Chodziłem na Bielanach do Collegium Księży Marianów. W czerwcu 1944 roku skończyłem technikum budowlano-drogowe z tytułem technika. Niemcy pozwalali wówczas tylko na technika. Po cichu uczyliśmy się łaciny i historii. Odbywały się tajne komplety poza szkołą, codziennie w innym miejscu. Nawet u mnie w domu na parterze zbieraliśmy się. W lipcu 1944 roku umarł mój ojciec. Matka już wcześniej nie żyła. Siostrą, bratem i mną zajęły się siostry ojca – moje ciotki. Jedna mieszkała na Starym Mieście, druga się sprowadziła na Żoliborz.
W czasie okupacji ojciec zameldował dużo fikcyjnych ludzi i na to dostawaliśmy kartki od Niemców, a potem te kartki się sprzedawało na wolnym rynku. Czasem były takie sytuacje, że Niemcy wpadali do ogrodu przez balkon. Oczywiście szukali mężczyzn, ale jak patrzyli na nasze chude ciałka to łagodnieli. Jak wybuchła wojna, ojciec przestał służyć policji, bo przeszedł na emeryturę w 1939 roku. Miał jednak wciąż legitymację komisarza. Musiał ją czasem okazać, więc podstemplował ją ugotowanym na twardo jajkiem. Żołnierze sprawdzający zawsze jak ją widzieli to tylko salutowali, odchodzili i w ten sposób się ratował. Z czasem zrobiło się ciężej. Moja ciotka pracowała na wyścigach, jako kasjerka, miała jakąś pensję. Do każdej kartki jednak zaczęli chcieć świadectwa szczepienia duru. Ponieważ ojciec był przystojny to chodził po pielęgniarkach. Raz się nie zaszczepił i dostał zaświadczenie, ale musiał się zaszczepić przecież parę razy. Wreszcie serce nie wytrzymało zastrzyków i zmarł 19 lipca 1944 roku. Niedługo potem wybuchło Powstanie….
Był dwudziestym szóstym komisarzem policji. Porządek panował nie z tej ziemi. Nie było kradzieży, mordów. Ojciec trzymał porządek żelazną ręką. Tam gdzie w tej chwili stoi Intraco, przed wojną była zajezdnia tramwajowa. Trochę dalej bazarek „Wołówka”. Ojciec patrolował „Wołówkę” i zobaczył jak bosemu chłopu jakiś złodziejaszek ściąga buty z kija. Oczywiście wyjął pistolet, wystrzelił w górę, żeby go zatrzymać. Jakiś drugi bandzior złapał ojca w pół i unieruchomił. Ponieważ byli i cywilni, i granatowi, to zaraz złapali tego faceta. Przywieźli go do komisariatu na ulicę Bytomską 2 i ojciec kazał go ukarać pięćdziesięcioma pałami na goły tyłek. Po czymś takim robił się z tyłka kotlet schabowy. Po pięciu razach ojciec go puścił. O tej historii dowiedziałem się dopiero po wojnie jak wróciłem z niewoli, bo ten facet, który dostał baty robił u mnie dach. Powiedział, że kochał mojego ojca za to, że tylko pięć pał mu dał, a nie pięćdziesiąt!
W 1943 roku za namową profesora chemii, który zwerbował mnie do konspiracji do Narodowych Sił Zbrojnych. Wszystkie ćwiczenia odbywaliśmy na Bielanach, gdzie jeden z głównych budynków był zajęty przez lotników niemieckich. Pod ich okiem było bardzo bezpiecznie przeprowadzać różne ćwiczenia. Tuż przed samym Powstaniem wszystko się rozleciało, a kontaktów już nie mogłem połapać. Mój kolega z klasy powiedział, że wszyscy wyjechali gdzieś w Góry Świętokrzyskie.
To była trochę romantyczna przygoda, tak jak w Powstaniu Styczniowym młodzi ludzie uciekali rodzicom, a ci ich nie puszczali. 1 sierpnia byliśmy z moim bratem na Podwalu i jedliśmy obiad. Godzina wpół do drugiej, słyszę gestapowskie syreny, jadą na Żoliborz. Powiedziałem do brata, żebyśmy się spieszyli, bo tam się już chyba coś zaczęło. Jeździła wtedy „siedemnastka” Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, ulicą Miodową, placem Krasińskich na Żoliborz. Wsiedliśmy na Miodowej do tego tramwaju z bratem i spotkałem mojego kolegę z klasy – Wiesia Ostrowskiego. Tak żeśmy we trójkę jechali. Przed wiaduktem Niemcy zatrzymali nasz tramwaj. Potem czytając książkę Michała Rusinka „Z Barykady w dolinę głodu” dowiedziałem się, że Rusinek też nim jechał. On w tej książce pisał, że Niemcy wszystkich wyrzucili z „siedemnastki” i zawrócili na Stare Miasto, ale nie wiedział, że trzech budrysów – czyli my uciekliśmy bokiem koło źródełka, obok parku Traugutta. Dobrnęliśmy do Jacht Klubu na Wisłostradzie. Wyskoczyli Niemcy, położyli nas na skarpie, a Wisłą pływała kanonierka i strzelała na Żoliborz. Dopiero, jak przestała, to pozwolili nam wstać. Jednocześnie zobaczyli u kolegi niemieckie skarpetki wojskowe z białymi paskami. Zabrali je mu. Musiał włożyć buty na bose stopy. Gdyby to byli esesmani to by nie pytali się o nic, tylko rozstrzelaliby nas. A tak zostaliśmy puszczeni wolno. Doszliśmy do Mickiewicza, gdzie jest budynek „Znicz” naprzeciwko ulicy Bohomolca. Kolega znalazł swój oddział walczący i zastał z nimi, a ja z bratem dotarłem do domu. 2 sierpnia powiedziałem bratu, żeby nic nie mówił ciotce, że idę do Powstania. Ubrałem się elegancko w płaszcz, marynarkę, wziąłem chlebak i przez ogródki chciałem prysnąć, a mój braciszek mądry zaczął gębę drzeć: „Ciociu! Włodek ucieka do Powstania!”. Kazała mi zostać. Następnego dnia, gdy wszyscy siedzieliśmy w piwnicy stwierdziłem, że pójdę na górę zobaczyć, co się dzieje. Byłem tylko w spodniach i w koszuli, ciocia nic nie podejrzewała, a ja zamiast na górę to od razu przez siatki przeskoczyłem do spółdzielni „Feniks” na placu Wilsona. Szczęście mi sprzyjało, bo zaraz zobaczyłem strażnika, który był moim kolegą ze szkoły. Miał na imię Janusz. Powiedziałem mu: „Wpuść mnie tutaj, bo ja chcę do Powstania! Ale jak przyjdzie starsza pani to powiedz, że od razu poszedłem na Stare Miasto”. Tam spotkałem już znajomego księdza Truszczyńskiego „Alkazara”, któremu służyłem do mszy w czasie okupacji. Był naszym kapelanem w Powstaniu. Dostałem się do plutonu, gdzie dowódcą był Olgierd Budrewicz „Konrad”. Broń, którą dostałem, to jakiś granat „filipinka” i „sidolówka” roboty własnej. Broń chłopcy pobrali na Suzina w kotłowni, a Niemcy ich podejrzeli. Nie mogli przykryć płaszczem tych karabinów i wywiązała się walka. Tak że właściwie na Żoliborzu nie było zaskoczenia przy wybuchu Powstania. Wszystkie oddziały, które były gdzieś poumawiane, żeby zająć niemieckie placówki – szkołę na ulicy Kolektorskiej czy szkołę gazową na Gdańskiej – to już nie dobrnęły do swoich miejsc, bo się zaczęła strzelanina. Broń wydawał mój wujek – brat mojej mamy – porucznik Edward Krajewski „Andrzej”. Jak wiadomo pułkownik „Żywiciel” 2 sierpnia zarządził wymarsz do Kampinosu, a ja z domu uciekłem 3 sierpnia. Dotarłem do „Feniksa”, gdzie został rotmistrz Rzeszotarski i zbierał tych wszystkich chłopaków, którzy jeszcze nie zdążyli się zebrać, a także ochotników. Jako ochotnik wskoczyłem do plutonu 224 Olgierda Budrewicza „Konrada”. Od 2 sierpnia do 4 sierpnia ziemia na Żoliborzu była niczyja. Niemcy się nie ruszali, myśmy też nie bardzo mieli siły. Był jednak jeden oddział dobrze uzbrojony, porucznika „Topora”, który w tym czasie zdobył centralę telefoniczną na ulicy Felińskiego i zdobył szkołę Poniatówkę – też na ulicy Felińskiego. Przez to Niemcy w ogóle wywędrowali z Żoliborza. 4 sierpnia wrócił „Żywiciel” z oddziałami. Wtedy dostałem się do plutonu porucznika „Żuka” i objęliśmy posterunek na Marymoncie, w wytwórni filmów. Było tam niebezpiecznie, bo przecież te filmy były bardzo łatwopalne. Niemcy przepuścili atak od strony Bielan, od Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (dzisiaj to jest AWF – Akademia Wychowania Fizycznego). Tam jeden dom bardzo wysunięty na ulicę Podleśną zajmowały oddziały AL, które miały nam relacjonować każdy ruch Niemców. Jak Niemcy ruszyli się od Bielan, od lasku, to oni się zwinęli i nas już nie powiadomili. Niemcy nas trochę zaskoczyli, dwóch chłopaków zostało rannych w wytwórni. Chcieliśmy ich wziąć ze sobą, ale nasz dowódca zabronił. Wtedy jeden z naszych chłopaków o pseudonimie „Sokół”(nazwisko miał Piotrowski) przystawił dowódcy pistolet do łba i powiedział, że weźmiemy rannych ze sobą. W tym jednak momencie uderzył pocisk i jak ogień gruchnął, to już nie było po co wracać. Przebiliśmy się z Marymontu na Żoliborz i opowiedzieliśmy dowództwu incydent. Zdjęli nam tego dowódcę i dali innego. Wtedy przeszliśmy na stanowisko nad Wisłę na ulicę Promyka. Potem Niemcy zaatakowali czołgami wzdłuż Wisły i żeśmy się wycofali do ulicy Drużbackiej, gdzie była linia obronna. Z powodu śmierci części rodziny około połowy września, rotmistrz podał się do dymisji. To był dla niego szok, a my już nie mieliśmy dowódcy. Wobec tego zgrupowanie „Żmii” zostało rozczłonkowane. Składało się z trzech plutonów, więc jeden poszedł do Zgrupowania „Żyrafa”, drugi do Zgrupowania „Żubr”, a mój pluton trafił do „Żniwiarza” – to była 9. kompania dywersyjna. Wtedy objęliśmy stanowiska na terenie Prochowni – tam, gdzie jest teraz Teatr Komedia. Wiem, że tam były duże wały, a za nimi domki parterowe. Ponieważ miałem podarte spodnie, wlazłem do jakiegoś domu i znalazłem sobie nowe. Inspekcję naszej placówki zrobił raz pułkownik „Żywiciel”. Popatrzył na mnie i powiedział, żeby mi się w nich dobrze chodziło, bo to był jego domek i jego spodnie założyłem. Potem Niemcy zaczęli nacierać już coraz bardziej, teren się zmniejszał. W ostatnie dni Powstania przeszliśmy do szklanego domu i tam dowiedzieliśmy się o kapitulacji. Oczywiście paru chłopaków strzeliło sobie w łeb, a reszta z bólem serca musiała pójść do niewoli. Broń składaliśmy na ulicy Filareckiej. Pognali nas na Powązki do magazynów, a potem samochodami przewozili do Pruszkowa. Ja miałem rękę na temblaku, bo była poparzona odłamkiem. Rodzinę moją Niemcy wyrzucili z domu na Żoliborzu, więc nie wiedziałem, gdzie jest. Okazało się potem, że cała rodzina i inni z Żoliborza byli też w Pruszkowie tylko w innej hali. Siedzieliśmy w tych halach aż nas zagnali na rampę i powpychali po siedemdziesiąt osób do wagonów kolejowych. Wywozili nas do niewoli do Niemiec. Ludzie w naszym wagonie, jak przejeżdżaliśmy przez podwarszawskie miejscowości, śpiewali powstańcze piosenki i za karę, jak był postój, nie otwierali nam drzwi. Wygrzebaliśmy dechę w podłodze i przez tą dziurę wszyscy się załatwiali tak, jak mogli. Inni mogli wyjść, wody się napić, a my nie. Wrzucali nam tylko suche suchary, a jak się człowiek tego najadł to się pić chciało jak diabli. Przywieźli nas do obozu w Saksonii Altengrabow – to był Stalag XI A.
Jak tylko ich widziałem, to strzelałem. Dla mnie to był obiekt do strzału. Nie widziałem w nich żadnego człowieka. Przez krótki czas miałem karabin maszynowy i strzelałem nawet do rannych. Jak nieśli na noszach to waliłem! Na Żoliborzu w dwóch miejscach na Czarneckiego i na Żeromskiego przy Forcie Sokolińskiego były szpitale i tam płachty Czerwonego Krzyża natychmiast bombardowano.
Najpierw miałem tylko granat. Potem dostałem karabin austriacki z butelkową amunicją. Tej amunicji miałem trzydzieści sztuk i jak ją wystrzelałem, to karabin musiałem wyrzucić, bo już amunicja do innego nie pasowała. Kbk polskie miały zupełnie inną amunicję. Potem Rosjanie zrzucali nam trochę broni. Dostałem kawaleryjski radziecki karabinek – Mosin – bardzo fajny. Udawało się czasami coś tam od Rosjan złapać, ale oni zrzucali część bez spadochronów. Jak to spadło na ziemię, to jedno się pogięło, drugie nie. Nie wiem, czy przypadkiem, czy celowo te spadochrony się nie otwierały.
Nie zważało się na to. Spaliśmy na stołach. Sierpień i wrzesień były bardzo ciepłe. Młody organizm wszystko znosił…
W czasie Powstania raz skontaktowałem się z rodziną. Jak już nas przerzucili z ulicy Promyka do Prochowni, to moja rodzina też uciekła z Drużbackiej na Suzina. Tu pewien fakt się zgadza z tym, co pisał Jarosław Abramow-Newerly w książce „Lwy mego podwórka”. On mieszkał w tym samym miejscu, co moja ciotka – siostra matki, czyli w części bez piwnic. Jak było jakieś bombardowanie, to cała ludność, mój brat i ciotka też dostawali się do części podpiwniczonej. To było dokładnie od Suzina 3 do ulicy Filareckiej wzdłuż Krasińskiego. Newerly opisywał, że bomba uderzyła w to skrzydło niepodpiwniczone... W tym czasie akurat szedłem do nich, żeby ich choć na chwilę zobaczyć. Jak wszedłem do piwnicy, to rąbnęła bomba i taka się zrobiła kurzawa, że nic nie było widać. Ludzie zaczęli panikować i krzyczeć, że są zasypani. Wtedy zareagowałem, wyjąłem pistolet i ostrymi słowami zabroniłem im panikować. Uspokoiłem bractwo, ale z rodziną niestety się nie zobaczyłem. Potem podobno brat mnie widział leżącego bez głowy w rowie – tam gdzie teraz na Żoliborzu stoi urząd dzielnicowy. On zobaczył tylko ubranie i odprawili nawet za mnie mszę żałobną… Jak dojechałem do Altengrabowa, to nas potem rozdzielili do prac. Ja trafiłem do Gröningen, do cukrowni Ekerta. Potem znalazłem się w niemieckim majątku Hadmersleben, gdzie byłem do samego końca wojny. Jak Amerykanie podchodzili i już była kanonada to dostaliśmy amerykańskie mundury, tylko że na nich białą farbą napisano na plecach KG – Krieg Gefangen. Pogonili nas dziesięć kilometrów do większego miasta – Oschersleben. Tu okazało się, że zarządzili alarm przeciwczołgowy. Amerykanie wjechali na samochodach i na czołgach, i ozdobili miasteczko. Wtedy stałem się wolnym człowiekiem. To był akurat dzień moich osiemnastych urodzin – 17 kwietnia 1945 roku. Taki prezent mi zrobili Amerykanie.
Nie, jeszcze tam zostałem i wróciłem dopiero w lutym 1946 roku. Oczywiście nas namawiali, żeby nie wracać, że możemy być represjonowani. Przypłynęliśmy do Gdyni statkiem. Przez pewien czas byłem w amerykańskich kompaniach wartowniczych. To było bardzo niemile widziane przez tutejsze władze. Uważano, że każdy, kto był w kompaniach wartowniczych jest szpiegiem. Jak powołali mnie pierwszy raz do komisji wojskowej w 1946 roku, to siedział facet i stawiał jakieś kreseczki czy kwadraciki. Okazało się, że się nie nadaję do wojska.
Tak, jak wróciłem do domu.
Poszedłem do liceum księży Marianów i zdałem maturę. Zaczęło się normalne życie.
Na początku była msza odprawiana przez księdza „Alkazara” i był jeszcze ksiądz Fiałkowski – jego pomocnik. Potem nie było czasu. Czy czytaliście prasę podziemną lub słuchaliście radia? Prasa docierała do nas w czasie Powstania. Opowiem teraz coś z czasów okupacji. Przez pewien czas mieszkałem z bratem u ciotki na Starym Mieście, ale wróciliśmy na Suzina do drugiej ciotki. Ona mi dała broszurę gazetową wydaną w czasie okupacji – „Dywizjon 303” Arkadego Fiedlera. Zwinąłem ją w tutkę i trzymałem w ręku. Wysiadam potem z bratem z tramwaju na placu Krasińskich i czuję, że ktoś mnie puka w ramię. Byłem zadziorny, ale jak się obejrzałem i zobaczyłem czapkę z trupią czaszką to się uspokoiłem. Słyszę Hände hoch. Obmacał mnie i puścił, odszedłem dziesięć metrów, a nogi zrobiły mi się jak z waty. Przecież w rękach miałem tę broszurkę. Z nią podniosłem ręce do góry. Gdybym broszurę wsadził przez pomyłkę do kieszeni, to on by wymacał i koniec, a tak miałem ją w ręku i nie zwrócił uwagi. Ręce do góry, to ręce do góry. To był cud.
Byłem w tym wieku, kiedy człowiek nie wierzył, że mu może się coś stać. To nie była odwaga z naszej strony – młodych chłopaków. Po prostu nie zdawaliśmy sobie sprawy, że może nas coś trafić. Odważny jest ten, kto przełamie strach i coś zrobi, a myśmy tego strachu nie mieli. Owszem, jak świsnęła kulka, to odruchowo głowę się schyliło. Był taki nieprzyjemny wypadek. Koledzy ze szkoły mieszkali na Prochowni przy Fortach. Miałem przy jednym domku parterowym posterunek i przyszedł starszy pan kolejarz i powiedział, że chciałby sobie nazbierać kartofli z działki. Powiedziałem, że przecież jest kanonada jak diabli. Pocisk za pociskiem padał. Nie było gdzie się ukryć. On poszedł. Ja o nim zapomniałem, przyszedł mój kolega Gołąbek i spytał się, czy nie widziałem starszego kolejarza, jego ojca. Poszliśmy go szukać. Wyszliśmy na kartoflisko, lej przy leju od pocisków był, a dziadka nie widzieliśmy. Weszliśmy przez okno do domku, a tam leżał but ojca kolegi. Po kolejarzu zostały tylko ubranie, buty, trochę kości. Kolega włożył to wszystko do kubełka żeby go gdzieś pochować. To nie było przyjemne… Drugi wypadek był taki, jak na ulicy Tucholskiej. Myśmy byli w okopie, a ktoś biegał na wierzchu. Krzyczą na niego: „Panie, strzelanie! Niemcy mają odstrzał z dworca Gdańskiego!”. A on nic. Ściągnęliśmy go do dołu. Był nieprzytomny, a dziecko, które trzymał nie miało głowy. W ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Działał w amoku.
Mieliśmy placówkę koło Wytwórni Filmów skierowaną na szkołę CIF. Dostałem zmianę około dwunastej w nocy. Siedziałem w dołku i poczułem dziwny zapach – trupi. Pomyślałem sobie, że pewnie jest pełno trupów. Oparłem się o wzgórek i ręka z piachu wyszła. Każdemu najbardziej odważnemu, by jakieś mrówki po placach przeszły w tym momencie. Natychmiast się opanowałem, złapałem tą rękę, powiedziałem: „Cześć kolego” i zagrzebałem ją z powrotem. Zostałem do końca zmiany, przyszedł Jerzy Piotrowski „Strzała” zmienić mnie, a ja poszedłem spać do Wytwórni. Jeszcze nie dobrze się wyspałem, a po trzech godzinach ktoś mnie szarpie. Zobaczyłem wściekłą twarz Jurka. Powiedział mi tylko, że świnia jestem. Okazuje się, że on też się na tę rączkę nadział, tylko się większego niż ja strachu najadł.
Tak, w 1954 roku byłem złapany przez Urząd Bezpieczeństwa, bo koniecznie chcieli zrobić ze mnie konfidenta, ale im się nie udało. Szykanowali mnie. Okazuje się, że oni mnie dobrze obserwowali od samego powrotu do Polski. Wiedzieli, z kim się kontaktuję, gdzie chodzę i tym podobne. Nie wiedziałem, co robić. Pracowałem na Nowogrodzkiej w Centrali Handlowej Przemysłu Drzewnego. Pewnego dnia wróciłem do domu i stał samochód UB. Zostałem wezwany do Ministerstwa Handlu Wewnętrznego i kadrowiec powiedział, że mają dla mnie propozycję pracy w ministerstwie. Zaproponował nawet, że będą płacić za trzy etaty. Odmówiłem. Kazali mi czekać na korytarzu. W końcu ktoś powiedział, że jak się namyślę, to mam dać znać i mnie puścili. Wyszedłem na Plac Powstańców, ktoś podszedł i spytał się czy jestem panem Góreckim. Kazał mi wsiąść do tego samego samochodu UB. Od razu mi teczkę z ręki zabrał. Zawieźli mnie na Różaną do Urzędu Bezpieczeństwa. Oczywiście o wszystko mieli pretensje. Czepiali się zdjęcia mojego ojca, tego, że mam odprutą podszewkę. Pytali się, czy noszę pocztę jakąś. Odpowiedziałem, że mam żonę flejtuchę i nie przyszyła mi jej. I tak dwanaście godzin to trwało. Powoływali się na księdza Truszczyńskiego, bo myśmy budowali bursę akowską z naszych pieniędzy. Zabrali ją. Miałem dyrektora – Andrzeja Żymierskiego, brata „Roli” Żymierskiego. Andrzej był w lotnictwie angielskim w czasie wojny. Przyjechał tutaj jako pułkownik wojsk lotniczych. Do niego też się przyczepiali. Krzywdy mu nie zrobili, tylko areszt domowy zarządzili. Natomiast jego bratu, „Roli” Żymierskiemu wszystkie zęby powybijali. Mocniej go poturbowali. Mówili mi: „Będziesz się zgłaszał, będziesz z nami współpracował!”. Odmawiałem. W końcu jak powiedziałem, że nie będę, to kazali mi przyjść o konkretnej godzinie na ulicę Piękną. Przyszedłem, było dwóch cywilów i znów spytali, czy będę współpracował. Znów powiedziałem, że nie będę. Wtedy jeden rzekł: „To kończymy!”. Nastawił głośno radio, a drugi stał za mną i gdy pistolet ładował, powiedziałem: „Trudno, strzelajcie!”. Wtedy on odparł: „Nie! Jeszcze się namyślisz i przyjdziesz!”. Musiałem powiedzieć, że jadę w delegację. Zdziwili się. Przestałem już przychodzić do nich, a oni tym samochodem jeszcze mnie szpiegowali. Wreszcie uciekłem im na Śląsk i zacząłem pracować w Zagórzu przy kopalni budowanej dla Rosjan. Kto tam pracował, to miał azyl i już przestali się mnie czepiać. Przed 1956 rokiem kadrowa z kopalni przyszła do mnie i powiedziała, że miejscowe UB się o mnie pytało. Postanowiłem uciekać na ziemie zachodnie, ale nie zdążyłem. Wybuchł październik, przez most radziecki pchali czołgi na Warszawę. Znajomi do mnie dzwonili i pisali, żebym przyjeżdżał, bo będzie trzeba walczyć. Na szczęście nic się stało. Chruszczow przyleciał, nie chcieli go tu przyjąć, ale jakoś bokiem go wzięli do Belwederu i zabrali z powrotem na lotnisko. Gomułka mnie uratował. Potem się ześwinił. Skończyło się prześladowanie.
Potem pracowałem w budownictwie, w Przedsiębiorstwie Budowy Elektrowni i Przemysłu – Beton Stal. Wszystkie elektrownie: Siekierka, Kozienice żeśmy budowali. Byłem tam kierownikiem działu inwestycji własnych. Przepracowałem trzydzieści dwa lata w tej jednej firmie. Rzadko komu się tak zdarza. Tą firmę znałem od podszewki. Pan dyrektor z inwestycjami nie chciał już mieć nic do czynienia i kazał mi wyrobić pieczątkę z jego upoważnieniem. W ten sposób pracowałem aż do 1988 roku, kiedy to przeszedłem na szczęśliwą emeryturę. Dostałem też krzyż kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.