Teresa Sybilska „Turska”
- Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września 1939 roku.
Byłam uczennicą drugiej klasy gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie.
- Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina albo szkoła?
Mój ojciec był oficerem kawalerii. W domu cały czas wychowywałam się wśród wojska. Oddziaływała na mnie zarówno atmosfera jak i wspomnienia. Ojciec brał udział w I wojnie światowej, więc ciągle się o tym mówiło. Ale w szkole też były istotne tematy patriotyczne: przeżycia Polaków, wywożenia na Syberię. Bardzo to wszyscy przeżywaliśmy.
- Proszę powiedzieć jak zapamiętała pani sam moment wybuchu wojny?
Mieszkaliśmy w Alei Szucha. Pierwszego września wyszłam z mamą z domu. Pamiętam, że była bardzo piękna pogoda. Ciepło, ładnie. Wtedy dowiedziałam się, że jest wojna. I bardzo śmieszne mam wspomnienie, bo szła jakaś kobieta i powiedziała: „Ojej! Ten Hitler na nas napadł! Wie pani, a ja mam synową, która jest jak odłamek Hitlera”. Cały czas to pamiętam. Dla małej dziewczynki takiej jak ja, to był duży szok. Wojna, straszne rzeczy, a tu kobieta, która mówi o odłamku Hitlera na swoją synową.
Potem moi rodzice wyjechali z Warszawy na apel prezydenta Starzyńskiego i dojechaliśmy aż do Kowna. Tam się działy straszne rzeczy. „Ukraińcy” okropnie się zachowywali w stosunku do Polaków, mordowali ludzi. My też wpadliśmy w ręce „ukraińców” i wszystko nam odebrali. Wróciliśmy do Warszawy. Jeszcze przed przyjazdem do Warszawy spotkaliśmy pana, który powiedział, że mieszka w Alei Szucha. Pytamy się, czy stoi dom 2/4. Odpowiedział, że jest zrujnowany. Zrozpaczeni przyjechaliśmy, to było 13 października, a dom stał. To była wielce pozytywna niespodzianka. Mieliśmy gdzie mieszkać.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji jeszcze przed Powstaniem?
Uczyłam się na kompletach. Najpierw zrobiłam maturę u Żmichowskiej, a potem dostałam się na pierwszy rok Tajnego Uniwersytetu Ziemi Poznańskiej na wydział lekarski. Zaliczyłam pierwszy rok studiów przed Powstaniem. W czasie Powstania poszłam od razu do szpitala.
- Jakie było pani źródło utrzymania w czasie okupacji?
Mój ojciec mnie utrzymywał. Mama też nie pracowała.
- Od kiedy pani uczestniczyła w konspiracji?
Od 1941 roku.
- W jaki sposób się pani zetknęła z konspiracją?
Koledzy moi, znajomi, bliscy – wszyscy szukaliśmy jakiegoś dojścia. „Żmichowska” to była – co prawda – szkoła żeńska, ale miałyśmy kolegów, spotykaliśmy się i jeden drugiego wciągał.
- Proszę powiedzieć gdzie zastał panią wybuch Powstania?
W Warszawie. Konkretnie na Placu Trzech Krzyży. Miałam przyjaciółkę, z którą kiedyś mieszkałam w jednym domu w Alei Szucha: razem kończyłyśmy maturę i razem byłyśmy na kompletach. Potem ona była u „Zaorskiego” i też skończyła pierwszy rok medycyny. Tylko nie mieszkałyśmy już na Alei Szucha, bo nas Niemcy wyrzucili w międzyczasie z dzielnicy niemieckiej. Wtedy już nie miałam oddziału, bo wcześniej była wpadka w naszym oddziale i wszyscy musieliśmy uciekać, a naszego dowódcę aresztowali. Gestapo nas szukało. Umówiłyśmy się z nią, że pójdziemy do pracy w szpitalu. A koleżanka moja była córką pułkownika Strehla, który był komendantem Szpitala Ujazdowskiego, z tym, że w czasie Powstania nie był w Szpitalu Ujazdowskim, tylko w Maltańskim. Znałam jego żonę i córkę. Poszłyśmy tam od razu. On nas zaprowadził, gdzie trzeba i zaczęłyśmy pracować jako pomoc pielęgniarska. Człowiek nawet po pierwszym roku medycyny nie może pełnić pomocy praktycznej, ani zastrzyków dożylnych ani nic innego robić. Można było tylko pomagać.
- W jakich warunkach pełniła pani tę służbę w szpitalu?
Było więcej dziewczyn: nie tylko my dwie. Nawet nie pamiętam, co jadłyśmy. Pewnie jakąś kaszę. Kiedy byłyśmy potrzebne, to spędzałyśmy cały czas na oddziale i robiłyśmy, co nam kazano.
- Z jakimi trudnościami wiązała się praca w szpitalu? Czy było jakieś ryzyko?
Wychodziłyśmy tylko na teren szpitala i pracowałyśmy tylko przy rannych. Tylko, że nie trwało to długo, bo w bardzo krótkim czasie Niemcy przyszli i kazali nam się wynosić razem ze wszystkimi rannymi. Zrobili na tym terenie dzielnice niemiecką.
- Co się działo z panią dalej?
Musieliśmy się wynosić i to było coś okropnego, bo po pierwsze nie mieliśmy żadnego środka transportu. Musieliśmy tych rannych nieść na noszach. Po drugie nie mieliśmy, gdzie pójść. Oni nam kazali iść na ulicę Chełmską, gdzie była szkoła (Chełmska przy Sieleckiej, tam teraz kościół stoi). Dwie osoby, czyli moja przyjaciółka i ja niosłyśmy na przykład ranne kobiety od Szpitala Ujazdowskiego przez Myśliwiecką do Czerniakowskiej. Jak szliśmy Czerniakowską, to z prawej strony byli Niemcy, a z lewej nasi chłopcy. I myśmy szli środkiem z tymi rannymi. A przecież było dużo rannych powstańców. To była okropna droga, bo człowiek na noszach jest bardzo ciężki. Myśmy na rękach trzymały tych rannych. Nie można było się zatrzymać. A Niemcy w czasie, jak szłyśmy na Chełmską, spalili nam dwa wozy z materiałami opatrunkowymi i lekarstwami. Jak doszłyśmy na Chełmską, w szkole były puste sale. Chorych tam się ułożyło na noszach, ale nie było środków opatrunkowych i przeciwbólowych. Lekarze dokonywali cudów. Najgorsze było, że jak Niemcy przyszli, to powiedzieli, że nie wolno palić światła, tylko latarki. Więc jak się miało nocny dyżur, to tylko z latarkami chodziło się przy chorych. A poza tym byliśmy też wzywani do ludzi rannych na ulicy Sieleckiej czy jakiejś innej. Był bunkier niemiecki na Sieleckiej i na Podchorążych i stamtąd strzelano. Powiedzieli, że jak będziemy tamtędy szły, to mamy być ubrane w fartuchy, czepki i ręce mamy trzymać do góry. Cały dowcip polegał na tym, żeby oni nie zaczęli strzelać zanim my wejdziemy do budynków. Ale przeżyliśmy, nawet mi się nic nie stało.
Po pewnym czasie Niemcy przyszli i kazali do Konstancina i na Królewską Górę cały szpital ewakuować. Ponieważ i moja przyjaciółka, i ja miałyśmy rodzinę w Skolimowie to byłyśmy „na dochodzące” w tym szpitalu. Zresztą moja mama też była tu, a ojciec, tak jak rodzice mojej koleżanki, został w Warszawie, w Śródmieściu. A tamtych, co zostali w szpitalu, co nie zdążyli się ewakuować, to Niemcy zbombardowali szkołę, mimo że wisiał ogromny czerwony krzyż. Ci ludzie wołali o pomoc, bo nie miał ich kto odkopać. Oni zginęli, bo nie mieli ratunku. Nie było nikogo, kto mógł ich odgrzebać. W Skolimowie przetrwałam do końca Powstania.
Potem przyszli Niemcy – lotnicy. To nie było gestapo, tylko przeciwlotnicze wojsko. Wszystkich warszawiaków złapali. Wzięli nas i prowadzili do Pruszkowa przez Piaseczno i tam miały podjechać samochody. Był zmierzch. Jak wychodziłyśmy z domu, zobaczyłam butelkę koniaku i pomyślałam, żeby ją wziąć, bo może się przydać. I rzeczywiście, jak nas prowadzili Niemcy, szliśmy po osiem osób w kolumnie, a po każdej stronie szli żandarmi. Mówiłam dobrze po niemiecku, więc zaczęłam rozmawiać z jednym z tych żandarmów i, o dziwo, on się wzruszył, bo miał córkę w moim wieku. Ale nie na tyle się wzruszył, żeby nas puścić tak „po prostu”. Po dłuższej rozmowie powiedziałam, że mam złoty zegarek i butelkę koniaku pięciogwiazdkowego. Puścił nas za zegarek i butelkę koniaku. To znaczy, jak ładowali ludzi do samochodu jadącego do Pruszkowa, to on nas wypchnął do jakiejś uliczki. Ciemno już było, a myśmy wpadły akurat na Niemca, na wartownika. Pomyślałam sobie, że to koniec. Ale do pierwszego domu żeśmy zapukały i otworzył nam granatowy policjant. Granatowi policjanci, to nie prawda, że oni byli wszyscy przekupni, służyli Niemcom. Ten akurat był właściwie w konspiracji, bo nas natychmiast ukrył, dał nam jeść, przespałyśmy się. Już nie wróciłyśmy do Konstancina, tylko ja poszłam do Skolimowa. Tam wrócił mój ojciec i stamtąd poszłam na studia medyczne. Stomatologię skończyłam w Łodzi.
Potem się śmiałyśmy z moją przyjaciółką, że nie wiadomo, która warta była tyle, co złoty zegarek, a która butelkę koniaku.
- Wracając do Powstania, czy mogłaby pani powiedzieć jak wyglądało wtedy życie codzienne? Jak spędzała pani czas wolny? Jak wyglądały kontakty z najbliższymi?
Żadnych kontaktów z najbliższymi nie było. Moja mama była w Skolimowie na letnisku, mój ojciec był w Śródmieściu, a ja byłam na Mokotowie. Telefony nie działały. Można było pójść tylko kanałami do Śródmieścia. Nawet miałam taki zamiar, ale jakoś się nie zdecydowałyśmy. I dobrze, bo ci co poszli, to zginęli. Zagazowano ich. Kontakt mieliśmy dopiero po powrocie do Skolimowa.
- A takie kwestie jak higiena, żywność, ubrania, noclegi?
Noclegi to mieliśmy w szpitalu – gdzie było wolne miejsce, to żeśmy się kładły i spały. Do końca Powstania byłam w tym samym ubraniu – letniej sukience, w butach na koturnach i w blezerze. Z torbą. Jedzenie – muszę powiedzieć, że nie przywiązywałam wtedy do tego uwagi. Pamiętam tylko, że była paskudna rozgotowana kasza, ale czy jeszcze coś, to nic chyba więcej nie było. W Konstancinie jedzenie jakieś było, ale w Warszawie nic.
- Jaka panowała atmosfera w tej grupie, gdzie pani pracowała?
My przede wszystkim byliśmy bardzo zajęci od rana, bo było mało personelu medycznego a dużo rannych. Ciągle kogoś przywozili. Jaka może być atmosfera, jak przywożą chłopaka, który ma szesnaście, siedemnaście lat (wtedy w naszym wieku) i jest postrzelony w kręgosłup; jest sparaliżowany od pasa w dół i płacze do mamy. Jaki człowiek może mieć wtedy nastrój? Można tylko marzyć, żeby przetrwać. Ciągle czekaliśmy, aż to się skończy. Nie wiem właściwie nawet, na co się liczyło. Właściwie na zwycięstwo, ale coraz mniej. Już jak szpital ewakuowali na Królewską Górę, byliśmy szczęśliwi, że ranni będą jedli i spali. To było coś niesamowitego.
My na przykład wyszliśmy z Chełmskiej i szliśmy do Wilanowa, a tam było normalne życie: ludzie siedzieli, opalali się nad jeziorem, pływali kajakami. Jakbym wyszła z piekła w normalne życie. Jedzą, siedzą na tarasie, piją kawę. No może kawy nie, bo kawy nie było, ale coś tam sobie piją, sok czy co innego i normalnie żyją. Tylko w Warszawie tak strasznie się działo, a już poza Warszawą ludzie żyli normalnie.
- Czy przyjaźniła się pani z kimś podczas Powstania?
Cały czas byłam z moją przyjaciółką.
Maria Sosnowska. Ona wyjechała w 1960 roku do Stanów, wyszła za mąż, nostryfikowała dyplom, i do końca jej życia żeśmy się kontaktowały. Po Powstaniu, jak poszłyśmy na studia, to na jednym łóżku spałyśmy. Studia skończyłam w 1948 roku. Wróciłyśmy razem do Warszawy, bo ona tu miała mieszkanie. Wyszłam za mąż. Mieliśmy sublokatorskie mieszkanie. Jak wyjechała bardzo mi jej było po tylu latach. Od „Żmichowskiej” do końca studiów i potem jeszcze do 1960 roku byłyśmy razem.
- Czy w trakcie Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Mszy nie było. Jeśli już, to każdy we własnym zakresie się modlił. Myślę, że każdy wtedy wzdychał do Boga, bo „jak trwoga, to do Boga”. W takich strasznych czasach i w takich strasznych warunkach tak jest. Przede wszystkim żeśmy się modlili o bliskich, żeby się spotkać znów. Człowiek sobie nie wyobrażał co się będzie działo za chwilę.
- Czy w czasie Powstania czytała pani podziemną prasę albo słuchała radia?
Nie.
- Proszę powiedzieć, jakie jest najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie, to był młody chłopak, którego przywieźli do szpitala, bo wiedziałam, że on do końca życia będzie już sparaliżowany. I drugie takie okropne wydarzenie, to dyżur w szkole, gdzie wszyscy leżeli pokotem a myśmy chodziły, jedna albo dwie, w takich dużych salach. Byli i ludzie chorzy, i ranni, i gorączkujący, a do tego wszystkiego byli jeszcze ludzie nienormalni. A my, młode dziewczyny, nie byłyśmy zbyt odporne. Zresztą nikt nie jest na takie cierpienie ludzkie odporny. To było okropne. Ludzie proszą o jakąś pomoc, a człowiek nie może za wiele dać. Wspierałam dobrym słowem.
- A jakie jest najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze wspomnienie, to było wtedy jak wyrzucili nas na Chełmską róg Sieleckiej, bo rodzice mojej przyjaciółki mieli fabrykę i dom na Sieleckiej przed wojną, więc mogłyśmy przez ulicę przejść i nie spać w tej szkole, tylko u nich. Dobrych wspomnień raczej nie przypominam sobie. Tylko to, że nie musiałyśmy spać na podłodze. Stosunki międzyludzkie, między lekarzami, pielęgniarkami były wspaniałe. Wszyscy byli koleżeńscy, przyjacielscy. Lekarze dla młodych kobiet byli opiekuńczy. Bardzo byli przyjemni.
- Czy po zakończeniu wojny była pani represjonowana?
Po zakończeniu wojny nie. W 1945 roku w październiku dostałam się na studia na Uniwersytecie Łódzkim. Tam mieszkaliśmy u rodziny mojej przyjaciółki. I z Warszawą nie miałam nic wspólnego. Wróciłam dopiero w 1949 roku.
Warszawa, 30 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Karczewska