Romuald Stankiewicz „Jaworowski”
- Urodził się pan w Suwałkach. A kiedy przyjechał pan do Warszawy?
Do Warszawy przyjechałem w 1936 roku.
- Dlatego, że pana ojciec musiał się przenieść?
Tak. W ogóle zaczął pracować w Łapach pod Białymstokiem, w największych warsztatach kolejowych dyrekcji wileńskiej. Tam byliśmy do 1932 roku, a potem przenieśli ojca do Wołkowyska i tam byli do 1936 roku. Mnie wysłali do Warszawy, jeszcze zanim rodzice wyjechali. Miałem szczęście – w dobre miejsce popadłem, to znaczy [w] dobre otoczenie.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Moim marzeniem było techniczne mieć wykształcenie. Nie mogłem się dostać w Wołkowysku. Zdałem dobrze egzamin, ale z u miejsc nie [zostałem] przyjęty. Mogłem być przyjęty tylko do gimnazjum ogólnokształcącego albo do handlówki, a ja chciałem do technikum, a tam nie było żadnego technikum. Przyjechałem tutaj w półrocze. Nie wiem czy mnie państwo, u których byłem, usadowili w gimnazjum Władysława IV na Pradze. Ale tam mi nie poszło.
Nie poszło, bo ja byłem opornie... tam mnie nie pasowało wszystko. Chciałem iść do technikum – do technicznego gimnazjum. Rok przebębniłem tam. Nie zdałem. Inna rzecz, że byłem przeniesiony z dzikiej prowincji, bo chodziłem do gimnazjum w Świsłoczy, poza Wołkowyskiem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Bardzo niski poziom tam był. W półrocze przeniesiony [zostałem] tutaj, a poza tym i zachowanie kolegów w stosunku do wiocha takiego, jakiegoś wsiowego, który przyszedł i dostał się w czasie półrocza do szkoły, było takie [sobie]...
- Pamięta pan lato 1939 roku? Co pan wtedy robił?
[…] W 1939 w wakacje byłem w krakowskim, w Suchej Beskidzkiej i w Zakopanem. Wróciłem gdzieś w połowie sierpnia do Warszawy.
- Pamięta pan wybuch wojny jakoś szczególnie?
Bardzo dobrze. Niewiele owało, tak jak zacząłem, że byłbym poza granicą, bo już byłem nad granicą rumuńską, bo na zew Umiastowskiego, wszyscy zdolni do noszenia broni – [a] ja już miałem 16 lat – wychodzili z Warszawy, to i ja poszedłem. Ojciec zgłosił się na kolej (bo pracował na kolei), to już wcześniej wyszedł z domu, a ja poszedłem z jego kolegą, który pracował w Pruszkowie i przyszedł do nas. I myśmy razem tak szli z Warszawy i szukali Warszawskiej Dyrekcji Kolejowej. Żeśmy doszli do Kostopola. To już jest teraz poza granicą. Równe, Kostopol. Dążyłem, żeby przejść przez granicę, a tamten nie, bo on miał tutaj żonę, dwoje dzieci. Był młodszy od ojca, ale chciał wracać do domu. I mówi: „Ja cię nie puszczę. Matka cię dała pod moją opiekę.” Wróciliśmy z powrotem do Warszawy i w Warszawie byliśmy już po zajęciu [jej] przez Niemców. Myśmy dojechali gdzieś tam, nie pamiętam, paręnaście kilometrów przed Warszawą. Pociągiem jeszcze dojechaliśmy, a potem pieszo doszliśmy do Warszawy. Pamiętam bombardowania, byliśmy też pod bombardowaniem, ale nie takim żeby [było] nad nami, nad głową. Ale niedaleko zupełnie. Ostrzeliwani byliśmy, to do lasu się chowało. Bośmy tam i pieszo szli, i jak można było czymś jechać, tośmy jechali. W Lublinie byliśmy, potem poszliśmy do Równego. I tam dobrze poza Równe jeszcze do tego Kostopol Janowa Dolina. Jak już wiadomo było, że już się [skończyło] w zasadzie – Warszawa wzięta – tośmy zaczęli wracać. I pociągiem udało się nam dobrnąć pod Warszawę i byłem już w Warszawie, nie pamiętam, którego września.
- Ojcu pozwolono dalej pracować na kolei?
Ojciec musiał się zgłosić, musiał gdzieś pracować. A pracował wtedy [...] na [stacji] Warszawa–Praga. Zgłosił się na kolej i pracował tam dalej. Pracował na kolei aż do Powstania. Tylko, że już potem go przeniesiono do Pruszkowa, do Warsztatów Kolejowych, tam gdzie obóz był przejściowy.
- To pan się uczył w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem?
Cały czas się uczyłem. Skończyłem Technikum Budowy Okrętów na Chmielnej. Tam była przed wojną i w czasie Kolejowa Szkoła. A skończyłem niższą techniczną, bo tam była średnia i niższa techniczna, właściwie technikum, nie… gimnazjum techniczne na Bródnie. A potem skończyłem z małą przerwą pobytu na Pawiaku.
- Kiedy i w jaki sposób trafił pan do konspiracji?
Dość długo [to trwało], dlatego, że już miałem zaczepienia, jeszcze przed więzieniem. Ale potem, jak poszliśmy do więzienia, [i] jak wróciłem z [niego], nie wierzono [mi]. Powiedziano mi potem, że obserwowano mnie. A miałem dobre poparcia. Do IV Obwodu wstąpiłem dopiero w 1943 roku na wiosnę, poszedłem na Szkołę Podoficerską, którą skończyłem. W 1944 roku, tuż przed Powstaniem skończyłem to technikum. Po wyzwoleniu zrobiłem maturę. Bo tam nie [dawano matury], bo to była [...] niemiecka [...] szkoła. Tam tylko „technika” dawała, a maturę dopiero potem dopełniłem sobie.
- Kiedy pan dokładnie trafił do więzienia na Pawiaku?
W styczniu w 1942 roku.
Rok czasu. Myśmy byli wszyscy troje aresztowani. Mama prowadziła na Grójeckiej ulicy – Grójecka 26 – sklep spółdzielczy. Tam był punkt rozprowadzania prasy podziemnej, jak się później okazało, wybiegał [stamtąd]. To kolega z pracy ojca – dwa warsztaty naprzeciw siebie. Długi czas pracowali razem, to zwierzali się sobie, znali się dobrze. Okazało się, że to była niemiecka wtyczka. Później już w więzieniu dowiedzieliśmy się coś na ten temat, a potem wykryto to. Zdaje mi się, [że] zginął gdzieś. Nie wiadomo dokładnie. Były pogłoski, że go skasowali. Kiedyś przyjechali do tego sklepu Niemcy. Sklep zamknęli, sprawdzili klientów – było parę osób, to sprawdzili i wypuścili. Zrewidowali i puścili. To z opowiadania więcej [wiem], bo mnie tam przy tym nie było. Tak mi opowiadała ekspedientka. Potem mama potwierdziła to wszystko. Zostawili tylko ekspedientkę i mamę. Przeszukali sklep – przeszukali, poprzewalali, nie znaleźli nic. Jak raz czysto było. Kompletnie nic. To było popołudnie, gdzieś po czwartej, ojciec wracał z Pruszkowa z pracy i zawsze zachodził do mamy i brał klucze od mieszkania. Wszedł i ojca przymknęli. Zrewidowali, „a kto to?” I trzeba trafu, że wyszedłem z domu i szedłem do kolegi na Raszyńską ulicę. Wszedłem do mamy powiedzieć, że wychodzę. […] Coś mi pokazywano, ktoś wszedł i pokazywał mi – samochód stoi, to i stoi. A stał taki Fiat mały, a tam już siedzieli rodzice. I może gdybym ja zorientował się, obejrzał się dobrze i zobaczył, że oni tam są. Nie wiem, co bym zrobił. Czy bym poszedł [tam] gdzie miałem iść, czy też bym poszedł do sklepu tak jak... Ja skręciłem do sklepu, pukam do drzwi, z bramy, bo widzę zamknięty sklep. W tym momencie wychodzi jakiś facet – wyszedł [a] ja wszedłem. Dziewczyny, a to były dwie ekspedientki, mówią: „Uciekaj w tej chwili, uciekaj gdzieś, bo matkę i ojca zabrali.” Ale ja już nie zdążyłem, bo on wyszedł! „A kto to jest?” – „No syn nasz.”.. On zastanawiał się. Miałem legitymację szkolną, to obejrzał. Zabrał się i poszedł. Ale wrócił i kazał za sobą iść. I do tego „fiacika.” Siedzieli [w nim] rodzice, kierowca, niemiecki żołnierz, znaczy Esesman i on! Czyli nas w rezultacie miało być sześć osób w tym [samochodzie]! No to mnie wsadzili na kolana rodzicom, tak położyli z tyłu, bo to dwa miejsca. A oni we trzech jakoś się też ścisnęli. Nie! Tu wcisnęli mnie na kolana, tu jednego jeszcze wcisnęli i oni tam dwaj. I zawieźli na Pawiak. Na Pawiaku znów mieli chęć mnie zwolnić. Ale potem machnęli ręką. Zostałem.Mamę wzięli na oddział kobiecy, [który] był po drugiej stronie obecnej ulicy Jana Pawła. Nas wsadzono do celi przejściowej, do jednej na razie, a potem nas rozdzielono i w innych celach byliśmy. Tak przesiedzieliśmy rok czasu. Mamę wywieźli w kwietniu, albo koniec marca początek kwietnia do Ravensbruck i tam przebyła do 1945 roku. W 1945 roku wróciła. Jak raz na moje urodziny. Znała adres gdzie jestem, bo byłem wtedy w Skierniewicach u stryja – ojca brata. I stamtąd pisane były listy, więc wiedziała gdzie. I jak wracała to oni wyszli, gdzieś 6 maja, a już 16 maja była tutaj. Nigdzie się nie zatrzymywała, czym mogła, to jechała, czym mogły to szły. Bo z koleżanką tak szły tutaj. I dojechała do domu... A ojciec w międzyczasie już wyjechał... do Pyskowic. I tam pracował na kolei rok czasu. Mama jak wróciła już tutaj, [to] nie chciała tam jechać. Piękne mieszkanie tam mielibyśmy wtedy, bo to jakaś dzielnica kolejowa była czy robotnicza. Piękna uliczka! Piękne domy, tak jeden przy drugim i każdy dom to rodzinny. Dwa piętra: piętro i poddasze, i parter. Piękne mieszkanie i auto, ale mama powiedziała, że nie jedzie z Warszawy nigdzie. Dostała kawałek mieszkania i zostaliśmy.
- Pana ojciec po wyjściu z więzienia też trafił do...?
My w zasadzie obydwaj byliśmy [razem]... A ojciec został wykupiony. Ta spółdzielnia, w której mama pracowała, nawiązała jakieś kontakty z Niemcami i opłacili [nas], i mieliśmy wyjść obydwaj. Mama już była w Ravensbruck. Ojciec wyszedł koniec czerwca, był [tam] sześć miesięcy. A rok później okazało się, że ten, który to wszystko załatwiał, to na dzień przed zwolnieniem ojca został na wschód wysłany. I urwało się. Ojciec już zdążył wyjść. Ale [ja] już nie. Tego samego dnia miałem wyjść prawdopodobnie. Jak go zwalniali, to z nakazem powrotu pracy do Pruszkowa. I jeździł do Pruszkowa, pracował. A ja wyszedłem w grudniu, wróciłem z powrotem do szkoły, ciężko mi było bardzo – pół roku zmarnowane. Ci, co mnie kiedyś mieli zamiar wziąć do konspiracji, po moim powrocie mnie obserwowali. Jak się zorientowali, że można ze mną [współpracować] to... Był [taki] porucznik, Żółtowski „Odwet”, on był jednym z organizatorów tego zgrupowania, mieszkał na Kaliskiej, nawiązał ze mną kontakt i się zacząłem wkupywać. Wziął mnie do podoficerskiej szkoły, którą skończyłem w czterdziestym... to tak gdzieś koło sześciu miesięcy trwało. W międzyczasie bawiłem się w: a to okładki do jakiegoś pistoletu, a to zrobiłem rękojeść do ręcznego karabinu maszynowego, bo ojciec miał na dole warsztat taki podręczny, swój, własny, gdzie tam sobie czy znajomym coś zrobił: stołek, krzesło. I miał wszelkie narzędzia i ja tam sobie dłubałem, a że na Pawiaku pracowaliśmy razem na stolarni, miałem trochę zacięcia i się tak bawiłem. Ojciec był w Pruszkowie, a ja tutaj. I właśnie Żółtowski wciągnął mnie i jednocześnie zaczął pomagać uczyć się, nadrobić te pół roku. Dużo, bardzo dużo mi pomagał. I zakończyłem [szkołę]... [Żółtowski] w międzyczasie został 1944 roku aresztowany i zastrzelony na miejscu na Spiskiej ulicy. Żona jego została aresztowana i zdaje mi się, [że] popełniła samobójstwo na Serbii (wtedy mówiłem o tym drugim więzieniu, tym kobiecym, to ona nazywała się Serbia). U niego był magazyn broni w piwnicy i do tego ja coś dorabiałem. Ale zdążyli jeszcze przed aresztowaniem go rozładować. […]
- Pamięta pan wybuch Powstania?
Musiałem pamiętać. Miałem swoją drużynę. […] Nic nie wiedziałem, że się Powstanie rozpoczyna. Jeszcze w dniu Powstania rozpuściłem swoją drużynę. Była u mnie w mieszkaniu na szkoleniu. Miałem broń w mieszkaniu, bo też miałem mały magazynek broni. Broń pokazywaliśmy (bo był jeszcze jeden instruktor) [ją i] drużynę się szkoliło. I tak po piętnastej rozpuściłem. Wszyscy poszli. Nikt nie został, ja zostałem tylko. Po kolei powychodzili. I powolutku – mieszkałem na ostatnim piętrze – więc powoli poznosiłem tą broń. Jej nie było tak dużo, bo pistolet i pepesza ruska. Zniosłem do piwnicy, schowałem tam, gdzie potrzeba, wróciłem z powrotem i siedzę, Jestem w domu, szykuję jedzenie, bo ojciec wróci, to trzeba jemu dać. Ojciec nie wraca i jakiś huk na Grójeckiej ulicy – róg Spiskiej i Grójeckiej – nie wiadomo, o co chodzi, co jest? I zostaję z tym wszystkim sam jeden. W tym momencie ktoś puka – dwóch chłopaków, którzy byli z Żoliborza, ale się zawieruszyli na Ochocie i nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić, to wrócili tutaj. To już jest nas trzech. Po jakimś czasie przyszedł mój zastępca drużyny, mieszkał na Ochocie na Opaczewskiej, a był gdzieś na mieście. Przyszedł. Już jest nas czterech. Potem, znów... a już coś się gdzieś dzieje! Ale co i gdzie – nic nie wiadomo. Przychodzi facet, którego nie znam. Puka, ale idzie na określony adres i na... nie na znak, na kod, tylko na mój pseudonim i mojego zastępcy pseudonim. Wpuściłem go. Okazuje się, że [to] łącznik był. On był łącznikiem, ale nic nas nie łączył. Nie przyszedł z jakimś rozkazem, tylko na miejscu, tutaj gdzieś był, a miał namiar. I przyszedł. To już jest nas pięciu. I jeszcze znalazł się szósty i siedzimy w domu. Siedzieliśmy do nocy. Pierwszy sierpień przeszedł. Noc. Rano nie wiadomo, co robić. Ale już zaczynają się jakieś słuchy, strzały gdzieś... Tu na klatce schodowej się dowiedziałem, że gdzieś, ktoś widział czy słyszał, że na Kaliskiej ulicy coś jest. No to myśmy wtedy zdecydowali się: „Pójdziemy.” Ale kiedy? Wieczorem dopiero. A tam wtedy (tam jest szkoła teraz na Spiskiej, Grójecka i Niemcewicza, Spiska, właściwie Szczęśliwicka już) w tym trójkącie takim do kolei to były magazyny. Budowlane różne: węgiel, różne budowlane materiały. To, co mogliśmy, tośmy zabrali, tą broń [i] wszystko rozdzielona i rozdana każdemu z nas. Idziemy na Kaliską. Wyszliśmy. W pierwszy magazyn weszliśmy, przechodzimy, jesteśmy gdzieś w połowie, prawie mamy wychodzić z magazynów – nam jednego. Zginął nam. „Który to jest?” Rozejrzeliśmy się. Nie ma [go]. I ja cofnąłem się z jednym z chłopaków, [bo] ktoś powiedział, że koło jakiegoś magazynu jak przechodził, to z kimś rozmawiał, tamten, co go nie było. Wskazał nam, gdzie to było i myśmy poszli, i zastaliśmy go tam. A on nie pójdzie dalej. „Ty nie musisz iść. Ale oddaj to, co masz, bo z niewolnika nie ma wojownika.” I zostawiłem go, zabrałem broń, amunicję, parę granatów, które miał. Wyszliśmy na Szczęśliwicką i do Kaliskiej doszliśmy. Jak przechodziliśmy między domami, to nas ogarnął patrol chłopaków z Kaliskiej. Chcieli nas rozbroić. Mówię do niego: „Chłopcze, z czym do gości? Z filipinką? Zobacz, każdy z nas ma broń. [Tylu] rozbroisz? Zaprowadź do dowódcy, nie rozbrajaj.” I poprowadził. Odpowiednio, mądrze poprowadził. Podprowadził pod ulicę, wysłał jednego chłopaka na górę. Dowódca wysłał oficera na dół, [on] mnie poznał i: „Tu zatrzymać się i ja na górę”, a dowódca: „A skąd tyś się tu wziął?” Mówię: „A dlaczego ja nie wiedziałem gdzie mam iść?” „W ogóle nie wiem, bo ja też tu nie powinienem być.” No to samodzielny powstał oddział. Samorzutny. [Powiedziałem], co przyniosłem, co przyprowadziłem. „I co mam jeszcze?” A w domu miałem jeszcze sto butelek zapalających. Przygotowanych, tylko nieuzbrojonych. Kopertki zrobione, tylko przykleić, w których był chemiczny proszek. Przy wyrzucie butelki z naftą, rzucone, to połączenie i od razu wybucha i pali. Trzeba to zabrać stamtąd. Wysłał [nas]. Poszedł kolega jeden i ja musiałem iść, bo do piwnicy – nie wiedziałby dobrze gdzie. Nie chcą nas wpuścić mieszkańcy. Ale ktoś się znalazł, kto poznał mnie i wpuścili. Wzięliśmy te butelki w kosze i jeszcze przeszliśmy (już zdążyli w międzyczasie zrobić przejścia między piwnicami aż do Grójeckiej ulicy). Przeszedłem. Wróciliśmy, zanieśliśmy to wszystko na miejsce. Dostałem swój punkt dowodzenia, [który] był w byłej fabryce na [niezrozumiałe]. To była jakaś fabryka, nie wiem dokładnie, chemiczna – nie chemiczna, coś takiego. I nasz punkt był jednocześnie związany z monopolem tytoniowym na Kaliskiej ulicy. A ja miałem tam tą bramę wejściową i był wybity w murze do ogrodu kościelnego na świętego Jakuba. To na wprost tej bramy było. I tutaj dostałem tą bramę i tak zaczęło się... dla mnie zaczęło się Powstanie. Nie długo. Tylko sześć dni. Po sześciu dniach zostałem ranny. Tak skutecznie, że właściwie musiałem leżeć. Prawą rękę miałem przestrzeloną i odłamek w prawej nodze.
- Gdzie pan trafił do szpitala?
Na Jotejki, tam był szpital, ale na Jotejki mieliśmy szpital polowy, w domach prywatnych, mieszkaniach. A tutaj był bardzo dobrze wyposażony punkt sanitarny, bardzo dobrze był przygotowany. Tutaj zrobiono opatrunek i tam mnie wyniesiono. Po paru dniach okazało się, że trzeba rękę odjąć, bo jest gangrena. Całe szczęście, że to był dzień wyjścia. Dowódca, jak dowiedział się, co jest, to powiedział: „Na razie to nie pozwolę. Zresztą już nie ma czasu, bo wychodzimy.” Mnie dał sanitariuszkę i jeszcze trzech chorych i: „odprowadzimy cię do domu.” Znów nie chcieli wpuścić, bo jeszcze rannych. Ale wpuścili i już wtedy się zrobiła awantura, awanturowali się, że trzeba wpuścić. I tylko tyle, co jedną noc przenocowaliśmy i na drugi dzień rano już Niemcy przyszli. Ja dostałem [na] tą rękę temblak, taką szynę i na tą rękę dostałem dziecko. Tylko podwiązano mi na szyję to i dziecko miałem, i tobołek jakiś... i matka szła ze mną. Jednego opatulono, drugi trochę kulał, ale to normalnie cywil. Wyprowadzili nas do Pruszkowa pośrednio przez Zieleniak. Szliśmy Grójecką od Spiskiej do Opaczewskiej na Zieleniak. Tam nas zostawili. Usiadłem sobie na jakimś kamieniu i sanitariuszka robi mi opatrunek. A ciągle gangrena jest w ręku. Robi mi opatrunek, a ja się pytam: „Słuchaj, masz pęsetę?” „Mam.” „No to daj mi pęsetę, tylko umocz ją w spirytusie.” Umoczyła, dała mi tą pęsetę [i] rozbandażowała to wszystko. Wziąłem tą pęsetę i całą gangrenę wyjąłem. […] Ona wlała wodę utlenioną, wyburzyło się. Wyczyściła to od razu, inaczej się to [goiło]. Potem okazało się, jak już do lekarza się dostałem, [że] to było dobrze zrobione, wyjęło się, że jeszcze dzień i nie było[by nas] razem. Tego samego dnia wywieziono nas do Pruszkowa. W Pruszkowie już się różni ludzie kręcili. I już jak znaleźli tych chorych, to wyprowadzali, bokiem... jak mogli, tak wyprowadzali. Nas zabrali, trzy osoby, między innymi tą sanitariuszkę.
- Kiedy to było? Pamięta pan dokładnie?
Wróciłem do domu dziesiątego. Dziewiątego. Dziesiątego Zieleniak i dziesiątego po południu Pruszków, i dziesiątego Milanówek. Bo oni zawieźli do Milanówka, [gdzie] był szpital... willa, nie pamiętam nazwy tej willi, ale jest zapisana. I do tego szpitala nas zawieźli, ale tam tylko jeden dzień byłem... a na drugi dzień już uciekać musieliśmy. Bo poszła pogłoska, rzeczywista – Niemcy zabierali ze szpitala tych, co mogli chodzić. Ja: ręka, tutaj to tylko opatrunek i można... chodziłem, nawet nie kulałem specjalnie. I stamtąd poszedłem. A poprzedniego dnia byłem... bo moje nazwisko było na tablicy i ktoś przechodził, i widział adres. Okazało się, że był [to] ktoś, kto mieszkał dwa piętra niżej w tym samym domu. Zobaczył adres, mnie nie znał wcale. Zaczął mnie szukać. I zgłosił się do mnie, a ja byłem na jakimś badaniu. Zostawił kartkę i adres, gdzie miałem się zgłosić. Zgłosiłem się. Bardzo przyjemni ludzie. Pierwsza rzecz – pytają się: „A co z naszą gosposią? Czy ja coś wiem?” Mówię: „Wiem. Szła z tobołami....” „No i co?” „Rzuciła toboły.” „Jak ona śmiała?! Jak ona mogła?!” Mówię: „Jak ona mogła? Niech pan niesie te toboły od Spiskiej do Opaczewskiej, kobieta mająca koło sześćdziesiątki. Niech ona to dźwiga wszystko! Wyrzuciła. Coś tam miała lżejszego, to miała.” „A gdzie ona jest?” „A ja wiem? Nie wiem. W Pruszkowie prawdopodobnie.” „Jak mogła tak rzucić?!” Porozmawiał, popytał się, co w Warszawie, a dom jak... I koniec. Ja od niego nic nie wymagałem. Może rozglądałem się, ale to tak [za tym ]– jacy są... byli ludzie! Jedni i inni ludzie jacy byli. Pożegnałem się z nim i „do widzenia – do widzenia”. Wyszedłem, a za mną wyszedł sąsiad jego. I pyta się: „Pan z Powstania?” Mówię: „Tak.” „No i co? Tak pana puścili?” „Tak.” „A gdzie pan jest?” Mówię, że jestem tam, „Perełka”, o ile się nie mylę, nie pamiętam, zdaje się „Perełka” ten szpital, ta willa była... „Tam jestem w tym szpitalu.” A on mówi do mnie tak: „Proszę pana. Jak pan może wyjść ze szpitala, to niech pan wyjdzie. I niech pan przyjdzie do nas. Do nas, my tacy sami jesteśmy, jak wy, tylko nie z Warszawy a z Łodzi.” Bo wysiedleni byli stamtąd i uciekali tam się zatrzymali, i tam mieszkanie mieli. I mnie do siebie wzięli. Nawet mnie nie znał. On miał fabryczkę pończoch, a ja trochę już [byłem] rzemieślnik. Jemu pomagałem te maszynki... Zatrzymał mnie u siebie, tam była taka służbówka tylko, [to] dał mi ten pokoik. I tam u niego mieszkałem. Niedługo, bo okazało się później, że ktoś do niego dojechał. Przeprosił, ale znalazł mi kawałek pomieszczenia gdzie indziej, w tym samym obejściu – „Będzie pan do nas przychodził na obiady.” On musiał płacić, a mówię: „Ja przecież nic nie robię [niezrozumiałe]”– „Dobrze, dobrze.” I chodziłem do szpitala, ale to dochodząc tylko. Tam mnie jakiś były lekarz ze szpitala Dzieciątka Jezus prowadził. Sześć dni jeździłem codziennie do Grodziska do szpitala, po to, żeby mi zrobili zdjęcia. Oni prześwietlali ten łokieć i rysowali, bo nie mieli klisz w szpitalu, rysowali i przysyłali. I szedłem do niego, a on według tego wyjmował odłamki. I wyleczył mnie. Na tym się powiedzmy skończyło. Przestałem już chodzić do niego, raz na jakiś czas [tylko]. A u tego faceta pracowałem...
- Pracował pan do końca wojny u tego pana?
Do końca wojny byłem tam. Tak, bo zaraz 17 stycznia byliśmy w Warszawie.
- Pan wtedy już ojca spotkał w Warszawie?
Nie, ojca spotkałem dużo później, bo ojca wywieźli, nie pamiętam tej miejscowości, gdzie to było. Ich nie wywieźli do obozu, tylko po drodze gdzieś tam go wysadzili. Stamtąd posuwał się w stronę Warszawy. Zatrzymał się u stryja, bo też znał [jego] adres i był u stryja. […] [Najpierw] był pod Warszawą gdzieś, u [jednego] kolegi, ale był tylko parę dni, bo nie wypadało być. Tamtego nie było, prawdopodobnie zginął. Żona, dwoje dzieci, to on nie chciał już tam być. Przyjechał do stryja do Skierniewic. Był tam do końca wojny i później wyjechał, tak jak mówiłem. A ja byłem do końca wojny. Bo 17 stycznia byłem w Warszawie, na Ochocie i byłem w Śródmieściu, bo jedna z pracownic tego pana, miała dwie siostrzenice i z tymi siostrzenicami, i z nią byliśmy gdzieś na... Nowy Świat, niżej gdzieś, nie pamiętam tej ulicy.
- Czy po wojnie miał pan jakiś kłopot z tego powodu, że był pan w AK?
Właśnie tego nie rozumiem. Nie miałem. Miałem tylko, w 1945 roku, jak już potem stamtąd pojechałem do stryja były plakaty wzywające do rejestracji wojskowej i tak dalej. To był kwiecień zdaje mi się. Były takie duże plakaty, i to pamiętam jak dzisiaj, ostatni nasz rząd, tak gdzieś połowa, na temat rejestracji do wojska. Trzeba było pójść, tu ludzie mieszkają, to trzeba było się zgłosić. No to zgłosiłem się. Ten, u którego zapisywałem się, chciał mnie aresztować. Stawiłem opór– bierny, ale opór. I mówię do niego: „A to z jakiej racji?” Bo on woła żołnierza, że zatrzymuje mnie. Mówię: „Nie, no proszę pana, niech pan spojrzy na ten plakat. Co tam jest napisane? Wszystkim akowcom i innym zgłaszającym się nie należy robić żadnych wstrętów.” „Ale to nie pan będzie decydował!” Mówię: „Ja będę decydował i to!” I jak raz przechodził oficer. Pyta się: „O co tu chodzi?” Ja mówię tak: „Tutaj pan mnie nie robi według przepisów, jakie są.” „A o co chodzi?” „No ja rejestruję się, a pan mnie chce zatrzymać..” Mówi: „Dobrze, pójdzie pan ze mną.” I poszliśmy do pokoju do niego. Wypytał mnie gdzie byłem, co robiłem. To [mówię], że byłem ranny. A on mówi: „Wie pan co? A jak ja bym panu zaproponował szkołę oficerską polityczno–wychowawczą?” Mówię: „To mnie nie interesuje. Jeżeli pan by mi zaoferował szkołę marynarki wojennej, oficerską szkołę marynarki wojennej, to ja bardzo chętnie.” „A no tak, a skąd my weźmiemy? Jeszcze na razie nie mamy szkoły marynarki wojennej. No ale wie pan co? To ja pana notuję. Proszę. Do widzenia.”
- Gdyby pan spojrzał na Powstanie Warszawskie z perspektywy lat, to jak by je pan ocenił?
[Powstanie] nie [było] przygotowane dobrze. Jeżeli mam broń – no niewiele tej broni, jeżeli chodziło o amunicję, to było kilkaset sztuk do KBK, około trzydziestu granatów miałem, około 35 sztuk filipinek, i ta setka butelek. Broni miałem dziewięć sztuk. To już jest jakiś magazynek. Mam ludzi i nie wiem, co z nimi zrobić, bo nie znałem punktu, gdzie mógłbym się zgłosić. Nie powiadomiono. Nie dano znać. To jest jedna rzecz. A druga rzecz... Mój przyjaciel zginął, został ranny, bo został wysłany z Niemcewicza ulicy na daleką Ochotę, po broń. Zajechali tam, a tam nic, nawet adresu takiego nie było. Ale tu było dużo ludzi i ich oficjalnie wysyłano po broń. To są jednostkowe przykłady, ale było to jakoś nie tak. I on stamtąd wracał, chciał się przebić przez Kaliską, bo tam dobrał się do monopolu tytoniowego, a mieszkał na Grójeckiej właśnie naprzeciw [niego]. Chciał się przebić tam. Przebiegał przez ulicę, dostał postrzał, rozharataną miał lewą rękę. [To było] nieporozumienie, bo może, MOŻE by udało się, i on by przeżył. Dlatego, że pytam się tego, co mnie wysyłał do domu: „A Cześka Witczaka, tego z tym samolotem?”– „On powiedział, że nie pójdzie.” A nie! Bo ja prosiłem, żeby jemu powiedzieli, że idę do domu. A on powiedział, że nie pójdzie, bo to jest nieprawda, że idę do domu, że ja bym tego nie zrobił. A co ja miałem zrobić, jak oni wychodzili? Tego dnia wieczorem mieli wychodzić, dlatego nas wysyłali– tych rannych. I on został w tym szpitaliku na Jotejki. Co z nim się stało nie wiadomo, bo znaleziono go w jego domu. Nie w jego domu, tylko na podwórku domu, w którym mieszkał. Już trupa tam [znaleźli]. Ale to po wojnie... jak już Warszawa była wyzwolona i już jak ludzie zaczęli to... to odkopali i tam właśnie jego znaleziono, bo tam zdjęcia znaleziono jego i tak dalej. Trudno mi jest naprawdę określić, bo nie mogę określić tego, że to [Powstanie] nie powinno być. Może powinno być, ale lepiej przygotowane.
- Dziękuję panu bardzo. Czy chce pan jeszcze coś powiedzieć?
No cóż. To był okres Powstania. Co więcej mogę powiedzieć? Po Powstaniu pojechałem do Gdańska na Politechnikę Gdańską, ale wróciłem do Warszawy. W międzyczasie rozchorowałem się poważnie, bo ubytek krwi duży miałem, a potem już okres taki był, że zapadłem na gruźlicę.
- Ma pan jakieś zdjęcia z tamtego okresu?
Nie mam nic, żadnego zdjęcia, bo mnie nikt tam nie zrobił żadnego. Nie miałem aparatu. Mam te wspomnienia, które noszę w sobie, mam to, co mnie poodznaczano. Mam trochę tych odznaczeń różnych. Mam pamięć w książkach, że wspominają czasem. I to w zasadzie jest wszystko...
Warszawa, 25 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch