Teresa Wenta „Lipa”
Teresa Wenta z domu Lipińska, pseudonim „Lipa”, urodzona w 1928 roku. [Walczyłam] w Batalionie „Sokół”, przy ulicy Nowogrodzkiej 3/5 była nasza siedziba. Byłam szeregowym żołnierzem, łączniczką II Batalionu Szturmowego.
- Urodziła się pani w Warszawie?
Nie, urodziłam się na Pomorzu, miasteczko nazywa się Boguszewo. Nie wiem jak ono wygląda, tylko się tam urodziłam.
- Kiedy pani trafiła z rodzicami do Warszawy?
Moi rodzice tutaj ślub zawierali. W ogóle to mama pochodzi stąd a ojciec pochodzi z Komarno. To jest Ukraina, niedaleko granicy polskiej. Tam były majątki polskie od iks czasów. Teraz dopiero właściwie dobrnęłam, gdzie to jest. Po prostu poszłam do Ambasady Ukraińskiej i zapytałam gdzie to leży. Odpowiedzieli mnie, że to jest tu i tu ale majątków nie ma. Wiadomo, po rewolucji wszystko było zniszczone. Wiem gdzie są prochy moich pradziadów. Przy okazji, jeśli pojadę tam, jeśli dożyję – w moim wieku nigdy nie wiadomo jak długo człowiek będzie żył – to na prochy dziadów złożyć kwiaty, zapalić świeczkę i zobaczyć czy jest grób z nazwiskiem brata mojej mamy, dwudziestoletniego chłopca, który walczył w 1920 roku o Polskę we Lwowie. W mojej rodzinie pradziadowie walczyli na wschodzie, mamy brat zginął we Lwowie. Mój brat w czasie wojny starszy (ja najmłodsza w rodzinie) jeden zginął w obozie w Stutthofie, o najstarszym bracie w ogóle nie wiedzieliśmy. Po wojnie dopiero się odnaleźliśmy, on był oficerem na Polesiu. Raczej byliśmy przekonani, że tam zginął. Dowiedzieć się nie można było. Ojciec też był w obozie. Wyszedł z obozu, już chorował non stop. Jak się lepiej czuł to w Powstaniu też walczył tylko u „Bełta”, nie u „Sokoła”.
- Kiedy pani ojciec trafił do obozu?
Mój brat i mój ojciec trafili do obozu, żeby było śmiesznej jak wkroczyli Niemcy do Polski. Z rodzicami [mieszkaliśmy] w wojskowej Juracie, brat był, siostra moja, która mieszka w Szwajcarii. Nie zdążyliśmy wyjechać. Jak Niemcy się zbliżali, to nam powiedzieli: „Uciekajcie z wojskowej Juraty dlatego, że pozabijają nas wszystkich”. Przeszliśmy do cywilnej Juraty. Tak się skończyło, że Niemcy wkroczyli. Jak wkroczyli od razu – Kaszubi tam raczej mieszkają – albo podpisać folkslistę czy inną niemiecką, a jak nie to pomyślimy co zrobimy, rano proszę wszystkich mężczyzn, żeby wyszli przed dom. Wyszli mężczyźni wszyscy, którzy byli. Zabrali [ich] do Stutthofu.
- Pani z mamą wróciła do Warszawy?
Z mamą i z siostrą zostałam. Nie tak długo, wrócił ojciec z obozu. Nie wiem jak to się stało. Myślę, że tak się stało, że my zajęliśmy hotel „Lino”. Przed wojną to był luksusowy hotel, teraz to jest stary, rozłazi się już chyba. Na tyłach hotelu zajęliśmy domek letniskowy, bo tam [były] letniskowe domki, przeszklone całe okna, drzwi. Pamiętam, że doskonale było widać kuchnię hotelu a w hotelu byli Niemcy. Tam niemieccy kucharze, tylko Niemcy, obsługiwali swoich żołnierzy. Codziennie tak było, że klękaliśmy, odmawialiśmy nabożeństwo do Matki Boskiej, żeby wypuścili ojca i brata. [Okna i drzwi] były przeszklone więc nas było doskonale widać. Może to było czwartego dnia, wieczorem przyszedł żołnierz niemiecki, [starszy człowiek]. Normalnie puka do domu. Moja mama mówi: „Nie otwieraj, bo będzie zaraz do nas strzelał”. Mówię: „Mamusiu nie będzie. Dlaczego miałby do nas strzelać?”. On przyszedł z garnkiem. W garnku miał jedzenie. Nic nie umiałam po niemiecku, nie rozumiałam języka, moja mama też nie, ani siostra. On coś mówił, zostawił garnek i poszedł. On przychodził co drugi dzień przynosił jedzenie i zostawiał. Mnie się wydaje, że to była przyczyna, że ojca mojego puścili, że Niemcy [to] spowodowali. Nie ma cudów. Jestem szczupła, jestem taka jak mój ojciec. Natomiast mama tęga była. Ojciec był szczuplutki ale jak wrócił to jego nie poznałam. Był spuchnięty, był tak potwornie gruby, że nie do poznania. Ojca wypuścili, brata nie. Kazali nam z powrotem wracać do Warszawy. Ojciec [jak] wrócił to już tak chorował, że prosto z pociągu poszedł do szpitala.
- Z czego się państwo utrzymywali w czasie okupacji?
Robiło się różne rzeczy. Chodziłam do szkoły, moja starsza siostra pracowała u modystki. Pomagała przy kapeluszach, parę groszy dostała. Ojciec leżał bardzo długo w szpitalu. Mama piekła ciastka czy bułki i sprzedawała. Przychodził ktoś, zabierał. Jak tatuś wyzdrowiał, wiem to, oficjalnie tego nie wiedziałam, że w podziemiu pomoc organizowali i tak dalej. Potem tatuś dostał pracę jako szatniarz i pracował, siedział, podawał płaszcze.
- Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?
W szkole się zetknęłam ale to było tak... Wiem, o tym dzisiaj, bo w domu też nie wolno było mówić, w ogóle nikt nie wiedział. Jak ojciec coś miał, dwa razy tak [było], to wykorzystał mnie. Musiałam pojechać na Pragę i zawieść meldunek. On nie wiedział o tym, że mogę się domyślać. Poza tym moi rodzice pilnowali mnie, żebym „nie daj Boże, [nie] była w konspiracji”. Nie dziwię się temu. Brat zginął, o drugim nie wiadomo czy w ogóle żyje, moja siostra, starsza ode mnie, która mieszka [obecnie] w Szwajcarii [zaginęła], nie wiedzieliśmy [co się z nią dzieje] do końca wojny. Ona była złapana w ulicznej łapance i wywieziona na roboty. Ludzie są tacy, że już widzieli jak była zastrzelona, potem w Powstaniu ją widzieli, że ona zginęła. Dopiero się potem okazało, że ona była wywieziona. Moi rodzice – jedna, jedyna, najmłodsza córka [została] – panicznie się bali. Jak jeździliśmy pod Warszawę uczyć się strzelać czy coś, [to myślałam], żebym tylko zdążyła wrócić na godzinę. Raz w życiu lanie dostałam od ojca, bo nie wróciłam o tej godzinie, jak trzeba było. „A gdzie byłaś?”. „Nie mogę powiedzieć”. Ojciec był zły, że nie mówię, to jeszcze bardziej dostałam. Raz jeden w życiu.
- Gdzie pani do szkoły chodziła?
Chodziłam do prywatnej szkoły na Nowogrodzkiej, do Kurnamowej a potem tylko komplety miałyśmy. To [była] żeńska szkoła. Ale było przyjemnie.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Wybuch Powstania był taki, że siedziałam w domu i tylko myślałam jak mogę wyjść. Nie mogłam wyjść z domu, bo mama mnie pilnowała. Jak się zaczęło, ojciec poszedł: „Żonuśku pilnuj Reni”. Mama mnie Renia [nazywała]. „Żeby nigdzie się nie ruszała”. Jak tu siedzieć? Przecież nie wysiedzę w domu. Był wybuch na Placu Trzech Krzyży – mieszkałam na Placu Trzech Krzyży, róg Wspólnej – kogoś raniło. Do nas do domu przyniesiono na drugie piętro [rannego], to była młoda kobieta. Moja mama się [nią] zajęła a ja poleciałam. Tak to się skończyło. Naszym dowódcą był major „Sokół” ale jego zastępcą był pułkownik „Janek”. (Jeśli mówię o dowódcy, to mówię o „Janku”). To był przeuroczy człowiek, który nie miał nogi i chodził o kuli. Nie widziałam żołnierza, żeby był tak sprytny, jak nasz kochany „Janek”, świętej pamięci.[...] On był wspaniały. Na drugi dzień – nie wiem czy to widać po człowieku – on patrzy: „Chodź! Czy ty powiedziałaś rodzicom gdzie jesteś?”. Tam nie można było skłamać, „Jankowi” nie można było skłamać. „Gdzie ty mieszkasz?”. Mówię [mu]. „Słuchaj! Daje cię półgodziny, nie więcej, masz iść i powiedzieć matce, że jesteś tutaj”. To nie było daleko, tylko przejść nie zawsze można było. Moja mama już miała pełno ludzi, była zajęta, więc to bezboleśnie przeszła.
- Proszę powiedzieć coś o pani kolegach i koleżankach, z którymi pani walczyła? Jaka była atmosfera na początku, jak się ona później zmieniała?
Bardzo bojowa do 8 [sierpnia], kiedy zginął „Antek Rozpylacz” – Antoni Godlewski. To był najbardziej bojowy chłopak. Nam się wydawało, kto jak kto ale jemu w życiu się nic nie może stać. Niestety on zginął 8 sierpnia. To jest chyba młodość, bo człowiek się nie boi. Tak jakby to coś pomogło, głowę przechyli... Wśród nas była taka atmosfera – ciągle pędzący, zawsze coś było do zrobienia. Był moment, kiedy [zachorowaliśmy na krwawą dyzenterię]. To było coś strasznego. Dzisiaj normalnie się idzie do szpitala jak człowiek zachoruje. Wtedy nie było leków. Komendantką dziewcząt była u nas aktorka Helenka Grossówna pseudonim „Bystra”, przeurocza. Ona mówi: „Wyleczę was”. Było bardzo dużo wina wszędzie w piwnicach. Ona nam grzała wino. Grzane wino jest dobre jak się zrobi z przyprawami, z goździkami i z cukrem chyba. Nic nie było. Rano każda musiała wypić kubek gorącego grzanego wina. Od tej pory żadnego grzanego wina nie lubię, niech ono będzie najlepsze. Ale to nam pomogło. Jedliśmy słynną kaszę „plujkę”, z której wyczyniali różne rzeczy: kluski, nie kluski. Kaszę z psem jadałam, bardzo dobra, z kotem nie jadłam. Dopóki można było konia zdobyć, to było coś. Były okresy kiedy naprawdę nie było co jeść. Pamiętam jak siedziałam sobie na podwórku, relaks był, nic nie musiałam robić, to była noc. Usiadłam na podwórku i myślę. Nauczyłam się wtedy palić papierosy. Skręta [ktoś] dał: „Wiesz zapal sobie, to nie będziesz głodna”. Siedzę [i] wtedy właśnie przechodzi kolega, który miał pseudonim „Anna”, a on mówi: „Cześć! Masz szybko zjedz, żebyś się nie musiała z nikim dzielić”. Tego nie zapomnę, bo to są momenty, [których] się nie zapomina. Nie wiem skąd on miał dwie kromki chleba. Dał i poszedł. Zjadłam, nikogo nie było, bo gdyby ktoś był to na pewno bym się podzieliła. Dobre było.
- Jak odnosiła się do państwa ludność cywilna?
Bardzo dobrze. Oni się za nas głośno modlili, co mogli to nam podtykali, [choć] jak sami nie mieli. Nie słyszałam, żeby ktokolwiek coś złego powiedział. [Mówili:] „Może wam pomóc?”. Tym bardziej, że my z ludnością cywilną non stop mieliśmy [kontakty]. Przecież się przechodziło [przez] miejsca, gdzie tylko można było przez piwnicę przechodzić, w której siedzieli ludzie. Mam uraz. W domu, w którym mieszkam, mam piwnicę, normalną starą piwnicę z łukami. Do niej nie chodzę. Nie jestem wrażliwa, nie mam fobii, ale tutaj mam. Zawsze dreszczy dostaję jak wchodzę do piwnicy, może dlatego, że za dużo widziałam. Widziałam cierpiących, maleńkie dzieci w piwnicach. Nie lubię chodzić do piwnicy. To we mnie zostało.
- Proszę powiedzieć o życiu religijnym.
Mieliśmy własnego kapelana. Do spowiedzi można było pójść [w każdej chwili], ale nie pamiętam jego nazwiska... Chodziliśmy też do kościoła dopóki nie został zburzony. Przy mnie kościół był [bombardowany] jak byłam w nocy na [warcie przy] barykadzie [przy Nowym Świecie na rogu] Placu Trzech Krzyży. Rano zaczęło się okropne bombardowanie. Wtedy myślałam, że mój dom [został zburzony], bo nic nie było widać a bomby leciały. [...] Modliliśmy się, śpiewaliśmy. W warunkach, kiedy nie ma określonych godzin, że od tej do tej, to się to robi, a od tej do tej, to się robi to... To jest moment, kiedy człowiek przychodzi i co najbardziej pamiętam, mieliśmy sienniki rozesłane czy materace, to człowiek się walił i spał, bo nigdy nie był wyspany, albo się szło na modlitwę, albo się szło [na zbiórkę], bo ktoś coś nabroił, albo po prostu siadaliśmy i śpiewaliśmy. Tylko to było rzadkością, nie było na to czasu. Trzeba pamiętać, że jak się szło z meldunkiem, [na przykład] zanim się dotarło z Nowogrodzkiej, powiedzmy, do Kina „Polonia” to było „strasznie daleko”, czasami nie, jak nie było [strzelaniny], to było dobrze. Życie takie było. Chłopcy mieli wspaniałe pomysły jak któryś miał trochę czasu wolnego: „Słuchajcie dziewczyny idę do »Głuchoniemych« na pomidory”. Tam [były w ogrodzie] pomidory.
Na Placu Trzech Krzyży jest Zakład Głuchoniemych i Ociemniałych. Tam na tyłach oni mieli swoje ogrody. Jadałam czasami pomidory, jak się udało chłopakom przynieść, to było coś pysznego. Chłopcy byli [dobrzy – nam dali – sami nie zjedli]. Alkohol był w sklepach, w restauracjach, barach. Dzieciak jak się dorwał do słodkiego likieru – to dobre, bo słodkie, [nie dużo] trzeba mu było – [a] w głowie zaszumiało. Starsi pilnowali tego, dziewczyny nie. Raz się myłam w winie, bo wody nie było, trzeba było chodzić po wodę, na Książęcą [jeśli był spokój] się chodziło. Wina to było dużo. Widziałam śmierć, rannych. Przy mnie był ranny jeden z kolegów. Szliśmy pomóc odbijać budynek YMCA. Za Zakładem Głuchoniemych jest hotel „Sheraton”, za hotelem „Sheraton” [była YMCA, czy jest teraz nie wiem]. Tam była YMCA i tam byli Niemcy. Tam szedł „Kiliński”. Szliśmy pomóc odbijać budynek YMCA. Szłam z kolegą, niosłam amunicję za nim. Koleżanka wściekła była strasznie, że nie ona jest wyznaczona, mówi: „Pamiętaj, jak dojdziecie, to oni mają, cholera jasna, pełno czekolady, przynieś czekolady!”. Nie doszłam do budynku YMCA. Dlatego, że przez Aleje Jerozolimskie koło [byłego] gimnazjum Królowej Jadwigi [natknęliśmy się na silny ostrzał i czołgaliśmy się w okopie]. Był strasznie silny ostrzał. Jak [kolega] odwrócił się do mnie, [po] amunicję, [padł strzał i on] tak został. Dostał w brzuch, był bardzo ciężko ranny. Nie mogłam nic innego [zrobić] musiałam się z nim wycofać. Zaraz sanitariuszki przybiegły. Widziałam wszystko i mimo to, nie boi się człowiek. Ale raz jeden zwyczajnie się bałam i powiedziałam: „Dość tego wszystkiego”. Zawalił się dom, po bombardowaniu zawaliła się kamienica przy Żurawiej. Wtedy wszystkich, kto miał wolne, ściągnięto, żeby pomóc, przecież ludzie mogą być zasypani, to trzeba natychmiast pomagać. Nie tylko z naszego batalionu i z innych przyszli. Jak martwego człowieka wyciągnięto, to nie robiło wrażenia na mnie, ale jak zaczęto wyciągać i łopatami potem odrzucać a to ręka a to głowa, zrobiło mi się niedobrze i zaczęłam się bać. Koleżanka „Jaga” – która potem mi to wytłumaczyła – jak mi dała po twarzy dwa razy, minęło przeszło i więcej się to nie powtórzyło. Ona [mówiła]: „Słuchaj tak zrobiłam dlatego, że mnie »Jawor« tak trzepnął kiedyś”. Prawdopodobnie tak trzeba a nie inaczej. To jest okropny widok. Nie ja jedna, [tak się zachowałam] wiele osób brało udział i to młodych, [pomagali nam].
- Czytała pani prasę podziemną?
Czytaliśmy na głos wiersze, książki. To były takie chwile – tutaj [zaczynają] czytać, człowiek siada i słucha... Nawet urywków nie pamiętam. Nieraz jak usiądę to mi się kotłuje, jak na filmie, urywa się, nie mogę sobie przypomnieć.
- Czy pani kontaktowała się z mamą w czasie Powstania?
Byłam raz, bo mnie ktoś powiedział, że mama jest chora. Oczywiście pozwolono mi pójść. Przyszłam i rzeczywiście jest chora. Pułkownik „Janek” powiedział: „Chłopaki, jak który upoluje gołąbka, to dajcie, niech »Lipa« zaniesie mamie, ugotuje”. U mamy było pełno ludzi, cywili. Trzeba pamiętać jak Powstanie wybuchło, to ludzie, którzy już do domu dojść nie mogli – mieszkańcy Pragi nawet, Żoliborza – nie mieli gdzie wracać, zostawali [przy] ludziach. Dlatego u mnie w domu było masę ludzi. Mama nie była sama. Gołąbka upolowali, powiedziała jedna pani: „Jak to dobrze, bo rosołek z gołąbka jest zdrowy”. Być może, nie wiem, nie próbowałam nigdy. Natomiast jadłam psie mięso, jest bardzo dobre.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania? Może pani sobie przypomnieć imiona, nazwiska?
Do dzisiaj utrzymujemy absolutnie żywy kontakt, to jest moja [łączniczka Jadwiga Wasiluk], pseudonim „Jaga”, koleżanka, która mieszka w Gdańsku. Ona też przeszła tragedię.
Po Powstaniu oni mieszkali na Saskiej Kępie. Ona była tutaj w Powstanie, jej młodsza siostra była u znajomych [i] już nie mogła wrócić, [bo] wybuchło Powstanie. Jak się skończyło Powstanie, to „Jaga” [chciała zdążyć] dojść do domu... Z rodzicami się nie zobaczyła. Już po upadku Powstania wybuchły bomby, czy podłożone były, nie [wiemy] do końca i zginęła cała jej rodzina. Ona została sama z młodszą siostrą, [same] na świecie. Ponieważ tu nie miała domu ani nic, to wyjechała do Gdańska. Bardzo dużo ludzi z Warszawy mieszka w Gdańsku. Do dzisiaj się z nią przyjaźnię, bardzo się lubimy z mężem jej, nasze dzieci się lubią. Jak oni przyjeżdżają na rocznicę Powstania, to do nikogo nie chcą, tylko do mnie. [Miałam drugą] przyjaciółkę [Annę Jeziorowską pseudonim „Halszka”], która oko straciła w Powstaniu. bardzo się [przyjaźniłyśmy]. [Miała tutaj rodzinę, więc się rodziną [zajmowała. Miała] wnuczki, wnuków na miejscu. Pewno jak ja bym miała też bym była zajęta. Wspaniała dziewczyna. [Niestety już nie żyje].
- Czy rozmawiali państwo na tematy na przykład czy Powstanie ma sens?
Oczywiście, że tak według nas. Może są jeszcze tacy, którzy inaczej myślą. Osobiście myślę, że gdyby to nie było zorganizowane, to i tak by było. Byłaby rewolta. Jeszcze więcej chyba by zginęło ludzi, gdyby to nie było zorganizowane. To jest coś strasznego jak się żyło. Niby żartowaliśmy, chodziliśmy i się śmialiśmy ale [jak] człowiek wyszedł z domu nie widział czy wróci. W ogóle nie wiadomo było co za chwilę się stanie. Mojej szkolnej koleżanki, świętej pamięci, brat wyszedł, złapany został. To było przed Powstaniem. Na drugi dzień Iza do mnie mówi: „Czytałam, że go rozstrzelają”. Zginął, został rozstrzelany za akcję. Chłopak tylko wyszedł coś kupić czy załatwić. Ludzie nie wytrzymywali. A młodzi! Cała tragedia jeszcze w tym wszystkim – dzisiaj jestem dorosła i mam swój rozum – na przykład uczyłyśmy się w szkole niemieckiego, to znaczy nam kazano się uczyć niemieckiego ale my na złość nie będziemy się uczyły, bo to język wroga. Ot głupota ludzka! Bo się znalazłam w obozie po Powstaniu i jako cywil wychodziłam, nie z wojskiem. Powiedział nasz kochany „Janek”, zresztą dowódca też: „Naprawdę nie wiem jak będzie z żołnierzami, a szczególnie dziewczętami. Dajemy wam wolną rękę, jak ktoś chce wyjść z rodziną, to niech wychodzi”. Dla mnie to było na rękę. Ojciec był bardzo chory, w czasie Powstania miał przywaloną nogę, kulał. Wychodziłam z rodzicami przez Pruszków. 3 [października] żegnaliśmy się czule. Batalion wychodził 4 albo 5 [października]. Oni szli w tym samym dniu, kiedy szła Komenda Główna.
- Ile czasu pani spędziła w Pruszkowie?
Myślę ile czasu [byłam] w Pruszkowie i kiedy wyszłam do Pruszkowa z rodzicami. Chyba 5 [października] wychodziłam. Długo nie byliśmy w Pruszkowie, nie pamiętam ile dni. To było coś okropnego. Pamiętam tylko, że wychodziłam „przepięknie” ubrana. Chodziłyśmy w jednakowych kombinezonach. „Janek” mówi: „Tylko zdejmijcie kombinezony, kto wychodzi, przecież oni wiedzą jak wy chodzicie ubrani”. U mnie pół domu było zawalone tak, że nie bardzo miałam w co się ubrać. Tam nie można było się dostać. W ogóle to były straszne rzeczy. Mnie ktoś dał pumpy, (męskie spodnie), trzewiki miałam męskie, sznurowane, więc pumpy [miałam] spuszczone do dołu. Muszę mieć cieplejsze okrycie. Na Nowogrodzkiej mieszkało moje wujostwo. Mieli córkę, dorosłą pannę i ona – Oleńka do mnie mówi: „Słuchaj weź mój płaszcz, nowy jeszcze nie noszony. Mam w czym wyjść, tobie będzie ciepło”. Miałam pumpy opuszczone, w jodełkę brązową chyba były, do tego czarny płaszczyk, przepiękny,
Bouclé z liskiem, śliczny – tak wychodziłam. Jak byliśmy w Pruszkowie to mnie ktoś powiedział: „Młoda uważaj, bo oni wszystkich młodych zabierają, oni wiedzą”. Mówię: „Nie”. Rzeczywiście pomagam ojcu i mamie a oni na to nie zwracają uwagi, bo oni patrzą, orientują się [czy] to polscy bandyci i zabierają. „Wiesz co ty sobie wypchaj brzuch i powiedz, że jesteś w ciąży”. Poduszki nie miałam, co mogłam to powypychałam. Ale jak rozmawiać, jak nie umiem. Oni przyszli, rozsunęli drzwi, wypędzają do wagonów. Stało się w kolejce. Oni tam dobrze badali. Mama przeszła, ja za mamą, za mną tata. Jestem nieszczęśliwa okropnie. On na mnie patrzy.
O mein Bauch! Tyle wiedziałam: „O mój brzuch!”. Jak on mnie walnął kolbą! Gdybym była w ciąży, to by dziecko zabił. Na drugą stronę ty
Verfluchte Polnische Bandit! Koniec kropka. Zdążyłam tylko ojca za rękę wziąć, nawet sekundy rozmowy nie było. To musiało być 7, 8 [października], bo krótko byliśmy, nas wszystkich młodych wsadzili do swoich bydlęcych wagonów. Tylko czekaliśmy, gdzie nas będą wieźli. Oni nas wieźli dość długo, bo przystanki robili. Nie wiem, bo nikt tego nie powie, ale swoje myślę. Chyba dwa dni jechaliśmy, zawieźli nas koło Krakowa. Stanęliśmy pod Krakowem. Chodzili, odsunęli, żeby powietrza trochę było ale jeść nie dali. Oni sami nie mieli pewno. Jak ktoś próbował uciec – parę osób zabitych było. Dwa dni tak staliśmy. Potem wpędzili nas z powrotem zasunęli i zawieźli nas w drugą stronę pod Berlin. Po co nas wieźli na dół? Według mnie do obozu nas wieźli tylko, że – przepraszam za wyrażenie – nie nadążali, nie mieli co zrobić z nami po prostu.
Zawieźli nas pod Berlin. Pamiętam, że przywieźli nas... W lesie to było. Dla mnie to był duży las. Wypędzili, polana była i kazali stać. Przyszli ludzie i wybierali sobie, patrzyli. Modliłam się, żeby mnie na wieś nikt nie chciał wziąć, bo panicznie się krowy boję na przykład. Nikt nas nie wziął. Zostawili nas. Wtedy pierwszy raz szukaliśmy czy gdzieś coś leży, żeby zjeść można było. Wtedy nas zawieźli, ale to było bardzo późno wieczorem, dla mnie to był nieduży dom, nie obóz. Wypuścili nas, kazali stać, ustawić się – nas dużo nie było, jeden wagon, jak pamiętam to były same [młode] kobiety, [z] innych wagonów może porozrzucali po drodze – w kolejce przed domem. Wynieśli nam miski blaszane, do rąk dali. „Jak mamy miski to znaczy, że nam jeść dadzą”. Co która osoba wchodziła, to dostawała bardzo duże porcje. Ale, że nikt nie umarł! Kopyścią wielką nakładali furę ziemniaków tłuczonych, na to było polany sos z skwarkami ze słoniny. Wygłodzony człowiek to [po takim jedzeniu] powinien umrzeć albo się rozchorować. Dostaliśmy po kawałku chleba, to nawet nie była ćwiartka i kawałek margaryny, wszystko zjedliśmy. Potem się okazało, że chleb był na rano. Ale była taka historia, że oni nas tam upychali, było niedużo miejsca więc na podłodze kładliśmy się jeden przy drugim. Na drugi dzień powiedzieli, że muszą część zabrać, bo się wszyscy nie mieszczą. Kto chce jechać to ma wystąpić. Takie warunki – to my chcemy [wszyscy] jechać do lepszych warunków, głupi człowiek... Dzisiaj to się śmieję z tego. Znalazłyśmy się takie, które [chciały] gdzie indziej. Nas zawieźli do Berlina, Berlin Blankenburg dokładnie dzielnica [się nazywała]. Zresztą po wojnie byłam tam we wschodniej [części], zwiedzałam to.
To był olbrzymi obóz, który był podobno od początku wojny. Tam byli ludzie z całego świata: Grecy, Francuzi, wszyscy ludzie. W środku była komendantura obozu, tu były kuchnie, [dalej] dwa baraki stały wydzielone. Do baraków nas zapędzono, zupełnie odizolowano. Byłyśmy w pokoju, w izbie, to się nazywało. W izbie były łóżka piętrowe i nas było sześć osób. Okno, stół stał, krzesła były, może taboret był, bo między stół a łóżko się nie mieściłam. Na wszelki wypadek od razu weszłam na samą górę, żeby nie być widoczna, głupi człowiek. Dlaczego? My się przeraziłyśmy. Najpierw
Lagerführer musiał nas tam... Do nas się inaczej nie mówiło jak tylko: „Warszawscy bandyci są przywiezieni, na nich trzeba uważać”. Mieliśmy faceta, który nas pilnował. Powiedzieli: „Od jutra do pracy idziecie”. Facet się pokazał: „Jo po wos przyjodę”. My słuchamy. „A co wy tak patrzyta, jo ze Śląska”. Nigdy w życiu nie zapomnę jego twarzy, bo Niemiec to był wróg mój, ale ten człowiek, który po polsku mówi i mówi, że jest ze Śląska, znęcał się w sposób okropny. Jak coś nie tak, to kopniakiem. Po wojnie, jak wróciłam, zawsze patrzyłam czy gdzieś się nie pokaże, bo to różnie jest. Myślę: „Chryste Panie chyba bym go sama zamordowała”. Okropne rzeczy mówię, ale tak było. On po nas przyjeżdżał do pracy. Z tym, że pracę mieliśmy wtedy dobrą. On nas dużym samochodem zabierał do lasu. Budowaliśmy nie wiem co, bo krótko [tam] pracowałam. Tory były i wózkami woziliśmy. A co woziliśmy? Darń, nie wiem... Szef firmy to był bardzo dobry człowiek, on zawsze: „Nie spieszcie się”. Po niemiecku mówił. Starszy pan z synem – to była prywatna firma. Wynajęli nas prawdopodobnie. Po trzech dniach chyba, dostałam ataku ślepej kiszki. Nie widziałam, że to jest ślepa kiszka. W ogóle nie mogłam się wyprostować. Wtedy przekonałam się jaki jest szef, właściciel firmy, bo on się zainteresował co mi [jest]. Musiałam się blada zrobić. Wtedy języka uje. On szybko zawołał syna swojego, że do doktora muszę. To nie jest tak, że on może mnie zabrać, [ale] nie jestem jego własnością, tylko jestem z obozu. Syn wsadził mnie do samochodu i przywiózł do obozu. Ponieważ to było w dzień, on musiał przyjechać do
Lagerführera. Nic nie rozumiałam, gadali, nie wiedziałam o co chodzi. Kazali mi iść do baraku. Nic więcej nie wiedziałam. Zanim przyszłam do baraku to już mnie po drodze poinformowały stare mieszkanki obozu. [Zapytały się] co się stało. Mówię, że zachorowałam ale atak mi przeszedł i nic mi nie jest. One mówią: „To dobrze, my tu tak czekamy od miesięcy – chore jesteśmy – na miejsce w szpitalu”. W naszym baraku, na samym końcu baraku były zamykane drzwi na klucz. Mieszkało [tam] dwóch Francuzów, którzy gotowali dla
Lagerführera, dla Niemców prawdopodobnie, oni gotowali obiady. Jak się dowiedzieli, że my z Warszawy, to: „Może papierosy chcecie?”. [Sami nie palili]. Podsuwali [różne rzeczy]. To jest prawda. Myślałam sobie: „Teraz jestem szczęśliwa”. Na drugi dzień około szóstej rano przyszedł [strażnik]: „Do roboty!”. Nie wiem czy mam iść do roboty, żeby on się zapytał
Lagerführera. Widocznie tam uzgodnili, on mówi: „Nie, chora do lekarza pójdziesz”. W ciągu dnia wezwali mnie do
Lagerführera. Był syn majstra, właściciela, gdzie pracowaliśmy. Znowuż gadają, nie wiem o co chodzi. To było późnym popołudniem. Syn każe mi iść ze sobą, to idę. Do samochodu mam wsiąść, więc wsiadam. Człowiek się robi obojętny, myślę sobie: „Pewno do szpitala by mnie nie wiózł, oni zabierają sami, więc oni coś chcą ode mnie. [Nic nie] będziecie mieli, możecie sobie gadać”. Oni do mnie cokolwiek mówili, to ja
Ich nicht verstehen [!]. O to chodzi, że to jest języka, najbardziej głupiego co można zrobić. [Nie uczyłyśmy się języka niemieckiego, bo to język wroga!].
Przyjechaliśmy, patrzę, duży budynek. Do garażu [w podziemiu] wjeżdża prosto samochodem. Każe mi wysiąść, ale ze mną idzie. On mnie samej nie puszczał i wprowadzają mnie do sali. Goła sala, tylko nosze stoją, myślę: „To tutaj ze mną się chcecie [rozprawić]. Znam metody, możecie sobie do mnie mówić i tak nie rozumiem po pierwsze, chyba, że tłumacza by mieli”. Okazuje się, że szef załatwił normalny szpital. Jestem chora, on sobie życzy, że do roboty chce mnie mieć: „Ona nie ma siedzieć, ona ma być zoperowana”. Załatwił. Byłam w najbardziej normalnym szpitalu w Pankow [− dzielnica Berlina]. Ciągle tego nie chwytałam, że to może być szpital. Na dole oni mieli podziemny, zrobiony szpital. Wieczorami ciężko chorych zwozili na dół, gdyby był nalot, wszystko mieli na dole. Na dole przygotowywali mnie do operacji od razu bez dyskusji. Eter mnie dali. Myślę sobie tak: „W ogóle się nie odezwę do was”. Przecież nie zamknę ust i nie uduszę się. Pytają [się], nic nie reaguję. Myślę: „Pal was licho, sobie policzę ale nie dam się”. Pamiętam jak dziś: raz, dwa, trzy... Dalej nie wiem, zasnęłam. Oni mnie zoperowali. [Obudziłsm się na drugi dzień przed południem]. Leżałam na ogromnej sali, nie wiem ile tam było [osób], same Niemki. Bałam się, że mnie zamordują, bo się dowiedzieli, że jestem Polka, że jestem z Warszawy. Widziałam jak kobiety na mnie patrzyły, też [je] obserwowałam. Miały kolorowe pisma, gdzie [pokazywano jak] mordowane są ich dzieci w Warszawie, ich mężowie giną. Myślę: „Stąd żywa nie wyjdę, jak nie teraz, to w nocy mnie ktoś..”. Na drugim końcu sali widziałam starszą osobę, która podniosła się, obserwowała salę i obserwowała mnie. Potem sobie spacerowała, przysiadła do mnie i powiedziała, że ona jest Polką, która wyszła za mąż za Austriaka czy Niemca, mniejsza z tym, jeszcze przed wojną i mówi nie mam się denerwować, one mnie nic nie zrobią ale, że wyładują złość, to wyładują, żebym się nie denerwowała, żebym się postarała je zrozumieć jak ona mówi: „Rozumiem was Warszawiaków”. Po cichu ze mną rozmawiała. Na drugi dzień przychodzi do mnie lekarz. Jeść już mi wolno. [Lekarze] traktowali mnie na równi ze wszystkimi chorymi, [ale] wpada mój majster, co nas pilnował [i wrzeszczy] – a co tu jeszcze robię? Dość dużą ranę mi zrobili, rana nie zszyta, tylko na klamerki zapięta. Pozwolili mi lekarze wstać na drugi dzień. Ten jak wpadł: „Do roboty!”. Czy siostra czy ktoś zawołali lekarza. Lekarz jemu tłumaczy. Jego to nic nie obchodzi, mam wstać i do roboty mam pójść. Lekarz wziął mnie i jego do siebie. Najlepsze co było: [lekarz] mi dał zwolnienie lekarskie i przepisał dietę. To mnie bardzo rozśmieszyło. Zwolnienie wzięłam na serio, bo diety to nie. Francuzi się dowiedzieli, [zapytali] co potrzebuję. „Dietę mam mieć”. Oni wzięli kartkę. Co mogli, to mnie [załatwili]. Powiedzieli, że nie mam wstawać, jak przyjdzie [strażnik] to mam jemu dać kartkę, tak zrobiłam. Leżę sobie, podaję mu karteczkę, on karteczkę bierze... W trymiga kazał mi się ubrać i do roboty. Tylko, że w tym czasie jak byłam w szpitalu, to właściciel firmy był za dobry i firmę nam zmieniono, do innej pracy już niestety [poszłyśmy]. Że mnie się tam nic nie stało... Wierzę w przeznaczenie, cokolwiek by nie było. Nas zawiózł – one już pracowały przedtem dwa dni chyba – nad Sprewę, Sprewa chyba tam płynie. Schodziło się z brzegu na barkę po kładeczce, nie szeroka decha, tylko deseczka, która była oblodzona i się wynosiło w dwóch rękach dwa wiadra cementu. Rana w ogóle jeszcze nie zasklepiła się dobrze. Mogło mnie się coś stać, mogła mnie się otworzyć rana, mogłam się zsunąć po tym [lodzie]. Nic mi się nie stało. Jak wróciłam, to Francuzi powiedzieli to jest dopiero, że on podarł mi zwolnienie. Oni wierzyli, że on jednak przyjmie do wiadomości. Powiedzieli: „Tak nie może być, bo ty umrzesz. Inaczej będziemy robili, o której on przyjeżdża?” „O szóstej”. „To my o piątej po ciebie przyjdziemy i ciebie schowamy. Jak on przyjedzie, żeby ciebie nie było, że jesteś gdzieś tam. On się nie będzie interesował. Grunt, żeby nie widział, że człowiek zostaje. Schowamy, jak oni pojadą, to cię wypuścimy, będziesz leżała, a z powrotem znowuż cię schowamy”. Tak faktycznie było. Francuzi mnie pomogli, przez nich też palę, bo oni dostawali paczki z papierosami, [które] oddawali, bo oni nie palili. Za papierosy można było i chleb [mieć]... Zwyczajnie, jak to w obozach było.
Wyzwolili nas Rosjanie, wkroczyli. Niemcy doskonale wiedzieli, że wojna się kończy, zdrowy rozum wskazuje na to. Dla naszej grupki, którą mieli z Warszawy – nasz obóz leżał blisko torów – po drugiej stronie torów budowali obóz. Ponieważ nie był gotowy, ale jedzenie już dla nas tam było, musieliśmy tam chodzić raz w tygodniu po przydział chleba z margaryną i jedzenie. To jest coś zupełnie nienormalnego. Twarzy człowieka, który nas pilnował, nigdy nie zapomnę. Często było tak, że on już tam był przed naszym przyjściem po posiłki, w okienku przy którym czekałyśmy na posiłek pokazywał się i „yyy”. Przecież ani on nie był normalny ani to w ogóle nie było normalne. Na przykład były momenty, kiedy było duże bombardowanie Berlina, wtedy nas zabierali do innych robót. Trzeba było oczyszczać z cegieł, uporządkować coś. Raz po strasznym bombardowaniu wzięli nas do rzeźnika, bo musieli widocznie szykować dla Niemców jedzenie. Musieliśmy tam kroić, czyścić [mięso, dużo mięsa]. To było po silnym bardzo bombardowaniu. Po bombardowaniu, jak pracowaliśmy, byłam świadkiem jak zastrzelone zostały dwie francuskie dziewczyny. Coś tam robiliśmy i nadlatywał samolot. Wtedy się nie baliśmy, nie chowaliśmy. Nie wiem czy to było przy cegłach nieszczęsnych. Siedziało się na cegle [pokazuje], stąd odmrażało się nogi, cegły się czyściło. Francuskie dziewczyny nie tak daleko od nas pracowały, jak zobaczyły samolot nadlatujący, nie wiem skąd wyciągnęły flagę francuską, zaczęły biegać i śpiewać po francusku Marsyliankę i zastrzelił ich Niemiec. Okropne to było. [Bardzo to przeżyłyśmy].
Wiadomo było jak się słyszało strzały, że niedaleko są. Potem nastąpiła straszna cisza i to było okropne. Radia nie można było [słuchać]. Niby ktoś się dowiadywał coś, nie było wiadomo co się dzieje. Tylko po ruchach Niemców się orientowaliśmy. Na przykład były tory, dworzec był na górze. Niedaleko koło wejścia przy naszej bramie, była szeroka droga. Pod mostem, na którym był dworzec ustawiał się Wehrmacht. Aha czyli już się obstawiają, czyli tutaj blisko są wojska. Była absolutna cisza, żadnego strzału, nic. Braliśmy tygodniowy przydział, musieliśmy pójść pod górę, przez tory, pod siatką przechodziliśmy. Stoję na górze i się przyglądam. Jezus Maria kto to jest, bo już Niemców znam. W życiu nie widziałam Rosjanina, nie widziałam jak on wygląda. Oni strasznie wyglądali. Słyszę radość w obozie, że skończyła się wojna. Stałam, wyleciało mi z rąk tamto co miałam i się przyglądam, byłam przerażona, że to znowuż coś nowego się dzieje, coś okropnego, ale nie wiedziałam co, bo nie znam, o to chodziło, że nie wiem kto to jest. Przecież Anglika widziałam a tutaj człowieka, który [ma] ukośne oczy, w onucach okręconych jak nasi żołnierze kiedyś chodzili, podarty, worki na sznurkach. Na wiwat oni strzelali. Ciągną mnie: „Chodź, chodź to Rosjanie są. Na pewno już teraz będziemy mogli wrócić do domu”. Powoli człowiek się niby uspokajał. Trzeba pamiętać, że w obozie oprócz nas, byli też Polacy złapani, wywożeni na roboty. Tam byli ludzie dorośli znający, wiedzący i tak dalej. Szłam niepewnie ale wszyscy szczęśliwi – teraz już do domu pójdziemy. To starszy – dla mnie był starszy, może miał pięćdziesiąt lat – pan powiedział: „Dziewczyny, poczekajcie chwilę, zaraz wam wszystko wytłumaczę”. Kazał nam w grupce stanąć, posprowadzał jeszcze paru i mówi: „Słuchajcie, bez nas na krok się nie będziecie ruszały. To sobie zapamiętajcie. Jeśli będziemy wychodzić to razem”. Wtedy zaczęło się coś strasznego. Pierwsze pytanie Rosjan to było jaki jest
Lagerführer? „Niedobry”. Był niedobry, to zabili na miejscu. Kazali otworzyć magazyny niemieckie. Stałam jak skamieniała. Tam się podeptać można było. Jak wyszli prawie wszyscy, to weszłam, ale tam już nic nie było. Były duże kartony, zobaczyłam co tam jest – makaron. Mam co jeść! Makaron sobie wzięłam do pokoju, do naszej izby. Ale już chłopcy i starszy pan cały czas z nami [byli]. Rosjanie zwołali nas i powiedzieli, że oni nas oswobodzili i będziemy wywożeni, bo teraz jesteśmy na linii frontu. Oni nas wywiozą poza linię frontu i możemy sobie iść do domu. Zmierzch zapadał oni nas nie wywożą. Zwołali nas drugi raz, że mamy iść do schronu. Tam był wielki schron niemiecki, że mamy w tym schronie poczekać, rano odwiozą nas poza linię frontu, a nie kręcić się, bo możemy dostać kulą, bo to jest linia frontu. Znowuż [starszy] pan mówi: „Pamiętajcie, nigdzie na krok bez nas się nie ruszycie i z nami idziecie do schronu”. Tak było. On przydzielił: „Ty będziesz tej pilnował, ty będziesz tej...”. Miałam Jaśka. To był prosty chłopak ze wsi, ale był wspaniały i żałuję, że nie znam jego nazwiska. Dojechałam z nim do Polski, on mnie pilnował „absolutnie”. Pewno [jak] głowę by kazali uciąć, to by podstawił głowę. Tak przesiedzieliśmy, jeszcze nas trochę przybrudzili. Nawet wyjść do toalety nie pozwolili nam chłopcy, do rana przesiedzieliśmy. Skoro świt, ale strzelaniny nie było, Niemcy się wycofali w głąb, oni powiedzieli, że nie będą nas wywozić, przecież otworzą bramę i możemy sobie iść, bo tu front jest i się zacznie strzelanina. Faktycznie wyszliśmy. Proszę sobie wyobrazić, że z makaronem pod pachą [wyszłam]. Wtedy się zaczęło. Znowu mówię – jest przeznaczenie dla człowieka. Wtedy bardzo dużo ludzi zginęło. My idziemy do domu a kulki koło nas świstały.
W Powstaniu często głowę się chowało, ale wtedy nie, bo szło się do domu. Wtedy szli Francuzi, my idziemy, śpiewali: „Idziemy na Paryż!”. Do pewnego miejsca doszliśmy, oni: „Skręcamy”, żegnaliśmy się a my do Warszawy idziemy. Jak się szło, żywego ducha nie było. Wszyscy Niemcy uciekli, nie było nigdzie żywego ducha. Było co jeść ale powiedzieli: „To może być zatrute więc lepiej nie jedzcie”. Ale jak kurczaka się złapało to było co jeść, ziemniaki były, można było zjeść. Rosjanie co jakiś czas... Doszło do tego, że jak dochodziliśmy wieczorem już, to nam coś zrobili do zjedzenia i spać idziemy. Słowo honoru daję – spaliśmy w jednym pokoju. Łóżko było zrobione, spałam przy tym [pokazuje] a tu Jasiek spał. On mnie miał pilnować. Tak wszyscy chłopcy spali. W jednym miejscu było tak, że Rosjanie chcieli oddzielić mężczyzn od kobiet. Ale było za mało Rosjan. [Nasi] nie dali się, chyba by się pozabijali wtedy. Potem konia złapaliśmy, to taczkę przyczepiliśmy i mój makaron „nieszczęsny” [jechał na taczce]. Potem był moment, że już nie miałam siły iść, bo to szło się i szło. W miejscu, jak doszliśmy stał pociąg towarowy i leżało żelastwo, to znaczy poniszczone armaty i inne rzeczy. Jasiek i jeszcze jedna para... Mówię : „Do pociągu bym wsiadła, tylko gdzie on jedzie?”. Pokręciliśmy się tam, konduktora zobaczyliśmy. On zobaczył nas [i] po polsku zapytał: „A czego wy tu szukacie?”. Mówimy, że chcielibyśmy jechać do Warszawy. On mówi: „Do Warszawy pociąg nie jedzie, poza tym to jest złom. Nie wiem czy Niemcy tu nie wejdą albo Rosjanie a wtedy to jest po was”. „Niech pan taki nie będzie”. Co on mógł? On mam tylko dobrze radził. „A kiedy pociąg rusza?”. „Czy ja wiem?”. Kręciliśmy się tam i na drugi dzień przyszliśmy znowuż. On powiedział, że pociąg wieczorem chyba rusza, ale on nie daje gwarancji, to jest pierwsze a po drugie na własną odpowiedzialność, jak chcemy, to on nas zamknie w jednym wagonie. On do Polski jedzie, ale gdzie, to on nie wie, chyba do Poznania ale też nie jest pewien. Wsiedliśmy, on nas zamknął, ale mówi: „Musicie tam cicho siedzieć”. Tak przesiedzieliśmy chyba ze dwanaście godzin, aż pociąg ruszył. Cicho siedzieliśmy, pospaliśmy, słoma była.
Przyjechaliśmy do Poznania, gdzie są normalni ludzie, normalnie ubranie. Proszę sobie wyobrazić jak wyglądałam w pięknych spodniach poobrywanych, w pięknym płaszczyku, z kocem przez ramię, zawszona. Nie myliśmy się kompletnie, jak się wędrowało. Przyjeżdżamy, [pociąg] stanął [konduktor] otworzył, wychodzimy na peron. Jezus Maria normalny pociąg stoi! Chodzą ludzie, panie roznoszą herbatę i kanapki w papierki pozawijane. Krzyczymy: „Dokąd pociąg?”. Widzę, że zaraz rusza. „Do Warszawy”. My wskakujemy szybko do pociągu. Głodny człowiek – już się [o tym] nie myślało, jest się w pociągu! Boże jesteśmy w Polsce i będziemy niedługo w Warszawie. Podchodzi do mnie pani, podała mi dwie kromki złożone chleba ale ona więcej nie miała przy sobie. Podziękowałam jej. Przecież nie zjem, jak jesteśmy my, więc podzieliśmy się i przyjechaliśmy do Pruszkowa, bo pociąg dalej nie jechał. Wygłodzeni absolutnie na śmierć i życie wysiadamy. W Pruszkowie patrzę stoi teściowa mojego kuzyna, która mieszkała w Pruszkowie – już nie żyje. Ona na każdy pociąg wychodziła i patrzyła kto z rodziny wróci. Jak mnie zobaczyła, wzięła do siebie do domu, rozebrała mnie, do balii nalała wody gorącej. Kazała mnie się wymyć a ona mnie zrobi jedzenie. To są rzeczy, o których człowiek nie zapomni – zapach wędzonego boczku i jajecznicy smażonej na boczku, zapach chleba czuję. Jak się umyłam, ona mi dała ubranie. Dała mnie na talerzu furę jajecznicy na boczku i chleba. Nie widelec, tylko wzięłam łyżkę. Jak wzięłam łyżkę do ust włożyłam, tak jakby mnie się pozamykało wszystko, w ogóle nie mogłam przełknąć. Ona się przestraszyła, właściwie moja ciotka. Nad nią mieszkał lekarz, poleciała. Mówi do lekarza, że ma kłopot. On przyleciał, spojrzał nam mnie, spojrzał na jajecznicę i spojrzał na nią i mówi: „Wie pani co, organizm się jednak jeszcze bronić potrafi. Przecież ona by umarła jakby to zjadła”. Po prostu z głodu mnie się wszystkie klapki zamknęły, organizm nie chciał przyjąć. Tyle można przeżyć. Na drugi dzień ona mi powiedziała, że rodzice są w Warszawie, że konie jeżdżą, że furmanką dojadę do rodziców. Przyjechałam, ojciec leżał dalej chory. Oni byli pod Krakowem, [tatuś] chorował cały czas.
- Miała pani kłopoty już po wojnie, że pani była w AK?
Nic nie mówiłam. [Myślę, że wreszcie mieli okazję w sanie wojennym – wyrzucono mnie z pracy. Współpracowałam z podziemnym wydawnictwem C.D.N]. Po pierwsze okropne było to, że nie znaliśmy się w mojej grupie przedtem dobrze i nie znaliśmy nazwisk. Oficjalnie szukać nie można było. Miałam chłopaka, to miłość była wspaniała miłość, dzisiaj to już takich nie ma. On był starszy ode mnie, do szkoły przychodził, teczkę moją nosił. To była miłość. On był u „Chrobrego II” potem już nie widzieliśmy [się]. Tam był ciężko ranny i został w Anglii. Długo nie został, bo chciał wrócić do Polski. Jak wrócił do Polski spotkaliśmy się. Wszystko było Ok a potem ucichło. Myślę sobie tak: „Nie będę go szukała, bo mogę mu zrobić krzywdę”. Po dwóch latach on się odezwał i mówi: „Słuchaj, musiałem, dlatego, że tak stąpali mi…”. Był w Anglii jeszcze, wrócił sobie elegancko, w angielskim „mundurku” żołnierza. Mówi: „Zerwałem wszystkie znajomości, bo się bałem, że narobię kłopotu”.
Musiałam kogoś spotkać, musiał być chłopak „Widziałem się z »Jankiem«?” „Gdzie »Janek« mieszka? Można tam pójść?” „Nie wiem”. Człowiek się bał. Ja to ja, ale komuś [zrobić krzywdę], to jest najgorsze. Znowuż nic. Potem jak nastąpiła odwilż, naprawdę jak wiadomo, że co teraz zrobią! To chyba były lata siedemdziesiąte piąte. Córka moja powiedziała: „Mamusia nie rozumiem, w alejach jest zarząd główny ZBOWID-u. Nie może mamusia pójść i się zapytać gdzie mieszka dowódca waszego batalionu, zwyczajnie i po prostu”. Mówię: „Słuchaj to nie jest proste”. „Pójdę z mamusią na odwagę”. „Ze mną nie musisz pójść, pójdę sama, ale myślę, że to nic nie da”. Ona mnie zmobilizowała. Poszłam do sekretariatu. „Nie ma, w ogóle nie wiemy”. Weszłam do drugiego pokoju i pytam się: „Gdzie bym się mogła dowiedzieć...”. „Nie, o takim nie słyszeliśmy”. Tak byłam w trzech pokojach, już miałam zamiar wyjść, starsza pani szła i mówi: „Pani kogoś szuka?”. „Chcę się dowiedzieć o jedno ugrupowanie, nie rozumiem tego, żeby ZBOWID.., raptem nikt nic nie wie”. „A jakie?” Mówię jej. To niech pani wejdzie [do tego (pokazała)] pokoju i się pani popyta. Jak weszłam to twarz [znajoma], ale kto to jest? W oddziale na pewno u nas nie był ale gdzieś go widziałam. „Słucham panią”. Mówię: „Poszukuję kogoś z batalionu »Sokoła«”. On do mnie mówi: „Dlaczego pani szuka?”. „Byłam w batalionie i szukam, nie wiem czy dowódca żyje czy w ogóle ktoś”. „Pani była tam? A pamięta pani kogoś?” Mówię: „Różni ludzie byli, teraz nie wiem co tutaj jest grane”. On mówi: „A aktorki mieliście?”. Mówię: „Tak, dwie Majerówna i Helenka Grossówna”. „Aha to pani powiem, »Sokoła« nie ma. Nie wiem czy umarł czy wyjechał za granicę ale rotmistrza »Janka«« mogę pani dać adres”. Nawet nie zapytał [mnie] o pseudonim. „Bardzo dziękuję”. ale nie byłam pewna czy on mi naprawdę da adres. W te pędy od razu pojechałam. Walę do drzwi i stukam i pukam, aż sąsiedzi otworzyli: „Pani do pana pułkownika? Oni do sanatorium pojechali”. „A kiedy wracają?” „W tych dniach mają wrócić”. Karteczkę napisałam, w drzwi włożyłam i napisałam: „Kochany panie pułkowniku, żyję, proszę się odezwać”. „Lipa” podpisałam, telefon zostawiałam i koniec. Odezwał się. To było coś wspaniałego, płakaliśmy jak nie wiem. Pani pułkownikowa, jego żona, urocza kobieta, siostra Dołęgi-Mostowicza, Mostowiczowa, to było urokliwe stworzenie. Drobniutka jak w starych filmach się ogląda, która nie sprzątnie, bo nie umie zwyczajnie, nie pozmywa, bo nie umie, ale za to przepięknie gra na instrumentach, przepięknie usiądzie i papieroska umie zapalić ślicznie, po francusku porozmawia, ale gdzie jej do pracy. Za to nasz kochany „Janek” wszystko robił, pani pułkownikowa przeżyła „Janka”. Bardzo nam [go] uje, „Janek” był jak ojciec dla nas. Wypytywał się o dzieci. Poznał nasze dzieci, bo chciał je poznać. Byłby szczęśliwy gdyby nasze prawnuki mógł zobaczyć. Wspaniały był, też dużo przeżył jak opowiadał. Był naprawdę szczęśliwy jak miał nas wokół siebie. Często bywaliśmy, jak mieliśmy kłopoty to do „Janka” się szło. Jest nas coraz mniej i to jest tragedia, ale takie jest nasze życie. Nas cieszy to, że jest młode pokolenie, które chce wiedzieć, które szuka. Mnie rozczulili młodzi z krzyżami. Przy Dworkowej, [gdzie jest pomnik „Baszty”, w miejscu gdzie wychodzili z kanałów], na dole mieszkam przy Grottgera często chodzę na Puławską, krzyże jak zobaczyłam i widziałam jak oni szli, jest to rozczulające i lżej na sercu jest. Natychmiast przeraża jak się ktoś zapyta: „Dlaczego u pani jest flaga w oknie i biało-czerwone kwiatki stoją tak długo?” Mówię: „Powstanie tak długo trwało i tak u mnie zawsze jest”. Teraz można, kiedyś nie można było.
Warszawa, 4 pazdziernika 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch