Emilia Śliwińska
Nazywam się Emilia Śliwińska, urodziłam się w Warszawie, 7 marca 1927 roku, na Piwnej pod 13, obok kościoła świętego Marcina. W 1930 roku umarł mój ojciec i matka została z trójką dzieci, ja byłam najmłodsza. Dzięki pomocy rodziny, która mamie pomagała, bo trudno było sobie inaczej wyobrazić, jakoś tam żyliśmy nienajgorzej, jakoś głodno, ani boso nie chodziliśmy.
- W 1939 roku miała pani 12 lat. Co pani wtedy robiła?
Skończyłam piątą klasę i zdałam do szóstej. Chodziłam wtedy do szkoły powszechnej na [ulicy] Starej do zakonnic, a poprzednio, po śmierci ojca, chodziłam do przedszkola na Freta 10, [które] też prowadziły zakonnice, przy kościele świętego Jacka.
- Jak mama was utrzymywała?
Mama pracowała. Mama należała do jakiegoś związku przed wojną, nie wiem czy dobrze powiem, ZPOK, to był Związek Pracujących Kobiet. Mama nigdy nie chciała korzystać z opieki, wolała iść do pracy. Jak wyszła za mąż w 1912 roku miała 16 lat. Ja byłam bardzo późno urodzona, byłam ostatnim dzieckiem. Mama nauczyła się zawodu kucharki i w tym zawodzie otrzymywała różną pracę, różne były koleje. Rok 1930 to był kryzys ogólnoświatowy i nie było pracy, tak że nie było łatwo tu żyć, ale jakoś mama sobie radziła, przy pomocy rodziny.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Bardzo przykro, bo mama przed samą wojną dostała świetną pracę, miała prowadzić pensjonat przy fabryce PZIŻ na Grochowie, to była fabryka inżynieryjna. To było koło Serocka i tam mama by miała samodzielną pracę, która [jej] odpowiadała. Dzień przed wojną, 31 sierpnia, ewakuowali nas, wywieźli nas do Warszawy, bo już spodziewano się wybuchu wojny. Wróciliśmy do Warszawy nocą i 1 września przeżyłam już pierwsze bombardowanie. Jeszcze mieliśmy kłopot, bo mój brat wszedł na drzewo, niefortunnie spadł i nogę sobie przeciął w udzie. Mama musiała z nim chodzić jeszcze na zabiegi, bo miał zszywaną tę nogę. Mój najstarszy brat miał już wtedy 17 lat, a ten drugi był od niego o 2 lata młodszy. Mama chodziła z tym młodszym, a ten starszy gdzieś zawsze chodził, tam gdzie nie potrzeba. I on pierwszy się zgłosił na wojnę, poszedł na wojnę z kolegą. I oczywiście, że mu podziękowali, bo miał 17 lat. On był rzeczywiście bardzo wysoki i był dobrze zbudowany, ale mu powiedzieli, że jeszcze dzieci nie biorą i całe szczęście. Nas bombardowano na początku, bo był Zamek obok nas, na placu Zamkowym, kilka metrów od mojego domu. Bomba uderzyła w nasze mieszkanie 13 września. Na Starówce, to właściwie jak sobie przypominam, oczywiście biorąc pod uwagę Podwale, plac Zamkowy, Wisłę i pod krzyżem, za Nowym Miastem, to uderzyli tylko w nasze mieszkanie. Po obrzeżu były zniszczone, to znaczy Senatorska, Krakowskie Przedmieście. Na Podwalu na rogu była piękna cukiernia, ona została zniszczona, Zamek też, ale bomba uderzyła akurat w moje mieszkanie. Mama u góry tam jeszcze gotowała nam jedzenie i właśnie przygotowała smaczny posiłek, makaron z czymś tam, wtedy nadleciały samoloty i było bombardowanie. Ja musiałam mojego brata, który miał chorą nogę, prowadzić do schronu. Mama nam kazała zejść. My zdążyliśmy do schronu, a mama tylko na schody zdążyła i wtedy bomba uderzyła w nasze mieszkanie. Właściwie nic się nie stało, tylko to uderzenie rozpruło komin i wszyscy byli czarni od sadzy, jak murzyni. Tylko jedna pani tam zginęła na pierwszym piętrze w naszym domu. Z psami jakoś nie wyszła. Całe szczęście, że przegonili mojego brata o dzień później, bo gdyby nie to, to on zawsze w domu siedział, nie chodził do schronu, bo on uważał, że jemu się nic nie stanie. Był dzielnym chłopakiem niewątpliwie, bo przypominam sobie takie zdarzenie jak pewien staruszek został poszkodowany, a był taki moment, że na Piwnej stało wojsko. Nie wiem czy ich wyczuli, czy jacyś donieśli, że był ostrzał Piwnej. Natłukli tam pełno ludzi i koni. Wtedy zniszczyli bardzo Piwną, wszystkie szyby wyleciały, dachy pozrywali. Jakiś staruszek, którego trudno było sprowadzać, bo to był bardzo stary człowiek, pozostał w mieszkaniu i został ranny. Akurat tak się składało, że jego mieszkanie było w amfiladzie i środkowy pokój zawalił się. Jego nie można było stamtąd [wyciągnąć]. Córka jego przybiegła, błagała ludzi, nikt nie poszedł. Poszedł mój brat z Jurkiem, który później zginął w Powstaniu. Po belce jakoś weszli, znieśli tego staruszka i zaprowadzili na punkt sanitarny, na Rynku Starego Miasta, na tej części gdzie był Fukier. Tam była apteka Skowrońskiego i właśnie tam tego dziadka opatrzyli. Dzięki nim przeżył.
- Pani wtedy była za młoda, żeby brać udział w konspiracji, ale bracia…
Nie, absolutnie. Moi bracia zostali wywiezieni. Mój brat miał jakieś kłopoty z Niemcami, on pracował gdzieś i przeszedł przez front jak Niemcy rzucili się na Rosję. Przeszedł i w ogóle nie było go, był w Rosji w tym czasie. A ludzie, którzy wracali z Rosji opowiadali co oni tam robili. Nie wiem dlaczego, ale nawet rodzonej matce nic nie powiedział. Powiedział „Lepiej niech mama nie wie co było”. Jak znalazł się w Rosji, to powiedział, że on jest z Zarąb Kościelnych, bo tam mieliśmy rodzinę, wujka. A ponieważ te Zaręby to były już za Bugiem w kierunku wschodnim, to jego potraktowali jako poddanego ruskich i tam go wcielili do wojska rosyjskiego. On już przyszedł do Warszawy z Armią Radziecką, nie z polską tylko z radziecką. Jak on się z tego wydostał, to ja nie wiem. Jak nas zajęli Amerykanie w Niemczech, to nas trzymano od końca wojny do lutego 1946 roku. Trzymano nas w Hameln, województwo hanowerskie, nie wiadomo po co, prawie rok zostaliśmy. Jak wróciłyśmy do Warszawy z mamą, to za kilka dni już mój brat się żenił. Moi bracia na szczęście nie byli w Warszawie w ogóle w tym czasie, tego młodszego wywieźli, drugi uciekł do Rosji i tylko ja jedna byłam. A ja uczyłam się. Najpierw skończyłam szkołę powszechną.
- Czy chodziła pani na jakieś tajne kursy w czasie okupacji?
Nie. Ja chodziłam do normalnej szkoły, bo były normalne szkoły. Na przykład była szkoła niby gospodarcza na Bagateli pod 10. Tam chodziłam 2 lata, a potem się przeniosłam do szkoły, która była na Moniuszki 8, to była szkoła dla drogistów. Ona była jako zawodowa, ale to właściwie był kurs gimnazjalny. Ja tę szkołę zresztą dokończyłam po powrocie, bo szkoła została powołana do dalszego działania i skończyłam [ją] w 1948 roku. Maturę zrobiłam w tej szkole. Tak, że ja się po prostu uczyłam. Jeszcze chcę powiedzieć, że moja ciocia była drogistą i mnie się podobał ten zawód. Ciocia pracowała w wielkiej hurtowni aptecznej i ja nawet chciałam pracować w tej hurtowni, ale ciocia mi odradziła, powiedziała, że tam niewiele się nauczę, bo chodząc do tej szkoły musiałam mieć praktykę, inaczej bym dyplomu drogisty nie dostała. Dlatego ciocia jednak kazała mi iść do składu aptecznego. Pracowałam przez dwa lata, do Powstania właśnie, w składzie aptecznym róg Złotej, Twardej i Żelaznej, bo tam się schodzi kilka ulic. Tam pracowałam jako uczennica i chodziłam do szkoły.
- Jak pani zapamiętała godzinę „W”? Gdzie pani wtedy była?
Już byłam po Pawiaku, bo mnie wykupiono z Pawiaka, wujek mnie wykupił, ojciec chłopca, który zginął.
- Czy mogłaby pani krótko o tym opowiedzieć?
Zostałam aresztowana 20 kwietnia 1944 roku, w urodziny Hitlera akurat, taka pamiętna data. Dwa samochody nas transportowały i dwunastu gestapowców do dwojga dzieci, bo ja miałam 17, a tamten 19 lat. Zawieźli nas na Szucha. Tam od razu on został przesłuchany, a mnie od razu do tramwaju. Byłam 5 dni na Szucha, mnie w ogóle nie przesłuchiwano, ani razu. A on był trzy razy przesłuchiwany. Właśnie wtedy, jak ten Ukrainiec mnie tam zaprowadził, to mi powiedział, że on był aresztowany z grupą chłopców, którzy byli już raz aresztowani w 1943 roku i wtedy ich puścili. Jak zabili Kutscherę, to z powrotem wracali do tych podejrzanych i któryś z chłopców wydał go po prostu, gdzie on się znajduje. Potem już byłam przewieziona na Pawiak i cały czas już nie byłam przesłuchiwana, aż do końca pobytu, to było gdzieś w końcu czerwca. Nie wiem po co oni mnie tam jeszcze przesłuchali, bo to co ja powiedziałam, to oni nic nie mieli do mnie żadnych pretensji, w ogóle się o nic nie wypytywali, bo oni już byli przekupieni po prostu. Im nie zależało, żebym ja tam Bóg wie co opowiadała. A ja już wiedziałam od Witka, bo ten chłopiec się Witek nazywał, że on nie wydał tych chłopców, z którymi wtedy byliśmy na tym wyroku. Bo gdyby ktoś z tamtych się dostał, to być może, że ja bym wtedy mogła zginąć, bo oni mnie znali.
- Mówi pani o wyroku na konfidenta?
Tak. To było na Mokotowskiej, to był ten dom wysoki, co nauka języków obcych była po wojnie, tam na zapleczu tego domu. Ta ulica schodziła się wtedy z ulicą 6 Sierpnia, a teraz chyba nazywa się Aleja Wyzwolenia. Mokotów był dzielnicą niemiecką i ta część już pod Mokotów podchodziła. Tam był budynek i stał żołnierz niemiecki z karabinem, budka była i nie mogliśmy wszyscy wejść naraz, wchodziliśmy pojedynczo.
- A co się stało, że pani miała wskazać drzwi tego konfidenta?
Nie, nie chodziło o wskazanie, tylko o to, żeby był kobiecy głos, żeby oni mi otworzyli drzwi, Tam akurat zabawa była, tańce były i muzyka grała, mieli też światło. U nas włączano światło, wyłączano, karbidówkami się posługiwaliśmy prawie całą okupację. Moje zadanie było takie: zabrać wszystkie dowody tych chłopców, którzy tam uczestniczyli i ich wprowadzić, żeby otworzyli te drzwi. Jak oni otworzyli drzwi, to ja się wtedy wycofałam, oczywiście bardzo wolno, bez pośpiechu, żeby nie zwrócić uwagi tego Niemca co na dole stał, a oni weszli. Tylko pamiętam jak od razu ręce do góry i weszli ci chłopcy, mieli broń podpiętą pod kurtki. Potem już tylko relację Witka miałam, że towarzystwo całe było. On zresztą przeżywał, to nie było łatwe, to nie były łatwe chwile w życiu tych młodych ludzi. To były dzieci jeszcze. On przeżywał tą sprawę, bo tam była matka tego konfidenta i ona klękała przed nimi i błagała o życie syna, ale oni nie mogli, oni mieli wyrok. On wydawał kolegów, prawdopodobnie należał do jakiejś organizacji naszej i oni nie byli od tego, żeby jego rozgrzeszać, tak że ten wyrok musiał być wykonany.
- W każdym razie, ten Witek nie przeżył?
Nie przeżył. Został rozstrzelany na Pawiaku. Ja go widziałam na Pawiaku, bo on był taki obrotny chłopak i na przykład gdzieś się dostał, nie wiem, czy do kuchni, czy gdzieś, bo przychodził po kartofle do nas. Jak w maju wywieźli pół Pawiaka do obozów koncentracyjnych, to ja się wtedy zapisałam na kartoflarnię i poszłam obierać kartofle. On właśnie przychodził tam i się z nim spotykałam. A te wachmajsterki to były już bardzo łagodne, bo ich umundurowali Niemcy, one się bały. Na przykład ta Niemka, która mnie rewidowała na Pawiaku, to już nie przeżyła, już nigdy nie wróciła, bo zginęła. Ich też zabijali na mieście.
- I mieliśmy zacząć mówić o Powstaniu.
No właśnie. Ja wyszłam [z Pawiaka] dwa tygodnie przed Powstaniem, ale nie miałam dokumentów. Byłam w ten sposób wypuszczona, że jadę do Niemiec na roboty. Najpierw zawieźli mnie na Szucha. Nie wiem po co. A potem z Szucha zawieźli na Kredytową. Na [ulicy] Kredytowej to była nasza granatowa policja, która mnie zawiozła na [ulicę] Skaryszewską do punktu wywozu do Niemiec. Byłam tam tydzień. Transporty już szły do Niemiec, a ja cały czas tam siedziałam. Przy końcu tygodnia przyszedł do mnie policjant, powiedział „Proszę za mną”, poszłam z nim na dół, a tam moja matka z wujkiem była i zabrali mnie. Nie miałam dokumentów i w związku z tym chodziłam do pracy bez dokumentów. Nie dali mi, bo przecież [niby] wyjechałam do Niemiec. Moja ciocia Michasia ze mną chodziła do pracy i odbierała mnie. Przychodziła po mnie, bo bała się. Oni się już wszystkiego bali, żeby mnie znów ktoś nie złapał. Właśnie szłyśmy do domu. Mój magister to był poznaniak, też wysiedlony, ze Śremu, otrzymał tu jakiś pożydowski skład apteczny, za swoją aptekę w Śremie i on był taki skrupulatny, że nie wiadomo po co nas trzymał. Wyszłyśmy z ciocią przed piątą, jakieś 15 minut i doszłyśmy do [ulicy] Twardej. Poszłyśmy Twardą do Ciepłej i w kierunku Ogrodowej, Ciepłą potem do Waliców, do Chłodnej i na Ogrodową. Tak do domu chodziłyśmy. Właśnie doszłyśmy do tego budynku, bardzo dużego, który do dziś tam stoi, róg Ciepłej i Twardej. Teraz jest tam trasa inaczej poprowadzona. Wtedy wybuchło Powstanie. Strzały, bieganina, każdy gdzieś pędził i my z ciocią nie wiedziałyśmy co robić.
- Udało się dotrzeć do domu?
Ach nie, nie tego samego dnia, zaraz powiem dlaczego. Jednak się odważyłyśmy tą Ciepłą od domu do domu, bo tam też był komisariat policji, a powstańcy zawsze zaczynali od komisariatów, żeby zdobyć broń. Tam były walki, nie mogłyśmy się najpierw przedostać, ale jakimś cudem, bo już były wyludnione ulice, w ogóle ludzie nie chodzili, wszyscy się po domach pokryli, szłyśmy po prostu same w kierunku domu, w kierunku Chłodnej. Przeszłyśmy od Ciepłej do Waliców i doszłyśmy do rogu Waliców gdzie była szkoła, w której nie wiedziałyśmy, że byli Niemcy, jakaś grupa Niemców. Odważyłyśmy się pędzić przez Chłodną, jak schodzi się Elektoralna z Chłodną i jest kościół, to my przebiegłyśmy pędem przez tę ulicę, a to jest dość szeroka ulica, bo tam się te dwie schodzą razem. Dobiegłyśmy do budynku i widocznie ci Niemcy za nami strzelili, bo serię po bramie [puścili], a my już weszłyśmy, tak że nas nie trafili. Weszłyśmy do tego budynku i tam były dwa podwórka. Stali ludzie, bo dużo było takich, co się tam znaleźli niespodziewanie, albo do domu wracali albo tam kupowali coś. Nikt nie wiedział co robić. W drugiej bramie stał jakiś pan naprzeciwko mnie i rozmawialiśmy. W tym momencie padł strzał i trafił tego pana w rękę. Ta kula przeleciała przez pierwszą bramę na podwórko i w drugiej bramie jego trafiła. Zaczęliśmy się rozglądać jak mu pomagać. Ciocia mu od razu rękę ścisnęła, bo krew zaczęła lecieć i zaczęliśmy się rozglądać czy jest jakiś lekarz. Na szczęście był na pierwszym piętrze tego domu, bo to duże budynki były. Poszliśmy do tego lekarza. I co się okazało, że Niemcy byli jeszcze w sądach i jakaś zenitówka była skierowana w ulicę Białą i był obstrzał ulicy Białej, tak że nie można było [tą] ulicą przejść. My musiałyśmy przejść, bo mój budynek był za Białą, między Solną, której już nie ma, bo weszła obecnie w trasę Jana Pawła i my mieszkałyśmy między Solną a Białą. Nie mogłyśmy się dostać tego dnia do domu. Mama w ogóle była przerażona, bo nie wiedziała przecież, co się z nami stało, [że] nie wróciłyśmy do domu. Ten doktor nam udzielił pomocy, dał nam herbaty, czy kawy, już nie pamiętam i kawałek chleba [i zaproponował] byśmy u niego przespały. Oczywiście artyleria grała, ta jeszcze ruska na szczęście, myślałyśmy, że nas oswobodzą, bo już byli pod Radzyminem, czy gdzieś tam ci nasi wybawcy. Tak, że to nie była żadna noc przyjemna, bo to był huk, strzelanina i w ogóle okropność. Rano podziękowałyśmy temu lekarzowi i zeszłyśmy na dół. Na dole był zakład fotograficzny i ten pan jakiś, który na Dobrej z kolei mieszkał, też nie mógł się do domu dostać. On tam miał zakład, a na Dobrej mieszkał. No i ja mówię „To niech pan do mnie idzie, jak przejdziemy pod tą Białą”. I był taki moment tragiczny, a potem okazało się, że wcale nie był tragiczny. On miał zasłonę w swoim oknie i jak wyjrzałam nad tą zasłonę, to zobaczyłam hełm, kilka hełmów niemieckich, czubki same i mówię „Ciociu teraz nas już tutaj zgarną”. Ale jak wyjrzałam lepiej, to się okazało, że to byli powstańcy, bo już zdobyli sądy i wrzeszczeli, że już można przechodzić, bo sądy są już wyzwolone. W ten sposób, gdzieś około piątej, drugiego dnia, dostałyśmy się do domu. W moim domu szpital był w pewnym sensie, bo tam już było kilku rannych powstańców. Mieszkałyśmy akurat na parterze i udzielano tam [pomocy].
- Czy ktokolwiek był tam przyuczony do tego?
My wszyscy mieliśmy jakieś kursy opatrunkowe, uczyli nas w szkole. Kto chciał to się uczył. Moja ciocia umiała zrobić opatrunek, ale jej wtedy tam nie było.
- Ale nikt nie był w organizacji?
Nie, to byli po prostu ludzie, udzielali pomocy powstańcom, bo wszyscy byli z pełnym zaangażowaniem dla tych powstańców. My naprawdę mieliśmy dość tej okupacji, to było już ponad ludzkie siły, to co tu się działo w Polsce. Przecież to była makabra. Od października 1943 roku rozstrzeliwali na ulicach więźniów i ogłaszali na plakatach kto zginął dzisiaj, kto będzie jutro, to trudno w ogóle opisać, co to się działo. Tak, że ludzie mieli dość tych Niemców, tej okupacji, to już było ponad nasze siły. Nikt nie miał zamiaru iść do Niemców i tylko czekał co będzie dalej. Wtedy zaczęły się wędrówki ludzi z Woli. Wszyscy pędzili na Starówkę. Ja urodziłam się na Starówce i miałam rodzinę, mówię mamie „Chodźmy”, a mama powiedziała „Nie. Tam to już nas dobiją. Tu czekamy, zobaczymy, co będzie, to będzie”. Chyba piątego dnia wysadzili szkołę na rogu [ulicy] Waliców. Podobno podjechał czołg, tych Niemców zabrali, którzy byli w tej szkole i wysadzili tę szkołę. Dlaczego mówię o wysadzeniu, bo my tamtędy przeszliśmy w momencie krytycznym. Potem strasznie bombardowali, a ludzi mordowali…
Zaczęła się rzeź Woli i każdy kto mógł, to uciekał, reszta po prostu tam ginęła, bo rozstrzeliwali. Cały szpital na Płockiej, wszystkich zastrzelili, i lekarzy, i pielęgniarki, i chorych, chociaż ludzie Bogu ducha winni byli. Tak dotrwałyśmy do siódmego. Nasz dom też był przejściowy, wprawdzie tam była jakaś fabryczka w głębi naszego budynku, ale przebili przejście na Elektoralną z Ogrodowej, bo to były równoległe ulice. Siódmego wpadła horda cała, najpierw hałas straszny, zarzucili całe podwórko granatami. Ludzi grupki stały i zabili część tych ludzi, bo po prostu stali i nie wiedzieli co robić, czy uciekać, czy co, byli zdezorientowani. Gdy wpadli jak szarańcza, ludzie pochowali się, a oni kazali wszystkim wychodzić i właśnie tym przejściem na Elektoralną nas wyprowadzili. Pamiętam, że mama zamykała drzwi naszego mieszkania na klucz, żeby dobrze były zamknięte, to ten Niemiec machnął ręką i powiedział „Tutaj zaraz ogień będzie”. Już przy nas przyjechali z miotaczami i podpalili. Nas wygnali na Elektoralną i tam zaczęła się druga odsłona teatru z Ukraińcami, to znaczy grabienie ludności cywilnej. Rzucali się na ludzi, ściągali co się dało, co mieli ludzie na sobie, pierścionki, zegarki wszystko i między innymi moją ciocię. Ciotka się potknęła i ręka jej się wysunęła, ona miała złoty zegarek na ręku, to rękę chciał jej wyrwać. Ciotka powiedziała, żeby jej nie ruszał, to ona odda mu ten zegarek. Wtedy kiedy oni grabili, to już paliła się cała Chłodna, Żelaznej nie było widać. Pod kościołem były stoły i tam jacyś Niemcy mapy oglądali, zajęci byli, a tutaj buszowali. Jak kazali nam iść w ten ogień, to wszyscy się bali, no bo kto będzie szedł w ogień, żeby się spalić. Każdy się rozglądał jak tu się ratować i jakiś facet, widać bardzo rozgarnięty mówi „Chodźcie tutaj, pójdziemy nie tam, tylko tu”. Poprowadził nas przez ulicę Waliców, przez wysadzoną szkołę po ruinach i na Krochmalnej dostaliśmy się w ręce powstańców. Na Krochmalnej już byli powstańcy. W ten sposób dostaliśmy się do Powstania z powrotem, nie poszliśmy nigdzie, tylko był problem gdzie się teraz mamy podziać. Bo nic nie mieliśmy, wyszłyśmy tak jak stałyśmy.
No, to jakaś duża grupa była. Wtedy jeszcze nadleciał samolot i z broni pokładowej strzelał do ludzi, ale my padliśmy i nie trafiło nas. Trzeba mieć [szczęście] a nie jak ten pierwszy, co w pół godziny już ranny był chłopina. Nas jakoś nie trafili. I co dalej robić? Ja nie miałam nikogo w Śródmieściu i nic nie mieliśmy ze sobą, bo nic nie zdążyliśmy zabrać. Oni kazali wychodzić, a każdy miał w domu jakieś tam zapasy, ale już się nam nie udało nic wziąć. Tak, że ani jedzenia, ani ubrania, no nic, tak wyszłyśmy jak stałyśmy. Zastanawiałyśmy się, co mamy robić. Moja ciotka też się znalazła u nas, bo miała jakiś kiosk na Hali Mirowskiej i ona przyszła do nas, bo nie dostała się na Koło, [gdzie] mieszkała. Zaprowadziła nas do swojej kuzynki. Ale ta kuzynka, to nie była nasza znajoma i nie mogłyśmy się tam zatrzymać. Jedną noc przesiedziałyśmy w piwnicy, a potem z ciotką i z matką ustaliłyśmy, że idziemy szukać szczęścia i poszłyśmy ulicą w kierunku Śródmieścia. Trafiłyśmy do szpitala powstańczego na rogu Mariańskiej i Pańskiej. Tam była ubezpieczalnia przed wojną i do dzisiaj jest. Tam mama mówi „Co będziemy robić?”, a każde ręce były potrzebne, więc mama się zgłosiła, że może gotować. Pamiętam na drugim piętrze ta kuchnia była. A my z ciotką do apteki. No i tam byłyśmy dość długo. Jeszcze przeżyłam jedną tragedię, bo przynieśli powstańca rannego do tego szpitala i okazał się moim kolegą z mojej klasy, takie miałam szczęście. Widziałam go kilka dni przed Powstaniem. Ja nie zdałam do następnej klasy i nikt nie wiedział, że będzie Powstanie. Pan dyrektor powiedział, że mogę zdać egzamin po przerobieniu tego materiału, którego nie przerobiłam. Ten właśnie kolega miał mi pomóc w tej sprawie i on zginął akurat. To był jedyny syn u rodziców, Andrzej Michalski się nazywał. To też dzieciak, miał z 19 lat, więcej pewnie nie miał. Tak to było właśnie, już nie mówiąc o tym, jakie tam w ogóle były tragedie. Jeden siedział ranny, to mózg jemu wyleciał, ale nic nie można było [zrobić]. Po prostu żył i trzeba było czekać aż umrze, tak że to były straszne chwile. Po jakimś czasie uderzyła „krowa” w nasz szpital, taka nakręcona, jak to one były, podobne do ruskich „katiusz”, a my nazywaliśmy je „krowami”. Wtedy już była tragedia całkowita, bo wszystkie drzwi powyrywało, okna, ci ranni się pozrywali, nogi ręce połamane na schodach. To było piekło na ziemi, była makabra dosłownie, co tam się działo. No i co robić? Trzeba znów gdzieś się przenosić, bo praktycznie ten szpital prawie przestał istnieć. Znów nie wiedziałyśmy dokąd iść. Wymyśliłyśmy sobie, że znów pójdziemy z powrotem w innym kierunku i trafiłyśmy na [ulicę] Boduena. Tam byłyśmy kilka dni, ale to już był taki okres, że już padała Starówka, mniej więcej. A Niemcy jak szli od Królewskiej, to bombardowali ulicę za ulicą. Tak doszli do nas. Oni nie wysilali się, tylko tak po kolei ulice niszczyli za ulicą, Moniuszki, Sienkiewicza, po kolei, aż doszli do nas, do [ulicy] Przeskok. Już wtedy mój wujek, ojciec tego Witka, był w żandarmerii powstańczej Armii Krajowej. On nas przeprowadził na Złotą 22. Tam był przed wojną Urząd Probierczy i tam też był szpital.
- I tam powstał punkt szpitalny?
Tam też był szpital, ale tam już była taka bieda z nędzą. Jedzenie to była woda z kaszą ze szkłem. To już była tragedia. Nawet się zastanawiałam nieraz, jak słyszę, że ci co jakieś mają głodówki, to oni są odwadniani. Ja nie wiem dlaczego my się nie odwodniliśmy, bo my też prawie nic nie jedliśmy. Mieliśmy widocznie dobre jeszcze organizmy. A jeszcze powiem jak było z higieną. W ogóle się nie myliśmy, bo nie było możliwości. Mieliśmy punkt poboru wody na zbiegu ulicy Złotej z Zielną, tam [była] PAST-a, [w której] siedzieli Niemcy. Kto przyszedł po wodę, to snajperzy [go] zabijali. Dopiero powstańcy ich tam przegonili, bo ich palili piętro za piętrem. Od parteru szli do czwartego piętra i już wtedy ci Niemcy się poddali, bo już nie mogli widocznie dłużej tam być, bo nie wiadomo na czym by się to skończyło. Wyskakiwali w kołdry pozawijani i wtedy był spokój, można było wody pobrać. Ta woda, to był po prostu lej po bombie, która uderzyła w tym miejscu i tam zrobili prowizoryczny pobór wody, bo Polacy są zawsze przedsiębiorczy i tam była woda. Ale to nie do mycia była, była tylko do gotowania tej kaszy, żeby jakoś żyć. W ten sposób doczekałam końca Powstania.
- Mówi pani, że całe 63 dni pani była?
Całe 63 dni.
- I do końca tam na Boduena?
Nie, na Złotej, bo my chodziłyśmy z jednego, do drugiego [szpitala]. Tam gdzie nas zbombardowali, bo na Boduena to prawie przez płonącą bramę przechodziliśmy, już podeszli do nas, już nie było gdzie uciekać. A był przekop pod Marszałkowską, na wysokości ulicy Złotej, przy kinie, chyba „Palladium” się nazywało. Tam przeszliśmy okopem, przez całą Marszałkowską, na drugą stronę Złotej. I to już byłam na Złotej. Tam też różne makabry przeżywaliśmy. Już nie chcę opowiadać jakie ubikacje były, jak to wyglądało wszystko. Że nie było zarazy, to też cud był na niebie. To w ogóle trudno jest opisać. Ja to pamiętam dzisiaj, jak by to było wczoraj to wszystko. Ja już nigdy w życiu tego nie zapomnę. Wyjście nasze najbliższe było na Towarową. Wujek z moją ciotką przyszli i nam proponowali, żeby iść na [ulicę] 6 Sierpnia, bo tam Niemcy przejmowali ludność, a na Towarowej stali Ukraińcy i w związku z tym doszłyśmy tylko do [Braci] Jabłkowskich i mama już nie miała siły dalej iść.
- Ale to pani mówi już o momencie kapitulacji?
Jak już była kapitulacja to doszłyśmy do Jabłkowskich, tam był dom towarowy Braci Jabłkowskich na Brackiej.
- Chętnie o tym porozmawiamy, ale jeszcze chciałabym żeby pani powiedziała trochę o ludziach, których pani ewentualnie poznała. Czy zawarła jakieś przyjaźnie pani wówczas, w tym okresie?
Gdzie to w ogóle mówić o przyjaźniach, jak wszyscy byli strasznie głodni, biedni, nieumyci…
- Ten entuzjazm, o którym pani mówiła i sprzyjanie powstańcom, to było do końca?
Entuzjazm był absolutnie do końca. Były przerwy w walce i rozrzucano ulotki, żeby wychodzić. Nie wiem ilu wyszło, bo ja nie poszłam, ani moja mama i wiele osób w ogóle nie wychodziło. Być może, że wychodziły kobiety z dziećmi. Ja bym im się nawet nie dziwiła, bo to było nie do przyjęcia. Nie można było dziecka umyć, nie było pokarmu, no w ogóle makabra. Być może, że one wychodziły, ale ja już tam nie chodziłam za nimi nigdzie, ja tylko wiedziałam, bo to ze słyszenia wiedzieliśmy. Jak już wychodziliśmy, to był już październik, jeden dzień jeszcze zostałyśmy, jeszcze wróciłyśmy. Jak zobaczyłyśmy tych Ukraińców, to już się wróciłyśmy, a ja już mówię do mamy „Ja chyba nie wyjdę tu”. Ale w końcu musiałyśmy wyjść. Była taka sytuacja, że Towarowa była obstawiona szpalerem Ukraińców, to byli rośli mężczyźni, osmaleni dymami wojny z taśmami kul, uzbrojeni od głowy do pasa, dużo mieli granatów i oni stali. Ale jeszcze na tyle mieli [rozumu] ci Niemcy, że nas konwojowali, znaczy Wehrmacht, jeszcze z nami szli.
- Wychodziliście jako ludność cywilna?
Jako ludność cywilna. I właśnie nas konwojowali Niemcy, oczywiście nie było ich tyle co tych Ukraińców, ale co jakieś 10, 12, 15 kroków szedł Niemiec i on pilnował jako takiego porządku. W ten sposób doszliśmy do ulicy Wolskiej. Tam spotkaliśmy się z Żoliborzem, bo Żoliborz wychodził z tamtej strony. Razem nas poprowadzili aż do Bema. Jeszcze miałam przygodę na [ulicy] Bema. To był taki dzień, pogoda była piękna całe dwa miesiące […] a wtedy mżawka była tego dnia, bo to już była prawie jesień przecież. Miałam czerwony płaszcz przeciwdeszczowy, owinęłam się tym płaszczem, ja teraz jestem niższa, ale wtedy miałam 164 [cm wzrostu], to byłam wysoka wśród moich rówieśników. Młodzież wtedy nie była taka wysoka jak teraz. Wyróżniałam się na tle tych ludzi, co z tobołami szli, bo ludzie jak wychodzili ze swoich mieszkań, to tachali różne rzeczy. A ja nie miałam nic, bo my wyszłyśmy tak jak stałyśmy, a nic nie przybyło nam, bo przecież nie będziemy grabić tam jakichś sklepów. Pamiętam tylko jedną rzecz, [jak] wujek przyniósł mi butelkę „Przemysławki”, którą się myłam. [Brałyśmy] jakąś watę i tak się myłyśmy tą „Przemysławką” (potem już nigdy nie kupiłam tej „Przemysławki” po wojnie). […]No i właśnie idziemy tą ulicą Bema do Dworca Zachodniego i na wysokości budyneczku, który do dzisiaj jest, widocznie jakiś zabytkowy, za szkołą, stała grupa Ukraińców takich rozbełtanych, takich porozbieranych, no takich frywolnych, tak ich można było określić. Jeden jakoś mnie dojrzał w tym tłumie i podbiegł do mnie, złapał mnie za rękę i ciągnął. Jak mama się na niego rzuciła i go odepchnęła, to się potoczył do tyłu i wtedy Niemiec właśnie nadszedł, ten co nas konwojował i wrzasnął na niego po niemiecku, żeby się odsunął i my poszłyśmy. Uratował mnie ten Niemiec praktycznie od spotkania z Ukraińcami. Dostaliśmy się do Dworca Zachodniego, przewieźli nas do Pruszkowa. W tych depach tam nawet dwa, trzy dni byliśmy i potem była segregacja. To był już październik, późno już bardzo, więc nas tam chcieli widocznie posegregować, tego tu, tamtego tam. Stał rozkraczony Niemiec, [a ja] idę z matką. Popatrzył na nas i mamę dał na jedną stronę mnie na drugą. Widocznie mamę chcieli zostawić w Polsce, a mnie na wyjazd. Mama zaczęła płakać, zaczęła mnie[łapać], że nie [puści] i ten Niemiec się pyta, o co tu chodzi. Ja mówię, że to jest moja matka i chce ze mną. Mówiłam po niemiecku, on mnie zrozumiał. To on mówi:
Gutt i dał mamę do mnie. W ten sposób mama pojechała ze mną do Niemiec. Była jeszcze okazja po drodze wyskoczyć z pociągu, ale nie skorzystałyśmy. Kolejarze pootwierali nam wagony. Ja bym może wyskoczyła, bo zwalniali na zakrętach i ludzie wyskakiwali, ale moja mama nie mogła wyskoczyć, ja zresztą się bałam, żeby się nie dostała pod pociąg. To nie było możliwe, ona była raczej zmaltretowana, bo drugie mieszkanie straciła, ze wszystkim. Nawet babci zdjęcia nie miałyśmy. Jedyne co mi ocalało, to zdjęcie mojego ojca i to jakimś cudem. Nie wiem dlaczego, znalazło mi się w kieszeni. W ten sposób mogłam pokazać moim dzieciom jakiego miałam ojca, bo nawet tego by nikt nie wiedział. W tym depie jak nas podzielili, to nas od razu na transport i w pociągi [załadowali], oczywiście towarowe i wyjazd. Tak nas wozili ze dwa tygodnie. Byłyśmy w Opolu, tam nas umyli oczywiście, mykwa była, dezynfekcję robili. Potem we Wrocławiu na dworcu nas zostawili, bo akurat Wrocław był bombardowany. Ludzie przybiegli, jacyś Polacy z cukrowni, pytają się skąd my jedziemy, mówimy, że z Warszawy. Przynieśli cukru ludziom. Polacy, bo Niemcy się chowali, bali się. Oni wszyscy uciekali z całego pociągu, nikt nie został. My wtedy wychodziliśmy z pociągów, ludzie garnki rozkładali, gotowali sobie. To były humorystyczne momenty. W końcu po ostatnim wymyciu byliśmy jeszcze w dwóch, czy trzech [miejscach]. Na pewno byliśmy w Gross-Rosen i w Bergen-Belsen, ale już nas nie przyjęły obozy koncentracyjne, nie mieli miejsca. W końcu powieźli nas do Lerte i tam już była segregacja. Ja zostałam z moją mamą w grupie kobiet samotnych, córka z matką, dwie siostry, takie bez mężczyzny. W ten sposób nas zakwalifikowali do chłopów, do roboty.
- Jakiego rodzaju to była praca?
To zaraz powiem. Z tego Lerte przyjechał Niemiec i nas zawiózł do Hameln, to jest miasto nad Wezerą w województwie hanowerskim. Tam nas [przekazali] do Arbeitsamtu i przyjechali z okolicznych wiosek po nas do roboty, do rolnych robót. A my akurat nie znałyśmy się na tych robotach rolnych, ale tym niemniej tam nas o to nikt nie pytał. Najpierw to nie wiem gdzie ja miałam być, bo w końcu dla mnie nie było przydziału i na początku byłam u tego gospodarza, jeszcze pamiętam jego nazwisko Fogel się nazywał. To była wioska Her[…]en, czy jakoś tak, i moja mama tam była, był Rosjanin i dwóch Francuzów. Mama miała wtedy 49 lat, ja miałam 17. Byłam pomocna, bo mogłam się porozumieć z Niemcami, oni rozumieli mnie a ja ich... i nie wiedziałam co ze mną będzie. Tam byłam kilka dni i przyszedł z drugiej wioski chłopak, Polak. On się dowiedział, że my z Warszawy, a on też był warszawiakiem. Poszedł do swojej wioski, tam był gospodarz, który nikogo nie miał. To było małe gospodarstwo, była kobieta i ten mężczyzna. Tam tylko Francuz był dochodzący, bo w tej wiosce, co była moja mama, to był obóz, komenderówka francuska. Oni obsługiwali mamy wioskę i tą gdzie później ja byłam. Byłam w Honzen, a mama w Herkenzen. Nasi byli 5 kilometrów ode mnie w bardzo dużej wiosce, jeńcy wojenni z 1939 roku. Właśnie wtedy ten Polak poszedł do tego Niemca, a on był z Berlina i był taki uczony. A tam we wsi, to gdzieś od 16 do 60 lat, to w ogóle mężczyzn nie było nigdzie. On jakoś sobie załatwił, że mnie przydzielili do niego. To było małe gospodarstwo. Co ja miałam robić? Krowy doiłam, tam dwie krowy były i krowy się nauczyłam doić, no i takie różne roboty, na przykład sprzątnąć, bo tam rzeczywiście jedyne co można pozytywne powiedzieć o Niemcach, to czystość, idealna czystość. To trudno sobie wyobrazić. Byłam w Szwecji 5 lat, to nawet Szwedzi tacy nie byli, chociaż też bardzo czysto. Ale rzeczywiście czystość niemiecka to jest naprawdę wzorowa. My okna myłyśmy w oborach. Jeszcze miałam taką robotę, że do piwnicy chodziłam i wybierałam takie drobne ziemniaczki i zanosiłam do parnika, gdzie gotowałam dla świń. Jak już naładowałam pełno, to wodę wlałam, podpaliłam i tam te kartofle ugotowałam. Tam było bardzo dobrze, bo oni są bardzo praktyczni, na przykład obok była jakaś maszynka, w której te kartofle zmieliłam, nie trzeba było nigdzie nosić. Natomiast śruta była gromadzona na stryszkach i potem były rury doprowadzone do pojemników obok zwierząt. Tak że to nie była taka praca uciążliwa, że ja na plecach musiałam coś nosić. Wlazłam na górę, zsunęłam łopatą do tych rur i koniec. Mniej więcej taka była moja praca. Wtedy nie było już żadnej roboty w polu, już było po wszystkim.
- A jak była pani traktowana?
Ten Niemiec był z Berlina i jedyne co ja miałam z tą kobietą, to ja jej nie rozumiałam w ogóle bo ona
plattem mówiła, taką miejscową [gwarą] jak u nas górale, czy na Śląsku. Ja jej w ogóle nie rozumiałam i ona miała do mnie pretensje, że ja nie słucham się jej, tylko tego pana. A jego rozumiałam, bo on mówił
hochdeutsch, na tyle, na ile się uczyłam w szkole, to rozumiałam co on do mnie mówił, jak mówił wolno. Jej to ja w ogóle nic nie rozumiałam. Powiedziałam jemu, żeby powiedział [żonie], że ja jej nie rozumiem, niech ona mówi po niemiecku. On jeszcze się śmiał i mówił „Ona mówi”, odpowiedziałam „Ale ja nie rozumiem takiego niemieckiego”. On był nawet sympatyczny ten facet, był takim
Buergermeister, to się nazywało
Gruppenfuehrer Volkssturmu na tę wioskę, bo oni mieli zatrzymać armię amerykańską. Jeszcze na wiosnę tam byłam i wiosną moim zadaniem było roztrząsanie gnoju. Na polu pracowałam z Francuzem, on orał a ja roztrząsałam ten gnój. Nie wiem, co im się tam urodziło, bo my byle jak to robiliśmy. On tam zaorał i dobra. On też ich nie lubił przecież. Byłam tam do przyjścia Amerykanów. Amerykanie nas wyzwolili, jak sforsowali Wezerę, bo Niemcy wysadzili mosty. Tam są piękne tereny, tak jak nasze Góry Świętokrzyskie, mniej więcej taki krajobraz. Bardzo ładne tereny, pięknie utrzymane. Najlepszy humor był jak oni zrobili barykadę, te chłopy z tej wsi, to znaczy ci wiejscy, bo tam nie było chłopów, tylko były baby. Ten birgermajster kazał naznosić ławek no i czekają na tę Amerykę, którą tam zatrzymają. Oni nawet nie wiedzieli, kto tam nas zdobędzie, bo nikt o tym nie wiedział. I pewnego pięknego poranka, my byliśmy pierwszą chałupą od frontu, od wyjazdu, wjechał jeep amerykański, trzech Amerykanów z białą flagą. Zapytali się czy ta wioska się poddaje. Nie podjechali wcale do tej barykady, bo to na darmo zrobili, oni się zapytali czy ta wioska się poddaje, czy mają szturmować. No to on powiedział, że się poddajemy. Poddaliśmy się, Amerykanie się wycofali i pojechali przez te piękne pola na przełaj. Jak ruszyli o trzeciej po południu, to chyba do trzeciej w nocy jechali czołgami, żadnego żołnierza nie widzieliśmy, bo wszyscy jechali w czołgach.
- Czy dla was zmieniła się jakoś sytuacja?
No zmieniła się, bo my przestaliśmy dalej robić. Po prostu skończyła się robota za 5 marek miesięcznie, [za które] tylko można było pastę do zębów kupić, albo mydło z gliny. Po prostu tyle robiłam, co mi się chciało. Nie to, że mam tam jeszcze jej to robić, tamto. Poszłam wydoiłam krowy, bo jak w końcu jeszcze u niej byłam, no to miałam robić. Przecież nie będę już taka, bo ona mnie jeszcze karmiła. Po jakimś czasie zajechali Amerykanie i zajęli kilka gospodarstw, między innymi nasze. Zajęli budynki i kazali do jednego pomieszczenia, bo mieli z Aachen zbombardowanych, ludzi, bo Aachen zrównane było z ziemią. Dwie kobieciny u nich mieszkały, biedne, głodne, [które] tak jak nas wypędzili. Potem Niemcy też byli przecież tułacze, niektórzy. Zgromadzili się w jednym pomieszczeniu, ona miała z 8 pokoi chyba. Nasza wioska i nasze chłopstwo to w ogóle nie ma co porównywać. Tam był nawet salon duży, gdzie był fortepian. Jak sobie potem Amerykanie zajęli, to sobie grali na tym fortepianie, garnki myli mydłem, żeby ich nie otruli. Był między nimi oficer Polak, bo ja bym się z Amerykanami nie dogadała nigdy, bo ja nie znam angielskiego. Zapytał mnie „Jak pani tu miała?”, ja mówię, że względnie, że po prostu miałam źle bo mnie wyrzucili z Warszawy, z mojego domu, z mojej ojczyzny i co ja mam tu z nimi, jestem po prostu, bo mnie tu przywieźli. „A on był dobry dla pani?”, ja mówię, że dobry był. „Bo ja go mogę tu zaraz powiesić, bo tu jak armia jest, to można robić co się podoba, jak jest okres przejściowy, nikt się nie liczy, nie ma administracji, nikt się nie będzie mieszał do spraw”. Ja oczywiście podziękowałam im, ale oni nam zostawili różne jedzenie, różne serki, czekolady. Na przykład tych naszych biedaków, oberwańców, to wszyscy ubrali, dali im mundury amerykańskie, buty. U nas tylko byliśmy my i Rosjanie. Tam nie było żadnej Czeszki, żadnej Włoszki, tylko my byliśmy. Owszem, był jeden Włoch, krowy pilnował, ale on dobrowolnie przyjechał i pracował w gospodarstwie.
Byłam do wyzwolenia. Po wyzwoleniu zmieniła się zona dla Anglików. Wycofały się wojska amerykańskie, a weszli Anglicy jako administracja. No i oczywiście zaczęły się porządki angielskie, bo Amerykanie byli fajni, ludzi ubrali, jeszcze kazali brać co chcemy. Niektórzy brali, ja od tej Niemki nie brałam nic w ogóle, absolutnie. Nic nie miałam, nic nie chciałam, chciałam do domu. W ten sposób jak przyszli Anglicy, to zaczęli odbierać to, co ludziom Amerykanie rozdali, ale ja już tam nie miałam z tym nic wspólnego. Po jakimś czasie, jak już wywieźli Rosjan, bo najpierw Rosjan wywieźli, a Francuzi to od razu byli wywożeni, przyjeżdżały autobusy i zabierali ich, tak że szybko powyjeżdżali, zresztą Francuzi to byli tylko jeńcy wojenni, ale żadna Francuzka nie doiła krów, to nas zabrali do miasta Hameln, gdzie grał na fujarce ten, co te szczury wyprowadził. Tam były dwa kompleksy koszar, koszary były stare i nowe. Nas przewieźli do tych mniejszych. Byłam tam gdzieś w połowie maja. Potem jak Rosjanie zostali wywiezieni już z tego terenu, bo Rosjan zabierali, to nas przenieśli do tych koszar wielkich, tych co były na 10 tysięcy żołnierzy i tam zgromadzili wszystkich wyrzuconych z Polski.
Anglicy nam przydzielili te koszary, ale nim się tam przenieśliśmy, to był jeszcze bardzo nieprzyjemny przypadek, że jakiś Anglik zaczepił Polaka, który był powstańcem i kazał mu udowodnić skąd on ma rower. On powiedział, że zamienił za papierosy, jakiś Niemiec mu sprzedał. To nie była jakaś dziwna rzecz, bo tak się zdarza na wojnie, że pieniądze nie mają wartości. Anglicy przyjechali do naszych koszar, do tych pierwszych i zrobili rewizję. Nasi, co my za nich tam walczyliśmy, postawili karabin maszynowy przed bramą koszar i robili rewizję w całych koszarach. Ale ponieważ powstańcy to jak zwykle buntownicy, bo ci jeńcy wojenni z 1939 roku spokojnie się zachowywali, to byli już starsi mężczyźni i oni się nie mieszali, a powstańcy rozróbę zrobili, te rowery, które tam były [położyli] na kupę i podpalili, rzucili gazy na Anglików, wzięli tych Anglików od karabinu maszynowego do niewoli, Anglicy się poddali, bo nie chcieli mieć z Polakami do czynienia i rozróba się skończyła (która nam się potem odbiła, jak nas przenieśli do tych dużych koszar). Tego Anglika, który miał nadzór nad naszym obozem, zdjęli za ten incydent. A nas jak potem przenieśli do tamtych koszar, to tam były jakieś paczki dla ludności. Oni przetrzymali te paczki, bo ten facet, co był tam zdjęty, był zaopatrzeniowcem i tam popsuły się niektóre rzeczy. No i oczywiście był bunt w tym obozie. Pewnego pięknego dnia 10 tysięcy ludzi strajk zrobiło, nikogo nie wpuścili, ani mleka, ani warzyw, nic w ogóle. Zamknęli bramy, zabronili komukolwiek na miasto wychodzić i kazali, żeby przyszedł dowódca, ten Anglik i żeby powiedział, dlaczego tych paczek nie rozdają. A jakiś niesubordynowany chłopak pojechał na miasto, jechał na motorze i Niemiec go zatrzymał. Ale ponieważ on zlekceważył tego Niemca, to on nie wiem skąd Anglika znalazł, że wsiadł do Anglika na motor i jechał za tym chłopakiem. Ponieważ on wiedział, że zablokowane są wejścia, to gdzieś tyłem wjechał do obozu przez jakąś dziurę i ten Niemiec z Anglikiem za nim. Wpadli na tą całą rozjuszoną ludność, która była tak zdenerwowana, a nikt nie wiedział, że to jeden Anglik z jednym Niemcem, myśleli, że nas od tyłu biorą. Zrobiła się taka historia, że tego Niemca zatłukli po prostu, zresztą nie wiadomo kto, bo to był tłum zdenerwowany. A ten Anglik się poddał, taki był dzielny. Oni przywieźli jeszcze przed tym, albo w tym czasie, nie wiem czy to był pluton, czy dużą grupę spadochroniarzy od generała Maczka, żeby rozpędzili nasz tłum. Ale ci spadochroniarze powiedzieli „To myśmy o to walczyli, żeby naszych ludzi rozganiać?” Karabiny postawili i dołączyli się do tego towarzystwa. Takie mieliśmy przeżycia od Anglików, tak, że ja się nie dziwię tym co się potem działo, bo to tacy ludzie są. Amerykanie byli inni, rzeczywiście, ale o Anglikach to naprawdę nic pochlebnego nie mogę powiedzieć. Na dodatek jeszcze nas trzymali do następnego roku, do lutego. Mama nie chciała [wracać] morzem, bo się bała, że będzie jej tam bujać. No i jechaliśmy ciężarówkami. Anglicy nas po 20 osób na jeden samochód [ładowali] i wieźli nas od Hameln do Szczecina. […] Jeszcze chciałam dodać, że mama była gospodynią w koszarach. Całe 10 miesięcy była szefową kuchni. Teraz powrót do Warszawy, do Polski. Wyruszyliśmy na samochodach, po 20 osób na jednym, a konwojowali nas żołnierze angielscy. Dwa noclegi jeszcze mieliśmy na terenie RFN-u późniejszego, w zachodnich Niemczech, a potem już dojechaliśmy do naszej granicy, to znaczy nie naszej a między Anglikami i Rosjanami. Pierwsze co, to liczyć nas chcieli. Zamiast dać nam pić, czy coś, to liczyć [chcieli]. No to my powiedziałyśmy, żeby nas nie liczyli, tylko niech się odsuną, bo my potrzebujemy za swoją potrzebą. Wytrzęśliśmy się na samochodach i niech się odsuną, odwrócą. To było okropne przecież z tym wszystkim. Jak tam dojechaliśmy, to już ciemno było, ale Anglicy byli cały czas z nami, ci Anglicy, którzy nas wieźli, nie dali nas do ruskich, tylko byli z nami. Kazali nam iść po ciemku, nawet nie wiem gdzie, bo to była jakaś ruina, gdzie była tylko jakaś słoma, jeść nam nie dali nic. Anglicy nam dali pudła z czymś w rodzaju krakersów. Mieliśmy dużo tego, tak że jeść nam się specjalnie nie chciało, tylko pić nam się chciało. Pamiętam jak za tymi samochodami dzieci niemieckie biegły i wrzeszczały: Brod! Brod!, ręce wyciągały. My im rzucaliśmy te krakersy, tak gdzie popadło, a one wszystko wygrzebywały. Dzieci były głodne w Niemczech, bo oni też byli poszkodowani, tak jak i my. Nie wszyscy przecież byli hitlerowcami. Tam nie było nawet możliwości się rozebrać, czy coś. Ja i tak jeszcze dobrze byłam wyposażona, bo mnie chłopcy angielski mundur podarowali i byłam ubrana jak żołnierz angielski. W ten sposób było mi ciepło, specjalnie nie zaziębiłam się w drodze.
To był luty. Tam było cieplej, ale u nas już nie było ciepło. Do Warszawy dotarłyśmy w imieniny mojej mamy, 9 lutego. Jak nas w końcu dowieźli do Szczecina, to najpierw nas zarejestrowali i pytali co my chcemy. Ja mówię „Bilety do Warszawy”. Oczywiście zaraz nam wręczyli. Przez Poznań do Warszawy ruszyłyśmy i przyjechałyśmy na ciemną noc do Warszawy. To była dziewiąta, już było ciemno. Zastanawiamy się teraz, co robić, bo nie wiemy gdzie iść. Mama mówi „Wiesz, na Pradze to jeden z moich braci mieszka, wujek, na Konopackiej, to może pójdziemy do niego”. Ale tego dnia nie było to możliwe, bo od Towarowej na Konopacką to był spory kawałek, a to była zima i mróz był. Więc usiadłyśmy tam na dworcu, na Towarowej, bo tam Warszawa Centralna była wtedy i siedzimy. Za chwilę ktoś mnie woła. Patrzę a to ta pani, która ze mną na Pawiaku była. Ona ze mną była pięć dni w celi, bo ona była z tej samej sprawy co my i potem jak wychodziłam, to ją zwalniali, a mnie do Niemiec i ona moją mamę nawet powiadomiła, że ja już wyszłam z Pawiaka. Bardzo miła, Sokołowska się nazywała i ona pyta „Co ty tu robisz?”, a ja mówię „No przyjechałam z Niemiec”, „ I gdzie ty idziesz?”, „Nie wiem. Na razie siedzę do rana, a rano na Konopacką będziemy maszerować.” Więc ona mówi „To ja ci dam adres, ja mieszkam na Nowogrodzkiej. Nie mogę z tobą iść, bo jadę do Bydgoszczy, ale mój mąż cię przyjmie.” A ja mówię „Nie znam pani męża”, „To był ten co ze mną był, ten niby obcy pan, a to był mój mąż.” Okazało się, że on był majorem, wtedy aktualnie w wojsku polskim ten pan. Ucieszył się jak mnie zobaczył, bo tylko mnie znał, mamy nie. Tam umyłyśmy się, w łóżku porządnym się wyspałyśmy. Rano ubrałyśmy się no i maszerujemy na Pragę, do wujka, bo nie wiedziałyśmy gdzie iść.
Był, wysokowodny, drewniany i to była w ogóle przeprawa. To było tak, że tylko przejście i środkiem samochody jeździły. To było na wysokości ulicy Karowej, tam gdzieś niedaleko Brukowej. On był przerzucony przez Wisłę, duży most, ale drewniany. Jak byłyśmy gdzieś w połowie mostu, to znów mamę ktoś zauważył z tamtej strony idący. Okazało się, że koleżanka, a ponieważ nie mogłyśmy się zatrzymać, ani ona, ani my, to ona mówi „Poczekajcie na Pradze, nigdzie nie idźcie, tam poczekajcie na mnie. Ja polecę do Warszawy i wrócę” i tak zrobiła. Jak ona doszła do nas na Pragę, to już nie szłyśmy na Konopacką, bo okazało się, że nasza rodzina jest na Brukowej. Były tam moje dwie ciotki, nie te co były ze mną, tylko inne, bo matka miała czterech braci i trzy siostry. Właśnie okazało się wtedy, że mój młodszy brat był w wojsku w KBW, ten który wrócił, bo oni byli tu prawie rok, a my siedziałyśmy w Hameln, a ten starszy się żenił w niedzielę, tak że na wesele przyjechałyśmy. No i tam już wszystko się wyjaśniło oczywiście, że żyjemy, bo była bieda trzeszcząca. Co się okazało, że na Solcu ocalało mieszkanie najbiedniejszego mojego wujka, ale on nas przygarnął. Ja spałam wtedy na trzech krzesłach, a mój brat, ten co w KBW służył, był kierowcą na rogu Rakowieckiej i on skombinował jakieś siedzenie od starego samochodu i ja spałam na tym, na tych krzesłach przy komodzie, to było moje legowisko. Nogi mi sterczały, bo byłam wysoka, te krzesła nie wypełniały mojej długości. Rozejrzałam się co będziemy robić, poszukałam sobie pracy. Zatrudniłam się w resorcie Zdrowia i Opieki Społecznej, bo miałam już wtedy właściwie prawie średnie wykształcenie, owało mi jednej klasy do matury, ale nie mogłam iść do drugiej klasy. Jak zgłosiłam się do szkoły, to powiedziałam dyrektorowi, że ja do pierwszej pójdę. No bo jak przerobić kurs liceum, jak ja tyle przerwy miałam i tak zrobiłam. Zatrudniłam się w resorcie zdrowia i zaczęłam naukę na Górnośląskiej w liceum dla drogistów, które ukończyłam w 1948 roku, maturę otrzymałam. Ale to był rok gehenny, bo tak, po pierwsze nie było jeszcze mostu Poniatowskiego, to chodziłam z Solca na Bagatelę pieszo, na wpół do ósmej. To było tak: Solec prawie przy Tamce, pod wiaduktem do Książęcej, Książęcą do placu Trzech Krzyży i całe Aleje Ujazdowskie do Bagateli, do Belwederu i do Bagateli. Tak było cały rok, na wpół do ósmej do pracy, do wpół do trzeciej, a od wpół do trzeciej do wieczora w szkole. Miałam 40 minut, żeby przejść z pracy na Bagateli, na Górnośląską, oczywiście pieszo, bo do trolejbusu, jeśli nawet bym się dostała na placu Unii Lubelskiej, to bym nie wysiadła przy Pięknej, bo wisiały tak zwane winogrona, gdzie na oko nie było możliwości, więc chodziłam pieszo. Dopiero się poprawiła sprawa jak uruchomili most Poniatowskiego. Wtedy dużo naszych pracowników mieszkało na Pradze i dowożono ich ciężarówkami. Ja właśnie wtedy już tylko wchodziłam na wiadukt przy Solcu i który samochód się zatrzymał, bo ja akurat tak trafiłam, że byłam w biurze personalnym, potem się kadry nazywały, tak że znali mnie ci ludzie i dlatego nie miałam problemów, każdy widział, że ja czekam, zatrzymywali się i mnie zabierali. To już było tyle, że przynajmniej ta ulga. No i gdzieś tam w 1947 roku mama rozejrzała się, bo mama nie była u mnie z wujkiem, ona z kolei zatrzymała się u swojej koleżanki, na Przeskok gdzie tylko ocalała dozorcówka.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na Solcu, Solec 48 dokładnie, u tego wujka. A mama mieszkała u koleżanki na Przeskok w dozorcówce, bo tylko dozorcówka ocalała, a cały dom był spalony. Tam mieszkała i w końcu to nie było możliwe utrzymywać takiego stanu, rozejrzała się i na ulicy Solec 103 był ogromny wypalony dom i w tym domu ocalały tylko schody i kuchnie, takie „piątaki”, bo te boczne pomieszczenia widocznie stropy miały drewniane i spalił się ten dom. Tylko te środki ocalały i na każdym piętrze była kuchenka i my na drugim piętrze taką kuchenkę zajęłyśmy. Nie miałyśmy tam w ogóle nic. Nawet nie stać nas było, żeby otynkować, tylko się kupiło farby. Jeszcze mój kolega mi pomagał, mój późniejszy mąż z mojej klasy, Śliwiński Zygmunt. On był w ogóle synem stolarza, ale był taki okres, że był szefem firmy, bo jego ojciec zginął i brat w czasie okupacji i on, dziewiętnastoletni chłopak, przejął tę firmę całą. Robili meble stylowe, tak że on umiał podłogę zrobić. […] Jak zdałam maturę, to już dom był właściwie wyremontowany, ten w którym mieszkałam. I nawet nam doszedł przedpokoik i już po ludzku się żyło, ale ja już maturę zrobiłam wtedy.
- Czy pamięta pani jakieś znane osoby, które by pani chciała wskazać do ewentualnego przeprowadzenia z nimi wywiadu?
Chyba nie w tej chwili już, bo ja po prostu nawet nie wiem, bo to ludzie się pogubili we wojnę, w to Powstanie i w to wszystko się poprzenosili na Zachód i po prostu ja już potem nie miałam kontaktu.
- A pani nie jest związana z jakimś środowiskiem kombatanckim?
Nie, bo ja nie należałam do niczego. Ja niestety nie byłam powiązana, bo ja trafiłam w takie środowisko, że ja wręcz przeciwnie. Jak powstały kadry i powołali Rady Narodowe, to mój resort był jednostką Stołecznej Rady Narodowej. Nam poprzysyłali kierowników kadr. Moja firma już nie nazywała się „Biuro Personalne”, tylko „Wydział Kadr” i do mnie trafił PPR-owiec, który był moim szefem w biurze. Raz, że ja nie należałam do niczego, nie miałam żadnych układów, negatywnych do obecnej władzy. Dokąd maturę robiłam, to miałam święty spokój, bo się ode mnie, jak to mówią odczepili, ale jak zrobiłam maturę, to nic tylko zapisać się do tej partii. Nie wiadomo co robić, były dwie partie: był PPS i PPR. Ale jak się zapisać do PPS-u jak mój szef jest PPR-owiec. To były tragedie, to nie było wcale łatwe życie, tych ludzi po wojnie. To były tragedie nieraz takie, że bez wyjścia.
- Okropne były, zwłaszcza jeśli represje dotykały tych, którzy walczyli o Polskę.
No właśnie o to chodzi, że nie miałam żadnych powiązań, bo nieraz, to ludzie oczywiście zgłaszali, bo nie wiadomo, czy inny nie zgłosił. Miałam kolegę, który jak byłam wicedyrektorem po wojnie już wiele lat, to jego kolega właśnie podał i on też się zgłosił, że był w Armii Krajowej, bo inny by mógł go wydać, tak że trzeba było się zgłaszać.
- A tak w dwóch zdaniach jeśliby pani mogła, jakieś takie reminiscencje, jak pani to widzi, coś najlepszego z tamtego okresu i coś najgorszego.
To znaczy, z którego, powojennego?
- Nie, tylko o Powstanie chodzi.
Jeśli chodzi o mnie osobiście, to uważam, że Powstanie było naprawdę niedopracowane, to znaczy nieprzewidywalne widocznie przez naszych w Londynie, czy Bóg wie gdzie, bo oni przecież mogli się domyślać, że Ruscy nam nie pomogą. To był błąd, że porwaliśmy się z motyką na słońce. Widziałam szeregi naszych biednych powstańców, jak było dziesięciu i jeden pistolet mieli i butelki z benzyną, to była broń. Przecież te dzieci to walczyły gołymi rękami. Nieraz się tu śmieją, że z szabelkami na czołgi, to było jeszcze gorsze to Powstanie, bo to było mordowanie po prostu. Mówią, że powstańców 10 tysięcy zginęło, więcej pewnie, ale ludności [cywilnej] 200 tysięcy zginęło. To była naprawdę tragedia, ale muszę powiedzieć, że był tak solidarny naród w Warszawie i nie było mowy o żadnych pretensjach do kogokolwiek. Nikt o rządzie londyńskim nie myślał, tylko myślał o tych walczących dzieciach, które chciały nam wolność wywalczyć. Wszyscy byli z powstańcami. Nie było nikogo, kto by cośkolwiek złego na powstańca powiedział, bo to były nasze dzieci. To było straszne, ale nie było innego wyjścia, trzeba było walczyć, jak zaczęli to już nie można było się poddawać.
Warszawa, 18 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt