Irena Łagodzka „Irena”
- Jak się zaczęła pani przygoda z Powstaniem?
Powstanie się zaczęło i zainteresowałam się. Dowiedziałam się że w Haberbuschu coś się dzieje, zjawiłam się, oczywiście dostałam kilka meldunków w międzyczasie i przypadkowo, to wszystko było na początku, [usłyszałam] rozmowę dowódcy, rozmawiał z kimś, że przydałoby się żeby ci ludzie mieli gorącego coś mieli do zjedzenia. Wtedy zgłosiłam się, powiedziałam, że się dowiem, bo mieszkam na Chłodnej 34 i dom jest bardzo duży, jest dużo ludzi sympatycznych, miłych i może mnie się uda załatwić, tym bardziej wiedziałam że moja mama przywiozła mięso i słoninę, to też będziemy mogli dać, ja obiad ugotuję, będzie można przynieść. Oczywiście jak się w moim domu zjawiłam i do tych pań pobiegłam, zaraz na drugi dzień wszystko już ugotowane i tam młoda dziewczyna, obie żeśmy wtedy szły do wroniej , później wronią aż do Grzybowskiej, tą drogą żeśmy zaniosły ten obiad, tą zupę, wszyscy tam szczęśliwi, że to dobre jedzenie, ciepłe, wspaniałe. Udało mi się jeszcze chyba raz, bo już później za kilka dni zjawili się Niemcy. Także drugiego, trzeciego, czwartego jeszcze, później piątego, a szóstego już, jeszcze w między czasie chodziłam z meldunkami, w nocy siódmego słychać było głosy zbliżających się rosyjskich Ukraińców, my nazywaliśmy Ukraińcy, że zbliżają się Ukraińcy i będą coraz bliżej, głosy, strzały i w końcu my czuliśmy jego zaniepokojenie [ojca], on nie wiedział gdzie, najpierw do drugiego podwórka – nie, do kogoś na parter – nie, chodźmy na górę – nie, chodźmy w końcu do sieni. Stamtąd właśnie Ukraińcy jak weszli to nas przed czołgiem poprowadzili z tatą z mamą, ona była cały czas później, jak mnie wyprowadzili na podwórku to mama też tam już była. Wtedy, w pewnym momencie, jak nas prowadzili, zresztą tam jeszcze sporo osób, tata do mnie doszedł, byliśmy naprzeciwko bramy i mówi: „Cichutko biegnij do bramy, schowaj się!” Ja pobiegłam, jak się wykręciłam, weszłam do tej bramy to zobaczyłam jak mój tata pada i to tak dziwnie padał lekko, przekręcał, wszystko to ja widzę, wtedy poprosiłam że tylko tatę wciągnęliśmy do bramy, bo to było dosyć blisko bramy i zobaczyłam oczy to już miał całe zamglone [...]. W pewnym momencie Niemcy odciągnęli na to podwórko innych, to było niedaleko, ja mieszkam na 34 a to było 32 w tym podwórku.Przez kilka godzin nas tam trzymali, już więcej ojca nie widziałam, nie można było w ogóle wyjść, po kilku godzinach kazali iść i myśmy rzeczywiści szli, już nie pamiętam, ale na pewno Wolską, ale masa była trupów między ulicami jak nas prowadzili, wtedy to był początek, to już wtedy z mamą szłam. Zaprowadzili nas do kościoła, do św. Wojciecha to było jeszcze dosyć pusto, a później tak ludzi zgarniali, że kościół był tak zapełniony, że ja nawet na jednej nodze stałam, tak nas upchali strasznie. Ktoś szeptał, że chcą nas wysadzić w powietrze, wszystkich ludzi i ten kościół. Nie wysadzili, nagle przyszli i zaczęli mówić, że kto może, jest w stanie , to do Pruszkowa, to może iść. Transport był bardzo duży, bo tych ludzi jednak było bardzo dużo, jak ja byłam, to początku nie widziałam i końca nie widziałam tej kolumny, która prowadziła.Tak było, że właściwie to ja byłam tylko w sukieneczce, miałam taką niebieską, wełnianą sukieneczkę, bo żakiecik wyrzuciłam, nie miałam żadnych rzeczy, bo nas przecież odciągnęli, bo niektórzy mieli pakunki, my natomiast nie mieliśmy. Mama też nic nie zdobyła, miała też żakiecik tylko na sobie, miała, zdaje się jakieś pieniądze, bo wcześniej mówili, że będzie wymiana, kupiła materiałów, tak że miała niedużo pieniędzy. Znalazłam kubek, to gdzieś wodę można było podać, w końcu jak nas tak prowadzili, tych Niemców to nie mogło być dużo dlatego, że początku i końca nie widziałam, jak się spojrzałam w tą stronę , to prowadzili, z tyłu prowadzili pochód ludzi strasznie duży. W końcu mama mówi: „Wiesz co, ziemniaki są, skaczmy w te ziemniaki.” Wskoczyła z mamą i żeśmy się położyły, nas nie było widać, a w końcu słychać było, że Niemcy zaczęli mocno strzelać, widocznie zauważyli tą ucieczkę ludzi. Myśmy leżały, jak już to wszystko przeszło, to żeśmy wyszły, szły gdzieś do ludzi, to oni kazali do sołtysa, sołtys nam przydzielił, gospodarz okazał się bardzo niegrzeczny, żeśmy wróciły do sołtysa. Powiedziałyśmy, że on się tak źle zachowuje:„On nie będzie darmozjadów, on nie przyjmie.” [sołtys] przyszedł i powiedział:„Musicie tam, bo ja nie mam gdzie, a ja pójdę tam i powiem mu co myśleć.” Tak nam z łaski coś dał, w stodole prawie nie było się czym przykryć na sianie, ale to i tak był dobry odpoczynek i w końcu dalej żeśmy wyruszyły.Taki był przypadek, że w Nowej Wsi, żeśmy widocznie tak doszły do Nowej wsi, patrzę, idzie moja koleżanka szkolna i okazuje się, że ona z mamą do niej pojechały na letnisko i tam już zostały. My tam byłyśmy ze dwa miesiące, ta pani mleko skupowała i zabierała moją mamę żeby coś z tego mieć, żeby nie siedzieć, ale żeśmy tam nie były długo, miałyśmy znajomych na Okęciu i tam na Okęciu do końca wojny, do stycznia były.Później dostałam pracę u fryzjera [...], a później jak tylko wojsko polskie weszło, no to żeśmy szły żeby zobaczyć co się dzieje w naszym domu, oczywiście został spalony, to wróciłyśmy znów na to Okęcie. Po pewnym czasie zaczęłyśmy szukać mojej siostry, która była na Starym Mieście, ona była w ciąży, z mężem, bo on był inwalidą wojennym z 1939 roku. Wiedziałyśmy że w Piasecznie mieszkają i my na piechotę do tego Piaseczna, wielki mróz, ja miałam tylko skarpetki, gołe nogi, krótki płaszczyk i mama mówi: „Ty chyba się przemroziłaś.” Wtedy była zawieja straszna, ale żeśmy znaleźli tych ludzi i dowiedzieliśmy się jest za Piotrkowem Trybunalskim, trzy kilometry za Piotrkowem Trybunalskim i tam mieszkają. Oczywiście dostaliśmy adres i szukaliśmy okazji jak się tam dostać.Tutaj mieszkanie spalone, właściwie powinniśmy może szukać, ale szukaliśmy kogoś bliskiego, żeby się tam dostać to też był potężny problem, dlatego że pociągi co trzy dni chodziły. Był pociąg, który w tą stronę jechał co potrzebujemy, ale jechałyśmy na dachu pociągu. Pamiętam że oczywiście trzeba było plackiem siedzieć, bo mosty były niskie, w nocy przyjechaliśmy 3 kilometry za Piotrków, a później wróciłyśmy do Warszawy. Moja mama miała pierścionek z brylantem – sprzedała i kupiła mały pokoik, później do tego pokoiku ściągnęła siostrę z dzieckiem i tak 5 osób.Później poznałam męża i w 1948 roku żeśmy wzięli ślub i to już jest 57 lat jesteśmy w tej chwili małżeństwem.
Warszawa, 16 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Krzysztof Miecugow