Zofia Sobocka
Zofia Sobocka, urodzona w 1915 roku, byłam nauczycielką matematyki i fizyki w szkołach średnich i w różnych szkołach, i zawodowych, i podstawowych.
- Proszę powiedzieć, pani na pewno bardzo dobrze pamięta wybuch wojny w 1939 roku?
Tak. Pamiętam.
- Proszę troszkę opowiedzieć o tym.
W 1939 roku w kwietniu ukończyłam studia matematyczne. Otrzymałam tytuł magistra filozofii w zakresie matematyki. Po otrzymaniu magisterium w bardzo krótkim czasie wyjechałam do pracy do Włodawy nad Bugiem jako nauczycielka matematyki, fizyki i chemii.
- I tam panią zastała wojna?
Pracowałam tam do końca czerwca. Później jeszcze wróciłam do Warszawy do mojej rodziny i w końcu sierpnia 1939 roku znowu pojechałam do Włodawy, żeby pracować w liceum, które było we Włodawie. Kiedy tam byłam, wybuchła wojna, 1 września 1939 roku. Przez parę miesięcy jeszcze mogłam pracować, jeszcze szkoła istniała. Dopiero w ostatnich dniach listopada albo w pierwszych dniach grudnia liceum zostało zamknięte i wtedy wróciłam do Warszawy do mamusi. Tutaj z mamusią byłam w 1939 roku do końca roku.
- Gdzie wtedy pani mieszkała z mamą, na jakiej ulicy?
Mieszkałam wtedy na Powiślu, ulica Leszczyńska. To jest tak jakby dalszy ciąg ulicy Oboźnej. Przez jakiś czas nie pracowałam i dopiero w roku 1940, jeśli pamiętam, to było pewnie w marcu lub w kwietniu 1940 roku, otrzymałam pracę w zakładach optycznych na Pradze przy ulicy Grochowskiej. Prowadziłam laboratorium optyczne w zakładach optycznych i jednocześnie prowadziłam lekcje matematyki i fizyki w szkole przyzakładowej w zakładach optycznych. Przez całą wojnę byłam zajęta w zakładach optycznych, przez całą wojnę aż do wybuchu Powstania Warszawskiego.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania Warszawskiego? Wiedziała pani, że wybuchnie Powstanie?
Nie wiedziałam, że wybuchnie Powstanie. Absolutnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dnia 1 sierpnia 1944 roku tak po godzinie piętnastej, tak między godziną piętnastą a szesnastą, mama poprosiła mnie, żebym poszła do mojej kuzynki na Raszyńską ulicę, która tam miała swój sklep. Prosiła, żebym kupiła coś tam z żywności. Wtedy wyszłam z domu, szłam przez ulicę Oboźną, Nowy Świat do Alej Jerozolimskich. Potem szłam przez Aleje Jerozolimskie. Kiedy szłam przez Aleje Jerozolimskie, właśnie tą stroną, gdzie są numery nieparzyste, zauważyłam, że przed każdym domem stoi mężczyzna, przed każdym domem w Alejach Jerozolimskich. To była strona numerów nieparzystych, to dobrze pamiętam. Już wtedy zastanawiałam się, co to znaczy, dlaczego przed każdym domem stoi mężczyzna, z jakiego powodu? Poszłam do sklepu [kuzynki], nic nie mogłam kupić, bo akurat ona tych rzeczy nie miała. Szybko wyszłam, bo już byłam trochę niespokojna. Byłam niespokojna, dlaczego, skąd to, nigdy tak nie było, żeby przed każdym domem stał mężczyzna. Wracałam znowu tą samą stroną i w dalszym ciągu zauważyłam, że ci mężczyźni stoją przed domami. W dalszym ciągu bez zmiany. Więc już szłam bardzo szybko do domu, bo czułam, że coś jest nie w porządku. Dlaczego przed każdym domem stoi mężczyzna? Szłam szybko przez Aleje Jerozolimskie, przez Nowy Świat i kiedy już dochodziłam do pomnika Kopernika, usłyszałam strzały. Ludzie zaczęli biec, zaczęli wołać: „Coś się dzieje! Coś się dzieje! Strzelanina tam gdzieś w okolicy Świętokrzyskiej, Czackiego! Coś się dzieje”. Więc biegłam już przez Oboźną, wpadłam do Leszczyńskiej, wpadłam do mieszkania. To było trzecie piętro, mieszkałam na trzecim piętrze. Jak już znalazłam się w mieszkaniu, usłyszałam wielką strzelaninę w elektrowni warszawskiej. Ludzie zaczęli biegać po korytarzu, wołali, krzyczeli: „Coś się dzieje! Chyba Powstanie. Coś się dzieje!” Jakaś kobieta zaczęła strasznie płakać, bo ona miała dwóch synów, którzy pracowali w elektrowni. Wtedy zorientowałam się, że to już prawie na pewno Powstanie. Już nie wychodziłam z domu, byłam cały czas z mamą. Mama była chora, musiałam się mamą zajmować. Na razie, początkowo, na Powiśle, mało padało, bo już zaczęły się naloty. Ale bardzo niewiele bomb padało na Powiśle, natomiast bardzo dużo bomb padało na Stare Miasto, na Starówkę. Ponieważ mieszkałam na trzecim piętrze, to wchodziłam na górę, na piąte piętro i obserwowałam. Rzeczywiście, bomba za bombą padały na Starówkę. Widziałam to. Po pewnym czasie zaczęły się naloty na Powiśle. Naloty już były coraz częstsze, dużo było nalotów. Wtedy siedziałam z mamą ciągle, ale musiałam z mamą schodzić na parter, a nawet często do piwnicy. Musiałam się z kryć z mamą w piwnicy, ponieważ mama to ciężko bardzo znosiła. Były to bardzo trudne chwile. Bardzo ciężkie, naprawdę ciężkie, bo czasem tak było, że musiałam pójść do mieszkania, żeby coś ugotować dla mamusi, coś przygotować z jedzenia. Mamusia bardzo często siedziała na parterze. Jedna z osób, które tam mieszkały na parterze odstąpiła część swego mieszkania i tam urządzono szpitalik dla osób starszych. W szpitaliku było sporo osób starszych. Tam mamusia leżała, często do niej przychodziłam. Raniuteńko, bardzo wcześnie, o czwartej rano, koło piątej już, musiałam coś ugotować i zanieść tam na parter, żeby mamusia mogła zjeść. Ten okres trwał mniej więcej do, zaraz sobie przypomnę, przez ileś tam dni, nie wiem, ile to było, dwadzieścia czy niecałe dwadzieścia. W każdym razie, były to bardzo trudne dla nas chwile, bardzo ciężkie. Kiedyś zaczął się nalot, bardzo silny, duży nalot i z mamusią poszłam do piwnicy. Tam wtedy dużo osób schowało się do piwnicy, bardzo dużo. W pewnym momencie jakiś huk straszny, bardzo wielki huk i zorientowałyśmy się, że jesteśmy zasypane. Po prostu oficyna upadła tak, że nie było wyjścia z piwnicy. Ciemno strasznie, duszno, jakiś kurz. Okropnie było w piwnicy, bardzo trudno było oddychać, bardzo trudno. Wydawało mi się, że to już jest nasz koniec. Tak sądziłam. Mama to przyjęła moja ze spokojem, a ja bardzo to przeżyłam, zaczęłam strasznie płakać. Mama mnie uspokajała. W pewnym momencie usłyszałam jakieś pukanie, z zewnątrz. Ktoś zaczął do nas pukać. Zaczęłam się domyślać, że to może powstańcy. Ktoś z zewnątrz, znaczy, że ktoś tam blisko był. Przez jakiś czas trwało pukanie, a później usłyszałam, że ktoś odsuwa, zaczyna odsuwać gruzy. Trwało to jakiś czas, teraz już nie pamiętam, ile to czasu trwało, trudno mi powiedzieć, czy to było bardzo długo. Nie wiem, jak to długo trwało, nie wiem, zupełnie nie pamiętam. W pewnym momencie zobaczyłam światło, strumyczek światła ujrzałam. Więc już domyślałam się, że pewnie będziemy uratowane. Trzeba było jakiś czas czekać, bo to rzeczywiście powstańcy tam nas odkopywali. Odsuwali cegły, kamienie, wszystko odsuwali, wreszcie utworzyli otwór, że ludzie mogli, co prawda z trudem, ale mogli przez ten otwór się przecisnąć. Bardzo spokojnie ludzie wychodzili, nie było żadnego pośpiechu. Zupełnie spokojnie, jedna osoba za drugą. Też z mamą wyszłam, wyciągnęłam mamę, bo była bardzo zmęczona, zdenerwowana, przejęta, słabo się bardzo czuła. Wyszłyśmy. Jak już wyszłyśmy, to skierowałyśmy się w stronę ulicy Topiel, bo w stronę Leszczyńskiej nie było przejścia. Tak upadła oficyna, że na Leszczyńską, na ulicę nie można było przejść. Za to można było przejść przez drugie podwórko, tam były dwa podwórka, przez drugie podwórko można było dojść do ulicy Topiel. Szłyśmy przez Topiel. Nie było widać ludzi, gdzieś tam się ludzie poukrywali, odchodzili gdzieś. Doszłyśmy do Tamki. Na Tamce też ani jednego człowieka, nikogo nie spotkałyśmy, nikogo. Tylko strzały, kule latały nad głowami, bo to przecież Powstanie. Tak szłyśmy aż do Nowego Światu, tak przez ulicę Tamkę do Nowego Światu ani jednego człowieka. Ulicą Tamką doszłam do Nowego Światu i tu już zobaczyłam ludzi. Było troszkę ludzi na ulicy Nowy Świat. Ludzie zaczęli wołać do nas, żebyśmy się kryły, żebyśmy się schowały, bo strzelanina jest i możemy zginąć, żebyśmy po prostu poszły do jakiejś piwnicy. I wtedy blisko ulicy Tamki weszłyśmy do jakiegoś domu, już nie pamiętam dokładnie, który to był numer, nie wiem, ale blisko Tamki i wtedy zobaczyłam, że w każdej piwnicy jest jakaś osoba. W każdej piwnicy było widać małe lampki naftowe i pokazywano nam, mówiono nam, jak mamy iść. Z jednej piwnicy do drugiej były zrobione przejścia. Można było spokojnie przejść. Były zwyczajnie utworzone duże otwory. Tak szłyśmy wzdłuż ulicy Nowy Świat aż do ulicy Hożej. Tam nam powiedziano, że to już jest ulica Hoża. Wyszłyśmy na ulicę i już nie mogę sobie przypomnieć czy przez ulicę Hożą szłam piwnicami czy ulicą. Tego już nie pamiętam, tego nie wiem. Doszłam do domu, gdzie mieszkała moja siostra z mężem i z rodzicami swego męża. Tam byłam parę dni, ale było trudno tam mieszkać, bo nie był taki bardzo duży lokal, to jedno, a drugie, że mama się bardzo źle czuła i ciągle mnie prosiła, żebym w jakiś sposób wyszła z mamą z Warszawy. Zaczęłam pytać ludzi, w jaki sposób mogłabym z chorą osobą wydostać się z Warszawy. Powiedziano mi, że gdzieś w okolicy Politechniki Warszawskiej (teraz nie pamiętam, gdzie, jaka to była ulica), że tam są pielęgniarki, które właśnie zajmują się ludźmi starszymi i z tymi ludźmi wychodzą potem z Warszawy. Wyszłam z mamą z mieszkania przy ulicy Hożej i trudno mi było przejść, ale pomalutku przeszłam tam właśnie do tych pielęgniarek. Rzeczywiście było tam już kilka czy kilkanaście starszych osób, nie wiem, ile było tych osób, ale nie tak dużo. Pielęgniarki zajęły się nami i przewiozły nas, ale teraz już dobrze nie wiem, jaką kolejką, ale wiem, że przewiozły nas do Pruszkowa. Mama już wtedy była bardzo słabiutka, bardzo źle się czuła, była bardzo zmęczona. Wtedy nas tam w Pruszkowie skierowano do pawilonu, gdzie przeważnie starsi, chorzy ludzie byli.
- Jakie tam warunki panowały?
Bardzo ciężkie. Na asfalcie była tylko słoma. Ci starsi ludzie leżeli na słomie. Z mamą tam byłam, nie wiem, może dwa dni, może trzy dni. Byłam tam z mamą, ale dowiedziałam się, że tam przychodzi lekarz, lekarz niemiecki. Ludzie się do niego zgłaszają i starszych ludzi on kieruje do szpitala. Więc podeszłam z mamą. On tylko spojrzał na mamę i powiedział: „Do szpitala”. Pielęgniarka wpisała na listę nazwisko mojej mamy i nazwisko moje i klamrę zrobiła, że chodzi tu o te dwie osoby i napisała: „Do szpitala”. I rzeczywiście przyjeżdżał tam jakiś wieśniak z furą i wszystkie starsze osoby, kilka było ich, może i kilkanaście, nie wiem, wsiadło na furę, ja z nimi i wywieziono nas z Pruszkowa, poza obóz. Z tego obozu nas wywieziono. Wieśniak niedaleko za obozem zatrzymał się i mówi, że możemy już iść. Nie wiózł nas do szpitala, tylko po prostu, że możemy już gdzieś tam się skierować. Myślę, że gdybyśmy się uparły i chciałybyśmy koniecznie do szpitala, to pewnie by zawiózł nas. Ale ludzie byli zadowoleni, że się już wydostali i jakoś każdy gdzieś tam się kierował. Wtedy z moją mamą zeszłam z fury i zastanawiałam się, co mam dalej robić, gdzie teraz mam pójść. Przypomniałam sobie, że znam osobę w Komorowie. Znam osobę, która ma dom w Komorowie, do której moja ciocia kiedyś jeździła na letnisko i ciocię odwiedzałam i dobrze znałam osobę, która miała ten dom. Postanowiłam dostać się do Komorowa. Rzeczywiście dostałam się do Komorowa. Nie umiem sobie przypomnieć, jak, ale zdaje się, że też kolejką jakąś, dość, że dojechałam do Komorowa i zgłosiłam się do znajomej. Ona powiedziała: „Proszę pani, może pani być u nas tutaj kilka dni, ale nie dłużej, bo ja tu już mam inne osoby, które też z Warszawy się wydostały i mieszkają u mnie”. Wtedy zaczęłam chodzić po ludziach, zgłaszałam się do różnych ludzi w Komorowie. Na razie myślałam, że może gdzieś znajdę jakąś pracę i zatrzymam się w Komorowie z mamą i może gdzie będę pracowała. Ale nie udało mi się tego zrobić. Owszem, powiedziano mi, że gdybym była sama, to bym mogła tam gdzieś pracować w jakimś domu, ale jak jestem z mamą, to już nikt nie chciał nas przyjąć. Wtedy dowiedziałam się, że mieszka tutaj, w Komorowie, też warszawiak, jakiś inżynier z Warszawy, który zajął się handlem i z tego się właściwie utrzymywał i on jeździł z Komorowa w okolice Grójca. A w okolicach Grójca miałam rodzinę. Moja siostra cioteczna wyszła za mąż, a rodzina jej męża tam mieli dom gdzieś w okolicach Grójca. Wtedy postanowiłam, że muszę się dostać do siostry ciotecznej, ciocia tam była, że jakoś muszę tam pojechać. Zgłosiłam się do tego pana, który tak jeździł z Komorowa w okolice Grójca i zapytałam, czy on mógłby zawieźć mnie. On powiedział, że tak, że może. Jeździ, ma furę, jeździ furą, ma jakieś towary stąd w okolice Grójca, a znów stamtąd tu coś przywozi. I rzeczywiście, ten człowieka zawiózł nas tam, oczywiście, nic nie chciał, żadnych pieniędzy, żadnej zapłaty. Dokładnie zawiózł nas tam, gdzie moja rodzina była. Tam już się zatrzymałam, tam u cioci i tam już byłam dłuższy czas. Długi czas byłam. To było gospodarstwo, więc jakoś tam mogliśmy się utrzymać, mieliśmy jedzenie. Tam byliśmy właśnie w tych okolicach, w okolicy Grójca, to było pewnie jakieś dwanaście kilometrów od Grójca, taka mniej więcej odległość, aż do 17 stycznia 1945 roku. Tyle czasu tam byłyśmy. 17 stycznia, a właściwie już 18 stycznia rano razem z moją siostrą cioteczną wyruszyłam w kierunku Warszawy, zobaczyć, jak tutaj jest w Warszawie i czy my tutaj możemy wrócić. Bo tam przecież byłyśmy na utrzymaniu rodziny tamtej. Nie można było od nich wymagać, żebyśmy mogły tam długo, dłużej przebywać. Pamiętam doskonale, przyszłam do Warszawy wieczorem 19 stycznia. Wiedziałam już, że mój dom na Leszczyńskiej już jest zburzony i dlatego skierowałam się do domu, gdzie mieszkała moja siostra, owszem z mężem i z rodzicami męża. Domyślałam się, że tam siostry pewnie jeszcze nie ma, bo wtedy wszyscy ludzi byli poza Warszawą. Ten dom nie był zburzony przy ulicy Hożej. Mogłam tam wejść. Tam na szczęście już mieszkała jakaś znajoma mojej siostry. Moja siostra miała mieszkanie na pierwszym piętrze, a znajoma miała mieszkanie na parterze. Szczęśliwie, bo ona zaraz tam nam coś ugotowała i tam byłam na Hożej.
- Proszę powiedzieć, jak wtedy wyglądała Warszawa? Czy dużo już było ludzi wtedy, 19 stycznia?
Bardzo mało. W domu przy ulicy Hożej to widziałam tylko znajomą, sąsiadkę mojej siostry. Ona mi mówiła, że jeszcze gdzieś w którymś mieszkaniu jeszcze są ludzie, ale ich już tam nie widziałam. […] Przecież znowu, mogłam sobie coś tu zrobić, ugotować, dlatego że siostra moja miała tam trochę żywności, w piwnicy kasze i inne rzeczy, tak że mogłam sobie coś ugotować. Skromnie bardzo, ale jakoś nie byłam bardzo głodna. Coś zawsze tam się ugotowało. Ale teraz co dalej, bo jesteśmy przy Hożej ulicy, nie wiemy, co dalej robić, jak dalej. To był 19 stycznia 1945 roku, jeszcze tam byłam przez jakiś czas. Nie wiem już, jak długo byłam. Przede wszystkim postanowiłam, że muszę do mamy jechać, bo mama tam jest koło Grójca i tam martwi się, drży czy doszłam do Warszawy. Szłam przecież pieszo do Warszawy przez dwa dni. Jeszcze jakaś znajoma z nami szła, cioteczna siostra, jeszcze jakaś znajoma pani z okolic, warszawianka, przez dwa dni. To jest mniej więcej drogami bocznymi ponad sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, więc jednego dnia przeszłyśmy tak mniej więcej trzydzieści kilometrów, trudno mi powiedzieć dokładnie, ile, bo to różne drogi boczne były, znajoma dobrze znała drogę. Ja nie znałam, ale ona znała dobrze. Doszłyśmy do Nadarzyna. W Nadarzynie znajoma kogoś znajomego znów miała. Tam mogłyśmy przenocować tak na podłodze, na słomie, ale przenocowałyśmy. Z Nadarzyna znów wyszłyśmy następnego dnia do Warszawy. Ale mama przecież nie wiedziała, jak się dostanę do Warszawy, czy w ogóle jestem w Warszawie. Mama nic nie wiedziała. Więc postanowiłam, że do mamy pójdę tam znowu. Tak se postanowiłam. Moja siostra cioteczna wcześniej się wybrała, a ja pojechałam kolejką do Grójca. A od Grójca kilkanaście kilometrów szłam. Szłam. Trudno mi powiedzieć dokładnie, jaki to był czas, ale to pewnie była druga połowa stycznia, może troszeczkę wcześniej. Szłam przez kilkanaście kilometrów sama, dookoła śnieg, bo był dzień, kiedy padał śnieg, dokoła śnieg, biało dokoła wszędzie. Przez kilkanaście kilometrów nie spotkałam ani człowieka ani psa ani kota, nic. Tylko widziałam dokoła biały śnieg, dokoła wszędzie biało. Ale znałam drogę, bo jeszcze dawniej jeździłam tam do mojej rodziny i oni wozili mnie tam furą i wiedziałam, jak iść. Jest szosa i tą szosą, drogą szłam. Doszłam do domu, do rodziny. Bardzo były zdziwione wszystkie osoby, które tam były, dlatego, że było bardzo ciężko się tam dostać. Doszłam, zdrowa byłam, bardzo silna. Teraz znowu poprosiłam jakiegoś wieśniaka, sąsiada, żeby nas furą przewiózł do Grójca, do kolejki, a później kolejką przywiozłam mamę tutaj na Hożą, do mieszkania siostry. U siostry nie było nikogo, bo oni wszyscy gdzieś tam byli, przecież też musieli opuścić Warszawę. Nie wiedziałam, gdzie jest moja siostra. […] Tam było strasznie, rzeczy jakieś porozrzucane po mieszkaniu, bo tam ludzie jacyś wcześniej się dostali i co można było zabrali z mieszkania. Można było wejść, pootwierane mieszkania, wchodzili do mieszkań, otwierali sobie i zabierali różne rzeczy. Tutaj z mamusią przyjechałam, ale co dalej? Przecież teraz tutaj nie będę z mamusią mogła siedzieć długo, skąd, w jakich warunkach? Wtedy zaczęłam tak się jakoś zastanawiać, że będę musiała szukać jakiejś pracy, że będę musiała sobie znaleźć jakąś pracę gdzieś. Ponieważ pracowałam poprzednio w szkolnictwie, w Warszawie jeszcze szkół przecież nie było, ale zaczęłam się interesować, że może gdzieś pójdę do kuratorium. Dowiedziałam się, że jest kuratorium na Pradze. Pamiętam, że szłam ulicą Ząbkowską. Tam dalej za Ząbkowską dowiedziałam się, że tam właśnie jest kuratorium. Tam zgłosiłam się do kuratorium. Powiedziałam jednej z pań, że szukam pracy, bo nie mam ani mieszkania ani pracy, jestem w sytuacji strasznej, beznadziejnej. Tylko mam mamę chorą, którą muszę się zająć, a przecież nie mam żadnych środków do życia. Na szczęście akurat wtedy był tam pan, nauczyciel jakiś, który przyjechał do kuratorium z Góry Kalwarii. Góra Kalwaria blisko Warszawy. Powiedział, że szuka nauczycielki matematyki, fizyki i chemii. Akurat on tam był. Takie szczęście miałam. Porozmawiałam z nim, bardzo się ucieszył, że się zgadzam przyjąć pracę, bo oni tam dopiero organizowali liceum w Górze Kalwarii. Tam były osoby pracujące, znające dobrze Górę Kalwarię. Mówię wtedy, że nikogo tam nie znam, nie mam mieszkania i on powiedział, że on będzie szukał, że on znajdzie mi mieszkanie. Postara się o to wszystko, żebym tam mogła jakoś zacząć normalne życie. Rzeczywiście tak było. Umówił się ze mną, że zaraz przyjadę do Góry Kalwarii, że tam na razie będę mogła zatrzymać się u jego rodziny, u jego teściowej, która była także nauczycielką w Górze Kalwarii. Że będę mogła jakiś czas początkowo mieszkać u jego teściowej, a przez ten czas on będzie szukał dla mnie lokalu. Rzeczywiście, jak przyjechałam z mamą, jakiś czas byłam, mieszkałam u teściowej. On znalazł mi mieszkanie, nawet nie najgorsze, pokój z kuchnią. Co prawda, nie w samej Górze Kalwarii, tylko na krańcach miasta, miasteczko nieduże. Tam zamieszkałam i tam zaczęłam pracować. I tam już pracowałam, w Górze Kalwarii, to był początek 1945 roku, tam byłam półtora roku. W międzyczasie wyszłam za mąż. Ślub się odbył w Górze Kalwarii, tam właśnie. Mąż jeszcze mieszkał ze swoją mamą w Warszawie, ja mieszkałam w Górze Kalwarii ze swoją mamą. Po upływie półtora roku mój mąż zdecydował się, że przyjedzie ze mną i z moją mamą do Warszawy.
- Proszę opowiedzieć o swoim mężu, co robił w czasie Powstania?
Mój mąż jest inżynierem. W czasie Powstania był bez przerwy zajęty w walkach powstańczych. Jeżeli chodzi o jego walki w Powstaniu, to nic nie wiem. Wiem, że brał udział przez cały okres Powstania, cały czas, że były bardzo ciężkie chwile w jego życiu, że właściwie był nawet skazany na rozstrzelanie. Jakimś tam sposobem udało mu się uchronić. Ale miał być rozstrzelany. Cały jego pobyt w Warszawie jest dla mnie nieznany. […]Wtedy właśnie, jak już skończyły się te straszne czasy dla nas, to zaczęliśmy spokojnie pracę w Warszawę. Ja jako nauczycielka, a mój małżonek pracował w kilku miejscach, zdaję w Inspektoracie, gdzieś jeszcze, już teraz nie potrafię powiedzieć, gdzie pracował. Jako inżynier. Już cały czas bez przerwy pracowaliśmy w Warszawie. […] Tak aż do emerytury. Tak nasze życie przebiegało.
Warszawa , 18 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska