Nazywam się Barbara Tumanowicz. Urodzona 4 grudnia 1928 roku w Inowrocławiu. Nie miałam pseudonimu, wołali mnie w czasie Powstania „Baśka”.
W jakiej formacji pani była?
Nie była to formacja powstańcza, był to oddział sanitarny, zorganizowany tuż przed Powstaniem dla VII Oddziału Komendy Głównej AK. VII Oddział decyzją naczelnego wodza nie wszedł do walk, natomiast oddziałek sanitarny udzielał pomocy wszystkim potrzebującym. Najpierw na Woli, potem około 6 czy 7 sierpnia przeszliśmy na Stare Miasto i tam w domu przy [ulicy] Długiej 9 ulokowaliśmy się i udzielaliśmy pomocy. Był tam nieduży punkt sanitarny, mały szpitalik, trzech leżących rannych.
Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Przed wybuchem wojny udało mi się ukończyć cztery klasy szkoły powszechnej. Mieszkaliśmy na Kole, we własnej połówce bliźniaka, którą rodzice kupili tuż przed wojną. Ojciec mój był posłem na sejm, przez trzy kolejne kadencje, był byłym oficerem i stąd bardzo silne tradycje patriotyczne w domu.
Co robiła pani w czasie trwania okupacji? Jak zetknęła się pani z konspiracją?
Na początku wojny wyjechaliśmy do Lwowa. Potem był powrót zimą przez tak zwaną zieloną granicę, ale właściwie przez śnieg i mróz, do domu. Tak się stało, że ojciec mój jako kawaler Krzyża Żelaznego nadanego kiedyś przez Niemców, dostał pozwolenie na posiadanie radia i robił nasłuchy radiowe. Te nasłuchy radiowe przepisywała sekretarka na maszynie a ja w kieszeni fartuszka szkolnego roznosiłam po znajomych. Miałam wtedy lat 11 i tak się zaczęła moja praca w konspiracji. Później niestety aresztowali mamę w listopadzie 1940 roku, w styczniu w 1941 aresztowali ojca, więc nosiłam paczki, [które] były przyjmowane na komisariacie na ulicy Krochmalnej, bo Pawiak był na terenie getta a jednocześnie chodziłam do szkoły, skończyłam powszechną i chodziłam na komplety Gimnazjum imienia Emilii Plater. Przed Powstaniem skończyłam trzecią klasę gimnazjum.
Jak trafiła pani do Powstania?
Dwa tygodnie przed Powstaniem moja mama Kazimiera Wagner dostała polecenie od komendanta VII Oddziału Komendy Głównej pułkownika Stanisława Thuna zorganizowania oddziału sanitarnego, więc pomagałam, już tam byłam zaangażowana, woziłam apteczki z magazynu na ulicy Franciszkańskiej, przynosiłam paki waty, skupowałyśmy środki opatrunkowe, żeby ten oddział był zaopatrzony. Niestety tuż przed Powstaniem była decyzja sztabu, żeby oddział nie wchodził do walk i zostałyśmy same. Lekarze, bo tam byli zaangażowani dwaj lekarze Adam Zubczewski i Stanisław Majewski [i] zawodowa pielęgniarka, oni poszukali sobie innych przydziałów. My w mniejszej grupie przeszłyśmy na Stare Miasto i zorganizowały taką pomoc.
To było 6 sierpnia?
6 sierpnia tak.
Proszę powiedzieć co pani robiła w Powstaniu?
Mój udział bardzo prozaicznie się przedstawiał. Było to wynoszenie basenów, przynoszenie wody, gotowanie, wszystko to wygląda prozaicznie, ale jednak każde wyjście po wodę mogło się zakończyć źle. Jak gotowałam kleik dla chorego na trzecim piętrze, akurat w ten dom trafił pocisk z tak zwanej ryczącej krowy, dom się pode mną zachwiał. Zajęcia rzeczywiście prozaiczne, ale wszystkie emocjonujące w jakimś sensie.
Przeżyłam parę tragicznych momentów. Pierwsze: to tuż przed naszym domem wybuchł ten słynny, zdobyczny jakoby czołg, podstawiony przez Niemców. Oczywiście chciałam pędzić też go zobaczyć, nie zdążyłam, na szczęście dla mnie, ale wyszłam zaraz po wybuchu, próbować ratować kogoś, kto przeżył. To był tak makabryczny widok, że niechętnie bardzo o tym wspominam. Po prostu kawałki ciał poprzylepiane do murów, włosy jakieś... Strzępy dosłownie strzępy... I nie widziałam nikogo, kto by się ruszał i wołał pomocy. Jak na odporność piętnastolatki to było za dużo, przyznam się, że uciekłam. Potem do nas przychodzili ranni chłopcy po tym wybuchu. Opowiadali, że byli tuż przy czołgu, siła wybuchu poszła górą, oni tylko byli nafaszerowani drobnymi odłamkami.
Drugi moment równie tragicznie wspominany to była bomba, która uderzyła w klatkę schodową domu, w którym znaleźliśmy piwniczkę dla punktu [sanitarnego]. Piwniczka była pierwszą od wyjścia, a bomba uderzyła w klatkę schodową, więc cudem przeżyliśmy, a co było najbardziej smutne, ciężkie do opowiedzenia: gromada ludzi zatrzymała się na tej klatce schodowej, nie chciało im się wejść dalej do piwnic, przysypało ich, jęczeli, nie można było ich odkopać, bo gruz się zsypywał, bo to był bardzo duży dom, trzy-, czteropiętrowy. Później niestety żyliśmy w odorze rozkładających się ciał. Sprowadzony był jakiś jeniec, Niemiec... Wymurował ściankę, ale to nic nie dało. Przyszedł ksiądz, mszę odprawił za zmarłych, ale już do 2 września żyło się w tym fetorze i trzeba było wytrzymać.
Czyli na Starówce była pani do 2 września?
Tak.
Co się dalej z panią działo?
Odział przeszedł do Śródmieścia kanałami, a my nie dostałyśmy przepustek, zresztą nie chciałyśmy, bo co było zrobić z tymi leżącymi rannymi, żaden z nich się nie nadawał do transportu, nie chodził. Zostałyśmy. Przyszli Niemcy i był problem. Jeden mówi: „Zostawcie mnie, idźcie”. No jakżeż zostawić? Wyniosłyśmy jednego na podwórko, Niemiec stoi: „Idź, idź! Wynosić się!”. Ale co zrobić, tam jeszcze jeden jest. Noszy już nie było, tego drugiego na kocach wyciągnęłyśmy. Niemiec zatrzymał przechodzącego przez podwórko mężczyznę, żeby niósł nosze z rannym. A on mówi: „A po co go wynosić, ja jestem lekarzem, tu ze szpitala (naprzeciwko był szpital słynny – Długa 7), byłem u Niemców, obiecali ewakuację podwody, wezmę go do siebie”. Zgodziłyśmy się, niestety i tu zostaje na całe życie wyrzut sumienia, bo ten człowiek nie przeżył, a ten, którego wyniosłyśmy jako drugiego – tak, doniosłyśmy go aż do skrzyżowania [ulicy] Wolskiej i Płockiej. Tam wychodziły siostry ze Szpitala Wolskiego (wówczas tak się nazywał szpital na [ulicy] Płockiej) i one tak patrolowały, przychodziły w czyściutkich białych fartuchach i odebrały go na szczęście, bo to był potężny chłopak, ledwo nam się udało go dodźwigać, przy pomocy różnych dobrych ludzi. Trzy pielęgniarki i dwóch rannych, to trzeba przynajmniej dwóch noszy i ośmiu par rąk.
Jeszcze chciałabym żebyśmy wróciły do życia codziennego w Powstaniu. Jak pani była ubrana, kiedy pani wychodziła do Powstania?
Zwyczajnie, w domowej sukience, ale potem na Starym Mieście zdobyta była Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, tam były ogromne magazyny i znajomi powstańcy przynieśli koszule męskie, to się w tym chodziło. Poza tym na ulicy Franciszkańskiej na Starym Mieście, nasz oddział, ten VII Komendy Głównej miał swój magazyn i tam była zgromadzona pewna ilość sucharów, konserw i wędzonej słoniny, tak że nie przymierałyśmy głodem, miałyśmy jedzenie, fakt że pod koniec się okazało, że i suchary robaczywe i słonina robaczywa... Czasami znajomi chłopcy przynieśli jakąś zupę, w każdym razie miałyśmy co jeść i można było jeszcze kogoś poratować. Muszę dodać, że w tym domu Długa 9, jak nam zasypało wyjście, znalazło się drugie wyjście z drugiej strony domu, były bardzo długie korytarze zapełnione ludźmi, którzy uciekli z innych dzielnic. Leżeli w poprzek tego korytarza, siedzieli, byli też biedacy, którzy uciekli z innych dzielnic, nie mieli żywności, nie mieli nic. Czasami przychodzili po pomoc do nas do punktu.
Wie pani czy udało im się wyjść z Powstania?
Udało im się, bo w momencie, kiedy Niemcy już zajęli Stare Miasto, ludność cywilna spokojnie wyszła, oni tylko stali przy Kościele św. Wojciecha i tam wyłapywali rannych, ewentualnie powstańców, takich których podejrzewali o udział w Powstaniu. Do tego naszego rannego też podszedł kiedyś na jakimś postoju Niemiec i się nim zainteresował. On pokazał, że jest ranny od bomby i zostawili go, tak że chłopak przeżył, bośmy go po wojnie znalazły.
Czy przyjaźniła się pani z kimś w trakcie Powstania? Jak życie towarzyskie, jeśli można tak powiedzieć, wyglądało?
Tak, przynajmniej w pierwszych dniach, jak byłyśmy na Starym Mieście, jeszcze nie było tak silnych ostrzałów, to biegałyśmy tak trochę z Krysią, to była córka pułkownika „Pirata”. Ona była moją rówieśnicą, więc biegałyśmy tak trochę do katedry [i] tam [i] ówdzie, jak się przeszło z Woli na Stare Miasto, to się wydawało, że to jest w ogóle wolne miasto: plakaty, wesoło, oddziały maszerujące, śpiewy, była pełna euforia wolności, tej wolnej Polski. Później oczywiście było coraz to gorzej, bo na Dworcu Gdańskim stał pociąg pancerny, który ostrzeliwał burząc ulicę za ulicą i te ryczące krowy, i naloty lotnicze, które już w ostatnich dniach bywały co dziesięć minut, więc naprawdę trudno było już spacerować w dzień.
Czy miała pani kontakt z rodziną?
Byłam tam cały czas z mamą i siostrą, natomiast mój starszy brat Jerzy, najstarszy z nas, był w oddziale „Krybara” na Powiślu i zginął w ataku na Uniwersytet 23 sierpnia. Nie wiedziałyśmy o nim nic, żadnej wiadomości nie było i dopiero, gdy władze Uniwersytetu odkopały na wiosnę w 1945 [roku] groby, które znajdowały się na terenie Uniwersytetu, znaleźli przy nim tak zwaną kenkartę i zawiadomili nas.
Jak się brat nazywał?
Jerzy Wagner pseudonim „Norbert”. Zginął razem ze swoim dowódcą Adamem Drewiczem pseudonim „Szary Wilk”.
Jak pani zapamiętała ludność cywilną w czasie Powstania? Jak podchodziła do powstańców?
Początkowo bardzo dobrze, ale gdy już byli tak strasznie udręczeni pod koniec pobytu na Starym Mieście, to różnie było. Pamiętam kobieta wzdychała: „Och, czy jeszcze w życiu zobaczę gdzieś zielone listki?”, bo wkoło tylko ruiny, problemy z wodą, problemy ze wszystkim.
Czy były jakieś wyrzuty w stosunku do powstańców?
Nie, tego to nie słyszałam. Absolutnie nie. Zawsze była pomoc.
Czy jakieś informacje dotyczące Powstania docierały do pani?
„Biuletyn Informacyjny” przychodził oczywiście. Radia nie mieliśmy żadnego.
Co się dalej z panią działo po tym jak trafiła pani na Wolę?
Zaprowadzili nas wtedy na Dworzec Zachodni i dopiero tam zobaczyłyśmy na peronie grupkę sióstr pielęgniarek ze szpitala Długa 7. Były zmartwiałe ze zgrozy i one dopiero nam opowiedziały co się stało z rannymi ze szpitala, że Niemcy wszystkich rannych wystrzelali, podlali benzyną [i] zapalili szpital. Tak że już wtedy byłyśmy zmartwiałe też, że ten ranny, którego oddałyśmy pod opiekę na pewno nie przeżył i zostaje taki wyrzut na całe życie. Z Pruszkowa udało nam się wydostać fuksem trochę: spotkałyśmy znajomego lekarza, który się zatrudnił u Niemców, zgłosił nas jako swoją rodzinę, załatwił nam zwolnienie jako chore, tak że nie trafiłyśmy do żadnego obozu koncentracyjnego, bo z Pruszkowa różnie, to sprawa szczęścia...
Czy pani była tam z mamą?
Tak, z mamą i siostrą wyszłyśmy z obozu jako chore. Potem urządziły śmy się gdzieś na wsi. Mama po upadku Powstania jeździła po wszystkich podwarszawskich szpitalikach, szukała syna – mojego brata, nie udało się nic o nim dowiedzieć, natomiast spotkała tego rannego, którego wyniosłyśmy z Powstania i dalej się nim zaopiekowałyśmy. Już wtedy troszeczkę chodził, mama postarała się o kule dla niego i zabrałyśmy go z sobą do Krakowa. W Krakowie po kolei zjechali inni członkowie VII Oddziału. Dostałyśmy pokoiczek za sklepem u mojego wuja i [ze] znajomą z Powstania też z tego oddziału, stworzyłyśmy mały hotel „De Nędza” [śmiech]. Każdy mógł złapać nocleg, czy dostać talerz zupy i tak się tam przebiedowało do wyzwolenia Warszawy.
Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Wróciłyśmy jeszcze był mróz, luty chyba... Pojechałyśmy oczywiście do swojego domku na Kole, okazało się, że jest zajęty, w każdym pokoju rodzina. Ci, co wrócili wcześniej zajmowali sobie. Po długich staraniach, przez kwaterunek, udało nam się uzyskać przydział w tym własnym domu na jeden pokój, z używalnością kuchni.
Co się dalej z panią działo? Czy była pani represjonowana?
[...] Akurat trafiłyśmy na taki pokój, w którym była w czasie okupacji zrobiona skrytka. Ówczesny komendant VII Oddziału pułkownik Lubowicki „Sewreyn”, wykorzystał tą skrytkę, żeby tam przywieść wykopane z innych skrytek pieniądze, ukryte pod koniec Powstania w Śródmieściu. Między innymi były tam dwie skrzyneczki nadpalonych dolarów.
Zaczęłam chodzić dalej do szkoły, żeby jednak zrobić maturę, ale powstał WIN, pierwsza komenda, którą dowodził pułkownik Rzepecki. Jak ich aresztowali, pułkownik Rzepecki jakoś uwierzył w zapewnienia (to słynna historia ubeków), że wszystko będzie dobrze, tylko że już nie walczcie z nami, i kazał wydać te pieniądze i przyszedł do nas nasz ówczesny szef, pan pułkownik Lubowicki „Sewreyn”, (mama już wtedy uciekła, byłam z siostrą, dwie smarkule) i mówi: „Wydajcie to co macie w tej skrytce”. Siostra się buntowała, ona była bardzo odważna, starsza ode mnie, nie od razu się zgodziła, gdzieś tam jeździła, się upewniała, ale musiałyśmy rzeczywiście wydać. Później przyjaciele ostrzegali nas, że skoro już UB zna ten adres i tu było, mogą po nas wrócić i trzeba było wyjechać.
Wyjechałyśmy na Ziemie Zachodnie. Nie tak od razu, ale wyjechałyśmy. Tam znowu chodziłam do szkoły, już nie pod swoim nazwiskiem, zapisałam się jako Barbara Zawadzka, tam skończyłam pierwszą klasę liceum ale powstała tam znowu komórka WIN-u, która została rozszyfrowana i wszystkich nas aresztowali. Mnie aresztowali w szkole. Nie miałam jeszcze osiemnastu lat. Wozili nas najpierw do Wrocławia, później do Krakowa, bo tam była główna komenda, potem z powrotem do Wrocławia. Bez wyroku zostałam zwolniona po 5 miesiącach.
Była pani przesłuchiwana?
Tak, oczywiście. Przesłuchiwana, straszona i tak dalej... Może się za bardzo rozgadałam, ale opowiem ten moment aresztowania, jak mogła się czuć osiemnastolatka. Wzięli mnie ze szkoły, w kancelarii u dyrektorki kazali im podpisać, że nikomu nie powiedzą, co się ze mną działo.
Podpisali?
Oczywiście, a co miały zrobić? Przerażone były, podpisały. Dwóch panów mnie wzięło pod ręce i wprowadziło mnie do knajpy, z drugiej strony miasta. Okazało się, że z tej knajpy z tyłu wejście gdzieś pod ziemię, piwnice, schodki w górę, schodki w dół, schodki w górę i znalazłam się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Przesłuchanie i zamknęli mnie w piwnicy, ciemnej, bez odrobiny światła, bez żadnego sprzętu, kompletnie nic, piwnica, klepisko i wystraszona dziewczyna, która po omacku, maca, szuka czy będzie gdzieś na czymś usiąść, znalazłam jakiś występ w murku, tam sobie jakoś do rana przesiedziałam. Rano nas (kilka osób wtedy aresztowali) wszystkich zapakowali w samochód i zawieźli do Wrocławia.
Co się dalej działo?
Tak w skrócie opowiedziałam. Z Wrocławia po dwóch tygodniach (tam też były przesłuchania) [przewieźli mnie na] Plac Inwalidów w Krakowie, tam był Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa. Potem tego dnia czy następnego jak skończyłam 18 lat przewieźli mnie do więzienia na Montelupich, tam zimę przesiedziałam. Cały czas oni głównie szukali mojej mamy, która była zaangażowana. Mnie trzymali niejako w zastępstwie, ale chcieli się dowiedzieć, gdzie ta rodzina może być i pod tym kątem mnie przesłuchiwali. Potem wyszła ustawa o możliwości ujawnienia, mama skorzystała z tego i mnie wypuścili. To było w marcu w 1947 [roku]. Później wyszłam za mąż.
Wróciła pani do Warszawy?
Nie, skończyłam szkołę w Jeleniej Górze, maturę zdałam w Jeleniej Górze i dopiero po maturze wróciłam, też już nie do Warszawy, bo już tam mieszkania nie było, do Grodziska. Wyszłam za mąż, wyjechaliśmy na trzy lata na wieś, bo mąż tak myślał, że będzie gospodarzył na naszym rodzinnym gospodarstwie. Ale przyszedł taki czas, tam było dwadzieścia hektarów, że kułaków się bardzo gnębiło. Znowu przyszło UB, męża aresztowali, nie wiadomo właściwie za co, nie bardzo mieli podstawy. Ale gdzieś w jakiejś wsi była wpadka, on był podejrzany jako że inteligent i przyszedł na wieś w tym czasie, gdy wszyscy ze wsi uciekali. Miałam już wtedy dwoje malutkich dzieci, byłam w ciąży z trzecim, znowu spakowałam manatki, wyjechałam do mamy i do siostry.
Czy ma pani jakieś dobre czy nawet radosne wspomnienia z czasów Powstania?
Wszystkie pierwsze dni to były radosne dni. Zaraz pierwszego dnia chyba, na rogu [ulicy] Elektoralnej i ówczesnej [ulicy] Solnej (obecnie Jana Pawła II) wybudowaliśmy wspaniałą barykadę i przyjechał czołg niemiecki, który jej nie mógł sforsować. To była radocha! Stał i strzelał do balkonów, na których były flagi, ale sforsować barykady nie mógł. To było coś! Te pierwsze radosne dni, kiedy się czuło pełną wolność, później niestety się ta wolność bardzo kurczyła.
Jak pani z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
Nad tym to nie takie głowy debatowały. Myślę, że Powstanie w tym momencie było nieuniknione, to nie, że to była konkretna decyzja ani „Bora”, ani „Montera”, już nastroje były tak bardzo podminowane, że zresztą to faktycznie tak się zaczęło od przypadkowych strzałów, niby była wyznaczona godzina „W”, ale Powstanie się zaczęło przed godziną „W”. Jeszcze dolewali oliwy do ognia PPR, rozrzucali takie ulotki, że właśnie AK stoi z bronią u nogi, a tu Niemcy tuż, a trzeba by ich wygnać, […].
Warszawa, 28 sierpnia 2005 roku Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Barbara TumanowiczStopień: sanitariuszkaFormacja: oddział sanitarny KGDzielnica: Wola, Stare Miasto
Zobacz biogram