy, miała jabłko i zapytała się: „Czy są Polacy?”. Głód był okropny. Nam dawali miejscami skrawki pożywienia. On wyskoczył po jabłko a szedł esesman z pałą, karabin miał na jednym [ramieniu], z drugiej strony pałę i rąbnął brata w twarz, porozcinał mu. [Brat był] cały zakrwawiony. Do czego zmierzam. Tragedia się [rozegrała] następnego dnia. Po wypadku nocowaliśmy w jarze, gdzie esesmani nas skomasowali, obstawili górę, a w dolince więźniowie byli. Przez Alpy wtedy nas gnali. Obstawili nas na dróżce górskiej. […] Streitwieser – komendant transportu ewakuacyjnego wybierał ludzi, którzy nie nadawali się do dalszego transportu. Była taka metoda, że jak padł jakiś na terenie osiedla albo miasteczka, które mijaliśmy, to trzeba było go brać, wynosić, poza teren. Tam go rozstrzeliwali i w rowie chowali. On chciał się pozbyć kłopotu. Były po trzy kolumny, mniej więcej po tysiąc więźniów, to wszystko ubywało, z każdym dniem coraz mniej. Tak formowali [że] najsłabsi szli w trzeciej kolumnie i za nimi już była niechybna śmierć, gdzie strzelali w głowę. Po apelu wybrał dwudziestu pięciu więźniów. Wykopane były rowy. Więźniowie wyprowadzeni pod wykop i po katyńsku. Jeszcze nie zapomnę momentu, to było później powodem, że pojechałem na proces jego oskarżyć. Brali sobie pasiaki na uszy naciągali – nie post, nie wartownik, który nas pędził – tylko chodził sam komendant transportu oficer SS, Anton Streitwieser i dwudziestu pięciu rozstrzelał. Bidaki z pasiakami na uszach padali jak snopy do rowu.
To były różne narodowości, ludzie, którzy nie mogli dalej iść. W tym czasie brat był zakrwawiony, on robił selekcję i całe szczęście, że go minął, bo [by] go wyciągnął do rozstrzelania.
- Pan później był na procesie, proces był w Niemczech?
W Kolonii był. Z trzech tysięcy więźniów do Mauthausen doszło nas ośmiuset. Ile jeszcze zginęło w czasie kwietniowej głodówki w Mauthausen, to zostało nas – na palcach można było policzyć.
- Marian Kryszak doszedł do Mauthausen?
Doszedł, on zmarł po wojnie. Spotykałem się [z nim]. Później byłem długi czas w zarządzie klubu Mauthausen – Gusen na wniosek Mariana Kryszaka. On mnie wciągnął i tam masę plastycznych rzeczy robiłem, dużo rzeczy społecznych.
- Co się działo z pana wujkiem, bo on został?
Z Mauthausen wyjechaliśmy z bratem do Wiednia a mojego wujka wysłali do Gusen, siedem kilometrów [dalej]. Bardzo ciężki obóz koncentracyjny, filia Mauthausen. On był w Gusen do wyzwolenia. Przeżył obóz. Wrócił w bardzo ciężkich warunkach jako „półmuzułmanin”. Tak samo wróciłem w opuchliźnie. 5 maja 1945 roku drugi raz się urodziłem – armia amerykańska wyzwoliła mnie w Mauthausen.
- Jak zapamiętał pan pierwsze dni wyzwolenia?
Miałem chore nogi, flegmone, takie ropienie. Noga ropiała, wystarczyło palcem dotknąć, robił się dół niebieski i ropą podchodziło, gnicie. Miałem flegmonę i
durchfall, to [znaczy] krwawą dyzenterię. 5 maja nas wyzwolili a 15 maja na bloku straciłem przytomność i zabrali mnie na rewir. W Mauthausen był dolny rewir. Tam położyli [mnie] między więźniami na jednej pryczy, po wyzwoleniu. Leżało nas trzech, wszystko nago. Między pryczami leżały trupy, które były zrzucane z pryczy na dół. Tam leżałem półtora dnia, dozoru żadnego nie było, Amerykanie bali się epidemii, [bali się] wchodzić na bloki śmierci, gdzie chorzy leżeli. Półtora dnia chyba byłem tam, wydostałem się poza blok, przewróciłem się. Tam żwirek był i sikawka chodziła, rosiła żwir. Przy tym trochę odzyskałem przytomności. Zobaczyłem amerykański samochód, za mną czołgał się Ruski. Murzyni przyjechali, drzwi były półotwarte. Otworzyłem i po schodkach wszedłem do sanitarki. O co chodzi? Później było trzaśnięcie drzwiami i wiozą nas gdzieś.
To był zwiad sanitarny pierwszych samochodów do ewakuacji naszego rewiru. Wylądowałem w amerykańskim szpitalu w Gusen. Karetka zawiozła mnie do Gusen. Tam była dopiero opieka amerykańska, dostałem się do raju.
- Gdyby pan nie miał tyle sił, żeby się doczołgać do sanitarki...?
To bym się wykończył w Mauthausen na rewirze.
- Sanitariusze amerykańscy widzieli pana jak pan się czołgał?
Nie widzieli, oni poszli po blokach. Akurat w momencie, kiedy byłem niezauważalny, jako intruz się dostałem i jeszcze Ruski za mną wszedł. Oni przyszli, trzasnęli drzwiami i zawieźli nas. Wrócili do szpitala do Gusen.
- Tam była dopiero pierwsza pomoc?
Dostałem opium i inne historie. Zresztą zaopiekował się mną, a później nami... Po trzech dniach mój brat, który się lepiej trzymał ode mnie zjechał na rewir, szukał mnie między trupami. Jak rozpoczęła się ewakuacja normalna do Gusen, wsiadł w karetkę i przyjechał. Spotkaliśmy się w wyjątkowej sytuacji w szpitalu amerykańskim. Od tego momentu byliśmy do końca razem.
- W szpitalu powrócił pan do zdrowia?
Zaopiekował się nami doktor William von Brooks z Florydy. Jemu się podobało, że zrobiliśmy... Łóżka mieliśmy u góry w szpitalu, [to] był hangar lotniczy. W hangarze zrobili szpital dla więźniów. Miałem łóżko z jednej strony, z drugiej strony brat, zrobiliśmy krzyżyk i dwie flagi: jedną polską, drugą amerykańską. Jemu się tak podobało, że to zrobiliśmy i ciągle się nami opiekował. Jeśli chodzi o wyżywienie. W małych kubeczkach dawał nam mamałygę, kaszę. Stopniowo racji nam dodawali, żeby nie było radykalnego kataklizmu. W ten sposób poczułem, że chyba przeżyję to wszystko.
- Długo pan był w szpitalu?
W szpitalu nie byłem długo, bo przejęły nas władze obozowe. To już była wykańczalnia. Posługacze byli z więźniów, masowo ludzie tam umierali, wykańczali się, bo nie mogli ich uratować. Po jakimś czasie, po dwóch tygodniach chyba, nie mogąc wytrzymać warunków wypisałem się ze szpitala, chociaż miałem rany okropne. [Przez] dwa lata po wyjściu z obozu nie mogłem innego obuwia założyć, tylko miękkie, bo miałem siedem ran na nogach.
- Zdecydował pan, że wraca pan do Polski?
Było tak, że z bloku szpitalnego przeszedłem na normalny blok, [gdzie] mieszkali więźniowie. Później była ewakuacja więźniów, którzy chcieli wyjechać do Polski. Nas z Gusen przewieźli do Mauthausen. Z Mauthausen w czerwcu wyjechałem do Polski.
- Nie miał pan propozycji, żeby wyjechać do Kanady, do Stanów?
Z bratem pisaliśmy się do Kanady i do Francji, chyba do Kanady. Nie było żadnej odpowiedzi. Transporty z Mauthausen odchodziły do Polski – człowiek tęsknił za domem, za matką, nie wiedział, co z ojcem. Dopiero się dowiedziałem jak zginął, jak wróciliśmy do Warszawy.
- Jednak wybór, że do Polski.
Do Polski, do gruzów warszawskich, bo człowiek kochał swoją Warszawę. Jestem z trzeciego pokolenia rodowitym warszawiakiem, poświęciłem dla Warszawy wszystko co najlepsze.
- Jak powrót do Polski wyglądał?
Powrót do Polski wyglądał w ten sposób, że z Mauthausen Amerykanie, studebakerami – ciężarowymi samochodami, zawieźli nas do Czeskich Budziejowic. Przy okazji, jadąc do Budziejowic, transport nasz zatrzymał się na szosie, na tak zwaną kontrolę samochodów, techniczne sprawdzenie samochodów. Co się stało? Opodal, sto metrów od naszej szosy, widzimy obóz, wieżyczki, druty kolczaste. To była już strefa radziecka na terenie Czechosłowacji. Podjechała
razwiedka – jeden oficer i dwóch ruskich sołdatów i pytają się – skąd my jesteśmy? Mówimy: „Z obozu z Mauthausen”. „A kto wy? Polaczki?”. Oni mówią:
Ot, wasze kamraty. Okazało, że trzy dni przed tym, [nawet] wcześniej, przyjechał oficer łącznikowy radziecki z oficerami łącznikowymi, zabrali z wielką pompą więźniów z Mauthausen na swoją strefę. Z tym, że nie wrócili do kraju tylko dostali się do drugiego obozu. Obóz widzieliśmy po drodze. Oni się pytali: „Co my jesteśmy?
Ot wasze kamraty z Mauthausen”. Jak później historia pokazała, siedem lat na Syberii siedzieli więźniowie, którzy z nami byli w Mauthausen. Dojechaliśmy do czeskich Budziejowic. Dostaliśmy się na pociągi, towarowe oczywiście. Czesi nas za papierosy wozili. Jak się nie dało papierosów, transport pojechał pięćdziesiąt kilometrów – „Zało pary w parowozie”. To była fikcja. Zabierali od nas, bo mieliśmy trochę amerykańskich papierosów. Ze strefy [amerykańskiej] to już wracało [się] z zapasem. Zresztą zielony chleb do Warszawy przywiozłem z obawy przed głodem. Tak nas przewieźli przez tereny Czechosłowacji. Na niektórych stacjach były punkty dożywienia, jak się wyskoczyło, to dostawało się kanapkę, chleb. Na granicy czechosłowacko-polskiej Rosjanie nam zrobili kipisz i obrabowali z papierosów, z innych rzeczy bardziej wartościowych. Nie miałem nic specjalnego ani brat. Tak z nami się obchodzili jak z wrogami. Tam się rozpłakałem, bo pierwszy raz zobaczyłem kolejarza polskiego z orzełkiem. Widok urzędnika polskiego zrobił na mnie takie wrażenie, że rozbeczałem się. Stamtąd przejechaliśmy do Katowic. W Katowicach na dworcu mieliśmy takie szczęście, że spotkaliśmy kolegę z Warszawy, który zamieszkał u brata po Powstaniu Warszawskim. Pierwszą noc jak ludzie, po gehennach obozowych, spaliśmy na normalnych łóżkach u niego w domu, w Katowicach.
- Pamięta pan jak się nazywał kolega?
Tak, Juliusz Nowakowski.
- Też powstaniec warszawski?
On nie był powstańcem. Był sąsiadem mojej matki. Na ulicy Mokotowskiej, róg Pięknej, mieszkali jego rodzice w jednym domu. Później spotkaliśmy się w Katowicach, nie wiedząc o tym, że jego ojciec i jego rodzina mieszka w jednym bloku z moją matką. Z Katowic [pojechaliśmy] do Warszawy.
Tam było wszystko zniszczone, wszystko spalone.
Po węchu, że tak powiem odnalazłem mamę. Z bratem pokłóciliśmy się na Dworcu Zachodnim, jemu się zażądało, że on pójdzie zobaczyć jak Dworzec Główny wygląda. Mówię: „A ja szukam mamy, szukam naszego domu”. On wcześniej kolejką EKD dojechał do Mokotowskiej. Na Mokotowskiej 40 róg Pięknej nasza kuzynka mieszkała jeszcze przed wojną i podczas Powstania. On wstąpił do kuzynki. spotkał mamę, dziadków, wujka, który wrócił z obozu z Gusen i mówi: „Mamo, ale i Stefan wrócił. On chyba prosto będzie Piękną szedł”. Po mnie wyszła Zocha, żona mojego wujka Wacka. Spotkałem się róg Pięknej i Mokotowskiej z ciotką. Matkę ujrzałem, dziadków, wujka. Sprawa była bardzo szokująca dla mojej matki. Moja matka szoku nerwowego dostała, bo dwa tygodnie temu ktoś wrócił z Mauthausen i powiedział, że w czasie ewakuacji do Mauthausen młodszy Rzepczak zginął, to znaczy ja. Matka nosiła się, że ja nie żyję. Na mój widok była taka reakcja, że matkę trzeba było ratować, leczyć po prostu.
- Mama do żadnego obozu nie trafiła?
Nie. Wysłana była pod Częstochowę. Tam z dziadkami i z bratową swoją byli w jednej wsi. Mama się tam zgłosiła, była nauczycielką dzieci. Gospodarze, u których byli, bardzo sobie cenili mamę. Po powrocie do Warszawy kilka razy odwiedzali, dziękowali i dziadkowi, i babce, bo byli na tyle życzliwymi ludźmi. Wspominali bardzo dobrze moją rodzinę.
- Wtedy już mama wiedziała, że tata zginął w Oświęcimiu?
Po kilku miesiącach wrócił Władek Kotliński i on dał znać. Później dostała powiadomienie z Czerwonego Krzyża.
- Pan był świadkiem na procesie...
Na okoliczność rozstrzelania, wyciągnięcia z szeregów przez Streitwiesera dwudziestu pięciu więźniów byłem w 1967 [na jego procesie]. Już wtedy zaawansowany [byłem] w pracy społecznej w klubie Mauthausen – Gusen. Siedzibę mieliśmy na ulicy Karowej. Tam doszła wiadomość, że w Kolonii jest sądzony Anton Streitwieser komendant podobozów wiedeńskich za zbrodnie popełnione w czasie ewakuacji.
Dwadzieścia trzy lata po wyzwoleniu.
- Pan był świadkiem, jaką dostał karę za to?
Byłem świadkiem i był ze mną świętej pamięci kolega z jednego obozu Adam Przybyski. On nie poznał jego i ja poznałem. Cała sprawa polegałam na tym, przed sądem przysięgłym w Kolonii, że był album, w którym były trzy zdjęcia: w mundurze, po cywilnemu, w czapce. Były numery. Jeśli ktoś ze świadków poznał – bez nazwisk oczywiście – że na zdjęciu to jest Anton Streitwieser, w trzech wypadkach... Na końcu albumu były odsyłacze i były wyjaśnienie sprawy, że to jest taki. Rozpoznałem Streitwiesera i moje oświadczenie [uznali] za prawdziwe. Tak groziło nawet pięć lat więzienia z tytułu sądów NRF-u...
- Za składanie fałszywych zeznań.
Za składanie fałszywych. Dlatego nie będąc pewnym, mój kolega się wycofał.
- Niemiec jaką dostał karę?
Karę dożywotniego więzienia. Po trzech latach zmarł. To był amant filmowy – tak przystojny esesman. Poza tym wielki sadysta tak jak powiedziałem, że strzelał bez pardonu ludziom po katyńsku w kark.
- Nie wie pan dlaczego dopiero po dwudziestu trzech latach był sądzony?
Nie wiem, oni się ukrywali.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim, za udział w konspiracji?
Nie.
- Chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania Warszawskiego? Poszedłby pan drugi raz?
Ofiara była ogromna, nie tylko zginęli nasi powstańcy, obrońcy naszej wolności, ale mam na uwadze wielość ludzi, którzy zginęli w obozach w konsekwencji Powstania Warszawskiego. Chyba gdybym miał tyle lat co miałem i ten entuzjazm, wychowanie patriotycznie, nie postąpił bym inaczej tak jak w pierwszym wypadku. To wyniosłem z domu, z harcerstwa, to było moim przeznaczeniem – tak traktuję Powstanie Warszawskie.
Warszawa, 17 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama