Kazimierz Ryś „Żyletka”
Kazimierz Ryś, urodzony 19 września 1923 roku w ziemi krakowskiej w miejscowości Minoga, pseudonim z okresu konspiracji, a także Powstania „Żyletka”. Byłem zwykłym żołnierzem bez stopnia, zgrupowanie „Baszta”. Właściwie pierwsze zgrupowanie, do którego należałem to był rejon IV, a „Baszta” dopiero z czasów Powstania. Rejon IV obejmował między innymi Ochotę i Okęcie. Myśmy zostali przydzieleni tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego do Pułku „Baszta”, który miał bronić, pilnować stanu generalnego, stąd „Baszta” – batalion sztabowy.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Pracowałem już w Warszawie na lotnisku, bowiem musiałem uciekać ze swojej miejscowości. Odbywał się tam dość szybki i gwałtowny pobór na wyjazd do Niemiec na roboty. Nie chciałem tam być. Ponieważ wujek mieszkał w Warszawie, po prostu zabrał mnie z sobą. Od 1942 roku mieszkam w Warszawie. Początkowo mieszkałem na Ochocie, na ulicy Siewierskiej 1. Byłem synem kowala dworskiego w majątku Minoga. Tam ukończyłem szkołę podstawową. Wystartowałem do szkoły podoficerów lotnictwa, niestety, zdyskwalifikowano mnie z uwagi na uszkodzenie przegrody nosa. Po roku można było po raz wtóry starać się [po zrobieniu] operacji. Był wrzesień 1939 roku i już do tej szkoły nie trafiłem.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Samoloty, bombardowanie… Miałem siedmiu braci rodzonych. Dwóch zostało powołanych do wojska, wrócili, jeden ciężko ranny, drugi nie odniósł żadnych ran.
- Pana bracia brali udział w kampanii wrześniowej?
Tak.
Jeden Wacław, drugi Jan. Ale z czasów Powstania już byli inni bracia, z uwagi na to, że w Warszawie mieszkałem u wuja, gdzie byli dwaj bracia Ryszard i Czesław, którzy byli razem ze mną w konspiracji i w czasie Powstania Warszawskiego.
- Wróćmy jeszcze do lat okupacji, do pierwszych miesięcy 1939 roku, jak pan wspomina tamte czasy?
Pamiętam ucieczkę co niektórych. Sam nie [uciekłem], bo byłem chyba zbyt młody, albo nie było gdzie albo nie było z kim. Byłem chyba za młody, może dusza na to nie pozwalała, [byłem] zbyt szczupły, zbyt dziecinny i dlatego zostałem. Dorabiałem za pięćdziesiąt groszy dziennie we dworze przy pieleniu upraw zboża, czy innych. Lotnictwo, strzelanina w górze i na tym się kończyło.
- W 1942 roku pana rodzice zdecydowali, żeby pan uciekał do Warszawy?
Tak, bo odbywały się na wsi pobory młodzieży do prac w Niemczech. Wujo zdecydował: „Co ty będziesz w Niemczech robił, jedziesz ze mną do Warszawy.” W ten sposób trafiłem do Warszawy, a cała moja najbliższa rodzina została. […]
- Pan był najmłodszy z rodzeństwa?
Nie, jeszcze trzech braci było po mnie. Z tym, że już nie żyją, zostałem tylko sam jeden. Jestem seniorem rodu. Krótko po tym, już nie pamiętam, w jaki sposób, trafiłem do pracy na lotnisku Okęcie, ot, taki sobie „przynieś, podaj”. Kiedy już szli Rosjanie, coraz bliżej, coraz bliżej, efekt był taki, że użyto nas do ładowania na wagony towarów, części zrabowanych na wschodzie. Przywozili do hal fabrycznych, Niemcy chwilowo tam przetrzymywali, a później ładowaliśmy to w towarowe pociągi i odwozili do Niemiec. Nie wszystko im się udało, bo Polacy część wyprowadzili, nie w tą stronę załadowali. Tak to wyglądało. Należałem do konspiracji.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją, kto pana wprowadził?
W fabryce, w której pracowałem, jeden z kolegów, magazynier Józio Zaleski, „roznosił” tę konspirację, namawiał i w ten sposób powstała drużyna, do której należałem ja, dwaj moi bracia Ryszard i Czesław Stankiewiczowie i jeszcze dwóch kolegów: Stefański, pseudonim „Kazik”, który zginął trzeciego dnia Powstania i też Kazik, ale myśmy nazywali go „Kulawy”, jeszcze chyba żyje, ale od bardzo dawna nie mamy już żadnego kontaktu. Dowódcą tej grupy był kapral już szkolony w czasie konspiracji, który nazywał się Kryspin Śmietanka, pseudonim „Dyngas”, Kawaler Orderu Virtuti Militari, w zeszłym roku zmarł w Niemczech.
- Ale w tym magazynie przecież do wszystkich nie podchodził, nie pytał się, czy chcą należeć do konspiracji?
Polacy są sprytni, wiedzieli, gdzie i jak dojść do tego, nie było żadnej wsypy. Od czasu do czasu pokazywali się żandarmi, był przegląd, kto Żydem, kto nie Żydem. To był początek 1943 roku.
- Pamięta pan, jak składał przysięgę?
Właściwie tu mam dziurę, nie tylko jedną. Wiem, że odbyło się to dość uroczyście, że najpierw było przyrzeczenie przed drużynowym. Nie za wiele z tego pamiętam, muszę się przyznać.
- Wujostwo wiedziało o tym?
Wujostwo wiedziało. Mieszkaliśmy na Siewierskiej. Od czasu do czasu znikaliśmy na parę godzin, bądź przychodził któryś z kolegów. Wuja najmniej to interesowało. Trochę wiedzieli, ale nie bardzo. Zresztą, myśmy też na ten temat w domu nie mogli rozmawiać. Wiadomo, pouczeni, że jest to konspiracja i buzia na kłódkę.
- Ale nie przeszkadzali w tym?
Nie, nie, nikt. Było głodno, było chłodno. Wuja nie było, też był robotnikiem, gdzieś tam w którymś z zakładów w Warszawie. Tutaj nie mieliśmy przeszkód. Natomiast same zajęcia związane z konspiracją odbywały się bardzo różnie i w różnych miejscach. Na Zapiecku, gdzieś na Okręgu, byliśmy na ćwiczeniach w lesie poza Warszawą, były to ćwiczenia nocne. Albo Niemcy nie wiedzieli albo nie chcieli wiedzieć, bo przecież widzieli grupę, nie tylko moja drużyna brała udział w tych leśnych ćwiczeniach, ale i inne też. Chyba Niemcy widzieli, że rano w niedzielę jacyś mokrzy, pochlapani błotem, zmęczeni młodzi. W jednym wagonie siedział jeden, tak rozrzuceni, żeby nie rzucało się to bardzo w oczy. Nie udało się Niemcom nikogo z naszej grupy wcześniej ani ująć.
- Czy spotkania odbywały się w mieszkaniach prywatnych?
Zajęcia tak, w mieszkaniach prywatnych. Najczęściej w tej grupie, do której należeliśmy. Było nas pięciu i przychodził instruktor, kapral „Dyngas” i były to zajęcia teoretyczne. Jak stawiał na baczność, to już nie była teoria. Nie spotykaliśmy się z nikim więcej, tylko ta piątka i dowódca drużyny. Stąd z czasów konspiracji nie znam nikogo.
- Czy pana drużyna uczestniczyła w jakichś akcjach małego sabotażu?
Nie.
- Czy przenosiliście państwo meldunki?
Raczej nie. Trzech [z nas] pracowało na Okęciu. Jeden z moich braci był spawaczem i jeżeli się czymś zajmował, to produkowaniem beczek do robienia bimbru. Spawał z blachy kotły.
- Czy pensja, którą pan otrzymywał, wystarczała na normalne życie, żeby przeżyć?
Niemcy dawali na kartki pracownikom fabryki ryby suszone, między innymi takie maleńkie, nie wiem, jak to się nazywało, w każdym razie brało się na maszynkę do mięsa i były z tego kotlety. Nie przelewało się. Od czasu do czasu moi rodzice parę kilogramów mąki, czy serek przysyłali do Warszawy, bądź wujo jeździł częściej. Ja wyjeżdżałem raz w roku, wtedy, kiedy dostałem z fabryki przepustkę. Też coś przywiozłem, parę jajeczek, i to było wszystko. Ponieważ jednak trójka nas, ja, Czesiek i wujo pracowaliśmy, to wujenka jakoś kombinowała. Głodny nigdy nie byłem, ale nie najadałem się.
- Czy w okresie przed Powstaniem Warszawskim wiedział pan, że cos się szykuje, że będzie Powstanie?
Że będzie walka z Niemcami, na pewno, bo już choćby nasz instruktor informował, że przygotowuje nas do walki z wrogiem. Naturalnie myślał o jednym wrogu. Chociaż pamiętam doskonale zbombardowanie Ochoty prze samoloty radzieckie. Uciekałem wtedy od bramy do bramy. Wystraszyli mnie mocno. Żyło się, bo inaczej nie można było, ale nie zupełnie tylko tym. Pamiętam doskonale taką wspaniałą dziewczynę, Wandę, która mieszkała we Włochach. Od czasu do czasu gdzieś odbywały się potańcówki.
To był czas okupacji. Natomiast ostatnie dni przed wybuchem Powstania, już Niemcy opuścili fabrykę. Niektórzy robotnicy jeszcze zostali do ładowania zakładu, co się dało jeszcze wywieźć. Ja na przykład już nie mogłem trafić, bowiem wychodziłem ostatni i przyzwyczaiłem się do dużej suwmiarki i złapano mnie z tym, tak że na drugi dzień już się nie mogłem pokazać w fabryce. Później wezwano nas na Służew. Akurat w naszym przypadku przyszedł po nas nasz dowódca drużyny i nakazał, gdzie mamy dojść, gdzie się mamy pokazać, u kogo zameldować. Każdy szedł oddzielnie, nie grupą. To było chyba dwa dni [przed Powstaniem].
- Gdzie było miejsce zbiórki?
Pierwsze miejsce zbiórki było chyba na Żelaznej, następnie było na Służewcu, ale nawet nie pamiętam nazwy tej ulicy, coś z Zagłobą miało wspólnego. Stamtąd rozejście, rozwiązanie, bowiem nie zanosiło się na Powstanie. Ale szybko, niektórzy nawet nie zdążyli dojść do domu, wrócono z powrotem i cała moja drużyna i inni zostali zgromadzeni. Myśmy mieli początkowo bronić Woli, bo tam miało być dowództwo „Baszty”, [ale] zostaliśmy przetransportowani na własnych nogach na ulicę Narbutta na Mokotowie. Walkę rozpoczęliśmy od skrzyżowanie Alei Niepodległości i Rakowieckiej.
Mocno bardzo, [miałem] nożyce do cięcia drutu i jeden granat, filipinkę w kieszeni. To było całe moje uzbrojenie. Inni gorzej, bo i tego nie mieli. Pierwszy dzień walki [to był] atak na budynek więzienny, [który] naturalnie nie udał się. To była część tylko, połowa 1 Pluton Kompanii. Przed włączeniem nas do „Baszty” myśmy byli 1 Kompanią Szturmową IV Rejonu. Ta kompania została podzielona na dwie części. Jedna pod dowództwem dowódcy kompanii porucznika Antoniego Figury, pseudonim „Kot”, dowódcą drugiej części tejże kompanii, był dowódca 1 plutonu Kazimierz Grzybowski, podporucznik Wojska Polskiego. Jedna grupa z porucznikiem „Kotem” atakować miała budynek więzienny i budynek, który obecnie należy do wojska i wtedy też byli Niemcy. Były to podziemia sztabu generalnego. Z tym, że ta pierwsza grupa pod dowództwem „Kota” została rozbita prawie, że w pył, bowiem wyszli na ulicę Rakowiecką, na której obok tego budynku były postawione bunkry z karabinem maszynowym. Dowódca kompanii został ciężko ranny w obydwie nogi. Natomiast druga część kompanii, w której ja byłem, to jest 1 Pluton, doszliśmy pod budynek więzienny, [gdzie była] potężna brama, nie do ugryzienia. Usiłowanie wysadzenia tego w powietrze nie udało się, bowiem filipinką nic nie mógł zrobić. Trzeba się było wycofać. Wycofaliśmy się do mieszkalnego budynku więziennego. Tam się cała grupa, do której należałem, zatrzymała. Pierwszym rannym przed budynkiem więziennym był kolega, który miał już karabin. Miał pseudonim „Karp”, a nazywał się Karaś, czy coś w tym rodzaju. Został ciężko ranny, przejąłem jego broń i od tej pory stałem się już uzbrojony. Nożyce oddałem komuś innemu, bo nie będę się bawił w drobne rzeczy, mam karabin. Obok mnie Kazio Stefański, „Orlik”, który zginął dwa dni później, nosił amunicję za mną. To była paczka amunicji. W budynku mieszkalnym więziennym oddałem pierwsze strzały. Zresztą z dobrym wynikiem. Strzelałem do oficera, który stał w oknie budynku po drugiej stronie Rakowieckiej. Po jednej stronie było więzienie, a po drugiej ten budynek. Tam widziałem oficera, po mundurze można było poznać, który miał w ręku erkaem i też siał ogniem. Strzeliłem do niego i faceta przerzuciło przez okno i tak zawisł, jeszcze drgał, to poprawiłem, żeby był już spokojny, co się ma męczyć. To był mój pierwszy zabity. Całą noc byliśmy w tym mieszkalnym budynku. Niemcy jednak weszli na teren więzienia. Chyba słabo broniliśmy dojścia do nas. Myśmy byli na piętrze, a oni część ludzi przez podwórko wyprowadzili. Nie wiemy, co się stało dalej. Taka ciekawostka, że jednemu z kolegów na podwórko tego mieszkalnego budynku wypadł granat, właśnie filipinka, jakoś niechcący. Nie eksplodował. Poszedł nasz saper, do beretu pozbierał to wszystko, poskładał i znowu był granat, który mógł być używany do walki. Tak wyglądał pierwszy dzień, noc. Wczesnym rankiem wycofaliśmy się w głąb Alei Niepodległości w kierunku na Służewiec. Zatrzymaliśmy się w budynku na rogu Alei Niepodległości i Odyńca. Koło południa zaatakowała tyraliera niemiecka. Najpierw podszedł czołg, strzelił raz, drugi. Dowódca wezwał dwóch chętnych, żeby pójść i rozwalić ten czołg. Poszedł jeden z moich braci, pseudonim „Puchacz” z kolegą, który nazywał się Rysiek Korczak. Dwaj poszli, chcąc unieszkodliwić czołg. Chyba jednak zauważono ich. Wprawdzie nie mogli pokryć ich ogniem z broni maszynowej z czołgu, bo byli zbyt płasko, ale czołg się wycofał, tak że nie doszli do niego na rzut granatem. Wycofali się. W tym narożnym budynku zginął Kazik Stefański, pseudonim „Kazik”. Został trafiony w ramię i pocisk wyszedł pod pachą drugiej ręki. Jak mówiłem, miałem karabin, Kazik miał amunicję do tego karabinu. W pewnym momencie wystrzeliłem, chciałem amunicję i krzyknąłem: „Kazik, daj amunicję!” Nie odezwał się. Dopiero za chwilę zauważyłem, że on już nie żyje. Nie było ani kropli krwi, wszystko zostało chyba w nim wewnątrz. To był mój pierwszy zabity, którego widziałem. Był to mój bardzo serdeczny, bardzo sympatyczny kolega.
Chyba był młodszy ode mnie, miał siedemnaście lub osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście lat. Ja miałem już dwadzieścia jeden.
- Pamięta pan, gdzie mieszkał w czasie okupacji?
W czasie okupacji mieszkał na Rynku Starego Miasta, gdzieś w rejonie Kamiennych Schodków. U niego też odbywały się nasze teoretyczne zajęcia. Pochowany został tam, gdzie zginął. Nikogo z rodziny nie udało się [zawiadomić], przynajmniej ja nie wiedziałem, kogo odszukać. Niektórzy mówili, że zgłosił się jego brat, prawie że z pięściami, dlaczego Kazik zginął, że myśmy na to pozwolili, żeby on zginął. Nikt nie wybierał, nikt nie mógł pozwolić, bądź nie pozwolić… Został pochowany chyba w parku Dreszera, na szybko, bo nie było czasu, Niemcy atakowali nas po raz drugi. Ten atak został odparty, a nawet Niemcy musieli się wycofać, i to dość szybko. Uszkodziliśmy chyba dwa niemieckie samochody. W nocy poszedł patrol naszej kompanii zobaczyć, co jest w tych samochodach. [Było] trochę broni, trochę amunicji, trochę granatów, jakieś niewielkie ilości żywności. Przynieśli. Niemcy później w nocy, po naszym pobycie tam, podjechali czołgami, zaczepili samochody i odciągnęli wgłąb Mokotowa, w kierunku fortów mokotowskich. Tyleśmy ich widzieli. W budynku na rogu Alei Niepodległości i Odyńca podjechał od strony Racławickiej niemiecki motocykl, chyba z trzema Niemcami. Poszli koledzy. Jeden z Niemców został zabity przez naszych, a pozostali dwaj uciekli. Koledzy przyprowadzili do nas motocykl. Była to nasza pierwsza zdobycz wojenna, zresztą trzeba ją było naprawić, bo trochę postrzelany był. Tyle z tego, co pamiętam, zapewne byłoby jeszcze wiele innych elementów, ale człowiek żył w strachu. Muszę powiedzieć, że piekielnie się bałem. We mnie cos siedziało, co nie pozwalało mi przez pewien okres czasu wychylić się zza budynku. Bałem się, nie tego, że zginę, bałem się, że zostanę kaleką do końca życia, że nie będę chodził, że nie będę widział. Nie wiem, czego, ale piekielnie się bałem. Podobno nie boją się tylko ci, którzy giną.
- Jak wyglądało życie codzienne, noclegi, wyżywienie?
Nocleg, zależy gdzie był. Wtedy, kiedy myśmy zajęli budynek na rogu Odyńca, to były tam wille. Dowódca drużyny, kapral Śmietana, rozdzielił, do jednej willi poszli ci, do innej ci. Tam były spania dość wygodne, bowiem wille należały raczej do ludzi bogatych, więc można było spokojnie spać. Strzelaninki trochę było, były rakiety, które nie pozwalały niektórym zasnąć, ale zmęczenie dawało o sobie [znać] i strach też, strach też… To nieprawda, nie widziałem bohatera, który się nie bał. Każdy strzał, to mimo woli człowiek pochylał głowę.
- Proszę powiedzieć, jak radziliście sobie państwo z wyżywieniem?
Było zaopatrzenie. Muszę powiedzieć, że w tej chwili nie potrafiłbym sobie przypomnieć, co było moim pierwszym wyżywieniem, w każdym razie później była już zorganizowana kuchnia, która dostarczała, początkowo dosyć dobrze wszystkiego, a później [była] soczewica, soczewica i jeszcze raz soczewica. Już więcej nie chcę widzieć tej soczewicy. Były trudności z wodą, bo później już przecież przestały działać wodociągi. Później, kiedy zostaliśmy przesunięci do przodu w kierunku Rakowieckiej, to tam chyba były dwie studnie głębinowe, gdzie się pompowało wodę. Trochę tej wody było, ale nie na tyle, żeby móc dobrze się umyć, a o kąpieli nie było mowy. Dawało się najbardziej we znaki, kiedy już doszliśmy, w efekcie przerzucania z dnia na dzień, stania w miejscu, bądź pójścia do przodu, w kierunku Rakowieckiej, patrole nasze ciągle krążyły. Pamiętam patrol na Wołoskiej. Wyszliśmy późnym wieczorem na dwadzieścia cztery godziny. Taka zasadzka, bo widzieliśmy, że Niemcy w jednej z tych willi urzędują, ba, założyli nawet opaski biało-czerwone, bo myśmy mieli opaski biało-czerwone, udając, że to też są nasi. Ponieważ dostaliśmy od nich trochę ognia, przyszedł rozkaz, że na Mokotowie opaski nosi się na prawym ręku, nie na lewym. Trochę nam dopiekli. Tam przesiedzieliśmy dwadzieścia cztery godziny. Niemcy w nocy nie przyszli, choć był taki zamiar, że oni wejdą i my ich tam nakryjemy. Tam [byli] młodzi ludzie, jeden spał, pięciu pilnowało. Kiedy jeden chrapał, „Niedźwiedź”, kapitan, to trzeba go było uspokoić. Gdzieś wsadził głowę pod poduszkę, strzelano dalej i zasnął. Trzeba było go odszukać, wyciągnąć. Wróciliśmy na drugi dzień, właściwie w nocy, wczesnym rankiem, poszli inni innego dnia. Myśmy powoli, powoli doszli do ulicy Madalińskiego, gdzie był budynek, [o którym] powszechnie mówiło się, że jest to „Pekin”. Był to drewniany budynek, gdzie w podwórku był dół kloaczny przykryty deskami. Powiedziano nam, że do tego dołu kloacznego w 1939 roku, u końca walk w Warszawie, żołnierze nasi wrzucali broń i amunicję. Dołączył do nas młody, dzieciak prawie, że, miał maksimum dwanaście lat, nazywał się Czesław Wydech, który powiada: „Ja tę broń i amunicję z tego dołu wydobędę.” Wskakiwał po drabinie, wchodził do tego dołu, będąc po ramiona w tym, co było w dole kloacznym sięgał i wyciągał. Wtedy wyciągnął dosyć sporo tej amunicji. Nasze dziewczęta, bo były przecież, po wyciągnięciu skrzynek taśm amunicyjnych, jakiegoś uszkodzonego karabinu, paru granatów, czyściły tę amunicję. To była przedwojenna amunicja (jedna piątka tej amunicji jest w Muzeum, przekazałem ją. Trzymałem ją w domu, oczyszczoną i jest tutaj przekazana Muzeum. Zresztą nożyce, o których wspominałem, też tutaj są). Dziewczęta czyściły amunicję i ona się nadawała nawet do strzelania. Granat obronny, siekaniec, też jakoś go oczyściły i odbyła się próba rzucenia granatem, czy on będzie eksplodować, czy nie, bo przecież on dosyć sporo przeleżał. Amunicja i granat były obrośnięte, wiadomo czym. To trzeba było skrobać. Ktoś znalazł gdzieś naftę, dziewczęta myły to wszystko. Nie były to dziewczęta do wąchania wtedy, kiedy odbywało się to czyszczenie. Z trzeciego czy czwartego piętra w Alei Niepodległości z budynku 120 rzuciliśmy przez okno w Aleje Niepodległości jeden z tych granatów po wyciągnięciu zawleczki, [żeby] sprawdzić, jak to działa. Granat upadł, stuknięcie było słychać, ale eksplozji nie. Czesio, ten dzieciak, wychylił się w momencie, kiedy ten granat jednak eksplodował. Gołębiarze, jak myśmy ich nazywali, strzelcy wyborowi niemieccy, wypatrzyli to. Strzelił ekrazytówką, to jest ta rozrywająca się amunicja i te drobne odcinki Czesia poraniły po nogach. Trzeba było zobaczyć, jak on podskakiwał, bo rany [miał] w kolanie, a kolano boli. Przeklinał i tańczył, podskakiwał. W Alei Niepodległości 120, budynku, który myśmy nazwali „Wajchsztajn”, nie wiem, dlaczego, siedziałem w oknie na trzecim piętrze, w którym były położone worki z piachem, z ziemią, z czym się dało i zrobiona strzelnica. Niemcy byli po drugiej stronie Alei Niepodległości za parkanem, gdzie [był] plac budowy, przed Powstaniem zaczęto tam stawiać niektóre budynki. Z góry widziałem niemiecki granatnik ustawiony za tym parkanem. Inaczej powiadają, że to jest działo stromego strzelania. Niemcy są, co i raz ręka kładzie granat do tej lufy i znowu, i co i raz gnębi po kolei. Postanowiłem, ponieważ w między czasie, w wielu strzelaniach, okazało się, że jestem prawie wyborowym strzelcem, że jemu tę łapkę odstrzelę. Przygotowałem karabin, załadowałem, czekam aż podniesie rękę z granatem, żeby wrzucić do lufy, pociągnąłem za język spustowy – niewypał... jedyny niewypał... Szybko odstawiłem karabin, a już wtedy byliśmy względnie dobrze uzbrojeni. Na kolanach miałem szmajsera, niemiecki pistolet maszynowy. Mój karabin nie wypalił, odstawiłem, oparłem go o ścianę, złapałem za ten pistolet, w tym momencie odpalił karabin. Dziura w suficie była, owszem, dobra.... Przecież ja ten karabin mogłem oprzeć o siebie... Byłbym poleciał razem. Tak, że nie wszystka ta amunicja nadawała się do użytku. Ale mieliśmy już trochę, część zdobyta, bo tu i ówdzie odstrzelono Niemca, część wyniesiona z samochodów. Trochę tej amunicji było, ale nie na tyle, żeby móc się bronić tylko tą amunicją.
- Zna pan dalsze tego małego Czesia?
Tak, po wojnie jeszcze spotykaliśmy się nawet na kielichu. Z tym, że w jego ciele, lekko licząc, było co najmniej czterdzieści odłamków metalowych. Bo później w innym budynku znowu się rozerwał pocisk artyleryjski i znowu Czesia naszpikowała tym, ale lekarze nie usuwali, bowiem były to zbyt małe odcinki i otorbione już, tak, że nie można było kroić. Umarł. Cierpiał, bardzo cierpiał. Został pochowany na Bródnie z honorami wojskowymi jak można było wtedy to robić, to znaczy myśmy stanęli na baczność, bo przecież o strzelaniu [nie było mowy]. Była to Polska Ludowa, która nie tak bardzo chętnie patrzyła na tych, którzy brali udział w Powstaniu Warszawskim w Armii Krajowej.
- Jaka atmosfera panowała u pana w drużynie?
Bardzo serdeczni koledzy i strasznie miłe dziewczęta. Dziewczęta naprawdę dbały o nas.
- To były sanitariuszki, łączniczki?
To były łączniczki, to były sanitariuszki, to były pracownice szwalni, to były pracownice kuchni żołnierskiej, to były dziewczęta do wszystkiego. Wspomniałem miedzy innymi o Ewie Matuszewskiej. Była to studentka chyba trzeciego, czwartego roku medycyny w czasie okupacji u profesora, który prowadził wykłady, nie pamiętam w tej chwili nazwiska. Ta dziewczyna zajmowała się wszystkim, i chorymi, i praniem bielizny, i praniem zakrwawionych bandaży, ta dziewczyna robiła wszystko, była to córka przedwojennego ministra, bodajże, skarbu. W czasie okupacji chyba jej mama wyszła za mąż, Ewa była pasierbicą generała Rajskiego, dowódcy Lotnictwa Polskiego w Anglii. Wspaniała dziewczyna... W dniu wycofywania się po wydaniu rozkazu: „Wycofać się.”, zażądano od Ewy, pseudonim „Mewa”, żeby zostawiła pięciu ciężko rannych, którzy już nie nadawali się do niczego. Jeden z moich braci, właśnie „Puchacz”, miał dosłownie prawie urwaną nogę w biodrze. Tak że zostało [mu] jeszcze godzinę, dwie życia, ale nie opuściła tych chłopców.
- Przecież miała rozkaz, żeby się wycofać.
Miała rozkaz wycofania się. Powiedziała, że nie zostawi swoich rannych. Po wojnie, po wkroczeniu już Wojska Polskiego do Warszawy znaleziono ją, niektórzy mówią, że ze strzykawką w ręku, na klatce schodowej, a tych ciężko rannych wyciągnięto na ulicę i tam ich dostrzelili Niemcy. Ona była przykładem dziewczyny, która wszystkich lubiła, wszystkim coś dobrego świadczyła, wspaniała dziewczyna....
- Przed nagraniem jeszcze opowiadał pan jak poznał swoją żonę.
Dojdziemy i do tego. Chcę powiedzieć, że nie wszyscy tracili w czasie Powstania i w czasie wojny. Ja zarobiłem, wyszedłem ze zdobyczą, późniejszą żoną. Ślub wzięliśmy w 1947 roku jak wróciłem z niewoli. Żonę poznałem wtedy, kiedy rozchorowałem się, mówiono, że to czerwonka.
- Dlaczego pan się rozchorował?
Zjadłem kawałek surowego ogórka i popiłem wodą, bo mi się pić chciało potem. Zatrucie spowodowało, że parę dni leżałem na punkcie sanitarnym i tam poznałem swoją żonę.
- Gdzie był ten punkt sanitarny?
Punkt sanitarny był na ulicy Narbutta w willi, w której mieszkał znany przed wojną lekarz, chyba chirurg, Niemiec. Został zresztą, bodajże, rozstrzelany przez naszą żandarmerię za odmowę operacji. Proszę bardzo, będzie operował, ale tylko Niemców. To był volksdeutsch. Natomiast Polacy niech zdychają. On był pierwszy. W tej willi poznałem swoją wybrankę. Była to dziewczyna o nieco chińskiej urodzie. Początkowo jej cholernie nie lubiłem, nie pasowała mi jakoś, inne były, wydawało mi się, ładniejsze jakieś, ale to się zmieniło. Początkowo, jak wchodziła do pokoju, w którym leżałem, to kapciami we mnie rzucała, a później na kolanach chodziłem. Tak to jest z miłością podobno.
Tak, była sanitariuszką, opiekowała się mną. Kiedy wróciłem już do oddziału ciągle pamiętałem, że mam tam swoją sympatię, że [jestem] w niej zakochany. Jeżeli gdzieś, ktoś z kolegów, który będąc na patrolu, znalazł butelkę wina, to dzieliłem się ze swoją panią. Tak to trwało aż dostałem się do niewoli. Jak było wycofywanie się z Mokotowa z ulicy Bałuckiego kanałami krążyłem wkoło, chciałem, żeby ta dziewczyna szła razem ze mną. Nikt z nas się nie dostał do kanałów, Niemcy pokryli to ogniem, trzeba było zlikwidować. Ja ciągle, już w niewoli pamiętałem; „Dobrze, co się z moją Helą stało?” Miała pseudonim „Chinka”. Jeszcze w Niemczech w niewoli, już po kapitulacji Niemiec, słyszałem w radiu komunikat Czerwonego Krzyża, w którym teściowie, a więc rodzice mojej żony, poszukują swojego syna, Januarego. Dosłownie w tym samym dniu, miesiącu i roku urodzony, co ja, więc zastąpiłem im ich syna. Lata się zgadzały dokładnie. Usłyszałem, że jego poszukują, a nie jej, to znaczy, że ona żyje, to znaczy, że jest, to znaczy, że mam obowiązek wrócić do niej. Wróciłem. Wzbogacony o żonę, którą do tej pory mam pięćdziesiąt siedem lat po ślubie.
- Piękna historia. Ale wróćmy jeszcze do Powstania. Czy w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak, nabożeństwa się odbywały, spowiedzi się odbywały, komunie się odbywały. Tu już każdy wierzył lub nie, to jego [sprawa]. W każdym razie rozkazem doprowadzeni do nabożeństwa w szeregu. Który i jak się modlił, to ani ja nie byłem uprawniony do sprawdzania tego, ani sam nie uważałem za właściwe wykazywanie tego. Nabożeństwa się odbywały, najczęściej na podwórku właśnie między innymi w willi Messinga.
- Powiedział pan, że on odmówił udzielania pomocy Polakom. Czy spotkał się pan z żołnierzami niemieckimi wziętymi do niewoli, czy na przykład rannymi?
Nie. Moi koledzy z mojego pułku, z mojej kompanii, wzięli Niemców do niewoli. Ja nie brałem udziału i nie spotkałem się. Spotkałem się wtedy, kiedy nastąpiło poddanie się, oddanie broni. To wtedy tak. Już w niewoli spotkałem się też z żołnierzami o różnych wspomnieniach. Byli to ludzie, ci starsi do wytrzymania, ale i byli wśród nich bandziory.
- Czy w czasie Powstania czytał pan podziemną prasę, czy słuchał pan radia?
Nie. Wiem, że krążyła podziemna prasa, ale do mnie to nie dotarło. Może gdzieś o piętro wyżej, nie u żołnierzy, tych, którzy mieli obowiązek stania z karabinem, pilnowania czy naprzeciwko nie ma Niemców, obowiązek pilnowania barykad. Nie było na to czasu. Jeżeli już trochę czasu się znalazło, to mimo wszystko człowiek chciał jakoś się odprężyć. […]
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania, oprócz tego, ze zdobył pan żonę?
Cóż można lepszego znaleźć od ładnej dziewczyny, która później jest moją żoną i matką mojego syna. Cóż piękniejszego może być.
- Dlatego powiedziałam, że oprócz tego wspomnienia.
Oprócz tego, co można było jeszcze... Na pewno wielu przyjaciół. Z wieloma utrzymywałem kontakty do dnia ich śmierci, bo ja jestem, ale ich już nie ma. Ten, który mieszkał w Stanach Zjednoczonych, Andrzej Zwartyński, utrzymywałem z nim kontakty bez przerwy. Mało tego, nawet były momenty, że wspomagał mnie materialnie. Nie mogłem go zaprosić na wódkę, on natomiast jak tu przyjeżdżał, to mówiłem: „Zapłacę.” „Nie – mówi – ile ty masz?” Powiadam: „Dwa tysiące złotych.” Mówi: „Słuchaj, ja też mam dwa tysiące, tylko dolarów.”
„Zyndram”.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania? Czy ten moment wycofywania do Bałuckiego, kiedy pan się nie dostał z kolegami do kanałów?
Chyba to, że nie mogłem mieć obok siebie tej dziewczyny, w której byłem zakochany. To i głód. Jest taki moment, kiedy przygotowywaliśmy się już do wycofania się, ktoś przyniósł parę bochenków chleba. Nie wiem, skąd się wzięło. Ciepły chleb, świeżo upieczony. Jeden z tych bochenków chleba wziąłem do plecaka. Rozkaz wycofania się, potężny ogień niemiecki zmusił nas do szybkiego wycofania się. Plecak mój z aparatem fotograficznym „Kodak”, to był bardzo popularny aparat w owym czasie, i kilkudziesięcioma zdjęciami został w piwnicy. Nie mogłem sobie tego darować, że nie wziąłem tego chleba. Wszystko inne mogło zostać, ale ten chleb tak bardzo by się przydał wtedy, kiedy byłem w niewoli, kiedy byłem głodny, kiedy parę kopów dostałem na ulicy. Tego sobie nie mogłem darować. To było chyba jedno z tych bardziej przykrych wspomnień. Nie mówię o kolegach, o Kaziku, który zginął przy mnie. Był to jeden z moich najbliższych kumpli i przyjaciół. Kiedy zginął obok mnie, to dodało mi to tylko dodatkowo strachu przed tym, co może być innego.
- Pana drużyna dostała przepustkę do kanału, żeby się wycofać ze Śródmieścia?
Myśmy byli kompanią, która miała pilnować porządku do wejścia do kanału i mieliśmy zejść ostatni. Ciągle krążyłem wokół mojej pani, żeby szła z nami. Na szczęście nie doszło do tego, Niemcy paroma pociskami rozpędzili to wejście do kanału.
- Tam były jakieś straszne sceny, ludność cywilna, która za wszelką cenę chciała tam zejść.
Moja pani chciała wejść z uwagi na mnie Była zakochana tak jak ja. Niby dlaczego miałoby być inaczej. Nie spotkałem tych, którzy weszli. Nie wiem, czy wyszli, czy wrócili, nie wiem, bo trzeba było się szybko wycofać na ulicę Ursynowską. Tam zastał nas koniec Powstania. Tam oficerowie, dowództwo Pułku, po rozmowie z Niemcami, wrócili do nas, powiedzieli, że zostaliśmy uznani jako kombatanci. Taka była decyzja armii angielskiej i amerykańskiej, zwycięzców na zachodzie. Nie musieliśmy się bać, że będziemy rozstrzelani, chociaż pamiętam jedną z sanitariuszek, którą już uciekając, widziałem, że leży na poboczu obnażona od pocisku artyleryjskiego, który upadł bardzo blisko niej. Ta dziewczyna leżała martwa. Jedna z ładniejszych dziewcząt. […]
- Nie powiedział pan jaki pseudonim miała ta sanitariuszka.
„Jola”. […]
- Jak wyglądało składanie broni?
Po prostu stał dosyć duży kosz, gdzie trzeba było odpiąć pas, ci, którzy mieli, wrzucać tam. Co niektórzy, jak się zagapili, to żołnierze niemieccy, wyrywali szybko, odrzucali na bok, od czasu do czasu którego kopem poczęstowano. Po prostu tak jak z jeńcami każda armia prawdopodobnie w podobny sposób postępuje.
- Nie było jakiegoś rozgoryczenia?
Była grupka z dowódcą mojej kompanii, obecnie jeszcze żyjącym, porucznikiem Michniewiczem. Było nas chyba z dziesięciu. Zebraliśmy się w piwnicy w takie kółeczko, on wziął dwa granaty i powiada; „Chłopcy, wyciągnę zawleczkę i mamy spokój.” Nie umiem dzisiaj odpowiedzieć, kto i jak spowodował, że te zawleczki nie były wyciągnięte. W ten sposób uratowano, nie wiem, może niektórzy później zginęli, ale w ten sposób do samobójstwa nie doszło. Chociaż co niektórzy, wiem, że strzelali sami do siebie.
Nie potrafię tego powiedzieć, bo to nie było z mojego najbliższego otoczenia. Człowiek nie znał wszystkich, z nazwiska prawie nikogo, a pseudonim niewiele dawał. Jak to był z innej kompanii, z innej części Mokotowa niż Aleja Niepodległości, gdzie ja byłem, to ani go to interesowało, nie miał czasu, bo się bać musiał. Ten kolega ze Stanów Zjednoczonych, jak sobie przypominam, był dwu, chyba trzykrotnie ranny, nawet jako mężczyzna został ranny, ale dzieci później były, więc nie było takiej tragedii. W Alei Niepodległości leżeliśmy za barykadą, on obok mnie, próbowaliśmy udawać atak od naszej strony. Chodziło o to, żeby od strony Narbutta inne oddziały mogły wkroczyć na teren szkoły, która tam była. Myśmy strzelali. Już miałem taki ruski karabin, magazynek dziesięciostrzałowy, udawałem karabin maszynowy bach, bach, bach, bach! Andrzej miał dodatkowo dwa magazynki. To, że ja się bałem, to mówiłem, ale po raz pierwszy zobaczyłem, jak człowiek potrafi się bać. On próbował paznokciami wyrwać bruk, żeby się schować. Do tej pory nie spotkałem dziewcząt, które były z nami, było kilka dziewcząt, które bardzo lubiłem i przez pewien czas po Powstaniu utrzymywaliśmy kontakty. Wiele z nich umarło.
- Jak wyglądała pana niewola, pójście do niewoli?
To było dwudziestego siódmego. Po trzech dniach potężnej nawały artyleryjskiej i broni maszynowej, które pokryły, całkowicie zrujnowały tę część Alei Niepodległości, a więc nasze posterunki, wycofywaliśmy się. Tam, już po złożeniu broni, odtransportowano nas na własnych nogach na Forty Mokotowskie. Na fortach, nie pamiętam, podobno przemawiał dowódca Niemców von dem Bach. Nie pamiętam tego, nie słyszałem, nie umiem nic powiedzieć. Tam podobno niemiecki Czerwony Krzyż rozdzielał zupę. Nie korzystałem z niej, zresztą nie było takich możliwości. W co tę zupę wziąć? Miałem furażerkę, ale to się nie nadawało na zupę. Żadnych innych możliwości nie było. Po czym poprowadzono nas, to był chyba już wieczór, poprzez Włochy do Ursusa. Stamtąd za dwa czy trzy dni załadowano nas w pociągi do wywiezienia poprzez między innymi Krzyż, Poznań do Berlina. Jednostki partyzanckie usiłowały między Skierniewicami a Poznaniem odbić nas, naturalnie nic z tego nie wyszło. Pociągiem dowieziono nas do Berlina. W Berlinie znowu niemiecki Czerwony Krzyż rozdzielał kawę i zupę, tam już się znalazło parę puszek, jakieś kubeczki, i po kawałku suchego chleba, ale takiego, że zęby połamiesz. Suchary, takie dobrze wyschnięte, które doprowadziły do tego, że wielu kolegów miało boleści, bo wypił, napęczniało, ale opróżnić się było trudniej. Tak dojechaliśmy do Berlina. W Berlinie rozpoczął się nalot, a wiec szybko odjechaliśmy dalej do Sandbostel, do obozu jenieckiego. To był jeden z tych wielkich obozów, w których był 1939 rok, i Włochów trochę było, cała mieszanina. Tam odbywała się rejestracja, już nie pamiętam, gdzie, w każdym razie należało rozebrać się tak, jak Bozia stworzyła. Ubranie, bielizna miała pójść [do dezynfekcji]. Wszy, było tego gęsto. Wymalowano nas, owłosione części ciała, za wyjątkiem chyba głowy, nie pamiętam, jakimś gęstym mlekiem, po czym pachy, włosy pociągnął człowiek ręką i został łysy pod pachą. Dano nam chyba jakieś ciuchy, nie pamiętam tego. Wyszedłem w gumowych butach. Moje buty i ubranie straciłem. Jak mieszkałem na Siewierskiej, tam zostało to zburzone, zniszczone, więc poza tym, co miałem w czasie Powstania na sobie, nic więcej nie [miałem]. Coś Niemcy dali, jakieś ciuchy z napisem na plecach KGF. Zamknięto nas chyba po dziesięciu, po piętnastu w sztubach, jak oni to nazywali, w izbach. Dostawaliśmy tam już jedzenie. Był kapuśniak na przykład, sto litrów wody i główka kapusty, ale było. Co niektórzy już chodzili tam do pracy, naturalnie pod eskortą żandarmów. Pozostali chodzili i sprzątali ten obóz na okrągło. Tam już byli też Włosi zamknięci w innym obozie obok nas. Byli to chyba jeszcze nie jeńcy, ale już nie żołnierze w służbie niemieckiej armii. Polacy nawiązywali kontakty, ja osobiście nie, należałem do tych „na wszelki wypadek wolę nie”. Trochę papierosów się znalazło. Dość szybko dotarły do nas paczki Czerwonego Krzyża amerykańskie czy angielskie. To już wtedy żyło się dobrze, bo tam już były papierosy. Wtedy jeszcze paliłem, teraz już nie. Tam była czekolada, była kawa, były śliwki suszone, był smalec, mleko skondensowane, mleko w proszku. Tam było dosyć sporo tych rzeczy. Ci, którzy nie palili, to wymieniali, handlowali papierosami. Już wtedy to chyba dwa razy w miesiącu otrzymywaliśmy te paczki, z tym, że nie można było mieć paczki u siebie, one szły do magazynu i Niemiec pilnował. Raz na tydzień, czy raz na dzień wydawano z tych paczek. Z tym, że Niemiec przebijał bagnetem puszkę konserwy, po to, żeby nie można było sprzedawać, bo u Niemców już wtedy było głodno trochę. Przychodzili po papierosy, po czekoladę, po kawę, prawdziwą kawę, nie zbożową. Utrudniali handel. Któregoś dnia wezwano na zbiórkę i wyczytywano, naturalnie numerami, bo każdy dostał numer w ich ewidencji. Na plecach było napisane KGF, więc wiadomo było, że to jest jeniec i blachę śmiertelną z numerem. Tymi numerami wyczytano chyba osiemdziesięciu. Nie wiedzieliśmy, do czego. Odstawiono nas na bok. Okazało się, że tych osiemdziesięciu pojedzie do Hamburga do pracy na komenderówkę. Wśród tych osiemdziesięciu znalazłem się i ja. Tutaj opowiem kawał, nie kawał, ale doskonale mówiący o tym, co potrafią Polacy zrobić. Kiedy nas wprowadzono, niedaleko dworca kolejowego rozładunku rozładowującego węgiel i inne rzeczy przywożone ze wszystkich stron Europy do innych magazynów, to myśmy to przeładowywali. Wchodząc do tego obozu, już staliśmy w dwuszeregu, komendant nas powitał, w pewnym momencie wrzasnął w sposób nieprzyzwoity, ktoś mu ukradł jego przydział tytoniu i skórę na zelówki do butów. Rewizja u wszystkich, bardzo dokładna, żandarmi szukali bardzo dokładnie. Myśmy tam stali, a przywieziono już wtedy zupę, postawiono ją, zupa stygła. Powiedział, że będziemy stali dotąd aż to się znajdzie. Istotnie zanosiło się nieładnie aż wreszcie wystąpił jeden z jeńców, nazywał się Kamiński, jąkający się trochę. Ciekawy typ, bo to [był] człowiek, który miał ręce, których palce sięgały poniżej kolan, czoło cofnięte, piekielnie silny. Myśmy mówili „człowiek małpa”. Podpierając się o biodra, brał stołeczek, na który, kładziono mu cztery worki cementu i szedł z tym na drugie piętro. Cholernie silny.
- To był też żołnierz Powstania?
Nie, to był jeden z więźniów, który uciekł z mokotowskiego więzienia i do nas dołączył. To był podobno, tak przynajmniej sam o sobie mówił, znany złodziej warszawski. Mówi: „Jakbyś chciał poo-rtfel – zacinał się – to u mnie były półki nakradzione.” Więźniów z Mokotowa dołączono jako jeńców. Zresztą jeszcze [byli] inni, którzy nie mieli nic wspólnego z Powstaniem, gdzieś tam nałapali ludzi i wszystkich dołączono. Ten się zgłosił, wreszcie powiada: „Panie komendancie, ja to wziąłem.” Komendant zapowiedział, że nie będzie bił, nie będzie karał, jeżeli ktoś się przyzna do tego. Ten się przyznał. Istotnie nie pobił go. „Dobrze, ale coś z tym zrobił? Gdzie to jest? Oddaj to. Przecież żandarmi przeszukali cały obóz, gdzieś to schował?” On mówi: „Masz pan głupich żandarmów.” „To gdzie to jest?” „U pana w butach.” „Jak to?” „Jak przechodziliśmy przez bramę, otwarte było pana okno, to na wierzchu była ta skora i tytoń, to ja to [wziąłem] i wsadziłem w cholewy pana butów, bo któryś jeniec musiałby wyczyścić pana buty, to – mówi - zgłosiłbym się na ochotnika, że wyczyszczę pana buty i miałbym w ten sposób papierosy i skórę na buty.” Nie pobił nas. To był żołnierz niemiecki, względnie młody, który został ciężko ranny na froncie wschodnim. Wiedział, co to znaczy wojna, zachowywał się dość przyzwoicie w stosunku do jeńców. Nie było u nas bicia, nie było kopania, nie było żadnego nieludzkiego traktowania.
- Nie pamięta pan jego nazwiska?
Nie pamiętam. W każdym razie to był jeden z przyzwoitszych ludzi. Tam też otrzymywaliśmy paczki UNRO-wskie, Czerwonego Krzyża. Mieliśmy męża zaufania, znającego dobrze język niemiecki, [to był] student któregoś roku Politechniki czy Uniwersytetu Warszawskiego. Komendant z nim rozmawia i mówi, że lubi zapalić amerykańskiego papierosa, że dzieci chętnie zobaczyłyby angielską czekoladę. Doszliśmy do wniosku wszyscy już, że ponieważ to się odbywa w jakichś ludzkich warunkach, to każdy ze swojego przydziału papierosów [dał] dwa dla niego. Było nas osiemdziesięciu czterech, bo czterech później dojechało, to miał już parę paczek papierosów. Każdy kostkę czekolady, nie połamane, otrzymywał wszystko zapakowane. 20 kwietnia, to chyba rocznica urodzin Hitlera, odbyła się ewakuacja z Hamburga do północnych Niemiec w okręg Schleswig-Holstein. Komendant, który od nas brał te łapówy musiał się dzielić ze swoim zwierzchnictwem. Wtedy pozwolono jemu, że osiemdziesięcioczteroosobową grupę jeńców będzie prowadził oddzielnie. Z Hamburga wyszło kilka tysięcy, po drodze bitych, strzelanych. U nas nie. U nas, powiedzmy, ze czterdzieści kilometrów trzeba było przejść. Najbliższa wioska, jakaś stodoła z sianem, ze zbożem, tam zostawaliśmy na noc. Nikt nie uciekał, bo gdzie ucieknie? Zresztą [byliśmy] zmordowani. Tylko on nas prowadził. Mało tego, komendant kazał żandarmom, którzy mieli rowery, wieźć na tych rowerach niektóre nasze plecaki, chlebaki. Później Niemiec uważał, że nie powinien, to nasz dostawał rower. Muszę powiedzieć, że ci Niemcy, na których tam się natknąłem, byli dość przyzwoici. To była większość inwalidów rannych na wschodzie. Wiedzieli, czym to [pachnie], wiedzieli też, że armia idzie do przodu, że trzeba będzie się jakoś rozliczyć. Bardzo niedobrze byłoby, gdybyśmy natknęli się na volksdeutsche’y. [To byli] bardzo często kaszubi, znający dobrze język niemiecki, ale znali bardzo dobrze język polski. Wykorzystywał to, że jak człowiek bluzgnął, to dostał w mordę, nie wiedział, o co chodzi. Nawet doszło do tego, że jednego z tych żandarmów z
volksturmu Polacy zastrzelili po rozbiciu całej tej armii. W ten sposób go rozliczono za bicie, za kopanie naszych. W Hamburgu pracowałem w rzeźni. Znów taka ciekawostka, że w tej rzeźni dostawaliśmy takie brezentowe fartuchy z mięsem komendant powiada, że on bardzo lubi smalec, bardzo lubi słoninę. Udawał, że nie wie, że są kradzieże. Komendant nam pokazał, że takie torby należy zawiesić i pod ten fartuch. Po wyjściu z pracy, jak się wchodziło na teren obozu, to w pierwszym dniu każdy szarpnął kawałeczek tego mięsa, kazał wywalić wszystko na stół. Postawił uchylną wagę, jak było za dużo, to ukroił i jedna porcja szła do niego, a druga do tego, kto przyniósł. Jednym słowem z Niemców, na których natknąłem się w obozie jenieckim w Hamburgu, nie mogę wskazać jednego, którego należałoby powiesić. Nie dostałem i nie widziałem, żeby ktokolwiek był bity przez nich. Kiedy złapano, mnie między innymi, bo zbombardowano w Hamburgu magazyny zaopatrzenia niemieckich łodzi podwodnych, zapaliło się to wszystko. Po ugaszeniu myśmy ciągnikami przywozili opalone szynki, opalone kiełbasy do rzeźni do kotłów z gorąca wodą, obcinano, co się nie nadawało i do innych magazynów. Taką szyneczkę znalazłem, bardzo fajną, miałem na nią chęć. Złapali mnie żandarmi, doprowadzili do obozu. Naturalnie komendant powiedział, że mnie zastrzeli, powiesi, coś jeszcze, nie wiem, co. Odebrano mi tę szynkę i podzielili się. Komendant nie dotknął mnie i mówi: „Głupi, ty bierz większą, bo ta była za mała i jak będziecie wracali za dwie godziny, to będę czekał na ciebie i ja to wyniosę.” W ten sposób mieliśmy z tym komendantem Mainz do przodu. Na tyle mięsa, ile zjadłem w tym czasie, to w moim prywatnym życiu przed Powstaniem nie miałem tyle.
- Jak wyglądało pana wyzwolenie?
Wjechał czołg angielski do obozu jenieckiego. Później nas jeszcze z Hamburga przeniesiono do innego obozu. Na lotnisko, gdzie była awantura, jeden z Niemców zastrzelił jednego z naszych oficerów. Pierwsza grupa Anglików, która przyleciała samolotem na lotnisko powiedziała, żeby się zachowywać jak najbardziej przyzwoicie, bo jest ich tylko kilku, a za dwa dni wkroczy normalna armia: „To się będziecie rozliczać.” Za kilka dni, dwa, trzy, nie wiem, może więcej, po prostu na bramę wjazdową do obozu jenieckiego wjechał czołg, rozwalił to wszystko. Jeden czy dwóch mundurowych wychyliło się, wśród nich był jeden w polskim mundurze, bardzo dobrze po polsku mówił, Polak. Sięgali ciągle na dół, rzucali pośród jeńców papierosy, czekoladę. Niemcom, wartownikom odebrano broń. Już przekazano to nam, żeby pilnować obozu. Wartowników niemieckich jako jeńców armia angielska zabrała, nie wiem, gdzie.
- Mówił pan, ze w tym obozie była jakaś awantura, że został zastrzelony jeden polski oficer. Co to była za awantura?
Po prostu napluł na mundur jednego z oficerów SS czy gestapo. Niemiec miał go odprowadzić na lotnisko, gdzie byli Anglicy. W drodze na lotnisko zastrzelił go w lesie i tam od razu go pochował. Nie pamiętam, chyba nazywał się Trzaska.
- To był oficer z Powstania Warszawskiego?
Tam była mieszanka. W obozie jenieckim byli i tacy, którzy pod Warszawą mieli gospodarstwa. Poskarżono się Anglikom, że Niemiec wziął jednego z naszych i do tej pory [nie wrócił]. Nasz tłumacz zapytał Anglika, czy ten jest u nich, bo [Niemiec] miał go tam odprowadzić. Stwierdzono, że go nie ma, wobec tego poszukiwania tego Niemca, żeby pokazał, gdzie go pochował. Podobno odbył się sąd polowy od razu tam i Anglicy podobno powiesili tego Niemca. Ale ja tego nie widziałem, to są opowieści, nie gwarantuję za nie. Ale to, że zginął [polski oficer], to [wiem] na pewno. Co zrobiono z Niemcem, nie umiem powiedzieć. W każdym razie tam przesiedzieliśmy. Później, ponieważ nasi koledzy nie zawsze zachowywali się właściwie, byli tacy, co nawet rabowali, wobec tego wywalono nas stamtąd na wyspę Sylt. Do kraju wróciłem z wyspy Sylt. Pamiętam taki obrazek z wyspy Sylt. Przyjechał do nas chyba prymas, czy też arcybiskup kardynał Gawlina. Mięsem rzucano naokrągło, tak jak to mężczyźni, młodzi szczególnie. Kiedy nabożeństwo się odbywało, była homilia, to arcybiskup Gawlina powiada, że: „Nie może tak być, bo ja idę w mundurze - chyba generalskim - i słyszę ach, ty taki, taki, taki a nie taki, tobie tu i tam.” Nie chciał mówić tego, co usłyszał. Pierwszy transport do Polski to byli ci, który mieli bliskie rodziny, to znaczy żonę, dzieci. W drugim transporcie już było lżej, musiałem odszukać swoja sympatię. Odszukałem w Warszawie.
- Zdecydował się pan na pozostanie w Warszawie?
Nie, rozpocząłem pracę w Nowym Targu. Po likwidacji Ministerstwa Informacji i Propagandy, a już po ślubie, przyjechałem do żony do Warszawy.
- Jak wrócił pan do Warszawy, to zastał pan swoje wujostwo w domu?
Nie, wuja i wujenkę wywieziono, z domu zostały tylko drzazgi i nic więcej, spalono wszystko. Osiedlili się we Wrocławiu. Wujo tam mieszkał. Jeden z braci ciotecznych, Rysiek, zginął w Powstaniu, właściwie dostrzelono go. A drugi wrócił razem ze mną,. Odszukał swoją rodzinę. Wróciłem do rodziców na wieś. [Wysiadłem na] stacji kolejowej na trasie z Warszawy do Krakowa, Słomniki. I pieszo już musiałem dojść, tam było chyba z dziesięć kilometrów. Po drodze spotkałem kolegę ze szkoły podstawowej. Ten udzielił mi „pokrzepiającej” informacji, że mój ojciec umarł. To było przyczyna, że wracałem do domu trzy razy tyle czasu, ile potrzebowałbym normalnie. Wróciłem w styczniu, a ojciec umarł w sierpniu. Jak mi mama mówiła ciągle pytał i prosił albo braci albo mamę, żeby wyglądali, czy ja już idę. „No, nie ma.” Krotko byłem w Nowym Targu. Ślub wziąłem w 1947 roku, 13 lutego ślub magistracki, i 16 lutego ślub kościelny. I od tej pory siedzę sobie w Warszawie.
- Czy miał pan jakieś nieprzyjemności z tego powodu, że uczestniczył pan w Powstaniu Warszawskim?
W szkole oficerskiej w Czerwonym Borze był taki politruk tego plutonu, w którym byłem. Nie kryłem tego, że byłem żołnierzem Armii Krajowej. Przyczepiła się trochę informacja wojskowa, ale bez żadnych konsekwencji. Wiedzieli, że na mnie trzeba uważać, bo jestem z tych karłów akowskich, ale żadnych konsekwencji [nie było]. Ponieważ byłem dość sprytny zdałem egzamin w szkole oficerskiej jako prymus, stąd inni koledzy dostali stopnie podchorążych, sierżantów, a ja jako pierwszy dostałem stopień podporucznika, bowiem miałem pierwszą lokatę. Ale to sprytem wszystko da się w życiu załatwić.
- Proszę powiedzieć, skąd pana pseudonim „Żyleta”?
Byłem dość ostry w języku.
- Czy pan sam wybrał pseudonim?
Nie.
- Koledzy tak pana nazwali?
Tak jest. Po wielu spotkaniach koledzy doszli do [takiego] wniosku. Przy tym byłem dość szczupły, tak, że to impasowało, bo nie dałem sobie w kaszę dmuchać i byłem dość, nie agresywny, ale dość cięty i stąd się ten pseudonim u mnie znalazł.
- Czy na zakończenie chciałby pan cos powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego? Poszedłby pan drugi raz?
Jakbym miał osiemnaście, dwadzieścia jeden lat, państwo tego nie wiedzą, ale inne było wychowanie w szkole podstawowej, w szkole średniej, tamto wychowanie, gdyby teraz coś takiego przyszło, z tamtym wychowaniem, to bym poszedł. Inaczej mi mówiono, co to jest Ojczyzna, inaczej mówiono mi, kto to jest człowiek starszy. Pamiętam, że jak przychodziłem do domu, nawet w tym czasie, kiedy mój ojciec żył, to tatę i mamę całowało się rękę. Na każde przyjście, przywitanie się i pożegnanie. Tak to wyglądało. Było to niemożliwe, żebym jeszcze powiedział, żebym do taty powiedział „ty”. Dzisiaj to jest powszechne. Podczas krojenia chleba, to na plecach chleba krzyż nożem się znaczyło. Każdy kęs, nawet najdrobniejszy, który znalazł się nagle na podłodze, to się podnosiło i całowało. Takie było moje wychowanie. Taki już zostałem. Nie usiądę w tramwaju, jak kobieta jest, bez względu na jej wiek, może być młodsza ode mnie. […]Gdyby przyszło mi stanąć w obronie tamtej Ojczyzny z tamtym wychowaniem, to bym to zrobił. Dzisiaj, nie będę uprawiał polityki, ale nikt by mnie do tego nie skłonił.
Warszawa, 15 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama