Józef Jerzy Sitarski „Stach”
Józef Jerzy Sitarski, urodzony 15 grudnia 1924 roku w podwarszawskiej wiosce Klaudyn, gmina Babice, powiat warszawski, parafia Babice Stare.
W zasadzie od początku Powstania zostałem przyjęty w poczet żołnierzy Batalionu „Parasol”, na ulicy Żytniej, w dniu 4 sierpnia 1944 roku. Dlatego że wraz z kolegą Marianem Korsakiem pseudonim „Konarski” wracaliśmy ode mnie z ulicy Miedzianej, gdzie mieszkałem na tak zwanej stancji, czyli na kawalerce, z powrotem do miejsca zamieszkania moich rodziców, a on na Ulrychów, bo tam miał swoją matkę i brata. Trzeba zaznaczyć przed wszystkim, że do 1944 roku skończyłem szkołę zawodową – to było przedwojenne gimnazjum, tak zwane II Miejskie Gimnazjum na ulicy Sandomierskiej 12 w Warszawie – z tak zwanym nie dyplomem, rzemieślniczym, czeladniczym świadectwem wydanym oczywiście w języku niemieckim i w polskim, w charakterze tokarza metalowego. Szkoła została dla czwartych klas zamknięta w dniu 15 lutego 1943 roku. Z wszystkich klas kończących zarówno z tejże szkoły i jak ze szkoły Konarskiego oraz trzeciej miejskiej zawodowej przekazano chłopców: ślusarzy, kowali, spawaczy, tokarzy, frezerów wykwalifikowanych ze świadectwem do zakładów pod Warszawą w Czechowicach, obecnie o nazwie Ursus. Części młodzieży, która została zarejestrowana rozdysponowano na miejscu do działów produkcji, natomiast część uczniów wyzwolonych czeladników – jak to się mówiło – na ulicę Skierniewicką w Warszawie. Tu był oddział ogólny zakładów Ursus. [...] Tam pracowaliśmy do rozpoczęcia Powstania czyli do 31 lipca.
- Jeszcze przed Powstaniem jak pan tam pracował, czy miał pan okazję brać udział w działalności konspiracyjnej?
Nie chcę się wypowiadać na ten temat w tej chwili dlatego, że nie podawałem nigdzie, że mogłem gdzieś należeć, bo to była konspiracja. W konspiracji to jeżeli ktoś podał, że coś kończył, to został potem spisany, zarejestrowany, macie najlepsze dowody, co się potem działo. Nauczony przez rodziców, szczególnie przez matkę: „Jak się włączysz w politykę, to cię na pewno zamkną”. Nie mówiłem nic – oczywiście po wojnie, jak wróciłem z niewoli jenieckiej. Dla tego wywiadu powiedziałem, że wracaliśmy z kolegą ze Śródmieścia z ulicy Miedzianej ode mnie. On chciał na Górce iść do rodziców, do matki i do brata, a ja na Klaudyn, tam miałem rodziców i rodzeństwo. Trzeba zaznaczyć, że przyszliśmy pierwszego. [...] Pierwszego szedłem do Warszawy do siebie, bo rano wyszedłem z Klaudyna, bo znów nas uprzedzono: „Schowajcie się, nie idźcie do fabryki ani na drugą, ani na trzecią zmianę, bo możecie być po prostu aresztowani”. Miałem przerwy przed samym Powstaniem, parę dni koło miesiąca czasu. Ustrzegł mnie, trudno powiedzieć, przyjaciel, kolega, organizator pan Wenke, który był szefem kadrowym, nazwisko niemieckie, młody człowiek, mechanik tak samo, ale prowadził dział personalny. Ustrzegł mnie: „Idź do magazynu, weź prowiant i schowaj się co najmniej na tydzień, dwa tygodnie, pamiętaj bądź w kontakcie”. Jaka organizacja była w fabryce – trudno powiedzieć. Tu jest cała historia. Ludzie w fabrykach to przecież byli Polacy, to byli ludzie starsi a my mieliśmy po osiemnaście, dziewiętnaście lat, bo to był 1943 rok, początek czyli skończyłem osiemnaście lat dopiero. Kogo należy słuchać? Zawsze starszych, zawsze nadrzędnych, zawsze rodziców, zawsze dziadków, bo oni są doświadczeni, przeżyli życie. Uchronił niektórych i powiedział: „Nie przychodźcie na drugą, trzecią zmianę”. Trzeba zaznaczyć, że pracowaliśmy na trzy zmiany w fabryce. [...] Żydów wywieźli, bo Żydzi przed nami pracowali tam, z nimi skończyli. [...] Dlatego przed samym Powstaniem, ostatnie dni byłem na wsi, w Klaudynie.
Pierwszego dnia rano jeden z moich starszych kolegów [...] przyszedł z żoną rano 1 sierpnia do nas na Klaudyn. Do niego mówię: „Gienek, co ty robisz?”. – „Jurek, ruskie są na Pradze, a przecież wiesz, że mieszkam na Bródnie”. On przy cmentarzu mieszkał w domku drewnianym, jednopiętrowym, mieli izbę. To był odruch, że nawet nie powiedziałem mu do widzenia, cześć, trzymaj się, tylko w tył zwrot, do matki: „Mama, gdzie mój plecak?”. – „Co robisz?” – „Żywość włóż, idę do siebie na Miedzianą”. Bo mieszkałem na Miedzianej ostatnio, a przecież podczas okupacji mieszkałem w siedmiu miejscach. [...] Przecież widzieliśmy, że wcześniej czy później Niemcy przegrają, bo już wiadomo było, co się stało pod Stalingradem. Dzień i noc od wiosny 1944 rok szły całe nie tylko pociągi, ale piechotą z końmi, na motorach, na rowerach, zmęczeni, zmordowani Niemcy, obdarci, brudni, tylko oficerowie elegancko, wszystko wysztyftowane, oni mieli swoich ordynansów i wynajmowali pałace, a tych pędzili jak barany.
- Pan włączył się do Powstania 4 sierpnia?
Byliśmy razem z kolegą u mnie, zobaczyliśmy, co się dzieje w Śródmieściu. Poszliśmy na punkt na Sienną przy poczcie towarowej, róg Żelaznej przy placu Starynkiewicza, do dzisiejszego dnia tam jest poczta towarowa, kolejowa oczywiście. W dowództwie nic nie mamy. „Chcecie chłopcy, to bardzo serdecznie prosimy, przyjdźcie do nas. Damy wam po butelce z benzyną i na wiadukt, na tory”. Mój kolega mówi: „Nie po to, żeśmy Niemców zastawiali, żeby zdobyć broń, żebym teraz tracił życie tylko z butelką z benzyną”. Zadecydowaliśmy, że nie ma sensu, jak nie ma broni [...]. Jednak pójdziemy do lasu. Myśl moja od razu na Kampinos. Rodzinę miałem całą w Izabelinie, w którym były bardzo duże aresztowania. Z mojej rodzinie zginęło podczas okupacji i Powstania dziewięciu mężczyzn. Mój ojciec ostatnie pół roku musiał się ukrywać na Górcach, matkę zostawił z dziećmi i z dwudziestoma morgami, z całym dorobkiem, z bydłem, z krowami. Tylko raz na tydzień mógł dotrzeć w nocy, bo tam był takie czystki, że tylko kogo mogli z Zaborowa żandarmeria wyciągnęła, wywiozła to nie był obóz pracy tylko od razu pod ścianę, tak jak Pawiak i inne obozy koncentracyjne. Poginęli niektórzy nie od bomb amerykańskich czy angielskich, tylko poginęli od niemieckich lekarzy. Benzyna w żyłę i koniec, jeżeli coś bolało to szedł do lazaretu a w lazarecie była jedna decyzja – lekarstwo, strzykawka. Co prawda nie wszyscy od tego, ale część zginęła. Trudno się dowiedzieć, nikt się o tym nie dowie gdzie, który, jak zginął. Najlepszy dowód mam – do tej pory nie wiemy gdzie nasz dowódca zginął, któremu wystawiliśmy pomnik, teraz dopiero, po sześćdziesięciu latach w Alejach Ujazdowskich róg Chopina. Nikt nie mógł zdobyć dokumentów, gdzie on zginął, pomimo że go Kalkstein i ci inni wydali w taki czy inny sposób. We dwóch – bo nigdy nie chodzi się w pojedynkę, nic się nie zrobi w pojedynkę – idąc z powrotem z Miedzianej musieliśmy pójść drogą, którą najlepiej znamy, [na] której mieszkałem przed wojną, mieszkałem na Zawiszy 10, w fabryce jedwabiu a on mieszkał na Górczewskiej 110. Normalnie przeszliśmy przez plac Kercelego do Karolkowej, Okopową i Karolkową, żeby wejść na Młynarską między Długosza, Gostyńską i do Zawiszy i się przedostać w pola, ogrody, budynki. Chciał, że tak powiem, pech, albo szczęście, albo nieszczęście, jak kto to rozumie, stoi nasz przyjaciel kolega z tej samej klasy na warcie przed cmentarzem, gdzie były zakon [!] kalwinów. „Co ty tu robisz?” – „Jak to co? To jest nasza placówka »Parasola«! Gdzie wy się wybieracie?” Mówię: „Słuchaj, wiesz o tym, że mamy rodziców za Warszawą”. – „Zwariował, pali się wszystko, nie przejdziecie”. Mówię: „A co mamy zrobić, pójść inną drogą?”. – „Nie, zostańcie z nami”. Poleciał na górę, za pięć minut przychodzi: „Chodźcie ze mną na górę, na pierwsze piętro, tam siedzi kolega”. Powiedział, że jest obozowym, karteczki, dowodziki tylko nam wypisał: „Stach”, data, „Parasol” i nic więcej, nawet nie była ani kompania podana, ani nic, to był malutki dowodzik, taki jak potem Amerykanie dawali po wojnie.
A skąd. Wszystkich „parasolarzy” było na ulicy Żytniej około dwustu, bo część nie dostała się, część została w Śródmieściu na Boduena, część została dalej w Śródmieściu, część została nie wiadomo gdzie, bo nie dostali informacji. [...] Już zaczęły się walki. Pierwszy dzień to było zajęcie, to była euforia. Niemców prawie, że w Warszawie nie było, tylko w punktach niektórych stali. Tak jak tutaj na Woli, to stali na rogu Żelaznej w bunkrze i [na] Chłodnej. Stało ich trochę w Boernerowie, stali na Paście, stali przy mostach. Na Pradze ich prawie nie było, byli dalej gdzieś, praktycznie Niemców nie było. Jak wybuchło Powstanie, to zjechali z Boernerowa, z Pragi jednostki jechały, z Wolskiej jechały, od Ożarowa czyli od Błonia. Wszędzie Niemcy byli, każda gmina była obsadzona przez Niemców, wszędzie mieli broń i samochody zwykłe i pancerne. Mieliście najlepszy dowód co było odtwarzane 1 sierpnia przez naszych młodych chłopców, jakie były walki. Jedzie czołg, on z pistoletem. [...] Przecież żadnych szans nie było. Tak szalona była przewaga, że co myśmy mogli zrobić? Wystrzelaliśmy amunicję, dostaliśmy karabiny na linii, bo jak zeszło się linii to trzeba było oddać dla drugiego, przecież nikt nie siedział dwadzieścia cztery godziny na linii. Wypad, powrót, oddać broń, przeczyścić, zarepetować i następni. Nie szedł cały batalion, tylko szła kompania, część kompanii, zwiady. Pierwsze trzy dni było spokojne, dopiero czwartego [się] zaczęło, jak wojsko niemieckie zjechało i jak zaczęli uderzać. Żadna siła nie pomogła, nie pomogły tramwaje, barykady. Przyjechały maszyny, rozsunęły wszystko tak jak Amerykanie w Belgii czy w Holandii jechali olbrzymami, wszystko, czołgi dosuwali na bok, żeby przeszło wojsko. Co mieliśmy zrobić? Ludność cywilną pobrali na Wolskiej, na Górczewskiej i zaczęli pędzić do nas. [Strzelalibyście] do matki, do brata, do siostry, do dzieci? Podeszli bliżej, widzą, że nie strzelamy, to weszli, gdzie chcieli, a my piwnicami, dziurami dalej. Dlatego już w sobotę ewakuacja była najpierw na Wolność. Trzeba było zabrać broń, trzeba było zabrać magazyny, przecież mieliśmy już mundury, zostały przyniesione przez trzy dni, już każdy był ubrany w niemieckie panterki. Jak ktoś zdobył hełm, to miał szczęście, nie złapał gdzieś, nie znalazł, nie ukradł jeden drugiemu, bo też tak było. Kolega koledze: „Nie idziesz?”. – „Nie idę”. – „To daj”. Poszedł i zginął. To jest wojna, żyć albo nie żyć, to nie zabawa. To się strzela i się mocno strzela. Niestety musieliśmy ustąpić miejsca. Zostało wielu kolegów na cmentarzu kalwińskim. Niektórych nie znaleźliśmy, bo nie było możliwości, nie można było podjeść.
Oni puścili „ukraińców” w nocy, pozabierali trupy. Najlepszy dowód Wańkowiczówna przecież u nas była łączniczką, Wańkowicza córka, miała dwadzieścia parę lat. Była już kobietą dorosłą, zginęła, ale ciała nie znaleźliśmy. Nie wiadomo, prawdopodobnie na Woli leży tak jak wszyscy inni. Dowiedzieliśmy się, że cała Wola została spalona, ludzie zabrani i rozstrzelani właśnie w fabryce, gdzie pracowałem i wielu naszych kolegów około sześciu tysięcy ludzi zostało zamordowanych i spalonych. Najgorsza tragedia była na Woli koło fabryki, gdzie robiliśmy. Nas przesunięto dalej.
Poszliśmy na Stare Miasto przez „Gęsiówkę”, przez ulicę Gęsią. Jak się dzisiaj nazywa? Dawane ulice pozmieniano. Środek większego getta był od ulicy Okopowej, od cmentarza, od kirkutu, aż do ulicy Zamenhoffa. [...] Co się stało dalej – trzeba było się rozlokować, rannych pozabierać, poszukać się trochę i zacząć bronić dalej. Ale co? Gruzów i wyłącznie gruzów, bo getto było pod pierwsze, drugie piętro. Kompletnie ani jednego domu nie było między ulicą Leszno a Stawki. Wszystko było zniszczone. Został kościół na Zielnej i dawna szkoła, która obecnie jest na Stawkach po jednej stronie, po drugiej do kościoła Jana Bożego, już do Bonifraterskiej. Na Bonifraterskiej była wytwórnia i została „Zośka”. My zostaliśmy na placu Krasińskich, rozlokowani po sądach najwyższych i w pałacu, w podziemiach nad ulicą Bonifraterską. Jedna kompania stała w budynku, druga kompania w innym budynku, akurat trzecia była jakiś czas nad Bonifraterską, jak jest teraz obecnie sąd. Trzeba wiedzieć, że ulica Bonifraterska w latach trzydziestych została przebita, bo jej nie było. Na placu Krasińskich była pętla tramwajowa i koniec. Była brama w żydowską dzielnicę, dojeżdżało się Nalewkami, jechało się Freta przez Nowe Miasto, aż do Muranowskiej. Wykupiono domy, przebito ulice, powstała ulica Bonifraterska aż do Konwiktorskiej obecnej, jak jest dzisiaj. Przeżyliśmy tragedię na Woli, straszną tragedię. To były te pierwsze walki wręcz, z jednej strony czołg, z drugiej strony samochody pancerne, z tej strony granatniki, my na cmentarzu. Koledzy byli w grobach. Ci, którzy byli w grobach, czyli pieczarach, przeżyli, ci, którzy siedzieli za grobem, z granatnika dostali. Najlepszy dowód – nasz dowódca, dyrektor z jaką ręką wyszedł. Był tylko trzy dni w Powstaniu, tylko trzy dni. Mianował zastępcę „Jeremiego”. „Jeremi” już był z nami do końca. Gehenna niesamowita i szok – musieliśmy odejść, oddać. Stare Miasto to gruzy i pałac Krasińskich. Niemcy napierali, weszli w Leszno czołgami, weszli na plac Bankowy, weszli na plac Teatralny przecięli Warszawę ulicą Wolską, Chłodną, Halą Mirowską, Ogrodem Saskim. Dojścia nie było i zostaliśmy znów odcięci. Z drugiej strony tory kolejowe i „krowy”, tak zwane działa pancerne tłukły jak w kaczy kuper – mówiliśmy. To były „berty” olbrzymie. Budynki to leciały w powietrze, a my co? Obrona pod Arsenałem, obrona od strony placu Krasińskich, park, ogród, brama – inaczej było jak teraz jest, bo przecież tam szła ulica Nalewki od Bielańskiej, to zupełnie inaczej wyglądało. Ilu tam zginęło kolegów!
Dostałem taki chrzest z 12 na 13 sierpnia, że go do końca życia nie zapomnę. To był naprawdę makabryczny chrzest przez całą noc. Chrzest bojowy, nie z kropidła. Jak nas było kilkunastu w getcie rozłożonych z jednym z poruczników, to rano zostało nas siedem osób. O godzinie szóstej, siódmej już zaczął wysyłać o pomoc dowódca. Jedna poszła osoba – cisza, po półgodziny do pałacu Krasińskich druga osoba – cisza, trzecia osoba poszła – cisza. Zostało nas trzech czy czterech, już wszystkie kobiety poszły i zostało dosłownie trzech, byłem czwarty. Dowódca mówi: „»Stach«, nie zgiń, uda ci się przejść do pałacu, zawiadom »Jeremiego«, co tu się dzieje, żeby nam przysłali pomoc, bo my też tu zginiemy, nie utrzymamy [się]”. Jak przeszedłem po trupach, po kolegach, przy murze, mur był niski... Całe szczęście, że z bronią poszedłem, miałem mojego kbk. Czołganie się po murze – a to z pięćset metrów. Raz, dwa, dotarłem: „Gdzie »Jeremi«?” – Znalazł się. Powiedziałem mu wyraźnie: „Giniemy, kilku nie żyje, dowódca został tylko z drugim”. Momentalnie: „Chłopaki do boju”. Zorganizował kilkunastu. „Zostaw broń, oddaj broń, zajmiecie się kolegą, niech odpocznie”. Byłem cały w kurzu. Żaden już potem nie zginął, dotarli, Niemców pogonili, bo przecież Niemcy cały czas nie siedzieli, tylko dojeżdżali i uciekali.
Powiem, jaki był przypadek, to było gdzieś koło 23, może 24 sierpnia. Wyszliśmy wieczorem całą kompanią, może nas poszło dwudziestu paru na getto, od muru getta mieliśmy nasyp, tam się podchodziło. A tam gdzie dzisiaj jest pomnik żydowski, plac był pusty, tam nic nie było i przed wojną nic nie było, budynek stał. Podchodzimy, a tam parę samochodów, sanitarki i Niemcy się kręcą. Pięciu czy sześciu, czy ośmiu widać, motocykl stoi, samochód stoi, pancerniak stoi. Przecież nie będziemy strzelać, z czego? Z peema kolega będzie strzelał? Granat nie dorzuci – to jest co najmniej pięćset metrów. Naraz „łuuu” – sztukasy. Okazało się, że jeden. Podleciał krąży nie nad nami, tylko nad szwabami. Wyobraźcie sobie cud się stał. Nie wiem kto siedział w samolocie. Wyleciał, parę bomb puścił na szwabów i z karabinu maszynowego po nich. Już ich nie ma, zginęli od swoich. Po prostu wziął pilot, że my byliśmy w ubraniach esesmańskich, że mamy zdobyte sanitarki. Bo były zdobyte samochody, jeżeli był samochód i czerwony krzyż się pomalowało, to i tak nic nie dawało. Uważali, że to są Powstańcy i tak ich zaprawił. Radośnie sobie wracamy a tam spod kościoła na Dzielnej snajperzy „puk, puk” i przewieźliśmy trupka. Chłop jak dąb, dwadzieścia parę lat, był bez hełmu, dostał w tył głowy. Przypadki u nich były tak samo. Dla nas to była wielka radość, że nareszcie sami siebie niszczą, ale jednak straciliśmy kolegę starszego, wykształconego już i tak codziennie. Do nas strzelano jak do kaczek z kościoła [...]. Też miałem taki przypadek – zszedłem z posterunku na górze i na swoim karabinku czapka wysunięta, już „puk”, dziura. Mówiłem mu, to był chłopak z Legionowa: „Pamiętaj, nie wysuwaj nosa za drzwi”. Wysunął, nie zdążyłem zejść z drugiego piętra – były dwie kondygnacje – a już krzyczy ktoś: „Trup jest na górze”. Ciekawy był, nie zastanawiał się, nie wierzył, że go może trafić. A tamci karabiny mieli przecież z lunetami na trzy kilometry mógł sobie strzelać i trafił. Przez to ludzie ginęli, chłopcy ginęli. My co? „Filipinką” daleko można było rzucić? „Błyskawicą” daleko można było strzelić – trzydzieści metrów to rozrzut był szalony. Tak się przemęczyliśmy, przemordowaliśmy. Brudni, zawszeni, w gruzach, bo przecież były już budynki poniszczone. W kątach, w piwnicach, na dole spaliśmy bez nowej bielizny. Przyszliśmy w garniturach cywilnych, dostaliśmy wojskowe niemieckie [ubrania] i nic więcej. Trzy pary butów zniszczyłem. W końcu na Czerniakowie nogi poparzyłem – taka była sytuacja. Pogrzeby naszych przyjaciół, trupów. Ale i wesela były, śluby, trudno powiedzieć wesela. Kościoły były. W kościołach było pełno wina. Strzelił, beczkę do góry i winem się mył.
- Uczestniczył pan w ślubie?
Nie uczestniczyłem. Byłem na linii a oni poszli do kościoła garnizonowego, żeby ślub był. Cichutko, to poszły cztery osoby tylko, bo nie mogło iść więcej. Nasz „Jeremi” dowódca, który został dowódcą podczas Powstania ożenił się ze swoją koleżanką. Prawdopodobnie ona więcej [chciała] – jeżeli zginie to mężatką. Taka jest prawda. Młodzież się też kochała i młodzież się szanowała. [...] A jak już Niemcy zaatakowali od Wisły, a bardzo duże były grupy „ukraińców”, „własowców”, a ci byli bezczelni i bezwzględni. Wehrmacht nie tyle, SS owszem, ale „ukraińcy” swoje zrobili. Szczególną „sympatię” mam do nich za to, co robili. Wszystkiego się wypierają, wołyńskiej 27 dywizji też się wypierają. Teraz znów walczą o co innego, trzecie pokolenie już – nie urodzili się nawet w tym czasie, ale to jest inna sprawa. Najbardziej przykra rzecz, może była zakrzyczana, a może była to radość – trzydziesty pierwszy, przechodzimy, przebijamy się do Śródmieścia. Nie mamy broni, bo kobiety, które przychodziły do nas, przynosiły w plecaku po dwieście kulek do karabinów, które [często] nie pasowały. Była różna przecież broń: rosyjska, francuska i niemiecka i krótka broń, „Mauzery”. Zrzutu trochę było, były peemy i były karabiny maszynowe ręczne breny, były granaty niemieckie normalne i nasze „filipinki”. Butelki z benzyną też trzeba było używać. Straszna tragedia, jak nam się wydarzyła 13 sierpnia na ulicy pomiędzy Podwalem a ulicą Długą, gdzie zawsze się spotykamy, gdzie są kamienie, gdzie wpuścili naszych chłopców w błąd. Wysłali czołg nabity, nafaszerowany, dynamitem, sterowany radiem. To nie małe, co na linkach elektrycznych były, tylko radiem sterowane już – taką Niemcy mieli technikę. Ustawili go, puścili go w Podwale od placu Zamkowego i w lewo uliczką krótką. Tam był po prawej stronie szpital, olbrzymi szpital. Naraz wszystko leci – czołg jest zdobyty! Trach i ponad trzysta trupów fruwało, po ścianach leżało, nogi, ręce, głowy.
- Pan to widział osobiście?
Miałem to szczęście, że nie widziałem [...]. Właśnie spałem po dwunastym na 13 [sierpnia], co byłem na linii pod Arsenałem. Ilu zginęło wszystkich naszych rannych! Szpitali było kilka, ale z tego [zginęło] najwięcej, ponad trzysta osób […]. To dla dowództwa tragedia była straszna. Tak samo jak zginęło dowództwo AL-u, bo było takie dowództwo na Czerniakowie. Dowiedzieliśmy się o tym dalej na Nowym Mieście. Wymacali ich, taki mieli wywiad, że wymacali, i rzucili – czy to była bomba z samolotu, trudno powiedzieć. Całe dowództwo wyleciało w powietrze. [...] Co dalej? To dopiero trzynasty, a przecież jeszcze jest taki straszny dzień trzydziesty pierwszy, a w zasadzie trzydziesty. Jedni mówią, że trzydziesty inni, że trzydziesty pierwszy. Według mnie trzydziesty pierwszy był rozkaz przebicia do Śródmieścia. Wszystkie trzy kompanie poszły na ulicę Bielańską. My staliśmy, nasza kompania – nie chcę mówić o pierwszej i drugiej, to były inne dowództwa – trzecia była Bielańska 18, Przy mnie był nasz dowódca „Lot”. Tam dachu nie było, stropu nie było. Była godzina dwunasta czy pierwsza, mieliśmy przeskoczyć. Niemcy nas uprzedzili, bo zaczęli walić z granatników [...]. Ci, którzy nie mieli żadnego zabezpieczenia, z góry dostali. Dostałem po nodze, dowódca dostał po ręku, inni tak samo, jeszcze dwie godziny mordowania i nic. Jedna kompania „Zośki” była bliżej placu Teatralnego, wdarła się na druga stronę i przeszła przez Senatorską do kościoła. Przeszli po dwudziestu czterech godzinach przez Ogród Saski, bo byli w mundurach niemieckich. Znało kilku dobrze niemiecki język, my też znaliśmy, bo przecież chodziliśmy do szkół. Musieliśmy się uczyć niemieckiego tak jak po wojnie w szkołach musieliśmy się uczyć rosyjskiego. A państwo już mogli się uczyć angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego. Tam był przykaz. Oni przeszli. Zawsze chodzimy na mszę, ale z tych, których było dwustu, trzystu, pozostało dziesięciu. Księdza „Pawła” nie mogę zapomnieć, który zawsze tam był, który mówił: „Jak chłopak, który wyjdzie, to szwaba zawsze ustrzeli”. Moja żona mówi: „Jak ksiądz może mówić o strzelaniu?”. Mówię: „Bo on jest żołnierz”. Jednak jednej kompanii się udało przejść, a [my] druga, trzecia w nocy odwrót. Znów – jak odwrót? Dlaczego? Przecież możemy pójść, przejdziemy. Część zginie, ale reszta przejdzie. Gdzie? Pełno szwabów. Cały plac Teatralny pełno szwabów, Teatr Wielki pełno szwabów, pasaż na Wierzbowej pełno szwabów. Ogród Saski trochę drzew i parkan Żelazny był na trzy i pół metra, dookoła ogrodzone było wszystko, palmiarnia była od ulicy Żabiej. Niestety rozkaz to rozkaz. Z powrotem na kwaterę. Na jaką kwaterę, tam już nie było kwatery. Tam była kupa gruzów, tam się na ulicy siedziało. Wieczorem ewakuacja. Zaczynamy od rannych, ale postawili żandarma. „Zostawiać broń, ranni zostawiają broń”. Chłopaki krótko: „A ty, taki nie taki, ja ci zostawię broń!”. On był w randze kapitana, a tu strzelcy, niektóry miał belkę albo jedną belkę, co mu dali. Awansów nie było specjalnych. Dowódcy dostawali awanse, a ten zwykły partyzant... My byliśmy przecież partyzanci, nie byliśmy wojskiem, nie byliśmy uznawani jako wojsko. Byliśmy Powstańcy,
Banditen – taka fama była cały czas, nie tylko tu, ale i w Niemczech, jak szliśmy do niewoli.
Alle sind Banditen. To było obraźliwe dla młodych ludzi. [...] Za co? Ale że oni mordowali, to nie można było mówić. Nie mówię, czy oni mordowali Żydów, Polaków czy Belgów, czy Węgrów, bo z nami byli i Żydzi z „Gęsiówki”, zabraliśmy ich, i Niemców zabraliśmy, byli z nami, i Węgrów zabraliśmy. Przeszli kanałami, poszli do Śródmieścia, poszli dalej z nami, bo cały „Radosław” poszedł. [...]
- Dokąd się państwo ewakuowali?
Kanałami najpierw ranni – jeden na drugim, jeden drugiego podpierał, jeden niósł drugiego i od siódmej...
Już byłem ranny w nogę.
- Był pan w stanie chodzić? Pana niesiono?
Musiałem [iść]. Kto mnie miał nieść, drugi ranny? Jak on był ciężej ranny! Kanał jest śliski, jeden na dwa metry a drugi na osiemdziesiąt centymetrów. [...] Jak już w kanale to cisza, ciemno, mazia, po prostu gówna, i trupy, bo który upadł, to nie było jak [go] podnieść. Nieraz jest ścieków mniej, a raz jest więcej, wszystko tak brudne, że można dostać gangreny od razu z miejsca. Od godziny siódmej wieczorem jak wszedłem i moi koledzy, ci ranni bardziej, doturlaliśmy się. Nie wszyscy broń oddali, ci którzy nie mieli, nie mieli co oddawać, a ci którzy mieli, to powiedzieli, tak jak się pokazywało, nie chcę pokazywać jak. Nic nie pomogło. Na części [broń rozłożyli] w jedną w kieszeń, w drugą kieszeń – bluzy były. Niech by doszedł i powiedział oddaj albo by chciał pomacać, to dostałby od razu hełmem. Mówić można było dużo, czynić trzeba było wszystko. Doszliśmy na Nowy Świat, róg Wareckiej.
Pierwsza w nocy była, ale tak zmordowani tak wycieńczeni po wszystkich walkach, że dosłownie wyciągani byliśmy rękami. Tam stało dwóch.[...]. Złapali i wyszedłem czarny cały. Mnie dobrze się akurat złożyło, bo miałem znajomych gdzie mieszkałem. Kolega, który przy mnie szedł miał matkę na Widok. Mówi do mnie tak: „»Stach«, pójdziesz ze mną, to dostaniemy coś z żarcia, przecież jesteśmy głodni”. Idziemy. Doczłapaliśmy się na Widok. Nie pamiętam, który to był numer. Poszedł na górę razem ze mną na któreś piętro – drugie czy trzecie. Drzwi pozamykane, zamurowane, kłódki wiszą, mówi: „Cholera, ale matka musi być u ciotki na Chmielnej”. Na dół, były [przejścia] poprzebijane, przez ulicę się chodziło, dziury były porobione między budynkami, przemykało się. Poszliśmy do ciotki. Otwierają nam drzwi, a tam chyba z dziesięć osób. Kluchy się gotują. Jak nas zobaczyli to nie, że śmiech, nie płacz, ale wycie: „Skąd przyszliście?”. Nawet się nie obejrzeliśmy jak dziewczyny, panie, nas rozebrały z wszystkiego, bo to śmierdziało. Miałem ubranie cywilne i mundur [pokazuje] dotąd w kale, buty były do niczego. Nas w wannę, ciuchy w balię. Panie nas do wanny i szorowanie szczotką ryżową. Po miesiącu czasu – jak się człowiek mył we gruzach. Nieogolony. Wymyli nas, dali nam świeże koszule, położyli na łóżku, bo tam było z dziesięć osób. Nagotowali kluch od cholery i trochę. Mówię: „Uważajcie, nie za dużo, bo umrzemy”. Jeszcze słonina była fajna. Popiliśmy sobie herbatki, spaliśmy cały dzień – słowo honoru do rana i cały dzień. Oni nas nie budzili, bo wiedzieli, co się dzieje. Cały dzień nam dali spokój. Na wieczór, na kolację nas obudzili. Znów – co robimy? „Kochany, przecież wiesz, tu wszyscy się bawią elegancko, muzyka gra i idziemy na miasto zobaczyć jak się tu szaleje. Tu Fogg śpiewa, tam „peżetki” w fartuszkach latają, pupkami kręcą, kawiarnie czynne, inny świat”. Tu było tylko parę punktów newralgicznych: w kościele na Krakowskim Przedmieściu tam siedzieli Niemcy, na Uniwerku siedzieli Niemcy, poza tym Niemcy byli na Paście. Pasta była zdobyta dwudziestego któregoś sierpnia, wysadzili ich gazem, dymem. Skończyła się żywność prawdopodobnie. Gazem najlepiej, podpalili, podmuchali i niestety wszystko wyszło a tam było dwudziestu Niemców. Pasta, budynek on jest przebudowany dwa razy. Jak pracowałem w „chemii”, to przerabialiśmy pergole na górze – piękna sala, zbudowana jest nowa klatka schodowa, dobudowana jest druga winda, przebudowane są piętra, stropy. To była centrala, która była na całą Europę i Niemcy jej bardzo bronili, dla nich to było bardzo istotne. Oni mieli połączenia z Warszawy z Berlinem, z innymi miastami, z Pragą czy z Wiedniem. To były połączenia bardzo ważne. Bardzo strategiczny punkt dla Niemców.
[...]
Po przespaniu dnia od razu odżyliśmy i na drugi dzień trzeba szukać swoich. Przecież nie będziemy się bawić w zaloty, bo żołnierz zawsze na posterunku musi stać – taka jest prawda tak musi być, więc każdy w swoją stronę. Poszedłem tam gdzie mieszkałem, nie zastałem nikogo, powiedziano mi gdzie jest moja gospodyni. Zaszedłem do niej, znalazłem ją. To była pani Orzechowska, starsza pani, mówi, że Wiesia... [...] bo to była jej siostrzenica, jest na Powiślu, prawdopodobnie na Czerniakowie, gdzieś na Okrąg. Dziewczyna mi się podobała – naprawdę piękne oczy miała, niebieskie oczy, była brunetką, tylko nic nie mówcie żonie, bo bym dostał. Żartuję. Z powrotem do kolegi i mówię: „Bolek, idziemy szukać naszych”. Znaleźliśmy momentalnie naszych, na Boduena była 2. kompania z panią Dunin i z dowódcą 2. kompanii, który nie dostał się na Wolę, a był tutaj. Ona chodziła pomiędzy Śródmieściem a Czerniakowem, wieści różne przynosiła i broń. Po wojnie zajęła się bardzo mocno ekshumacją, jej mąż był bardzo ciężko ranny, zmarł w Skierniewicach w listopadzie 1944 roku. Wydostali się górą, nie chcę bliżej [opowiadać], jak to wyglądało, w każdym bądź razie wyszli z Czerniakowa. Po tym nas skierowano na ulicę Mokotowską naprzeciwko ambasady bułgarskiej i stamtąd po jednej nocy, to już był chyba piąty, czy po dwóch nocach, rozkaz: cały „Radosław” idzie na Czerniaków.
Znaliśmy wszystkie kąty, więc przez Głuchoniemych, przez ogrody na Frascati z tyłu na dół aż do Przemysłowej, na prawo przeszliśmy. Zatrzymaliśmy się jak jest nowy kościółek pobudowany przy trasie – tam była dzielnica domów niemieckich czyli ewangelików. Oni tam mieli swój kościół, tam Niemcy cywile mieszkali. Tam nas zakwaterowano na jedną noc. Po jednej nocy skierowano nas na Okrąg róg Ludnej. Zajęliśmy budynek PKO i po drugiej stronie Ludna, tam poczta [była]. Tam zostaliśmy, w tym miejscu, niemalże do końca.
Tutaj dopiero się zaczęło, bo mieliśmy Niemców w Muzeum Narodowym, na moście Poniatowskiego, na wiadukcie oni tam byli. Tam mieli broń i tłukli. A my mieliśmy Ludną w zasadzie od szpitala wojewódzkiego na Czerniakowskiej, ten kawałek bronić i bronić od gazowni. Do piętnastego wytrzymaliśmy. Piętnastego Niemcy tak strasznie atakowali, że przepuścili „berlingowców”. „Berlingowcy” do nas zjechali, z pepancami, z karabinami maszynowymi na taczankach. Przyjęliśmy ich bardzo, ale część została nad Wisłą. Byliśmy tak przetrzepani, na Czerniakowie, że walki były dosłownie wręcz. Niemcy chyba 17 zabrali pocztę. Musieliśmy odejść tracąc masę chłopaków. Miałem wtedy obsługę brena z kolegami. Lufę dosłownie z jednym magazynem, magazyn [miał] czterdzieści naboi. Trzeba było wyjąc lufę ona była bardzo cienka [...] W każdym bądź razie dziury były porobione między mieszkaniami i tak: z jednej strony Niemcy, z drugiej strony my. Niemcy walą młotem a nasi wiązkę granatów, krzyk, wrzask i znów tłuką [...]. Do Solca była „Zośka” chłopaki giną, tu giną, tu coraz nas mniej. Mieliśmy dwóch lekarzy: doktor Maks i drugi jeszcze. Szpital mieliśmy przy Czerniakowskiej, tam już zaatakowali, tam już nie ma gdzie tych rannych pchać – tragedia. Pocztę musieliśmy opuścić, budynki opuszczać, zostaliśmy w budynku banku PKO. Z kolegą jednym i z dziewczyną z dachu zjechałem. [...] Sztukas jak uderzył ścianę, to ściana poleciała cała na ulicę, a dach drewniany za nią. Mój kolega z dziewczyną poleciał na ulicę Ludną a mnie przekręciło, że wpadłem na podwórze – był taki kocioł na podwórzu. Nie było wyjścia, kurz, dym. Nie miałem gdzie wyjść, tylko na ulicę Ludną. A na Ludnej tłukli jak cholera. Jak wyszedłem stamtąd, Bóg raczy wiedzieć. Wyszedłem na Okrąg, do naszych kolegów, którzy stali, krzyczę: „Dajcie wody, dajcie wody!”. Łeb studziłem. Włosy całe straciłem, skorupa z kurzu, z brudu, ale nic mi się nie stało. Widocznie nie za ciężki byłem, lekki byłem, bo nie było co jeść. Utrzymaliśmy się jeszcze dwa dni. 17 jeszcze był nalot amerykańskich samolotów, przepiękna pogoda. Na dwóch tysiącach metrów [...]. Ale durnie nie wiedzieli dokładnie gdzie i co, bo jak mogli wiedzieć. Zamiast puścić już nad Warszawą – kierunek wiatrów nie wiem czy mieli dokładny, czy nie – to puścili nad nami. To poszło za Wisłę, na Wilanów a my nie dostaliśmy nic z największego zrzutu jaki był dostarczony właśnie po 15 września, tu nad Warszawę. Poszło wszystko do Niemców. Niemcy mieli wyżerkę w Wilanowie, żarli potem. Tam były amerykańskie czekolady, paczki amerykańskie –wszystko było dobre. Kawka była dobra, żarli a my nic. Nam tylko Rosjanie zrzucili na kukuruźnikach kaszę jaglaną z tuszonką w metrowych opakowaniach z dykty, owalne coś, długie i to z dwustu metrów. Kopnął i to zleciało, leciało to się rozsypało. Potem można było tylko zaparzyć i to [nas] podratowało w ostatnich dniach, ale Niemcy tłukli, i tak, i tak.
Zepchnęli nas na Wilanowską 20. Tam zginął nasz zastępca dowódcy kompanii „Zabawa” przypadkowo [...]. On zawsze z nami był, na medal chłop. Poszedł rano o piątej na nasze bunkry. Przeszedł się o piątej rano gdzie chłopaki spali. Podszedł do jednego tamten miał peem – bo zawsze się trzymało pod ręką i [palec] na cynglu. Podszedł do niego i go ruszył a ten pociągnął, trup. Gdyby wziął za lufę, przesunął i go obudził, to by było wszystko w porządku. Też był niewyspany, ale przecież miał cholerne doświadczenie. Patrzcie, w ostatnich dniach ginie chłopak, naprawdę bohater. Ginie przez nadgorliwość, przez swoją głupotę dosłownie. Trudno wziąć chłopaka za rękę, przesunąć, nawet jakby się obudził, to już karabin byłby [z boku]. [...] Znów załamanie w kompanii, zginął nam „Zabawa”. Nie wiem, gdzie pochowali, bo wieczorem był taki atak. Niemcy atakowali, weszli nam [do] piwnicy, weszli na górę, a nasi zostali na parterze, na pierwszym piętrze i gonitwy na Wilanowskiej. Byłem pod szesnastym z brenem i siedziałem w oknie. Mieliśmy Niemców i na dole i na górze. Chłopaki, nasi byli na parterze, na pierwszym piętrze. Teraz tak: ci są w mundurach takich i ci są w mundurach takich samych. Wiadomo do kogo strzelać? Nie wiadomo czy to jest nasz czy to jest szwab. W atakach brali udział Ukraińcy z czaszkami, ubrani tak jak esesmani, bo to byli esesmani Galizien SS. Bardzo uważałem, bo wiedziałem – nie wychylaj się, bo dostaniesz w czapę. Obsługuję, mam obserwować i poza tym ubezpieczać, bo wiadomo było, że tamci muszą się wydostać, bo ich Niemcy wyprą. Tak to by rozstrzelali jak kaczki i chciał traf zobaczyłem szwaba, pociągnąłem „tatat”, a drugi widocznie miał lunetę jak przymierzył i w łapę [dostałem]. Dużo owało? Ręka mi opadła, karabin się obsunął. Kolega podskoczył, zaraz z tyłu wziął, tylko mówię: „Nie pokazuj łba”. Koleżanka wyskoczyła, momentalnie obcięła mi wszystko i zabandażowała, nic więcej, bandażem ścisnęła, żeby krew nie... Całe szczęście, że kula przeszła przez mięsień, przez nerwy, a nie przez kość. Już jestem do niczego, a tam krzyk: „Będzie atak, atakują!”. Naraz buch, taki grad z dział po nas, jak Amerykanie zrzucali bomby po pięćset sztuk naraz. Nie byliście i nie daj Boże żebyście byli w takich dywanach, jak tam były, przeżyłem to. Wszyscy „berlingowcy” nie stali w budynkach, bo mieli działka pepanc i taczanki. Oni stali na zewnątrz nie przyzwyczajeni do walki w mieście, nie nauczeni i to wszystko ginęło. Działa były rozbite. Nadawał na Wilanowskiej 5, siedział […] i nadawał współrzędne. To zamiast puścić za nas, gdzie jest przerwa pomiędzy nami, czyli Czerniakowem a Śródmieściem, tam gdzie były jeszcze szwaby, w Alejach Ujazdowskich byli Niemcy przecież, w alei Szucha byli Niemcy, to oni tłukli po nas, chcieli wytłuc Powstańców i wytłuc tych, których przysłali – przecież nie inaczej. Mam prawo ich oskarżać, że sami swoich komunistów wyniszczyli, bo to był cały wschód. Potem byłem w niewoli z nimi, którzy przeżyli, którzy byli ranni. Niemalże w jednym pokoju mieszkaliśmy.
Rozkaz krótki był: „Nie damy rady, każdy na własną rękę gdzie kto może, z tym kto może, przez Wisłę, liny nie liny, wpław przez Wisłę, kto chce iść do Śródmieścia, jak się przedostanie, niech idzie. Kto chce iść na Wilanów, nich idzie”. Boso, nago, głodny, gdzie pójdzie? To było 19 [września] nasz dowódca „Lot”: „Płyniemy przez Wisłę”. Ilu się zebrało? Sześciu. Poszliśmy nad Wisłę, to było przy rzeźni – przy moście Poniatowskiego do dwustu metrów. Mgła, tylko wyskoki rakiet, przed Wisłą usiedliśmy. […] przeszedłem, rozbieramy się. Każdy się rozebrał do naga, w majtkach, dowód musi mieć i do wody. To już był 19 września. Woda miała temperaturę dwanaście stopni a my trzydzieści sześć. Ilu utonęło, ilu się zaziębiło, ile skurczy było! [...] Jak wszedłem w wodę, bo nie miałem zwyczaju skakać, bo wiem, że zmiana temperatury, od razu skurcz i koniec. Jak wszedłem do pasa, to już wiedziałem, że z wody nie wyjdę – jeszcze taki głupi nie jestem, żebym utonął. Wyszedłem z powrotem, portki wciągnąłem, kurtkę na siebie. Z powrotem przyszedłem na kwaterę pod Wilanowską, pod piątkę. Nikogo nie ma, tylko paru rusków. dwudziestego przesiedziałem, dwudziestego pierwszego dwóch ludzi przyszło, jeden z brodą trzydzieści parę lat i gadaliśmy gdzie, co. Dacie radę? –Byłem, żeby płynąć. Ale jak? „Jestem ranny, jak przepłyniemy? Wy jesteście zdrowi. Widzę, że nie jesteście ranni. Chłopy, postarajcie się o bal z pięć metrów, może sześć, z budynków”. Przynieśli. Dwudziestego pierwszego z balem poszliśmy nad Wisłę. Trafiliśmy za „Bajkę”, bo „Bajka” była wyrzucona bokiem. Rozebraliśmy się, tylko kenkartę na szyję w portfel, tylko koszula i figi, a to wszystko zostało. Na Saskiej Kępie zawsze się kogoś znajdzie. On jeden poszedł na przedzie najsilniejszy, drugi z tyłu, a mnie dali w środek. Miałem tylko rękę prawą zdrową. Musiałem trzymać bal. Nie wiem jak oni. Trafiliśmy na sam nurt, bo z tamtej strony akurat dziesięć czy dwadzieścia metrów był nurt, było bardzo głęboko, bo szybka woda szła. Dosłownie nas po pięciu minutach – rzuciliśmy się za „Bajką” – zepchnęła woda w masę drewnianych desek. Patrzę, trzeciego nie ma z tyłu. On mówi: „Dawaj, dawaj!”. Pierwszy ciągnie. Mówię: „Ominąć”. – „Nie da rady, pchaj się na »Bajkę«”. On dechę na „Bajkę”. Wyszedł. Ona była przechylona. z tym że pułap górny był, Niemcy walili na niego. W każdym bądź razie on wciągnął mnie na „Bajkę” [...] Na „Bajce” było kilkunastu „berlingowców”. Wkręciłem się jak kret na sam dół, bo już „ukraińcy” przyjechali samochodami pancernymi i granaty i z cekaemów po „Bajce”. Postrzelali, kogo zabili, to zabili. Wszystko to, co nad Wisłą pozabierali, z reflektorami [szli]. Już nie znalazłem swojego ani niemieckiego ubrania, ani polskiego. Tylko dzięki „berlingowcowi”, starszemu człowiekowi, [przeżyłem]. Dostałem się nago, on mówi: „Chodź do mnie!”. Zdjął płaszcz, założył mi i mówi: „Obaj się owiniemy”. Jeszcze pas podłożył, ścisnął i mówi: „Grzej się”. Byłem cały strzęsiony z zimna, mówi: „Tylko żebyś przypadkiem nie umarł”. Ale chłopak ciepły, bo był przy mięsie, był w ubraniu, czyli ciepło od niego szło, butów nie miałem, żadnych skarpet, byłem boso. [...] Tylko dzięki niemu przeżyłem noc.
Rano obudziłem się i od razu na statek. On mówi: „Jeszcze poczekam” Wyszła mgła, tam dwóch czy trzech „berlingowców” siedzi, mają łódź podziurawioną, puszkami wyciągają [wodę]. Mówię: „Co wy robicie? Chlebem zatkajcie razowym dziury, tak jak się dawniej samochody zatykało, zatkajcie i dopłyniecie”. Wypłynąłem na brzeg. Znalazłem spodnie esesmańskie, koc, czapkę narciarkę, to wszystko i na Solec. To jeszcze trzysta metrów a tam leżą trupy, „berlingowcy”, działka porozbijane, domy poniszczone, to parterowe domy wszystko były. Do piwnicy wszedłem – leży trup, buty ma amerykańskie, ja tu boso. Jedną ręką zdjąłem. Dlaczego? Bo mi ojciec opowiadał, w 1920 jak podarł buty, jak szli piechotą aż za Wilejkę, to z powrotem, żeby przyjść, to musiał zdjąć buty z trupa i przyszedł [...]. Dobre, tylko nie mogę zawiązać. Za półgodziny dziewczynka się kręci, przyszła: „Jesteś?”. – „Jestem”. – „Słuchaj, tylko siedź, nigdzie się nie ruszaj”. – „Dziewczyno, chociaż zawiąż mi buty, bo mi spadną z nóg”. – „Będzie zawieszenie broni, księża załatwili zawieszenie broni od godziny dziesiątej”. Mówię: „Przecież my jesteśmy głodni, masz coś do zjedzenia?”. – „Nie martw się przyjdę”. Dziewczyna znalazła mnie, przyniosła coś, kawałek chleba czy suchara, buty mi zawiązała. Kocem nakryty, czapką – cywil.
Dziesiąta godzina przychodzi.
Alle raus! Alle Kranken raus! Wszyscy chorzy wyjść. Wygnali nas rannych. [...] Wyszedł pułkownik z Wehrmachtu i mówi: „Z dniem dzisiejszym jesteście jeńcami wojennymi na podstawie konwencji genewskiej, partyzantka się skończyła”. Jeden się odezwał po niemiecku: „Co to ma znaczyć?”. – „Idziecie do niewoli, chorzy do szpitali, zdrowi do obozów, do pracy wszyscy wyjadą poza linię frontu, to jest do Niemiec. Daję wam oficerskie słowo honoru wojsk Wehrmachtu, że w niewoli niemieckiej wam się nic złego nie przydarzy”. Poszedł. Nas zostawili.
Komm – czaszki trupie –
uchadzi i dalej, co kto ma z dziewczyn. Przecież dziewczyny nosiły kolczyki, jak to dziewczyny, łańcuszek, a to bozie, a to krzyżyk, niektóre miały obrączki, niektóre miały pierścionki, bo jak wychodzi to zawsze ze sobą wszystko bierze. Poobczyszczali, kopniaka i dalej do Ogrodu Ujazdowskiego. Tam cynk w Ogrodzie Ujazdowskim – wszystkie dokumenty akowskie niszczymy. Mieliśmy małe karteczki tylko, każdy podarł. Tam do ubikacji wrzucili. Raus! Pędzili nas w Aleje Szucha, zatrzymali nas w budynku, gdzie była policja. Wpędzi nas na podwórze. Nas tam było może pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu i za parę minut „berlingowców” przywieźli samochodem znad Wisły. Okazuje się, że byli i znad Wisły i z między mostów, bo tam też wylądowali i byli jeszcze z Bielan, z Marymontu. Po kilkunastu minutach „berlingowcom” po bochenku chleba [dali], na samochody,
raus i wyjechali. Nas jeszcze trzymają, będzie kraksa. Naraz Alle raus! na ulicę i do cywili.
Nikogo nie zatrzymali. Jeden drugiego rannego trzymał na plecach, szedł z nami nasz dowódca „Jeremi”, jego żona, wszystko ranne. Nas puścili w Szucha, doszliśmy do Rakowieckiej. Na Rakowieckiej jedna z dziewczyn zobaczyła, że miałem już czarną rękę, bo to już było po postrzale, zawinęła mi rękę. Nie miała rywanolu, nie miała nic, tylko bandaż mi założyła. Pędzą nas przez pola Agrykola – Pole Mokotowskie, tam się dawniej krowy pasły i były mleczarnie. Mleko Agrykola przed wojną to było najlepsze. Nas koło „Lotnika” gdzie teraz stoi popędzili. Po drodze były działki, nie działki tylko gospodarstwa. Tam była cebula, marchewka. Lecieli tam, to niejeden szwab strzelił. Miałem spodnie esesmańskie co nad Wisłą znalazłem. Jak wyszedłem to założyłem. Jakiego kopa dostałem od szwaba tam na polach Agrykola to myślałem, że mi kuper pęknie. [pomyślałem] „Jak cię kiedy dorwę albo twojego kumpla to, to samo zrobię”. Przeszliśmy, idziemy. Nie wiadomo gdzie nas pędzą. Wszyscy mówią do Pruszkowa. Szliśmy na plac Narutowicza, a tam stoi z blachą i tylko:
Komm, komm. [...] Przeszedł, a nas, takich jak ja, wyciągnął dwudziestu sześciu lub dziewięciu i kilka dziewczyn może osiem, może dziewięć. Zabrali nas do akademika, a tam masa szła i szła. W akademiku byliśmy chyba trzy czy cztery dni. Gdańszczanin był opiekunem, Niemiec mówi: „Ludzie jedzta, bo tu dają, a w Niemczech nie wiadomo, czy będzie”. Karmił nas, jeszcze przynosił papierosy w gilzy nabijane „Który pali, niech sobie weźmie”. Opiekował się nami przez dwa czy trzy dni. Rany śmierdziały, to wszystko ropiało. Interwencja tylko u jednego szwaba, u nikogo więcej, mówi: „Jeszcze trochę poczekajcie, jeszcze trochę”. Oni nie mieli decyzji, gdzie i co, i jak wysłać. Jeszcze nie mieli poorganizowane. W końcu wszyscy zbiórka i wszystkich rannych, nie rannych... [...] Doszliśmy przez Dworzec Zachodni, czyli przez ulicę Bema doszliśmy do Wolskiej. Teraz idziemy na Pruszków na lewo, a oni mówią:
Alle rechts, czyli do Warszawy. Czapa, będzie czapa, czyli krótko w czapę dostaniemy. Po trzydziestu metrach zaraz w lewo jest ulica Sokołowska, przed kościołem,
Alle links. Jak weszliśmy w Sokołowską – to do kościoła nas pchają. Zaraz na prawo, na bramę od tyłu i pod ziemię do kościoła. Noc, jako tako [przespaliśmy]. Tam [mi] dziewczynka sweter dała, nie zapomnę jej w życiu tego, robiony na drutach. Na drugi dzień [u] każdego rewizja, siedział esesman w budynku, w plebani i wszystkie dokumenty co kto miał... Jak przyszedł, dokumenty, portfel wyjął, miałem portfelik z koziej skórki to od razu do szuflady, nie patrzył nic, co tam jest. Tam było jedno zdjęcie chyba matki i kenkarta. Kenkartę zostawił.
Krank, krank – do szpitala. Całe szczęście, że na ulicy Sokołowskiej po drugiej stronie był szpital niemiecki z polskimi lekarzami zabranymi z ulicy Działdowskiej. Dopiero w szpitalu nas, tych których mogli uratowali. Lekarz jak mi otworzył ranę, jak zerwał to, prysnęła ropa na twarz. To najpierw wsadził głowę w spirytus, musiał się wytrzeć a później szprycę wygarnął, dotąd czyścił aż ropa zeszła, zawinął, jeszcze dał bochenek chleba i mówi: „Do kościoła będziesz zdrowy”. Na drugi dzień rano o piątej nas budzą.
Alle Mann – wszyscy mężczyźni na samochód. Dwudziestu paru nas było, wsiadamy, a dziewczyny jeszcze zostaną. Zawieźli nas do Szymanowa, do majątku tam gdzie jest kościółek, [stamtąd] pochodził co był w Japonii, co zginął w obozie koncentracyjnym. [Święty Maksymilian Maria Kolbe] [...] Dali nas do majątku, do baraku po ruskich. Ruskich wywieźli. Nie chcę mówić, bo to może jest obrzydliwe, ale tam mieliśmy spać. Weszliśmy do baraku tam była słoma i sienniki to one tak chodziły [pokazuje] nie było do położenia się same wszy. Parę ławek wynieśliśmy na piasek, zewnątrz. Patrzymy, a po ławkach idą, z piasku wychodzą, wielkie! Ani na piasku spać, ani na ławce spać. Wyparzyć, tylko skąd wziąć gorącej wody, żeby to wyparzyć, szczotkować. Chłopaki zakręcili się. Jeden dał mi płaszcz „berlingowski”, nie wiem, skąd on zdobył, bo nie byłem w ogóle ubrany. Czyściliśmy ławki, żeby przespać dosłownie jedną czy dwie noce. Po jednej czy dwóch nocach
Alle raus i nas pędzą do Skierniewic. [...] Tam jest obóz, jest budka i lazaret. Tam jest kontrola chory, zdrowy. [...] Po południu mówią, że przyszedł pan doktor z lazaretu i będzie selekcja i do każdego:
Krank? Wo? – Hier, hier. – Links. [Następny].
Krank? – Hier. [Puka się w głowę:]
Rechts. Tam były piwnice, jak to na wsi robili na ziemniaki, na zimę, dosłownie zrobione ze szczap, słomą przykryte, ziemią i tam trzeba było spać. Na szczęście nas to nie spotkało, bo zaraz wieczorem lewych, czyli chorych za frak i na stację kolejową. Nas wszystkich do wagonów, patrzymy, a to wagony towarowe, ale z czerwonym krzyżem, ze czterdzieści wagonów i po trzynastu do wagonu – łóżka, koce, piece. A tu nie ma żadnego dokumentu, jak pryskać, jak uciekać, nie masz dokumentu, to cię zatłuką, jak nie Niemcy, to Ukraińcy, przecież ich pełno jak psów było wszędzie. Jak chłopaki weszli do wagonów, ciężko chorzy nawet, to jak się walnęli w koce, to się obudzili dopiero w Berlinie, jak było bombardowanie. Szwab nas zamknął i uciekł do bunkra. Na stacjach, torach kolejowych były bunkry na jednego człowieka. Jak było bombardowanie, to on otwierał, chował się, zamykał, nic mu nie było, chyba że wywaliło to. Tak było godzinę bombardowania.
Po godzinie pociąg ruszył, piąta rano, jesteśmy na stacji Altengrabow. W Altengrabowie ze stacji nas pchają do koszar i a tam jest
Lager für Kriegsgefangenen, czyli jeńców wojennych. Tam: Jugosłowianie, Anglicy, Francuzi, Rosjanie i 1939 rok Polacy. Znów do lazaretu, znów selekcja. Dostałem się [do] gorszych czy lepszych w każdym bądź razie pierwszą noc to mnie władowali do ruskich, dlatego że miałem płaszcz „berlingowski”, a na guzikach była wrona, to nie był orzeł, tylko wrona. Oni myśleli, że jestem ruski. Druty nie druty, rano piąta – [?]. Dwa tygodnie tam, trzy prycze, jedzenia nie ma. Z Polakami zaczęli chodzić niektórzy po ziemniaki, poprzynosili trochę, ale po dwóch tygodniach mówią, że kto chce pojechać do pracy, ale to muszą fachowcy: stolarze, kowale, ślusarze, kanalizatorzy. Grunt, że jest robota nie będziemy siedzieć ze starymi prykami. Ilu? Pięćdziesięciu. Chłopaki momentalnie kto miał worek i już szereg i już na stację. Dojeżdżamy do Magdeburga do baraczku, do portu rzecznego. Jedna sztuba wielka, hala wielka, łóżka piętrowe, na pięćdziesięciu wystarczyło, ubikacja, rynna do zmywania. Boże Narodzenie nie daj Boże parę paczek przyszło indywidualnych na nazwiska ze Szwecji. Wigilii nie da się zapomnieć, człowiek chory, suchy, głodny jak pies, bez wiadomości co jest z rodziną. Nie wiedziałem, że ojca zabrali Ukraińcy wywieźli pod Lubekę, że babki brata z domu zabrali tak samo z tego samego domu i wywieźli gdzieś tam w... Gdzie jest moja narzeczona, którą zostawiłem, czy ona żyje, co z młodszym bratem, co z siostrami. Jedną rzecz tylko dobrze zrobiłem, że będąc właśnie w Szymanowie – tam działało RGO, to było przy parafiach. Ksiądz powiedział: „Karteczki my dostarczymy”. Napisałem małą karteczką do siebie do Klaudyna – jestem jeńcem wojennym w obozie tu i tu. Podałem gdzie jest obóz przy kościele – Jurek i nazwisko podałem Sitarska z domu Rybczyńska. Za dwa dni kartkę matka dostała, bo zrobiłem to pierwszego dnia, może drugiego. Matka na drugi dzień wzięła najmłodszego brata, który miał siedem lat, żeby pójść piechotą czterdzieści kilometrów z Klaudyna na Ożarów przez Ożarów przez Błonie do Szymanowa. [...] Jak doszła po trzech, czy czterech dniach, to nas już nie było. Wróciła do domu. To co przeszliśmy w styczniu, jak był Magdeburg bombardowany! To był nalot nieduży tylko sześć albo siedem nawałnic, czyli tak zwanych rzutów samolotów po pięćset sztuk. To było niesamowite. Takie naloty rzadko kto przeżywał. Ponad dwieście tysięcy magdeburczyków spłonęło na ulicy, nie zdążyli dojść do bunkrów, bo nie było
Voralarmu, tylko był od razu alarm. Poszły bomby, poszły luftminy, na końcu poleli fosforem i Magdeburg został w try miga cały, tak jak Warszawa, spalony. Czterdzieści minut na to wystarczyło. Dopiero na drugi dzień ożyliśmy. Bo magazyny w naszym porcie się otworzyły, bo zostały zbombardowane. Kasze, mąki, owoce suszone, likiery, pieczywo – raj. Ratujmy to wszystko, mąka była, a obok nas magazyny były z cukrem żółtym. Nie wiedzieliśmy [o tym]. Dopiero po bombardowaniu to się rozeszło. Nasz barak się rozszedł, a my daliśmy nura do piwnicy, bo to ósma była wieczorem. Dopiero jak się dobrali do cukru, dopiero był bimber! To byli ludzie starsi, wiedzieli, co robić. Z nami byli nie tylko Powstańcy, byli „berlingowcy” ze wschodu, a wschód to gorzałę umiał robić. Po bombardowaniu nam się zrobiło dobrze. Zaraz przez Czerwony Krzyż się znalazły amerykańskie spodnie, znalazły się buty jak się należy, bo w drewniakach chodziliśmy, bielizna amerykańska, paczki. Po jednej paczce [dostaliśmy]. W paczce, kawa czekolada. [...] Wszystkich jeńców wojennych z Magdeburga: Alle raus – na wschód czy na zachód –
und links, und rechts. Jak
west to Feldkirch, nas na Ribesgarbes. Nas czterdziestu pięciu zostało, pięciu to już się tam załatwiło albo uciekli. Chłopaki robili straszne hopsztosy. Szwaby mieli kłopoty, bo musieliśmy doprowadzić do tego, że Niemców rozbrajaliśmy, tych co nas pilnowali na robotach. Przyszło dwóch Niemców stukać chłopaków młodych, że źle kładzie na wagon albo coś. To go złapał za karabin i po niemiecku mu powiedział: […]. Koniec. Polecieli na skargi, a my do majora: „Gdzie jest prawda? Jeżeli jestem jeńcem wojennym, to do mnie broni nie wolno wyciągać, strzelać i straszyć, nie tylko strzelać”. – „A gdzie to było? Wszystkich banszuców zabrał i nam dołożył po jednej trzeciej chleba za to, bo ciężko pracowaliśmy. Na torach kolejowych nas tylko pięciu było w warsztacie, a reszta czterdziestu pracowała po dwanaście godzin. Tory były zniszczone w dzień a w nocy trzeba było zreperować. Weszli za trzy dni Amerykanie, to było 13 kwietnia i od razu Polacy na czołgach. Od razu wszystkich uzbroili i musieliśmy wyłapywać Niemców po lasach. Wyłapywaliśmy do 15 maja. Prowadziliśmy własną kuchnię, zajęliśmy się wszystkimi cywilami a ruskie rozrabiali, niszczyli. Kazali nam ich niszczyć, powiedzieliśmy: „My się do ruskich nie wtrącamy, wy Amerykanie sobie załatwiajcie ruskich. 15 w Zosi imieniny mieliśmy, bo dziewczyny [były], samochody przyszły, Francuzi, Anglicy. Kto z Anglikami na ten samochód, kto z Francuzami na ten, kto w Polakami na ten, Serbowie na ten. Mówię: „A ruchy?”. – „Oni jeszcze niech zostaną”. Oni wiedzieli, że parę kilometrów przejdą. Wieźli nas znów do Magdeburga.
Magdeburg był zniszczony, to na przedmieścia do bloków. Tam mogliśmy się ubrać w bieliznę czystą bo wyrzucili Niemców w ciągu jednego dnia. Ubraliśmy się na nowo i do Siny pod Hanower, pod Hildesheim. Podział potem, najpierw w cywilnym obozie, podzielili nas wojskowych na wojskowych, cywili na cywili. My byliśmy wojskowi, a że się zostało, że się jeździło pod amerykańską okupacją... Potem nas przejęli i było dobrze, było sto sześćdziesiąt marek okupacyjnych na miesiąc. Potem przejęli Anglicy i jak Anglicy przejęli zrobił się głód. Dosłownie towarzystwo, chłopaki, zaczęli uciekać między innymi ja ze swoim szwagrem. Daliśmy dyla do Mannheimu. Tam były wolne magazyny, tam motory podostawaliśmy, jeździliśmy, tam nam dali mundury, tam wolno było Poland nosić. [Mieliśmy] darmowe przejazdy po całych Niemczech, zwiedziłem Niemcy. Czekaliśmy na transport. Mnie Rosjanie zamknęli na granicy.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Jak mnie puścili ruskie, uciekłem im. Byłem na granicy, trzymali [mnie] dwa tygodnie, byłem w Dreźnie... w Lipsku i stamtąd prysnąłem, jechałem pociągiem – jeszcze chłopca zabrałem szesnastoletniego – z autochtonami z Opola. [...] Wszystko wracało do Polski. Pojechałem pociągiem owszem, ale tylko dojechałem do Plauen. W Plauen przeskoczyłem z chłopcem przez granicę na amerykańską stronę, żeby wrócić do siebie do swoich. Dwie granice przeszedłem, tu mnie zamknęli, ale miałem pieniądze i miałem trochę mundurów. Zawsze się portki, buty zapasowe nosiło i koszule. Potem transport nie mógł przyjść. [...] Dopiero w sierpniu nam dali z Mannheimu pociąg. Część tylko się dostała, który się dorwał. [...]
- Czyli w sierpniu znalazł się pan w Warszawie?
[...] Dostałem dowód z fotografią i sto złotych, żeby pojeździć przez miesiąc po Polsce, sierpień 1946 rok. Wiedziałem, co się w Warszawie dzieje. Przywiozłem tylko mundury po wojsku [...].
Warszawa, 15 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk