Zofia Napora „Magda”
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.
Pochodzę z rodziny kupieckiej. W naszej rodzinie w Warszawie były trzy, cztery sklepy, niewielkie, które później coraz gorzej się czuły, ponieważ następował kryzys w latach trzydziestych. Ojciec i matka pochodzili z niedalekich wsi od Wrocławia, znad Pilicy, z Falencic mama, a tata z jakiejś innej, w tej chwili zapomniałam.
Tak. Miałam dwóch braci. Stanisława i Michała. Michał był najstarszy, urodził się w 1912 roku, a młodszy brat urodził się w 1920. Mój najstarszy brat po odbyciu służby wojskowej, nieznajdując pracy, wstąpił do policji. Był najpierw na szkoleniu półrocznym, niedaleko Dowowa, a pierwszą jego pracą na dalekich, nie wiem, czy to tak daleko… ale było to na Wschodzie…
- Co to była za miejscowość?
Staram się sobie przypomnieć. Może to nie jest najważniejsze. Siedziba Radziwiłłów… Nieśwież. Za Nieświeżem. W nowogródzkim to było chyba. Tak w nowogródzkim.
- A co pani robiła przed wojną? Uczyła się pani? Tak?
Tak. Miałam 13 lat jak wybuchła wojna.
- A gdzie pani chodziła do szkoły?
Do nowej szkoły na Grottgera, w pobliżu Belwederskiej.
Na Puławskiej.
- Proszę powiedzieć, czy pani należała do harcerstwa czy jakiejś innej organizacji?
Nie, nie należałam.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wrzesień 1939? Gdzie pani wtedy była?
Było lato, kończyło się. Miał się rozpocząć nowy rok szkolny i wtedy wybuchła wojna.
Byłam w Warszawie. Mieszkałam na Puławskiej 98. W tym czasie już brat najstarszy pracował, a młodszy brat skończył podstawową szkołę, na Narbutta i zaczął pracować jako goniec w firmie pod Warszawą, to była jakaś angielska firma i szkołę jakąś jeszcze robił wieczorową. Ja po skończeniu szóstej klasy w 1939, zdałem egzaminik krótki do prywatnej Szkoły Handlowo–Kupieckiej imienia Kaniowczyków i Żeligowczyków. Ona się mieściła na Złotej 14. W pierwszych miesiącach okupacji jeszcze nie była czynna, ale od nowego roku zaczęła się normalna nauka. Normalna o tyle, że oficjalnie nauka sprowadzała się do zawodowych przedmiotów.
- Ale proszę jeszcze powiedzieć o oblężeniu Warszawy.
Początkowo w tej dzielnicy nie było jakichś parcel. Później nawet widać było, że nie było bombardowań. Niemcy zbliżali się od południa. Z tamtej strony, od Wierzbna. Było to 26 września. Z reguły było tak, że w tym domu wszyscy się gromadzili w piwnicy, bo ciągle jeszcze byli pod wrażeniem, ciągle były jakieś obstrzały. Wrzucili przez okienka do piwnicy, gdzie siedzieli mieszkańcy dwóch domów, granaty, które nie poraniły nikogo, zrobiły bardzo dużo szumu, zrobiło się ciemno i dym i po kilku minutach weszli Niemcy z bronią, kilku żołnierzy. Porozchodzili się po zakamarkach i ogłosili, żeby wszyscy mężczyźni wyszli z tej piwnicy. Nie pamiętam, kto tego dokonywał, może ktoś to tłumaczył. No i mężczyźni wyszli w większości, bo później się okazało, że jeden mężczyzna został. Byli tam nie tylko ludzie z tych domów, dwóch najbliższych, ale ludzie, którzy uciekali z poprzednich domów, gdzie tam się pokazywali Niemcy i już represjonowali ludzi. Później się okazało, że jeden mężczyzna został, bo był z dwojgiem małych dzieci. Siedzieliśmy w piwnicy przez noc z lękiem, co się dzieje z tymi mężczyznami.
- Pani brat i pani ojciec też wyszli?
Tak. W tej gromadzie wyszedł mój ojciec, który miał lat 56 i mój brat Stanisław, który miał wtedy 19 lat. Był taki moment w nocy, było cicho i poprzedniego dnia też już było cicho, nie było strzałów. Na Odyńca były przedtem jakieś wymiany strzałów, ale nie z broni maszynowej. W nocy słyszeliśmy pojedyncze strzały, ale dziesiątki, kilkanaście, nie wiem dokładnie ile ich było. No i nie śpiąc, a mając swoich bliskich w tej gromadzie, mama widocznie cały czas o tym myślała i chwyciła się za serce i mówi „O, już ich zabili”. Później się okazało, że być może to była prawda. Bo to nie były salwy, tylko pojedyncze strzały. Siedzieliśmy do rana. A nad ranem kazano wyjść wszystkim innym osobom. To były dzieci w większości i kobiety. Kazali wyjść na ulicę
Raus! Raus! . Przed bramą, z której wyszliśmy, stał karabin maszynowy ze skierowaną lufą i kazano nam szybko iść w stronę miasta. Za nami rozległy się strzały, a my biegłyśmy z mamą, trzymałam ją pod rękę. Na rogu z następną ulicą był wykopany rów, żeby nie mogły przejechać czołgi. Przy tym pracował dobrowolnie mój ojciec i brat. Był tam wąski przesmyk zostawiony do przejścia. Nam się udało, poszłyśmy na drugą stronę ulicy, nie tylko ja z mamą ale i wszyscy inni. Widziałam, jak ten mężczyzna jeden wyszedł z tej samej gromady i trzymał dwoje dzieci za ręce, małych dzieci i biegł z tymi dziećmi. Widziałam, że jak strzelali, to on dostał ten strzał i upadł z dziećmi, ale nikt nie mógł się zatrzymać i wszyscy dalej pobiegli. Widocznie akurat na niego wycelowali. Poszliśmy na chwilę na Wiktorską ulicę, do jakiegoś domu, tam też w piwnicy ludzie siedzieli. Chyba na drugi dzień czy na trzeci siedziałyśmy tam skurczone, przyszła wiadomość oficjalna, może ktoś miał radio, że ogłosili, że można wyjść, ponieważ już się skończyło oblężenie Warszawy. Na Mokotowie, na Dworkowej mieszkała mojej mamy siostra z dwoma córkami, więc poszłyśmy do cioci Mani, jak to się mówiło. Byłyśmy tam kilka, kilkanaście dni. Nie było co jeść, nie było co kupić, ale to jeszcze nie było takie straszne, to się dopiero zaczynało wszystko.
- Proszę powiedzieć, co się stało z pani bratem i ojcem?
Jak my poszłyśmy do cioci na następny dzień, to już było ze trzy dni po tym fakcie, poszłyśmy na to miejsce. A tam przez ulicę był przeciągnięty sznur, ten sznur nie obejmował naszego domu, tylko o jedną posesję dalej, a tam był plac pod budowę i jak doszłyśmy do tego miejsca, to tam stał z karabinem Niemiec, zobaczyłyśmy z daleka po ubraniu, że tam leżą ludzie i między innymi leży, dosyć blisko nawet ulicy, ojciec i mój brat. W pierwszym porywie, ponieważ to mój młodszy brat, pracując i ucząc się, uczył się między innymi niemieckiego, ja mu w te zeszyty zaglądałam, słówka sobie powtarzałam i podstawowe słowa niemieckie znałam, chciałam pójść tam na ten plac, bo on był nieogrodzony i do tego Niemca, płacząc mówię, pokazując palcem
Mein Vater, mein Bruder i płaczę. A on się tak jakoś popatrzył, pokazuję, że chcę tam przejść, ale mama mi nie pozwoliła tam przejść. Dopiero następnego dnia przyszłyśmy, przez bramę przeszłyśmy tam i przy torach tramwajowych na tej ulicy był wąski pasek trawnika i tak się złożyło, że blisko stał krzyż, jakoś oznaczone to miejsce jakimś przypadkiem. Poprosiłyśmy, żeby ktoś nam pomógł, żeby wykopać miejsce i żeby można było pochować tych dwóch mężczyzn.
Tak. Tak. Każdy z nich, jak na innych popatrzyłam, […] każdy miał równo pod lewą łopatką w ubraniu dziury, każdemu ciekła krew z uszu, z ust. To było wszystko widać później, jak się ich przewróciło, bo leżeli wszyscy tak, jakby biegli w tamtą stronę. Mnie się zdaje, później jak myślałam, że to upozorowali, na wszelki wypadek, że to byli napastnicy, bo oni szli na tym terenie w ich stronę, gdzie oni byli.
- Wiele osób zastrzelono w ten sposób?
Na pewno kilkanaście. Trudno mi powiedzieć. W piwnicy było na pewno więcej niż dwadzieścia osób, no może do trzydziestu, ale może nie wszyscy byli w tym momencie akurat, jeszcze inni mogli tam być. Pochowałyśmy ich tam, ten krzyż został, a pod nim bardzo płytko, zasłaniając im przynajmniej twarze czymś. Tam byli do zimy. Dopiero w zimie zarządzono, że można ekshumować na cmentarz. Wcześniej było zbyt ciepło widocznie. Nie byłam przy tym. 8 grudnia wrócił mój brat ze Wschodu, zza Buga. On szedł nocami, mundur gdzieś zostawił. Mówił później, że byli w tym czasie tam Sowieci i wiadomo, co oni robili. Udało mu się uniknąć tej Golgoty. Przyszedł do Warszawy 8 grudnia. Jak przyszedł, to wiedział, gdzie my mieszkamy. Oczywiście nie zastał nas. Tam może mu kto coś powiedział, tak że przyszedł już świadomy tego, że już nie ma ojca i brata. My w tym czasie już byłyśmy nie u cioci, ona była sama z córkami. Brat mojej mamy mieszkał na Czerniakowskiej 215. Miał tam sklep mydlarny. Zaraz obok Ludnej. On się do nas dodzwonił, do cioci i nas zaprosił. Byłyśmy tam, i tam przyszedł mój brat. Na krótki czas się zatrzymał, potem się zgłosił, bo prezydent Starzyński, prezydent miasta Warszawy, ogłosił, zanim się Warszawa poddała, ale już wiadomo było, że się nie utrzyma, żeby wszyscy pracujący w instytucjach państwowych, wrócili na swoje miejsce, żeby nie opuścili tego miejsca, bo inaczej będą w to miejsce Niemcy zatrudnieni, w zarządach i jako urzędnicy. Zresztą był inny status tej Warszawy, to była Generalna Gubernia i nawet na opaskach na rękach policjantów było
General Gubernian . Mój brat później dostał mieszkanie, tam byli sami Polacy. Kilka miesięcy później przeprowadziłyśmy się na Królewską. Już na Królewskiej byliśmy: ja, mama i brat. To mieszkanie było dosyć duże i jeszcze jeden policjant tam też mieszkał z żoną. Stamtąd startowałam do Powstania, miałam później bardzo niedaleko, bo zbiórka była na Karowej.
- Proszę powiedzieć, czy w czasie okupacji pani pracowała?
Przez cztery lata uczyłam się w szkole, do której zdałam. Ona funkcjonowała. Szkoła prywatna, dyrektorką była pani…, w tej chwili mi znowu uciekło. Była chyba też skądś ze Wschodu, świadoma historii, bo i imię szkoły Kaniowczyków i Żeligowczyków łączyło się z powstaniem. Nie Powstaniem w sensie dosłownym, tylko z odzyskaniem niepodległości na terenach wschodnich, Wilno i tak dalej. Za szkołę trzeba było płacić, bo to była szkoła prywatna. Myślę, że to wszystko załatwiał mój chrzestny, to znaczy brat mojej mamy, że chyba się musiał porozumieć, bo mnie nigdy nie powiedzieli, że nie muszę się martwić o zapłacenie czesnego, że to jest sprawa załatwiona. Cztery lata się uczyłam, czyli to jest tak jak mała matura.
Później. To był już ostatni rok. Poszłam do pracy, mieszkałam na Królewskiej, szkoła była na Złotej więc miałam niedaleko i dopiero w tym ostatnim roku, bo się nasilały łapanki, nasilało się to wszystko. Strasznie się bała mama i brat o to, żeby mnie gdzieś nie zgarnęli po drodze. Mało co wychodziłam. Nie dość, że była godzina policyjna, siódma, czy ósma, to siedzieliśmy obowiązkowo w domu. W ostatnim roku, w komendzie policyjnej na Targowej, na Pradze, miałam pracę przy telefonie, to była ochrona przed … po niemiecku wiedziałam jak to się nazywa, a teraz nie wiem…, ochrona przeciwlotnicza. To polegało na podawaniu meldunków, czy zagrożenie jest jakieś. Było kilka, w czasie okupacyjnym, nalotów sowieckich. Były dyżury. Trzy dziewczyny były, między innymi była „Magda” i czasami wypadało w nocy, czasami w dzień, różnie. Miałam już wtedy dokument taki, że pracuję, wszystko było po niemiecku, jakby mnie złapali.
- Proszę opowiedzieć, kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
Do konspiracji wtedy, jak przestałam chodzić do szkoły, to był 1943 rok. Na rok przed Powstaniem.
Z Podstawowej Szkoły jeszcze byłyśmy trzy przyjaciółki, dwie Zosie i jedna Stasia. Ta druga Zosia, ona miała tatę chyba legionistę i pewnie on, tak przypuszczam, nie wiem tego dokładnie, że ta Zosia powiedziała nam o tym i my wszystkie trzy później też byłyśmy w Powstaniu w jednym zgrupowaniu. Zostałam wciągnięta przez Zosię Kaczmarkównę, mieszkała albo na Narbutta albo na Szustra, już nie pamiętam. Były tam nowe domy. To chyba było dla wojskowych, którzy brali udział w wojnie dwudziestoletniej.
- A proszę powiedzieć, czy przechodziła pani jakieś szkolenia?
Tak.
Nawet wcześniej. Nawet wojskowe. Też Zosia Kaczmarkówna... Przychodziło dwóch chłopaków, ale jeden szczególnie nas zapoznawał z bronią i ładowaniem i rodzajami broni. To wszystko odbywało się u mnie na Królewskiej 29, bo to był dom z dwoma podwórkami, a w trzeciej oficynie … To wszystko później zbombardowali, na początku września chyba. Mama początkowo też była, w piwnicach się chowała. Po drugiej stronie Ogród Saski, więc to była pierwsza linia dosłownie.
- A proszę powiedzieć, czy wiedziała pani, że będzie Powstanie?
Było wiadomo, że coś takiego może być. Miałam jakiś kocyk, mało co, ale miałam i w tym dniu przyszłam z pracy, po nocnym dyżurze, z Pragi przez Kierbedzia i zastałam w domu kartkę wsadzoną pod drzwi i wiedziałam, że o siedemnastej mam być na Karowej. Tam był jakiś urząd…, coś z kanalizacją było związane. Miałam niedaleko, by pójść tam, w domu nie było nikogo, brat był w pracy, mama była w pracy. Mama pracowała w kuchni, w restauracji, tam gdzie teraz mieszka Prezydent, to w czasie okupacji tam był
Deutsches Haus , kasyno dla oficerów… Mój brat, bo czasami miał służbę w różnych miejscach, to prosił o to, czyby nie […], mama nie miała żadnego zawodu, a trzeba było cośkolwiek mieć do jedzenia. Cokolwiek by było. Siedziała i obierała ziemniaki, właściwie maszyna była do tego, a oni robili poprawki. Więc nie było mamy też w domu. Zostawiłam kartkę, że… Zresztą mama się dowiedziała, bo to jak się zaczęło, to już wszyscy wiedzieli później. Nie mówiłam nikomu w domu, że się w coś włączyłam, dlatego że mama by się zamartwiała niesamowicie i w ogóle było bezpieczniej. Nie robiła mi z tego wyrzutów w życiu.
- Proszę powiedzieć, jak pani udało się dotrzeć na miejsce?
Nic trudnego, bo to jest odległość dziesięciu minut, nic mnie nie spotkało po drodze. Po kilku godzinach kilka osób przyszło, a przecież całe Krakowskie Przedmieście i Królewska, to sami Niemcy tam chodzili po ulicach i zaczepiali dziewczyny. A jak się zrobiło ciemno, przeszliśmy na Tamkę. Byliśmy w jakiejś firmie, która produkowała noże i platery […], i przez noc tam siedzieliśmy. Rano już tam było słychać różne odgłosy, a nas porozstawiali po różnych miejscach i mieliśmy swój punkt na ulicy Topiel.
- Tam była kwatera całego oddziału. Tak?
Nie oddziału, tylko służb pomocniczych.
Tak. Wtedy głównym celem naszej kompanii czwartej, której szef nazywał się chyba Malinowski, były obiekty te na górze, szczególnie Uniwersytet. Takich ataków było może trzy, cztery w ciągu pięciu tygodni, może nawet mniej, nie wiem. Ale wszystkie były nieudane, dlatego że warunki takie były, że oni byli na górze.
Na Skarpie, dobrze uzbrojeni i to zawsze się kończyło tylko utratą wielu ludzi. Na początku panował bardzo dobry nastrój, dlatego że tam było stosunkowo spokojnie. Pierwsze samochody z flagami polskimi jeździły po Tamce. Było bardzo wesoło. Później tam, gdzie była Szkoła Muzyczna, na górze Tamki, tam też był kościół, tam rano msze święte się odbywały i czasami małżeńskie związki tam błogosławiono…
- Chodziła pani na nabożeństwa?
Bardzo niewiele. Może ze dwa razy byłam, dlatego, że nam nie było wolno. Miałyśmy być zawsze do dyspozycji. Tylko czasami ktoś był potrzebny pójść jako łącznik, a nie było konieczności aby czuwać. Ja bardzo chętnie szłam, bo mogłam wtedy przy okazji mamę odwiedzić. Jak chodziłam z meldunkami, to dowództwo tego oddziału było na Kredytowej. Równoległa do Królewskiej, tam był teatr. Tak to trwało. Jak nie było żadnych nakazanych służbowo rozkazów, niekonieczna byłam jako sanitariuszka, bo się chwilowo nic nie działo, to zgłaszałam się do dyżurów w szpitalu, który był Na Skarpie, na górze. Przez budynki się przechodziło… w stronę, tam gdzie pomnik Kopernika stał…
Nie wiem, czy to Oboźna była, bo jak szłam przez te wszystkie dziury, to nie wiedziałam, jaka to jest ulica. Ale i Na Skarpie chyba też była taka, Na Skarpie się nazywała i na tej ulicy Na Skarpie był szpital. Tam jakieś dyżury, siedziałam przy tych chorych, biednych.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu?
To były przeważnie ciężkie przypadki.
- To był szpital prowizoryczny?
Tak. To nie był taki prawdziwy szpital. Chociaż tam kiedyś, przed wojną, gdzieś szpital dziecięcy w tym rejonie był, bo mój brat w tym szpitalu był. Ale ten był w zwykłym budynku i widać było, że jest okresowo przystosowany.
Trudno mi powiedzieć, bo byłam tam krótko, często pod wieczór. W końcu gdzieś w piątym tygodniu, zaczęło zdarzać się ostrzeliwanie od strony Wisły. Nie wiem, czy one były z tamtego brzegu czy…, no nie wiem skąd one pochodziły. Nie wiem, czy to były rosyjskie czy nie. To jakiś grubszy kaliber był, nie strzelanie ręczne. To było niebezpieczne dosyć.
- Na czym polegała pani praca jako sanitariuszki? Znajdowała się pani w jakimś stałym punkcie?
Ten punkt, gdzie mieszkałyśmy, miał swój pokój niżej, w którym zawsze był ktoś, kto czuwał, były osoby dochodzące, jak ktoś na ulicy dostał jakimś odłamkiem, zawsze uzyskał pomoc na miejscu. A jeśli chodzi o moje przygotowanie medyczne, byłam dwa miesiące w szpitalu Maltańskim na Senatorskiej.
- Sanitariuszki miały udzielać pierwszej pomocy?
Tak. Do tego się oczywiście przygotowywałyśmy.Naszą patrolową była harcerka starsza. Nigdy nie wiedziałam, jak ona się nazywała. A my nie byłyśmy harcerkami.
- Kiedy wasi koledzy szli na akcję, to panie szły za nimi?
Tak. Tak. Oczywiście.
Nie wiadomo jaka ilość ludzi była tam z bronią. Jak wiadomo, broni był tak duży . Usiłowano podchodzić. Ani jeden atak nie skończył się szczęśliwie. Myśmy odprowadzały później te osoby z tego miejsca na bok, później inni się tym zajmowali, bo trzeba było większej siły, a przecież nie było samochodów do tego. Pod koniec sierpnia, jak byłam w tym domu, gdzie mieszkałyśmy i dyżury były, wychodziłam na balkon i widziałam, że zaczęli strasznie bombardować Starówkę najpierw, później w stronę Królewskiej też wszystko zniszczyli. No i wreszcie na początku października zaczęło się to samo, co na początku września. Ponad samymi dachami latały samoloty i zrzucali bomby beztrosko. I tu był rozkaz żeby się wycofać i dosłownie zdążyłyśmy tylko opuścić ten budynek jak on dostał jakąś bombę. Tam wszędzie się to odbywało w tym czasie. I na górze było i na dole było bombardowanie.
- I dokąd się wycofała pani?
Wycofałyśmy się na górę. Nowy Świat się styka z Krakowskim Przedmieściem, po prawej stronie kościół Świętego Krzyża. Tam jak jeszcze przechodziłam czasami z jakimiś meldunkami, to zawsze strzelali z tej wieży. Na brzegu Nowego Świata stały wielkie szpule z kablami i dosłownie tak: najpierw skok za tę szpulę, żeby się schować, a tamten widocznie czekał i później za następną szpulę, tyle że człowiek zdążył tylko pomyśleć „Pod Twoją obronę…” i dalej nic. No i się udawało, na szczęście. No i cofaliśmy się do góry. Był taki moment, że gdzieś wołano nas do pomocy, więc nie wiedziałam, czy powinnam się odłączyć, a ja się chwilowo odłączyłam z drugą dziewczyną. Poszłyśmy, ale nie miałyśmy żadnej szansy żeby coś pomóc, bo to był jakiś poważniejszy wypadek, a zatrzymać się też nie ma sensu. Wróciłyśmy, to już się nie spotkałyśmy ze swoją resztą grupy. Postanowiłyśmy pójść dalej, bo cały czas było to bombardowanie, przesunąć się w stronę Alei Jerozolimskich, tam przez Mazowiecką przez Plac Napoleona. Jeszcze przed tym, byłyśmy w tej piwnicy na Górskiego, przeszłam przez ulicę, bo wiedziałam, że mama tam jest w piwnicy. I dosłownie też, bomby lecą, ludzie wychodzą z piwnicy i wychodzi moja mama, na szczęście cała i zdrowa. Z mamą i z dwoma koleżankami przedostałyśmy się do Placu Napoleona dawnego, bo tej Zosi tata tam gdzieś był. Ona do taty skręciła, a my poszłyśmy do samych Alej, ponieważ Stasia miała brata po drugiej stronie, mieszkał przy samych Alejach. Tam był kuśnierzem, miał małą firmę. Ostatnie tygodnie byłyśmy w rodzinie brata koleżanki Stasi. Dom był bardzo wysoki. Z tamtej strony jakoś nie bombardowali. Były różne ostrzeliwania, ale nie wiem, może to było za blisko, może gdzieś jacyś Niemcy byli. Staramy się dołączyć do jakiegoś innego oddziału, ale to nie było nikomu potrzebne tam w tej chwili. Ograniczyłam się do tego, że chodziłam do Haberbuscha po jęczmień z plecakiem, bo przecież nie było co jeść. Mówiło się, że się gotuje zupę „plujkę”, z tego jęczmienia. Albo po wodę się stało w kolejce. Na Marszałkowskiej też były ostrzeliwania… I tak ten czas zbiegł do końca. Nie pamiętam jak się połączyliśmy z bratem. W każdym razie wychodziliśmy wszyscy razem: ja, mama i brat.
- A czy pamięta pani moment kapitulacji?
No właśnie o tym zaczynam mówić. Fatalnie się czułam. Całą tą drogę, jak widziałam jak składają broń, zrzucają. No coś niesamowitego. Coś niesamowitego, naprawdę.
- Czy to było uczucie ulgi, przygnębienia?
Nie wiem, może dla innych to była jakaś ulga, ale przecież szłyśmy w te same łapy. Mogli z nami robić, co chcą. A ja przecież miałam takie doświadczenia z rodziną, z ojcem i bratem. Wtedy im właściwie nie wolno było tego robić, ale jak się okazuje, że Hitler zachęcał do tego, żeby jak najwięcej było ofiar cywilnych, to nie mogło być inaczej. Żołnierze słuchali tego.Ponieważ wiedziałam, że brata wezwą oddzielnie gdzieś, więc chciałam z mamą być razem. Szłyśmy długo przy działkach, to musiała być Aleja Niepodległości, nie wiem. Wszyscy mówili o Pruszkowie, a mnie się zdaje, że ja nie byłam w Pruszkowie…, tylko w Ursusie. Były hale i akcesoria różne, że to było chyba w Ursusie. Jedna noc tam przebyta. Pożegnaliśmy się już z bratem. Wychodzimy wszyscy po kolei, stoi trzech Niemców, jakichś oficerów z psami dwoma. I rozdzielali ludzi. Ja mamę trzymam i mama się mnie też trzyma, a oni, ten jeden coś powiedział, woła drugiego i jakiś zwykły żołnierz mnie od mamy odrywa. Odrywa mnie od mamy i odprowadza mnie pod ścianę hali. Ja jestem zrozpaczona, już nie ma co mówić, jak się czuję i mama też. Ale ci ludzie przechodzą później, ponieważ ja stoję kawałek od tego miejsca, obok mnie już inni ludzie, chciałam się włączyć w tą gromadę, myślę sobie, oni mnie nie znajdą, może mi się to uda, później się z mamą jakoś znajdę. Ale oni:
Halt! Halt! i zatrzymali tą gromadę, i przyleciał jakiś i znów mnie wyciągnął i znów mnie postawił pod ścianą. A reszta poszła w stronę torów kolejowych. Mama była w jakiejś miejscowości w kieleckim przez ten czas.
Mnie postawili tam, później, jak już ta fala przeszła, to mnie zaprowadzili do budynku i tam w pokoiku była jakaś kobieta, urzędniczka, mówiła po polsku, i mówi „Proszę nie rozpaczać, nie przejmować się”, bo mnie nic nie grozi, bo ja tylko będę pracować. Będę miała co jeść. No nie miałam na nic wpływu. Zatrudnili mnie przy wojsku. To była kompania Hermana Göringa, zmotoryzowana, to były warsztaty tej kompanii. Naprawiali czołgi, byli też pod Warszawą. Doprowadzili mnie do kuchni. Muszę powiedzieć prawdę o tym wszystkim, co we wrześniu Niemcy, jak osobiście mnie i innych skrzywdzili, pomordowali, tak trafiłam na takich ludzi, było dwóch Niemców, jeden młody pomocnik, drugi starszy. Jak widzieli, że ja tak nad tymi kartoflami ryczę, pytali się, dlaczego ja tak płaczę. A obok nas za płotem, ciągle ludzie idą, i idą, i idą z Warszawy. Mówię, „A bo ja mam co jeść tutaj”. Bo rzeczywiście może bym nie przetrwała w ogóle tego, żeby po tych wszystkich pięciu latach niejedzenia i jeszcze po Powstaniu, ja już przestałam czuć głód, a oni idą, a wiem, że są bardzo głodni. A ten jeden mówi, że jak już wszyscy żołnierze pobiorą jedzenie i będzie później, ja ci powiem i będziesz mogła im coś podać. Kilka razy tak się zdarzyło. Okazali się oni dla mnie bardzo opiekuńczy. Nie mieli wpływu na to, by mnie wypuścić stamtąd, zresztą nie wiem, gdzie bym się podziała… Najpierw przesunęli się za Wierzbno i tam widziałam ogromne działa, które ryczały i nazywane były „krowami”, na szynach kolejowych stały. Po tygodniu, już widocznie wszyscy ludzie wyszli z Warszawy, razem z nimi wyjechałam, nie wiedziałam, dokąd jedziemy, ale czytałam nazwy po drodze. Później się zorientowałam. Jechaliśmy na północ. Czytałam, na przykład Scharfenwiese, co za Scharfenwiese, co to jest Scharfenwiese. I przypomniała mi się piosenka, którą Niemcy śpiewali i przypomniałam sobie, że to jest łąka. To jest Ostrołęka. Dopiero w Heligenbeil, to jest nad samym morzem. Po drodze jeszcze było mnóstwo różnych rzeczy. Przed Bożym Narodzeniem wojsko dostało taki rozkaz, żeby wszystkich
auslanderów oddzielić od wojska. Nas było kilka dziewczyn i oddali nas do
Arbaitsamtu , a sami pojechali sobie tam, gdzie musieli pojechać. Kiedy oddawali nas do
Arbaitsamtu , to mnie tych dwóch Niemców powiedziało „Słuchaj, jak by cię wywieźli do Raichu, to naucz się na pamięć. Ja mieszkam w Berlinie. Mój ojciec ma fabrykę […]. Moja mama wie o tobie. Jeżeli byś tam była, to możesz z powodzeniem tam skierować się. Tobą się zaopiekują”. Ten drugi, żonaty, starszy, mówi „Moja siostra hotel prowadzi w Norymberdze. Jak będziesz na południu…” Wykazali dużo dobrej woli. Zanim z tego miejsca odjechaliśmy, a było Boże Narodzenie, to dostałam paczkę z Berlina od matki tego młodszego, nazywał się Helmut Borowski! Mówił, że jego ojciec jest z rodziny polskiej.
- Kiedy pani została wyzwolona?
21 marca.
Tak, przez Rosjan. Tak, o to było dopiero…
- Proszę powiedzieć, kiedy pani przyjechała do Wrocławia?
Wyzwolili nas. Sowieci pozbierali nas w wielką kolumnę. Pędzili nas na piechotę, też nie wiadomo gdzie. Po drodze, żadnego jedzenia, nic kompletnie. Wreszcie doprowadzili nas do Olsztyna i zamknęli nas w koszarach. Znowu pod strażą i jesteśmy w tych koszarach, wszy po nas chodzą, bo widocznie przedtem tam wojsko było. Pewnego razu przychodzi pan z biało-czerwoną opaską na ręce i w meloniku, niewysoki i mówi, że ma zezwolenie od powojennego komendanta miasta Olsztyna na wyprowadzenie dwóch osób, które mają umiejętności czy mogą pracować w biurach. Ja się sama błyskawicznie zgłosiłam i jeszcze jedna Marta i wyszłyśmy z tego obozu. Do tej pory nie wiem, co oni z tą resztą ludzi zrobili. Tam było mnóstwo ludzi.
- I wtedy udała się pani do Wrocławia?
Nie, nie. W Olsztynie dali nam pracę, ona w Urzędzie Wojewódzkim, a ja w Grupie Operacyjnej Ministerstwa Przemysłu i dali nam wspólne mieszkanie. Tam byłam przez trzy lata prawie. Ja pracowałam, ona pracowała. Ona się wcześnie wysunęła do Łodzi i już ta grupa operacyjna była rozwiązana. Pracowałam i tam poznałam męża mojego, Karola. W 1947 roku pobraliśmy się w Olsztynie. Małżeństwo trwało 56 lat, w zeszłym roku mąż zmarł. On też był w Powstaniu Warszawskim, tylko był w okolicy Politechniki, a ja poniżej Uniwersytetu. Wróciliśmy do Wrocławia w 1948 roku.
- Cały czas pani pracowała?
Pracowałam. W każdym biurze mogłam pracować. Kasjerką byłam, sekretarką. Na początku to były… samochody i te rzeczy… A na końcu Instytut Geologiczny. To było najbliżej, ja już miałam troje dzieci, więc mi było tak najbardziej wygodnie. Często zmieniałam pracę.
Warszawa, 23 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Magdalena Miązek