Eugenia Bender „Katarzyna”
- Co robiła pani przed wybuchem wojny?
Chodziłam do gimnazjum Hanny Jakubowskiej i zdawałam maturę.
- Czyli przed wybuchem wojny zdawała pani maturę?
Nie, to już było podczas wojny. Kiedy wybuchła wojna to byłam w pierwszej licealnej.
- Jak pamięta pani początek wojny?
To było bardzo tragiczne. Wyszliśmy z ojcem przed dom i zobaczyliśmy na tle nieba malutkie kreseczki i to były samoloty. Nagle nastąpił ogromny wybuch i okazało się akurat, że to pierwsza bomba. Upadła niedaleko nas, ale nic się nie stało. Mieszkaliśmy wtedy we Włochach pod Warszawą. Ludzie zaczęli uciekać do stolicy. Myśmy też zabrali się do Warszawy, do mojej ciotki.
- Wyjechała Pani z rodziną?
Tak.
- I gdzie pani mieszkała podczas okupacji?
Moja ciotka mieszkała na ulicy Hożej. Później było Powstanie i już nie widziałam swojego domu. Wywieźli mnie.
- Czym się pani zajmowała przed wybuchem Powstania, w czasie okupacji?
Chodziłam do szkoły. Normalnie wszystko funkcjonowało. Był dom, rodzice, siostra. Ojciec był muzykiem.
- Gdzie pracowała pani rodzina?
Matka była przy mężu. Ojciec grał w orkiestrze Opery Warszawskiej.
- Czy w czasie okupacji uczestniczyła już pani w konspiracji?
Tak, ale krótko przed wybuchem Powstania.
- Jak dostała się pani do konspiracji, czy może pani coś więcej opowiedzieć?
Mogę tylko powiedzieć, że to koleżanka mnie wciągnęła i złożyłam przysięgę przed wybuchem Powstania. Miałam jedno rozpoznanie na dolnym Mokotowie, ale zupełnie źle to zrobiłam, więc zwrócił mi uwagę szef, że to jest nieprawda. Nie zgodziłam się wtedy i powiedziałam, że widziałam dym lecący z komina. On to pominął milczeniem.
- Czyli wstąpiła pani do konspiracji kilka dni przed wybuchem Powstania?
Tak, właściwie kilka tygodni przed 1 sierpnia.
- Czy koleżanka, która wciągnęła panią do konspiracji była później w pani batalionie?
Nie, nie była. Jak było już ostre pogotowie przedpowstańcze, to byłam u mojej ciotki i koleżanka znała mój adres. Przyszła do mnie, aby zawiadomić, że na piątą godzinę mam być na ulicy Wiśniowej 34. O czwartej wyruszyłam i już była pukanina, więc się nie przedostałam przez Plac Zbawiciela, a szłam z Hożej.
- Czyli nie doszła pani do swojego planowanego batalionu?
Nie doszłam. Robiłam kilka wycieczek i za każdym razem bez powodzenia.
Sama. Moja koleżanka nie była ze mną.
- Jak pani się znalazła w Batalionie „Bełt”?
Przez pierwsze trzy dni chodziłam zupełnie załamana, dlatego że nie znałam nikogo i zupełnie przypadkowo zobaczyłam znajomego. Oczywiście rzuciłam się na niego i poprosiłam o pomoc w dostaniu się do mojej jednostki. On powiedział, że wraz z bratem są u porucznika „Bełta”. Obydwaj wzięli mnie i zgłosili. Porucznik „Bełt” mnie przyjął. Były dwie kompanie „Bełta”. Pierwszą miał pan porucznik Przecławski, pseudonim „Budzisz”, a drugą kapitan Ignacy Łyskanowski, pseudonim „Skiba”. Ale oni byli ewidencjonowani. Obie kompanie nie miały właściwie specjalnych oddziałów, dlatego, że to wszystko byli mężczyźni około czterdziestki. Myśmy też były łączniczki, na zasadzie kto nas potrzebował, ten nas angażował. Tak przebyłam właściwie całe Powstanie.
Nie. Dostałam „trójkę”, ale bez amunicji. Taki malutki rewolwerek miałam. Z nim się nie rozstawałam, ale jakiś chłopak dał dlatego, że właśnie nie miał amunicji.
- W jakich warunkach walczył pani oddział?
Oni w ogóle nie mieli broni, tylko granaty i „filipinki”. Pamiętam jak usiadłam na krześle i wybuchła „filipinka” pode mną. Właściwie to miałam tylko troszkę nogi pokiereszowane po tym. Tam, gdzie nas posłali, tam biegałyśmy. Zawsze roznosiłyśmy hasła, było hasło i odzew. Przenosili nas z miejsca na miejsce, dlatego że nieszczęśliwie nasze kwatery się paliły, ewentualnie bomba spadała. Nas było dwadzieścia trzy, a skończyło się na sześciu. Co się z nimi stało, to ja nie wiem. Czy one zginęły, czy się gdzieś zapodziały, nie wiem. Miałam różne zadania. Pamiętam, że chodziłam do mechanika, który siedział na rogu Marszałkowskiej i Wilczej. Posłano mnie do niego, abym powiedziała, co się dzieje w środku miasta. To była bardzo niebezpieczna sprawa, dlatego że Krucza róg Hożej siedział snajper i strzelał głównie w łączniczki, aby zrywać łączność między nami. Na ulicy Kruczej były już postawione barykady. Szłam w Śródmieściu, po Alejach Jerozolimskich, musiałam przejść ulicą Kruczą koło barykady do mechanika. Barykada z jednej strony szła do końca, a z drugiej strony miała przejście i tego przejścia bałam się, dlatego że snajper właśnie w to przejście strzelał. Proszę sobie wyobrazić, że stanęłam nogą na twarzy jakiegoś człowieka. Bardzo to przeżyłam. On też tak jak ja próbował przejść. No i zginął. To było bardzo przykre dla mnie. Od mechanika wyszłam sobie zadowolona i już. Okazało się potem, że ja powinnam była się odmeldować. Pamiętam, że pan porucznik Przecławski zrugał mnie wobec całego batalionu. Bardzo to przeżyłam.
- Czy pamięta pani jakieś specjalne akcje pani batalionu?
Nie było czegoś takiego. Akcja batalionu byłaby wtedy, gdybyśmy wszyscy szli, a przecież to były plutony. To były plutony, właściwie oddziały jeszcze mniejsze. Pamiętam tylko, jak szkołę pożarniczą na rogu Książęcej i Nowego Światu zwyciężaliśmy. Brał w tym udział pluton pana porucznika Mańkowskiego. Mańkowski był bardzo ostrym człowiekiem. Tam była taka dziewczyna, która chciała koniecznie z nimi pójść. Porucznik nie zezwolił, ale ona taką histerię urządziła, że on ją zaakceptował. Przejście do szkoły pożarniczej było bardzo niebezpieczne. Niemcy byli na dole, a nasi przeszli klatką schodową, tam gdzie Niemców nie było, na piętro – albo piąte albo szóste. Proszę sobie wyobrazić, że oni mieli przerzuconą z okna do okna deskę i mając po dwa granaty tylko przesuwali się po tej desce. I przeszli wszyscy. Koniec końcem jeden zginął, ale zwyciężyliśmy. Ja stałam po drugiej stronie ulicy i tylko obserwowałam. Później prędko straciliśmy to wszystko.
- Jak pani zapamiętała żołnierzy strony przeciwnej, niemieckich żołnierzy?
Widziałam tylko ich głowy, dlatego że szłam z porucznikiem rozpoznawczym. To był bardzo dzielny człowiek, a mnie przydzielono do niego. We dwójkę szliśmy i podeszliśmy pod BGK. Przeszliśmy. Tam były ruiny. Zaczęłam się czołgać i doszłam do rogu, gdzie spojrzałam w dół i zobaczyłam głowy, płaskie głowy Niemców. Wycofałam się z tego wszystkiego. To tylko tyle widziałam i nic więcej.
- I nie miała pani styczności z jeńcami niemieckimi?
Nie, nie miałam.
- A jak pani pamięta stosunek ludności cywilnej do walki powstańczej?
Z początku to była wielka radość w ogóle, a później było coraz gorzej. Nie było co jeść. Jak Powstanie się kończyło, to myśmy jedli jakąś słomę. Ziarno polane sokiem owocowym. To było coś okropnego. Już wtedy ludność nie była taka rozentuzjazmowana. Poza tym ludzie tracili wszystko. Myśmy sami byli w bardzo wielkich opałach, a zwykli ludzie już się patrzyli na nas trochę wilkiem.
- Jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?
Przede wszystkim za dnia się spało, dlatego że w nocy łaziliśmy. Odsypiałyśmy, ale ponieważ ciągle nas budził okropny huk, to ja już poleciłam duszę Panu Bogu. Przecież pod koniec, Niemcy bombardowali wszystkie przecznice Marszałkowskiej i dochodzili już do nas. Właściwie to myśmy miały dobry humor, tylko ciągle nas było coraz mniej. To były dziewczęta wszystkie w jednakowym wieku, ja byłam tylko troszkę starsza od nich.
- Czy kontaktowała się pani ze swoją rodziną w czasie Powstania?
Jak moja matka była w Warszawie, to ciągle do niej, jak tylko mogłam, doskakiwałam, ale później jak już wiedziałam, że Powstanie będzie na pewno skończone to pożegnałam się z nią. Matka z dwiema siostrami wyszła z Warszawy. Ja wyszłam ze swoją kompanią. Pojechałyśmy do Lamsdorfu, a później bardzo ciekawie było.
- Czy czytała pani jakąś prasę podziemną w tym czasie?
Nie miałam czasu, skądże.
- Radia też pani wtedy nie słuchała, nie było możliwości?
Nie, ale chodziły plotki. Jedna z koleżanek była tak zwaną skrybą. U „Bełta” pisała na maszynie rozkazy, miała radio, puszczała wiadomości i to wszystko się lotem błyskawicy rozchodziło. Piosenka „Z dymem pożarów...” ciągle nas prześladowała. Myśmy nie wiedziały, dlaczego oni tę piosenkę akurat dla nas tak lansują. Poza tym kurczyła się cała nasza posiadłość, bo myśmy ciągle coś tracili, nic nie wygrywali prawie, a co trochę zdobyliśmy, zaraz Niemcy nam to odebrali.
- Wracając jeszcze do informacji z radia, czy pamięta pani jeszcze jakieś ciekawe wiadomości z radia?
Nie przypominam sobie teraz. Tyle czasu minęło przecież.
- To może opowie pani o swoim najpiękniejszym, najprzyjemniejszym wspomnieniu z czasów Powstania. Czy ma pani takie wspomnienie?
Hanka Ledóchowska. Ona jedna jedyna zdobyła sobie karabin i chodziła z nim. Wielu chłopaków wokół niej się kręciło. Ona była taka ładna. Jak ją sobie przypomnę to mi się miło robi. A wspomnienie? Sam początek Powstania był niesamowity. Myśmy szaleli z radości. Między walczącymi a ludnością cywilną była kolosalna więź. Oni się też cieszyli... Cała moja rodzina brała udział w Powstaniu. Szczególnie pamiętam moją kuzynkę, ładną dziewczynkę z warkoczykami. Miała niebieskie oczy. Nazywała się Jadzia Tomaszewska. Była w Batalionie „Czata 49”. To była dzielna dziewczyna. Myśmy się cieszyli, że Powstanie wybuchło, ale nie spodziewaliśmy się, że tak długo będziemy walczyć. Jak już wychodziliśmy z Warszawy i pod Politechniką oddawaliśmy broń, to całkiem sporo jej się uzbierało. Ale i tak było jej za mało.
- A może ma pani najsmutniejsze wspomnienie z Powstania?
To jest historia opowiedziana przez pewnego przyjemnego, niewysokiego pana. Zapomniałam, jaki on miał pseudonim. W każdym razie zadzwonił raz do domu telefonem. Jego synowie powiedzieli, że Niemcy wchodzą właśnie do ich mieszkania. I on słyszał przez ten telefon straszne strzały. Zdaje się, że wtedy rozstrzelali jego żonę i synów. Bywało też i komicznie w trudnych momentach. Siedziałyśmy z Bronką Zmorską przy Kruczej, Krucza przy Alejach Jerozolimskich. Nagle w dom naprzeciwko rypnęła „krowa”, wszystko zaczęło się sypać. Nagle zobaczyłyśmy jak Włodek – potem mój wuj, cały wysmarowany na czarno zjeżdża po jakiejś desce. A on zawsze był niezwykle śmieszny. Miał gruby głos i strasznie głośno mówił. Nic mu się nie stało wtedy. Ktoś obok niego zginął, a on nic.
- Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym podczas Powstania?
O tak, tak. Ludność była wtedy religijna. Przede wszystkim warszawiacy miewali msze na podwórzach. Raz przez przypadek zobaczyłam, że jest odprawiana i też się dołączyłam.
- Jakie panowały stosunki w pani oddziale?
Bardzo dobre. Dziewczyny opowiadały różne rzeczy. Dużo akurat dziewcząt było z tej dzielnicy, skąd „Bełt”. One miały rodziny i wyszły z Powstania prawdopodobnie z rodzinami. Nie chciały z wojskiem. To ja byłam tylko taka, że koniecznie chciałam z oddziałem. Zostawiłam mamę, na szczęście dała sobie radę. Jak wróciłam z Niemiec, to już moja mama była w domu.
- Co się z panią działo po zakończeniu Powstania?
Tekst z notatek „W kilka dni po kapitulacji Warszawy znalazłam się wraz z dużą grupą powstanek w obozie przejściowym w Lamsdorfie. Po trzech tygodniach wywieziono nas do stalagu IV B w Neubergu nad Łabą. Tam otrzymałyśmy tabliczki z wygrawerowanymi numerami jenieckimi. Dostałam numer 107001. Obóz w Neubergu zajmował duży teren podzielony na sektory oddzielone od siebie podwójnym szeregiem drutów kolczastych. W środku, jakby w uliczce między drutami chodził strażnik, którego nazywałyśmy „postem”. Z każdym dniem zbliżałyśmy się coraz śmielej do drutów, poza którymi widziałyśmy tłum jeńców wojennych różnych narodowości. Bardzo się między sobą różnili. Holendrzy w jasnych mundurach – opanowani, pełni godności, Francuzi – niewysocy, ruchliwi, weseli, żywo gestykulujący. Amerykanie – niczym się nie wyróżniający, poza murzynami. Ci ostatni wzbudzali nasz podziw sprawnością fizyczną i beztroskim sposobem życia (...). Na szczęście były też momenty wesołe, otóż panie oficerowie widocznie uznały, że bezczynność demoralizuje, wobec tego trzeba dać nam jakieś zajęcie i wymyśliły musztrę. Zostały wydane odpowiednie rozkazy i któregoś dnia stanęłyśmy w szyku wojskowym. Padały komendy: „baczność”, „odlicz”, „w prawo zwrot”, „w lewo”, „w tył”... i tym podobne wydawane wysokim kobiecym głosem, który nie zawsze do nas docierał. Rozlegały się z szeregów głosy: „Głośniej!”. „Powtórz to jeszcze raz!” albo wprost „Grażyna, nie wygłupiaj się!”. Naszej musztrze przyglądała się międzynarodowa publiczność zza drutów, która licznie wyległa z baraków na te niecodzienne widowisko [...]”. Byłam w Dreźnie i przeżyłam cały nalot na Drezno. [...]
- Jak długo była pani w tym obozie?
23 maja byłam w domu, ale wyrzuciłam notatki, dlatego że już bolszewicy nas aresztowali i zamykali w obozach. Wobec tego nie mogłam z takim okropnym materiałem być złapana, kamuszek przywiązałam i wrzuciłam do stawu. Musiałam też wyrzucić bransoletkę, którą kolega strzelając z mojego ramienia do Niemców, zrobił mi z gilzy. Przypiął mi do niej dewizkę od zegarka.
- Jak pani wspomina wyzwolenie obozu?
Wyzwolenie? To było wyzwolenie? To nie było żadne wyzwolenie.
- Proszę o tym opowiedzieć.
To było tragiczne. Nas łączniczek ze Śródmieścia było wiele. Z mojego batalionu akurat dwie − „Kasia” i „Katarzyna”, czyli ja. Myśmy okropnie to przeżyły, ponieważ Rosjanie są okropni, kiedy się napiją alkoholu. Są wtedy jak zwierzęta. Nie wiem, czy tak mogę mówić, ale tak właśnie czułam. Myśmy się potem próbowały przedostać do Francji, ale się nie udało.
- Czy miała pani jakiś kontakt z rodziną będąc w obozie?
Jeden, jedyny list tylko dostałam, jak byłam w obozie w Dreźnie. Wtedy się dowiedziałam, że mój brat cioteczny Jurek Tomaszewski zginął w Powstaniu. Takim zdolnym, szesnastoletnim skrzypkiem był. Zginął podczas kapitulacji Mokotowa.
- Jak pani wróciła do Warszawy?
Pociągi chodziły. Pytałyśmy się, gdzie, który jedzie. Uciekałyśmy razem z Zosią. Wyskoczyłam z biegnącego pociągu w Warszawie, a ona, ponieważ dowiedziała się, że rodzice są we Wrocławiu, pojechała do nich. Linia kolejowa szła akurat obok mojego domu we Włochach, tak że jak pociąg zwolnił to wyskoczyłam. Jak weszłam do domu, to matka moja bardzo się ucieszyła. Później przyjechała na rowerze moja siostra, która nie walczyła w Powstaniu. Zaczęła płakać jak mnie zobaczyła. Ja nie płakałam w ogóle i nie wiedziałam, nawet dlaczego ona płacze.
- Jak pani wspomina pierwsze dni po powrocie?
Przede wszystkim zaczęłam jeść. Jadłam, jadłam, jadłam.
- Co się z panią działo po maju 1945 roku?
Zaczęłam dawać lekcje języka francuskiego i gry na fortepianie. Później pracowałam w Klubie Inteligencji Katolickiej. Czy była pani osobą represjonowaną?
Nie. Właściwie, to nie wiem nawet, dlaczego nie. Chyba dlatego, że do konspiracji weszłam dopiero na dwa tygodnie przed Powstaniem.
- Czy chciałaby pani powiedzieć nam jeszcze coś o Powstaniu?
Pamiętam, jak raz wezwał mnie „Bełt”, żebym zaniosła hasło i odzew do Hanki Ledóchowskiej. Siedziała na rogu Brackiej i Alej Jerozolimskich, w ogóle nie wychodząc stamtąd. „Bełt” mnie ostrzegł, że pali się tam jedna kamienica i mogę przejść tylko tunelem, który okazał się zwykłymi dziurami i piwnicami. Przeszłam cały kawał, jak się zaczęły w pewnym momencie walić na mnie palące krzesła. Zawróciłam i nie podałam tego hasła. Nie mogłam przejść, bo bym chyba się tam spaliła. Okropnie było, jak kończyło się Powstanie i coraz bliżej wybuchało coś. Najgorsze były „krowy” i ich nakręcanie. Potworne też były ludzkie krzyki z zagruzowanych piwnic. Jak był nalot na Drezno, to miałam fatalną przygodę. Były przecież dwa naloty, pierwszy rano, drugi w nocy. Myśmy się schroniły u Niemek w internacie. Skończył się jeden nalot i „post” kazał nam wrócić do baraku i popakować plecaki. Szłyśmy potem bardzo szybko, a strasznie leciały zapalające bomby. „Post” kazał nam się schować. Wtedy zobaczyłam, że nie mam plecaka. Momentalnie się zerwałam z powrotem, bo było stosunkowo blisko. Jak już wróciłam z plecakiem, to okazało się, że reszta dziewczyn już stoi na szosie. Potem „post” nas zgonił na pole, a ktoś krzyczał, że tam są miny. A szłyśmy po strasznym błocie. Wyciągały więc nas koleżanki, które nie zdążyły jeszcze wejść. „Post” się schował, a nam było wszystko jedno. Przekonałam się wtedy, że można iść i spać, albo stać i spać. Rano zrobiła się piękna pogoda, więc maszerowałyśmy, a po drodze była masa różnych żołnierzy, ale takich wziętych do niewoli. Podeszłam do żołnierza francuskiego i zapytałam po francusku skąd są. W tym momencie nasz „post” walnął mnie w rękę karabinem. Bolało. Ja się na niego spojrzałam bardzo nienawistnie! Natrafiłyśmy potem na bardzo miłego Niemca. W Dreźnie to myśmy w ogóle pracowały w fabryce.
- Proszę opowiedzieć o pracy w fabryce.
Nas nie wolno było zatrudniać przy przemyśle zbrojeniowym, więc myśmy szlifowały szkiełka. Później przenieśli nas na salę gdzie pracowali Francuzi, którzy z dobrej woli przyjechali. Myśmy wtedy zaprotestowały, że nie można nas zatrudniać. Ach, jak Niemcy się okropnie wściekli. Później zaraz już bombardowali Drezno, to fabryka Heinego przestała istnieć.
- Jakie warunki panowały w fabryce?
Jechało się godzinę specjalnym tramwajem. Dwanaście godzin się pracowało. Cały dzień był więc zajęty.
- Czy ma pani jeszcze jakieś wspomnienia związane z powrotem do Polski?
Mam, ale ciężko mi się o nich mówi.
Warszawa, 25 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogusia Burzyńska