Izabela Rybicka „Topola”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Izabela Rybicka, urodzona 11 stycznia 1929 roku w Warszawie, z domu Zatorska, pseudonim „Topola”. W czasie konspiracji należałam do Armii Krajowej, do Zgrupowania „Żywiciel”. W czasie Powstania byłam w poczcie harcerskiej. Służyłam jako łączniczka i sanitariuszka.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września mieszkałam w Warszawie przy ulicy Opaczewskiej, to jest na Ochocie. Chodziłam do szkoły powszechnej – wtedy tak to się nazywało – Wandy Szachtmajerowej. To była prywatna szkoła, która się mieściła na Ochocie przy ulicy Białobrzeskiej. Byłam w czwartej klasie szkoły powszechnej.

  • Jaka atmosfera panowała w szkole?

Była specyficzna atmosfera dlatego, że to gimnazjum kończyły obydwie córki Piłsudskiego. W związku z tym wszystkie byłyśmy wychowywane bardzo patriotycznie i w wielkim kulcie dla marszałka. To była szkoła powszechna i gimnazjum. To była tylko żeńska szkoła wybudowana w drugiej połowie lat trzydziestych, wobec tego była bardzo nowoczesna, bardzo piękna, z dużymi klasami przeszklonymi, z aulą, z salą gimnastyczną, nawet z kortem tenisowym. Atmosfera była bardzo dobra, bo naszymi nauczycielkami było pięć sióstr Posseltówien. Jedna z nich, przełożona pani Wanda Szachtmajerowa, prowadziła szkołę powszechną, była dyrektorką szkoły. Natomiast, jeżeli chodzi o gimnazjum, to dyrektorką była jej siostra Irena Posselt. Z pięciu sióstr tylko dwie wyszły za mąż, natomiast trzy pozostałe były pannami. One wszystkie wykładały u nas w szkole rozmaite przedmioty.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, siostrę, starszą ode mnie o półtora roku, która też chodziła do szkoły razem ze mną. Mój ojciec pracował w przemyśle naftowym w [amerykańskim koncernie] „VACUM OIL COMPANY”. Moja matka pracowała w szkolnictwie, w administracji szkolnictwa w kuratorium, później w Ministerstwie Oświaty.

  • Jaki wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina?

Duży wpływ, dlatego, że moja babcia ze strony ojca brała udział w wojnie w 1920 roku, została odznaczona Krzyżem Walecznych, ojciec mój również jako bardzo młody człowiek brał udział. W ogóle rodzina moich rodziców pochodziła w Wilna. Obydwoje dziadkowie i ze strony mojej matki i ze strony ojca mojego dopiero w 1945 zostali repatriowani do Polski z Wilna. Mężem mojej ciotki, czyli siostry mojego ojca, był jeden z komendantów Armii Krajowej Wileńskiej. Był pułkownikiem, nazywał się Stanisław Heilman, został wywieziony do Workuty i tam zmarł. Rodzina raczej nastawiona i wychowana patriotycznie, i tak zostałam wychowana.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Dosyć dobrze pamiętam wybuch wojny, dlatego, że ulica Opaczewska wtedy była ulicą jednostronnie zabudowaną. To były już peryferia miasta. Z mojego okna było widać pole, które się ciągnęło aż do Okęcia, na którym rosła kapusta, rozmaite inne warzywa, jarzyny. Pamiętam taki obraz, do dzisiaj mam jeszcze w oczach, że kiedyś, na samym początku wojny, zobaczyłam, że szli żołnierze, ze czterech ich szło i co pewien czas kucali w polu kapusty. Myślę sobie: „Co oni robią?”. Dopiero później się dowiedziałam, że oni po prostu minowali pole, bo to była już pierwsza linia frontu. Moja matka za wszelką cenę – ponieważ orientowała się jaka jest sytuacja – razem z ojcem chcieli zorganizować nasz wyjazd z Warszawy. Kolega mojej matki z pracy, który miał domek pod Warszawą, zdecydował się nas przyjąć. 6 września załadowaliśmy się na wóz ciężarowy, konny naturalnie, i pojechaliśmy na dworzec, żeby wsiąść do pociągu, który nas miał tam dowieść. To były Dęby Wielkie niedaleko Warszawy. Wsiedliśmy do pociągu podmiejskiego, nie bardzo wiedzieliśmy kiedy on ruszy. Staliśmy w podziemiach, właściwie w tunelu, moja matka wtedy powiedziała: „Nie, my musimy stąd wyjść, mnie coś mówi, że musimy stąd wyjść”. Wyszliśmy z tunelu między torami, wydostaliśmy się. Całe szczęście bo okazało się, że pociąg nad ranem, o czwartej rano, został całkowicie zbombardowany jak wyjechał z Warszawy. Zatrzymaliśmy się u moich ciotecznych dziadków na ulicy Marszałkowskiej 82a. Tam przeżyłam z moją matką, z moją siostrą oblężenie Warszawy do momentu kapitulacji. Ojciec mój na rozkaz pułkownika Umiastowskiego wyszedł z Warszawy, ale doszedł do wniosku, że to jest bez sensu, wrócił. Był porucznikiem rezerwy, zgłosił się do obrony miasta. Całe oblężenie Warszawy brał udział w obronie. Po kapitulacji został w Warszawie – nie wyszedł nigdzie – razem z nami. Wróciliśmy do domu na Opaczewską. Całe szczęście, że wtedy wyjechaliśmy dlatego, że tejże nocy nasze wojsko tam się po prostu okopało i wszystkim kazali wyjść. Ludzie jak stali tak wyszli, zostawili cały majątek. Jak przyszliśmy, wróciliśmy to mieszkanie było splądrowane doszczętnie, wszystko nam zabrali i to raczej – bardzo to przykro mówić – nasza ludność spod Warszawy, która się zorientowała. Mieszkaliśmy tam dosyć krótko bo moja matka powiedziała, że nie będzie mieszkać z takimi ludźmi w takich warunkach. Znalazła mieszkanie, również na Ochocie, na Niemcewicza 9 w dużych blokach ZUS-owskich świeżo wybudowanych w 1938 roku. Szkoła zaczęła się normalnie. Jeżeli chodzi o samo oblężenie – miałam dziesięć lat – tak że – nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę. Na Marszałkowskiej i moje kuzynki były, to było skupisko naszej całej rodziny – jak tylko gdzieś granatnik padł, czy coś takiego to biegłyśmy i odłamki zbierałyśmy. To dla nas była wielka frajda. Jako dziesięcioletnia dziewczynka, to niewiele sobie z tego zdawałam sprawę. Tak przypominam sobie 1939 rok. Później jak została otwarta szkoła, zaczęłam chodzić do szkoły, chodziłam do tejże szkoły do Powstania, to znaczy do 1944 roku.

  • To była pani szkoła przedwojenna?

Ta sama przedwojenna, z tym że Niemcy nie zezwalali na otwarcie ponad powszechną, [ponad] podstawową. Wobec tego pierwszą i drugą gimnazjalną miałyśmy jako kursy bieliźniarskie. Nawet miałam legitymację, zaświadczenie, że chodzę do szkoły bieliźniarskiej ale to było zakamuflowane gimnazjum. Przechodziłyśmy wszystkie możliwe przedmioty, które obowiązywały w gimnazjum.

  • Gdzie odbywały się zajęcia?

Ponieważ gmach był – jak sama powiedziałam – wybudowany przed wojną w bardzo dobrych warunkach i nie zniszczony w 1939 roku, w związku z tym Niemcy zajęli to na szpital. Budynek składał się z dwóch części: z budynku szkolnego i niedużego budynku składającego się z jednej klatki schodowej, gdzie mieszkały właścicielki szkoły i pani Szachtmajerowa ze swoimi siostrami. Ponieważ mieszkania były połączone ze szkołą, żeby nie przechodzić przez podwórko, to Niemcy nam oddali dwie sale. W salach i w mieszkaniu pań miałyśmy lekcje. Natomiast wszystkie klasy już ponad tak zwaną małą maturę były na kompletach. Komplety się odbywały w prywatnych mieszkaniach.

  • Pani siostra też kończyła szkołę?

Moja siostra zrobiła małą maturę w 1944 roku, jak to się wtedy nazywało, właśnie chodząc do szkoły razem ze mną. Już chodziłaby ewentualnie na komplety, ale wtedy było Powstanie.

  • Jak wyglądało pani życie podczas okupacji?

Nie mogę narzekać na warunki materialne dlatego, że mój ojciec z tytułu tego, że przed wojną pracował w przemyśle naftowym, dostał do prowadzenia stację benzynową. Stacja benzynowa mieściła się na rogu [ulicy] 6 Sierpnia i Alei Niepodległości. Nie wiem czy [wiecie], gdzie był Stary Saper, stał pomnik Sapera? To było na skrzyżowaniu. Mój ojciec prowadził [tam] stację benzynową. W czasie okupacji ludzie, którzy mieli możność zajmować się handlem, zupełnie nieźle im się powodziło. Ludzie do niego przychodzili i właściwie bez wysiłku zupełnego można było benzynę w jakiś sposób na lewo – jak to się mówiło – sprzedać, pomimo, że benzyna była na kartki. Pamiętam jak dziś – ojciec mój musiał wyklejać wszystkie kartki, które miał. Poza tym mój ojciec był również w Armii Krajowej, był przy Komendzie Głównej. Bardzo dużo robił na rzecz Armii Krajowej dzięki temu, że miał możliwość uzyskania benzyny. Przy tym miał przepustkę nocną i nie tylko nocną. Pewno wiecie o strasznych pierwszych rozstrzelaniach, które Niemcy dokonali w Wawrze w 1939 roku. Mój ojciec z tytułu tego, że miał możliwości uzyskania i samochodu, i benzyny, do niego się zwrócono, żeby po masakrze, bo tam jednak niektóre osoby się uratowały... Między innymi oficer z 1. Pułku Ułanów Krechowieckich. Dowódcą pułku był mój wuj – pułkownik Litewski – on został rozstrzelany, znaczy nie na śmierć, tylko został raniony mocno. Wyczołgał się i później przez kilka tygodni kurował się. W związku z tym Armia Krajowa zwróciła się do mojego ojca, żeby pomógł wywieść, bo nie wolno było nikogo z Wawra wywieść wtedy. Mój ojciec zorganizował transport. Oficer ponieważ był młodym blondynem został przebrany za młodą wieśniaczkę i mój ojciec [go] wywiózł. Jeżeli chodzi o sprawy materialne, nie mogę powiedzieć, żeby było źle. Mój ojciec bardzo pomagał ludziom naokoło jak tylko mógł.

  • Jak się ojciec nazywał?

Ludwik Zatorski.
Co więcej mogę powiedzieć. W naszej szkole szybko została reaktywowana nasza drużyna harcerska. Drużyna harcerska to była 16. Warszawska Drużyna Żeńska „Zielona”. Należałam do zastępu „Łosie”, należały [też] moje koleżanki z klasy. Później [z] moją przyjaciółką doszłyśmy do wniosku, że nie bardzo wystarczają nam działania nasze, tak zwanego małego sabotażu, koniecznie chciałyśmy robić coś więcej. Ponieważ brat mojej przyjaciółki należał do „Żywiciela” a widział, że jesteśmy młode – byłyśmy bardzo młode – możemy narobić rozmaitych głupstw. W zawiązku z tym postanowił nas wciągnąć do „Żywiciela”. Właśnie on nas wciągnął.

  • W którym to było roku?

To było w 1943 [roku], pod koniec. Jeżeli chodzi o harcerstwo to byłam zastępową, miałam swój zastęp, do którego należały młodsze koleżanki. To wszystko było w ramach naszej szkoły. Odbywały się u nas zbiórki typowe harcerskie, wyjeżdżałyśmy pod Warszawę w lecie na wycieczki. Mało tego, w 1943 roku w lecie został zorganizowany obóz harcerski pod kryptonimem RGO, to była kolonia. Obóz harcerski był w Skórcu to jest koło Siedlec. Tam byłyśmy, nie tylko nasz zastęp ale jeszcze i młodsze, ze trzy tygodnie. Tam prowadziłyśmy rozmaite gry harcerskie, chodziłyśmy do lasu, „trzy pióra”, zdobywałyśmy sprawności harcerskie. Byłyśmy wszystkie bardzo ze sobą zżyte. Jeżeli chodzi o działania harcerskie naturalnie urządzałyśmy wszystkie uroczystości państwowe. Tak że raczej powiedziałabym, że szkoliłyśmy się patriotycznie. Wywodziło się to z tego, że od pierwszej klasy chodziłam do Szachtmajerowej. Tam był kult Piłsudskiego i wszelkie uroczystości państwowe były pięknie urządzane. To w nas zapadło. Zresztą uważałyśmy, że tak powinno być. Dlatego zapisałyśmy się do harcerstwa, a później do Armii Krajowej.

  • Co pani robiła w małym sabotażu, pamięta pani?

Tak zwany mały sabotaż to może za dużo [powiedziane] – pisanie na murach, składanie kwiatów na przykład na 11 listopada pod Saperem czy Grobem Nieznanego Żołnierza, rozklejanie małych, rozmaitych ulotek, o Katyniu na przykład. To było bardzo niewinne, bo byłyśmy bardzo młode.

  • Gdzie na przykład chowała pani ulotki?

Pamiętam doskonale mego ojca. Między innymi do moich obowiązków harcerskich należało roznoszenie „Biuletynu Informacyjnego”. Miałam dosyć dużą, zwykłą torbę. Kiedyś przyszłam na stację benzynową do mojego ojca. Ojciec mówi: „Pokaż, co ty tam masz?”. Otworzyłam. On mówi: „Matko Boska!”. Po prostu nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, że przecież... Podejrzewam, że myślałyśmy, że jesteśmy tak młode, że nas po prostu Niemcy lekceważyli, nie przypuszczali… Kiedyś już jak byłam zaprzysiężona u „Żywiciela”, dostałam do przewiezienia zapalnik do granatu. Wrzuciłam sobie do kieszeni i przewoziłam to. Miałam do przewożenia całą wielką partię opasek, które już były przygotowane do Powstania.
Jeżeli chodzi o pracę łączniczki, w czasie kiedy już byłam zaprzysiężona, to moja praca polegała na tym, że roznosiłam zawiadomienia o zebraniach, szkoleniach. Miałam swoje pewne osoby rozrzucone po całej Warszawie, które musiałam zawiadomić. Przeszłam krótkie szkolenie sanitarne, bo jednak mimo tego, że byłam łączniczką to jednocześnie szkolili nas jako patrol sanitarny. Był szpital na tyłach Powązek, na Spokojnej, tam przeszłyśmy krótki kurs pierwszej pomocy. Właściwie jak wybuchło Powstanie, to stanowiłyśmy patrol sanitarny. Takie miałyśmy mieć zadanie ale tak nie wyszło.
  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Godzina „W” została ustalona na siedemnastą, ale przedtem pierwszy raz była mobilizacja, którą wtedy nasz pluton i nasz partol przesiedział całą noc na Dziennikarskiej. O piątej rano została mobilizacja odwołana i rozeszłyśmy się do domów. Później zostałam powiadomiona, że muszę zawiadomić, że Godzina „W” będzie o godzinie siedemnastej 1 sierpnia. Zdążyłam zawiadomić. Wyszłam do Powstania, włożyłam blezer w kratę, skarpetki podkolanówki, półbuty, miałam rodzaj chlebaka, wzięłam, jak dziś pamiętam, dwa kawałki chleba ze smalcem. Przyszłam do pokoju, w którym leżał mój ojciec i odpoczywał. Mówię: „Tatusiu wychodzę”. Ojciec do mnie powiedział: „A ja jeszcze nic nie wiem”. Mimo, że należał, był w ścisłym kontakcie z Komendą Główną nie dostał zawiadomienia. Powiedziałam: „Cześć”. Poszłam. To była godzina trzecia, kiedy szłyśmy przez wiadukt i już na wiadukcie się zaczęła strzelanina. Na Żoliborzu zostało rozpoczęte wcześniej Powstanie. W zawiązku z tym zorientowałyśmy się, że to nie jest jednorazowa strzelanina, że to już jest wybuch Powstania. Wobec tego zeszłyśmy z wiaduktu i tak zwanym Dolnym Żoliborzem chciałyśmy się dostać na ulicę Gdańską, tam gdzie było nasze przeznaczenie, zgrupowanie. Niestety nie udało nam się. Moja przyjaciółka powiedziała: „Tu was zostawiam, a sama się staram przedostać na Gdańską zobaczyć co się dzieje”. O mały włos, aby była zastrzelona przez Niemców, bo właśnie już wtedy na Marymoncie Niemcy zaczynali swoje działania. Ona do nas wróciła i powiedziała nie ma mowy, żebyśmy się dostały na Gdańską. Wiedziałyśmy, że w tak zwanych „szklanych domach” to jest na Mickiewicza, jest komenda Żoliborza, czyli „Żywiciel”. Oprócz tego wiedziałyśmy, że na ulicy Krechowieckiej w piwnicy, a właściwie w pralni, został zorganizowany pierwszy szpital. Najpierw byłyśmy w „szklanym domu”, gdzie nam powiedziano, żebyśmy się przedostały na Krechowiecką do szpitala. Tam się przedostałyśmy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam pierwszego zabitego, właściwie to była dziewczyna, łączniczka, która leżała między „szklanymi domami” na Mickiewicza... „Szklane domy” dlatego, zostały nazwane, że zostały wybudowane tuż przed wojną na cześć Żeromskiego. To były bardzo nowoczesne [domy], one zresztą stoją do dzisiaj. Między „szklanymi domami”, a Słowackiego były działki. Teraz tam jest całe wielkie osiedle. Jak byłyśmy w „szklanym domu”, stałyśmy w oknie i patrzyłyśmy. [Tam] były działki, bo w czasie okupacji wszędzie gdzie można było, ludzie uprawiali troszkę ziemi. Patrzyłam troszkę jak na teatr, najpierw szli nasi. Pamiętam jak dzisiaj, były dosyć wysokie słoneczniki, ale tak je widziałam od góry, najpierw byli nasi, później szli Niemcy tyralierą, później szli nasi, to było coś niesamowitego. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawę z grozy sytuacji. Kiedy nam powiedzieli, że mamy iść na Krechowiecką, to przeszliśmy przez działki, wtedy zobaczyłam łączniczkę, która miała urwaną głowę, wzięłyśmy jej dokumenty. Poszłyśmy do punktu szpitalnego, wtedy też zobaczyłam pierwszych rannych. Okazuje się, że to był mój kolega. Jak się mieszka iks lat w pewnej dzielnicy i się dorasta razem, to się na ogół wszyscy znają. Kolega leżał na brzuchu, bo był ranny w pośladek. Jego największym zmartwieniem było, żeby mu nikt nie zabrał butów oficerskich – bo to był szyk. On trzymał mocno. To są rzeczy, które w człowieku zapadają. Wtedy też zobaczyłam pierwszego umierającego w strasznych męczarniach żołnierza naszego, powstańca, który dostał w wątrobę i strasznie cierpiał, bardzo jęczał.
Pierwsza noc była dla mnie okropną nocą. Po prostu się bałam. Byłam w ogóle dzieckiem nerwowym, bałam się jechać pociągiem, bałam się panicznie burzy. Dla mnie raptem uczestnictwo w strasznych rzeczach... Naszą patrolową była żona naszego dowódcy, porucznika. Pierwszą noc przesiedziałam na ziemi, miałam zasłonięte uszy, głowę miałam na jej kolanach, żeby to wszystko przeżyć. Nad ranem powiedzieli nam, że Powstanie upadło, w związku z tym należy wracać do domu. Z moją przyjaciółką postanowiłyśmy wrócić na Ochotę. To była godzina piąta rano, była idealna cisza, nie było żadnych strzałów. Przeszłyśmy przez Plac Inwalidów i tak się przymierzałyśmy, żeby przejść przez wiadukt. W pewnym momencie zdecydowałyśmy się, że przejdziemy przez wiadukt, z tym, że miałyśmy mieć podniesione ręce. Wchodziłyśmy na wiadukt po jednej stronie, a po drugiej stronie od szczytu wiaduktu w kierunku Żoliborza szli Niemcy w tyralierze z karabinami, którzy na nas w ogóle nie zwracali uwagi. Doszłyśmy do szczytu wiaduktu, do najwyższego punktu, spojrzałam na drugą stronę, stronę Śródmieścia i zobaczyłam, że na końcu wiaduktu, czyli od strony Śródmieścia, jest barykada. Koło barykady stoi facet w szarym kombinezonie i ma opaskę biało-czerwoną. Wtedy do mojej przyjaciółki Hanki mówię: „Hanka, co on robi? Przecież Powstanie upadło”. Zeszłyśmy, doszłyśmy do barykady i mówimy: „Proszę pana co to jest?”. Mówi: „Jak to co? Powstanie trwa”. „Jak to trwa, przecież my jesteśmy na Żoliborzu odcięci”. „Żywiciel” zabrał swoich żołnierzy i wycofał się do Kampinosu, zresztą później wrócił. To był pierwszy dzień Powstania. Teraz za wszelką ceną chciałyśmy się przedostać na Ochotę. Nie można było zupełnie przejść przez Aleje, Niemcy się wstrzeliwali i absolutnie [do] wszystkich, którzy usiłowali przejść strzelali jak do kaczek. Ale my za wszelką cenę chciałyśmy. Wobec tego kombinowałyśmy rozmaicie. Nas za każdym razem zatrzymywali przy barykadzie, nie pozwolili nam przejść. Przy nas ściągnęli z Alej postrzeloną kobietę, która na siłę chciała przejść. Któregoś dnia stwierdziłyśmy, że postaramy się jednak przejść. W miejscu na skrzyżowaniu Brackiej z Alejami Jerozolimskimi okazało się, że była olbrzymia barykada już przez naszych zrobiona. Weszłyśmy do budynku, który stał najbliżej skrzyżowania i postanowiłyśmy przeczekać, zresztą z nami też czekali ludzie, bo wydawało nam się, że nam się uda przejść nie w dzień, to w nocy przynajmniej. Siedziałyśmy w pewnym momencie od stron alei podjechał czołg, zaczął walić w dom. Na skutek wybuchu pootwierały się rozmaite drzwi. Między innymi otworzyły się drzwi biura. Weszliśmy tam wszyscy do przedpokoju, bo zdawaliśmy sobie sprawę, żeby nie być tam gdzie są okna. Tam siedzieliśmy, czekaliśmy, aż czołg odjedzie. Wtedy pamiętam, że zdawałyśmy sobie sprawę z przyjaciółką, że musimy się pozbyć – już nie pamiętam chyba miałam opaskę – wszelkich odznak tego, że jesteśmy powstańcami. Jeszcze wtedy naturalnie działały wodociągi, kanalizacja, spuściłyśmy wszystkie rzeczy. Siedząc w korytarzu coś do mnie zaczęło przemawiać wewnętrznie – musimy stąd wyjść. Do ludzi na korytarzu mówię: „Słuchajcie! Musimy stąd wyjść!”. Chcemy wyjść na klatkę schodową, widzę, że z przeciwnego mieszkania, tyłem do nas, skrada się Niemiec. Jak nas zobaczył odwrócił się i powiedział: Raus!. Wszyscy zeszliśmy do piwnicy. Zeszliśmy do piwnicy, bo się okazało, że Niemcy czyścili sobie Aleje Jerozolimskie, które im były potrzebne do tego, żeby mogły czołgi z zachodu przedostać się na wschód i ze wschodu na zachód. W zawiązku z tym, oni systematycznie palili wszystkie domy po obydwu stronach. Zagnali nas do piwnicy, tam siedzieliśmy. Co pewien czas przychodził Niemiec, pokazywał handgranat i mówił: „Tylko spokojnie, bo jeżeli cokolwiek będzie to, wrzucę to tutaj”. Tak uspokoiłam się, że nawet przysnęłam. Dwadzieścia cztery godziny siedzieliśmy w piwnicy. Robiło się coraz bardziej gorąco, bo się okazało, że oni podpalili dom. To była wysoka kamienica. W pewnym momencie, to był wieczór, przyszedł Niemiec i powiedział Raus! do wszystkich. Z tym że powiedział, że mamy się kierować do Muzeum Narodowego. Wtedy złapałyśmy się za rękę z moją Hanką, z przyjaciółką i powiedziałyśmy: „My uciekamy”. Rzeczywiście udało nam się przedostać przez barykadę, krzyczeliśmy: „Nie strzelajcie do nas, bo Polacy idą”. Duża grupa cywilów poszła do Muzeum. Okazuje się, że ci wszyscy, którzy nie wyszli, z góry, byli rozstrzelani na podwórku. We mnie coś takiego było, że wiedziałam, że musimy stamtąd wyjść. Wtedy właśnie spotkałam moją koleżankę z drużyny. Ona nas zaprowadziła do Komendy Głównej Harcerskiej, która się mieściła na Świętokrzyskiej. To się nazywało „Pasieka”. Oni nas tam przyjęli i powierzyli nam stworzenie – po zdobyciu Poczty Głównej – Harcerskiej Poczty Polowej. Przedtem jeszcze, wieczorem, nosiłyśmy pocztę na drugą stronę przez Aleje, kilka razy przechodziłam górą. Pamiętam raz wracałam i nie bardzo wiedziałam, do której bramy mam trafić, ale udało się. Poczym zostałyśmy z moją przyjaciółką zatrudnione przy segregacji listów. Harcerze znosili ze skrzynek, rozdzielałyśmy i później to się przenosiło. Najpierw miałyśmy kwaterę w „Prudentialu”, w drapaczu, na Placu Powstańców, ale kiedy on został ostrzelany okropnie, dostałyśmy kwaterę na Świętokrzyskiej 5. Tam do 3 września kwaterowałyśmy, z tym że cały czas zajmowałyśmy się Harcerską Pocztą Polową.

  • Jak wyglądało segregowanie? Czy była cenzura? Kto to cenzurował?

Owszem była cenzura, ale my do cenzury nie byłyśmy dopuszczone – były koleżanki starsze od nas. Nie miałam szesnastu lat, miałam piętnaście i pół kiedy brałam udział w Powstaniu. One były bardziej odpowiedzialne. [...] To było na Poczcie Głównej. To było wyposażenie poczty: duże worki, do których się wrzucało poszczególne dzielnice. To chodziło o dzielnice, o ulice i z tego później się wyjmowało, ładowało i przenosiło na drugą stronę, albo rozdawało się w Śródmieściu czy na Powiślu. Harcerze to roznosili.
Oprócz tego roznosiłam „Biuletyn Informacyjny”, pamiętam, na Powiśle. Olbrzymie wrażenie na mnie zrobiło, kiedy szłam na Powiśle przez Warecką, czyli tam skąd wychodziła Starówka z kanałów. Zapachu kanałów nie zapomnę do końca życia. Przy mnie wychodzili okropnie brudni [ludzie]. Stałam, patrzyłam na nich z przerażeniem. Pamiętam wtedy miałam dużo „Biuletynu” ze sobą, poszłam na Śródmieście i pomyślałam sobie: „Matko Boska, co ci ludzie przeszli”. Jeszcze wtedy, właściwie tak bardzo sobie nie zdawaliśmy sprawy z tego, co się działo na Starówce. Samo wyjście z kanałów na mnie zrobiło olbrzymie wrażenie. To było do 3 września czyli w dniu moich imienin bo obchodzę imieniny 3 września. Wtedy zaczęły się masowe naloty na tak zwane Śródmieście Północ, bo się skończyła Starówka i zaczęli się systematycznie zabierać za nas. Wtedy przeżyliśmy olbrzymie bombardowanie. Nasze dowództwo postanowiło nas, bardzo młodych, przeprowadzić przez Aleje na Hożą – tam też była poczta harcerska na Hożej – żeby nas nie narażać strasznie. Było wiadomo, że teraz już stopniowo zacznie się zagłada Śródmieścia Północ. Do końca Powstania już nie brałam udziału w segregowaniu i roznoszeniu [listów]. Dlatego, że tam już od samego początku Powstania – właśnie po tamtej stronie – była poczta zorganizowana, byli harcerze roznosili i tak dalej. Byłam łączniczką, która roznosiła rozmaite rozkazy do końca Powstania. Kiedy była kapitulacja, nasz druh komendant powiedział: „Kto chce może iść do niewoli a kto chce może iść z rodziną i ludnością cywilną”. Przecież to były dzieci – co tu dużo mówić. Wtedy dostałam meldunek, żeby zanieść do pułkownika „Radwana”. To był Edward Pfeiffer, dowódca okręgu, jednocześnie to był zaprzyjaźniony kolega mojej ciotki z Wilna Hajlmanowej. Kiedy zaniosłam do niego meldunek, który miałam i kiedy pod koniec Powstania wszystkie pseudonimy zostały ujawnione to się dowiedziałam, że pułkownik „Radwan” to jest Edward Pfeiffer. Do niego poszłam z meldunkiem. Z moją przyjaciółką doszłyśmy do wniosku, że powinniśmy się przedostać na Żoliborz kanałami, musimy wrócić do siebie – mrzonki bardzo młodych ludzi – tak teraz to widzę z punktu widzenia tylu lat co mam. Mówię: „Panie pułkowniku chciałbym się dostać na Żoliborz”. On do mnie powiedział: „Iza poczekaj troszkę, zresztą jeżeli chcesz, to się masz zgłosić do porucznik »Jagi«, która jest jedną z dowódców Wojskowej Służby Kobiet”. Zgłosiłam się do niej do „Palladium”, bo tam ona stacjonowała w kinie „Palladium”. Powiedziała do mnie: „Proszę poczekać dwa dni”. Po dwóch dniach już była kapitulacja i w ogóle nie było mowy. Wtedy się zgłosiłam do pułkownika „Radwana”, on do mnie powiedział tak: „Iza jak chcesz pójść do niewoli, to przyjmę cię do swojego plutonu łączności kobiet”. One podlegały jemu – jakby to powiedzieć – były nie tyle osobistym, co bardzo związanym z komendą plutonem. Po nocy pomyślałam sobie: „Nie pójdę jako cywil, bo nie wiem co jest z moją rodziną”. Już wiedziałam o tym, że coś strasznego się działo na Ochocie. Kiedyś, w czasie Powstania jak drapacz nie został całkowicie zrujnowany, to na siłę weszłam na górę, żeby zobaczyć co się dzieje na Ochocie. Zobaczyłam tylko do Starynkiewicza, reszta to były same dymy, bo przecież oni palili wszystko. Myślę sobie: „To pójdę do niewoli”. Zgłosiłam się do pułkownika „Radwana” On powiedział: „Dobrze. Masz się dnia tego i tego stawić, bo moje koleżanki, moje łączniczki, z moim pułkiem, bo to był 36 Pułk Piechoty, wychodzą”. [Do] rodziny, która była na Marszałkowskiej w 1939 roku, później w czasie Powstania, chodziłam i czasami nocowałam jak po tamtej stronie byłam. Dostałam od mojego stryja, który tam był, plecak niemiecki z włosiem, pokryty futrem sprzed I wojny, buty narciarskie mojej ciotki i się zgłosiłam. Dziewczyny z plutonu bardzo mnie przyjemnie przyjęły mimo, że mnie nie znały zupełnie. „Radwan” powiedział do plutonowej, że ma się mną zaopiekować jako, że jedna z najmłodszych. Wyruszyłam z nimi po niewoli przez Ożarów. Po czym zostaliśmy wywiezieni do Fallingbostel Stalag XI B.

  • Wrócimy jeszcze do Powstania, z jakimi reakcjami ludności cywilnej pani się spotykała?

Rozmaitymi, coraz gorszymi. Na razie był entuzjazm i tak dalej, a później to były bardzo nieprzyjemne sytuacje. Dzisiaj jak na to patrzę to im się nie dziwię, bo ci biedni ludzie, to co przeżyli... My przynajmniej wiedzieliśmy co się dzieje, mogliśmy wyjść. Poza tym zaczął się szerzyć głód. Też byłam bardzo głodna w czasie Powstania, szczególnie w drugiej połowie. Byłam tak głodna, że wychodziłam ze stołówki – nas karmili na Hożej kaszą „plujką”, która była z jęczmienia – bo bałam się, że komuś coś zabiorę. Tak że żyłam cukrem też, bo tam były zapasy. Był cukier i kasza „pluja”. Pamiętam kiedyś dostałyśmy z moją przyjaciółką trochę mąki. Wtedy poszłam na Marszałkowską do mojej rodziny i tam ugotowałam kluski – to była mąka z wodą. To był pierwszy raz od bardzo długiego czasu [kiedy] byłam najedzona, to znaczy miałam zapełniony żołądek. Jeżeli chodzi o Powstanie, to rzeczywiście później ludzie już mieli do nas duże pretensje o to, że spaliliście, po co? Niestety to tak było, tylu ich zginęło i w bardzo ciężkich warunkach byli. Na przykład moja patrolowa, z którą wyszłam do Powstania na Żoliborz, zostawiała tygodniowe dziecko na Długiej. Ona mieszkała róg Miodowej, Długiej. Podobno dziecko umarło z głodu, ona później wróciła do domu. Zresztą na Starówce – już nie pamiętam dobrze czy ona zginęła – zdaję się zginęła. To był strasznie wysoki dom na Miodowej róg Długiej, który został zawalony całkowicie. Tak że głód był olbrzymi. Ludzie sobie pomagali trochę, trochę nie pomagali – tak jak w społeczeństwie.

  • Spotkała pani przedstawicieli innych narodowości biorących udział w Powstaniu?

Nie spotkałam nikogo.

  • Jak zapamiętała pani Niemców. Chodzi mi o kontakt osobisty, czy miała pani kontakt z Niemcami wziętymi do niewoli?

Wtedy nie. Raz szłam, chyba z „Biuletynem” i zatrzymali nas dlatego, że Niemcy, jeńcy niemieccy, przewozili chyba kwas solny, który był potrzebny do wyrobu broni. Wiem, że oni byli używani. Uważam, że nas, bardzo młodych chroniono, żebyśmy nie oglądały strasznych rzeczy.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Mówiła pani o żywności, z higieną jak było?

O chlebie w ogóle zapomniałam od pierwszych dni Powstania. W ogóle nie przypominam sobie chleba.

  • A higiena?

Ponieważ miałyśmy pierwszeństwo w zdobywaniu wody, to przynosiło się w kubełkach, w misce... Jeżeli chodzi o higienę to od połowy Powstania miałam wszy – to było normalne. Miałam długie włosy upięte w kok, w koszyczek to się nazywało i miałam wszy. To była normalna sprawa, jeżeli chodzi o wszy. Jeżeli chodzi o mycie, to jak sobie zdobyłyśmy wodę, to była miska i można było się umyć. O tym, żeby się rozbierać na noc, to nie było mowy.

  • Gdzie były noclegi?

Noclegi były na kwaterach, a kwatery były w rozmaitych byłych biurach, w rozmaitych piwnicach, czasami nocowałam u swoich kuzynów, z tym że nie na górze tylko w piwnicy. Kwatery były rozmaite, ludzie starali się możliwie jak najlepiej sobie to urządzić. Można było zarekwirować poduszkę, koc. To nie było zorganizowane tak jak obóz, każdy musiał się starać na własną rękę – tak jak wystarałam się o kurtkę, jak wychodziłam do niewoli, przecież wyszłam w lecie a wychodziłam w jesieni. Zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie zima. Pamiętam dostałam wspaniałą czarną kurtkę z bardzo dobrego materiału, szytą dla kogoś, chyba mężczyzny, bo to był rodzaj dobrej, grubej marynarki. To mi bardzo pomogło [przez] całą niewolę.

  • Jak wyglądał czas wolny?

Czas wolny mieliśmy wypełniony, to znaczy dowództwo nasze, komenda harcerska, starała się wypełnić czas, żeby nas troszkę uspokoić, wyluzować – jak to się dzisiaj mówi. Wobec tego organizowaliśmy klasyczne ogniska harcerskie, na których śpiewaliśmy wszystkie możliwe powstańcze, okupacyjne i harcerskie piosenki. Mało tego, zawsze była msza rano, zawsze mieliśmy udzielane absolutorium, jeżeli chodzi o komunię. Zawsze nasze dowództwo starało się troszeczkę młodzież ochronić przed okropną rzeczywistością. Głównie to były tak zwane ogniska harcerskie. To było bardzo dobre. Bardzo mile wspominamy te czasy. Wtedy wszyscy przychodzili wieczorem i siedzieliśmy, śpiewaliśmy.
  • Ognisko było prawdziwe?

Nie pamiętam, chyba nie. To było w pomieszczeniach zamkniętych, w sali. Miałyśmy kwaterę w „Prudentialu”, bo ciągle się jednak przenosiłyśmy, byłyśmy też w „Adrii” na Sienkiewicza. Pamiętam najlepiej te z „Prudentialu”, bo tam były rozmaite restauracje w czasie okupacji, kawiarnie. To były pomieszczenia dosyć przestronne, gdzie można było to robić. Więcej nie pamiętam, bo nie oglądałam kronik filmowych, a były nakręcane i wyświetlane.

  • Na koncercie była pani może?

Nie przypominam sobie.

  • Życie religijne, jak wyglądało? Gdzie odbywały się msze?

Do nas przychodził ksiądz i w sali restauracyjnej [odbywały się msze]. To było w zamkniętych pomieszczeniach, bo staraliśmy się nie być na zewnątrz.

  • A był urządzony ołtarz?

Tak, zawsze był ołtarz, też sobie nie przypominam w Śródmieściu Północnym kwiatów. Na Mokotowie to co innego, ale w Śródmieściu nie było ogródków. Ponieważ to wszystko było już poniszczone. [...] Tak jak ołtarz powinien być urządzony, tak został urządzany zawsze. Ksiądz wszystkim udzielał komunii świętej, śpiewaliśmy zawsze na mszach. Były pełne msze, jak powinny być.

  • Czy czytała pani może prasę podziemną?

Tak, na pewno tak. Na pewno czytałam chociażby dlatego, żeby się orientować co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy. Jednak wtedy dochodziły rozmaite wiadomości. Najmniej wiedzieliśmy co się dzieje na Żoliborzu, bo jednak później sprawa kanałów była już bardzo zagmatwana. Natomiast orientowaliśmy się co się dzieje na Powiślu, bo jednak przez Nowy Świat łączność była, dopóki nieszczęsne Powiśle i Czerniaków nie zostało całkowicie zniszczone i odcięte. Tak że na pewno czytałam.

  • Czy rozmawiałyście panie o ogólnej sytuacji Powstania?

Nie, jeszcze raz mówię byłyśmy bardzo młode. Wtedy człowiek nie analizuje wszystkiego. To wszystko było spontaniczne. Z tym że pod koniec już byłam bardzo sfrustrowana – to znaczy to jest może złe określenie sfrustrowana – bardzo już byłam zmęczona, bardzo już chciałam, żeby zacząć normalnie żyć, żeby wrócić do domu, do moich rodziców. Nie wiedziałam co się z nimi działo, nie wiedziałam czy żyją. Zadawałam sobie później z tego sprawę, że wysiłek, który straszny był z naszej strony, przez wysiłek tak strasznie dużo ponieśliśmy strat i jeżeli chodzi o ludzi i jeżeli chodzi o kulturę, o dobra kulturalne – zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Dochodziły do nas, na początku Powstania, straszne wiadomości o Woli, bo jednak dochodziły i z Woli i ze Starego Miasta. Później jak zostaliśmy uznani za wojsko, to dla nas to była olbrzymia ulga w naszych odczuciach, bo zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że nie będziemy traktowani jak bandyci. To było dla nas najważniejsze bo do tej pory byliśmy traktowani jak bandyci, byliśmy rozstrzeliwani, maltretowani i tak dalej. Nie wiedzieliśmy co się z nami stanie bo jednak zdawaliśmy sobie z tego sprawę, że Powstanie musi upaść, po prostu nie ma już środków do tego, żeby prowadzić w dalszym ciągu. To, że zostaliśmy uznani za żołnierzy, to dla nas była wielka ulga i dlatego między innymi poszłam do niewoli.

  • Jak pani zapamiętała dzień zrzutów?

To było coś niesamowitego pierwsze zrzuty, które były, to były właśnie na Śródmieście Północne na Plac Powstańców – wtedy się nazywał Plac Napoleona. Pamiętam, że dostałyśmy latarki i miałyśmy się ułożyć i się ułożyłyśmy, w odpowiedni kształt na placu z latarkami na piersiach, w ten sposób sygnalizując, gdzie mają dokonać zrzuty. Pierwsze zrzuty były właśnie w tamtych okolicach. Wtedy były na spadochronach, wtedy były zasobniki, które jednak w dużej mierze, większej mierze, trafiły do naszych rąk. Wszyscy oszaleliśmy, przede wszystkim myśleliśmy, że to jest desant. Później się okazało, że to nie jest desant. Nasz entuzjazm stopniowo gasł. Zdawaliśmy sobie sprawę, że gros zrzutów poszło do Niemców w związku z wiatrem jaki był wtedy. Ale to była euforia niesamowita. Wtedy nas nic nie obchodziło czy były strzały, czy nie strzały. Zresztą Niemcy wtedy nie strzelali do nas, tylko strzelali tam, bo im się też wydawało na początku, że to jest desant, a później stwierdzili, że nie. To było zupełnie niesamowite.

  • Pamięta pani kształt na Placu Napoleona, co to był za kształt?

Wydaje mi się, że to musiało być chyba koło. Leżałam, miałam latarkę na piersiach, żeby było wiadomo, gdzie to zrzucić. Harcerze byli używani do tak zwanej służby pomocniczej. Byliśmy za młodzi na to, byliśmy najmłodszymi „Zawiszakami”. Starsi harcerze to już brali czynny udział w walkach, natomiast my − nie. Chyba chwała komendzie, że nas troszkę oszczędzała, bo jednak byliśmy dziećmi, co tu dużo mówić.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba najgorsze wspomnienie z Powstania było właśnie wtedy, kiedy nas Niemcy zapędzili do piwnicy, zapalili dom i kazali nam iść do muzeum i co pewien czas wchodził [Niemiec] pokazywał handgranat, żebyśmy byli cicho. To był dla mnie najtragiczniejszy moment. A w ogóle to chyba pierwsza noc, którą przeżyłam na Żoliborzu, po prostu miałam w sobie dziecięcy strach. Później się człowiek otrząsnął z tego wszystkiego i otrzaskał.

  • A najlepsze wspomnienie?

Najlepsze wspomnienia były z ognisk, które nas rozładowywały. Wiedziałyśmy, że tworzymy całość, że jesteśmy potrzebni, że dbają o nas, chyba to [było] najprzyjemniejsze.

  • Co najbardziej utkwiło pani w pamięci, obraz z Powstania?

W pamięci na pewno pierwsza noc na Żoliborzu, przejście przez wiadukt, szok, który spowodował we mnie widok barykady, że Powstanie trwa, na pewno noc w piwnicy. Poza tym wspomnienia jak bardzo się zmieniało miasto. Jak chodziłam z meldunkami, jeszcze wczoraj tu stał dom a już dzisiaj go nie ma, ilość krzyży i mogił. Chodziłam i myślałam sobie: „Teraz gdzie ja? Czy tu, czy tam?” – Nie byłam radosna.

  • Co działo się później od momentu kiedy znalazła się pani w obozie?

Obóz to jest w ogóle osobny rozdział dla mnie bardzo istotny, bo byłam dziewięć miesięcy. Wychodziliśmy do niewoli pułkami, kobiety wychodziły razem z żołnierzami. Po czym w zależności od tego jaki pułk gdzie był załadowany do wagonu, to wtedy jechał. Pojechałam do Fallingbostel, to był Stalag XI B, olbrzymi stalag, w którym był międzynarodowy obóz jeniecki, żołnierzy głównie z 1939 roku. Tam nas przyjęli niesamowicie, szczególnie tak zwani „wrześniowcy”. Wmaszerowaliśmy wszyscy z pieśnią na ustach – bo tak rzeczywiście było – Niemcy nas upominali i krzyczeli na nas, ale myśmy twardo... Przede wszystkim szok bo kobiety – to w ogóle niespotykane w świecie. Bardzo się nami zajęli. Byliśmy tam niedługo. Stamtąd Niemcy nas przewieźli też do stalagu, nie należy mylić z obozem koncentracyjnym, tylko to był stalag Bergen-Belsen. Za drutami w pewnej niedużej odległości był obóz koncentracyjny, ale my byliśmy w stalagu. W Bergen Niemcy zażądali, żebyśmy wyjechały na tak zwaną komenderówkę, to znaczy do pracy. W Konwencji Genewskiej, która nas chroniła jako jeńców wojennych, było wyraźnie powiedziane, że kobiet nie wolno zatrudniać, jak także i oficerów, mężczyzn. Tylko szeregowi, podoficerowie mogli być zatrudniani. Oni rzeczywiście byli wysyłani na komenderówkę. Widocznie Niemcy wtedy uważali, że są dosyć silni, zażądali osiemdziesiąt z nas, żebyśmy wyjechały na komenderówkę. Trzeba wiedzieć, że oprócz komendy niemieckiej była jeszcze komenda nasza. Naszą komendantką była pani porucznik „Jaga”, która miała stopień oficerski, ale ona zdjęła szlify oficerskie, bo wtedy nie mogłaby pójść do stalagu. Po prostu dostała rozkaz komendy, że ma zdjąć i ma się zająć. Wtedy ona na apelu – bo były apele naturalnie – zapytała się kto wystąpi i miedzy innymi wystąpiłam, że pojadę na komenderówkę. Ona dała listę, to była zgrana grupa. Niemcy mieli swoją listę. Znalazłam się na liście. Wywieźli nas, pojechałyśmy do Hanoweru. Zakwaterowali nas w baraku, który był czternaście razy zmiatany z ziemi bo stał niedaleko bardzo fabryki „Hanomag”, gdzie produkowano czołgi „Tygrysy” i „Pantery”. Pracowałyśmy na torach przy niwelowaniu lei, przy rozładowaniu ciężkich wagonów towarowych i tak dalej. Zachorowałam na szkarlatynę. Ponieważ wtedy zaczęły już być bardzo częste naloty alianckie na Hanower, to właściwe trzy czwarte nocy spędzałyśmy w schronach i to w schronach razem z Niemcami cywilnymi. W ogóle się szerzyła szkarlatyna w Hanowerze. Niemcy usiłowali z nas zrobić cywilnych ludzi, pracowników cywilnych, bo wtedy byśmy były w zupełnie innym obozie, zupełnie inaczej traktowane, ale my twardo się przeciwstawiałyśmy. Tak że się udało dziewczynom przeciwstawić. Dlaczego mówię, że się im udało. Bo jak zachorowałam na szkarlatynę, to przyszedł lekarz, stwierdził szkarlatynę i mówi – do szpitala. Na to moje koleżanki powiedziały, że nie, ale on powiedział, że tak, że trzeba koniecznie. Rzeczywiście przyjechała karetka, zabrała mnie do szpitala. Była ciemna noc, to zresztą było na przełomie listopada i grudnia, już szybko było ciemno. Zawieźli mnie do szpitala, położyli mnie w salce na ziemi na materacu i była umywalka. Miałam bardzo wysoką temperaturę, koło czterdziestu stopni, ale w głowie mi świtało, że jestem taka brudna – byłam okropnie brudna, tam nie mieliśmy warunków w baraku – że mnie było wstyd. Wstałam, umyłam się trochę w zimnej wodzie, wytarłam się koszuliną, którą miałam na sobie i się położyłam. Po dwóch godzinach przychodzi Schwester i mówi: Komm. To idę. Myślę sobie: „Gdzie idę?”. Sprowadza mnie na podwórko. Na podwórku stoi autobus, zaciemniony. Wprowadza mnie do autobusu, jeszcze jest jedno miejsce. Na moje kolana sadza półroczne dziecko i w pewnym momencie autobus rusza. Myślę sobie: „Rany boskie, gdzie jadę?”. Ciemno. Popatrzyłam, że oprócz mnie tam są same małe dzieci w wieku dziesięciu, pięciu [lat]. Zorientowałam się, że niedaleko, bo niedługo jechaliśmy. Okazuje się, że oni wywieźli nas do filii szpitala, który się znajdował w lesie, czternaście kilometrów od Hanoweru ze względu na to, że były straszne naloty i dzieci trzeba było znosić do schronu. Jak tam przyjechałam, to znalazłam się prawie jak w niebie. Piękne baraki, świetnie wyposażone, czyste łóżka, w ogóle klasyczny czysty, cywilny szpital. Położyli mnie w sali sześcioosobowej. Wszystko same dzieci były.
  • Jakiej narodowości były dzieci?

Niemcy, to wszystko były niemieckie dzieci. Na razie miałam straszną gorączkę, głowa mnie bolała okropnie, a dzieci już były w fazie drugiej szkarlatyny. To znaczy już nie były takie chore, już nie miały temperatury, bo to na ogół sześć tygodni trwa. To byli chłopcy, którzy strasznie wariowali, skali po łóżkach, cuda i tak dalej. W pewnym momencie przyszła do mnie siostra i zabrała mnie. Położyła mnie do drugiej Sali, gdzie leżały dzieci ale już spokojniejsze, gdzie leżała Niemka, też chora na szkarlatynę, która dostała od Hitlera Mutterkreuz za to, bo miała dziesięcioro dzieci. Strasznie była z tego dumna. Mnie położyli pod oknem. To był szpital zakaźny, oddział szpitala zakaźnego. Wobec tego rodzice nie mogli do dzieci przyjeżdżać. Ponieważ leżałam pod oknem, byłam sensacją. Mało tego oni mnie nazywali Maryja bo mam na drugie imię Maria. Zawsze pokazywali na mnie i mówili przez okno: „Maryja! Maryja!” Tam leżałam i stopniowo wracałam do zdrowia. Któregoś dnia przyszła siostra i zaczęła dzieciom sprawdzać głowy. Miałam włosy dotąd [pokazuje], myślę sobie: „Matko Boska ona zobaczy gnidy, które mam”. Wszy nie miałam, ale gnidy. Myślę sobie: „To nie dobrze, coś muszę zrobić”. Wobec tego wstałam i umyłam głowę. Stanęłam koło kaloryfera i zaczęłam suszyć moje długie włosy. Przyszła siostra zaczęła na mnie krzyczeć, że co zrobiłam, że nie wolno, ale niewiele rozumiałam. Ona miała rację, przez to, że umyłam głowę to dostałam zapalenie węzłów chłonnych i migdałów. Miałam taki ból, że w ogóle przełknąć nie mogłam. Leżałam, miałam czterdzieści stopni gorączki, ból okropny i obchód. Moim oddziałowym lekarzem był młody Niemiec, naturalnie oficer. Widziałam, miał buty oficerskie i bryczesy pod fartuchem, bez prawej ręki. Kiedy miałam czterdzieści stopni gorączki znowu i ból głowy, blada strasznie. On przyszedł w asyście naturalnie sióstr, jak to zawsze obchód i mówi do mnie po niemiecku Schmerzen? . A Schmerzen to po niemiecku znaczy [„bóle”]. Nie wiedziałam o tym, że takie jest znaczenie po polsku. Znowu mówi Schmerzen. Ja nic, siostry usiłują mi wytłumaczyć, nic. W pewnym momencie on na mnie patrzy i mówi najczystszą polszczyzną: „Czy boli?”. Dla mnie to było coś niesamowitego, powiedziałam: „Tak, bardzo boli”. To był raz jedyny jak on się do mnie odezwał po polsku. Podejrzewam, że on pochodził albo z Wehrmachtu ze Śląska albo z Pomorza. Dla mnie to był niesamowity szok.
Jeżeli chodzi o sam pobyt w szpitalu, byłam potraktowana bardzo dobrze, ponieważ dla Niemców nie byłam osobą dorosłą, bo nie miałam szesnastu lat. Wobec tego oni mnie traktowali jak dziecko, wyrośnięte dziecko. W zawiązku z tym prosili, żebym im pomagała w kuchni. Dzięki temu [przez] sześć tygodni, które byłam w szpitalu, odżywiłam się, bo dostawałam kaszę na mleku i rozmaite inne rzeczy. Jak stamtąd wyszłam, to rzeczywiście byłam podbudowana fizycznie po strasznie ciężkich jednak dwóch miesiącach i na początku po obozie. Jeszcze ciekawostka – jak leżałam, nad moim łóżkiem wisiał plakat, na którym był Barbakan Krakowski i napisane było pod tym, naturalnie w języku niemieckim: „Najstarsze miasto niemieckie”. Patrzyłam na to, myślę sobie: „Boże, co za propaganda”. Pod koniec mego pobytu, tam były święta, stamtąd wysłałam list do moich rodziców, bo już w obozie nawiązałam kontakt z nimi. Oni zostali wypędzeni w czasie Powstania 15 sierpnia na Zieleniak i z Zieleniaka udało im się, z pruszkowskiego obozu, za pomocą mojej ciotki, która tam była lekarzem, wyjść. Dzięki temu przeżyli, bo wszyscy moi sąsiedzi z Niemcewicza, dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi zginęło w obozach koncentracyjnych. Wtedy nawiązałam kontakt z moimi rodzicami, napisałam pierwszy list do nich już prywatny bez cenzury, bo wiadomo z obozu można było pisać tylko na specjalnym blankiecie. Tak że były święta. Po świętach drzwi były otwarte na korytarz, patrzę a idzie moja koleżanka z komenderówki. Okazuje się, że ona miała już wtedy osiemnaście lat i ona nie została wywieziona do filii szpitala. Ona też miała szkarlatynę, zaraziła się. 1 stycznia i 2 stycznia jak leżałam przy oknie, była piękna pogoda, spojrzałam w niebo, [które] było zasłane tysiącami samolotów. W życiu nie widziałam tylu samolotów i huk. To były alianckie samoloty, które leciały na Hanower. To były tak zwane „dywanowe naloty” coś niesamowitego. Oni widocznie szpital w ogóle ewakuowali po nalotach. Zobaczyłam, patrzę Irka idzie. Irka została położona do mojego pokoju. Ponieważ byłyśmy rekonwalescentkami, to ona zwróciła się do siostry, pielęgniarki i mówi czy oni nie mają książki do poczytania. Na to Niemka mówi: „Tak, ale mamy tylko niemieckie”. Ona mówi: „Nie szkodzi, znam niemiecki”. Przyniosła już nie pamiętam jakiego typu to byłą książka. Irka ją przeczytała, oddała to, Niemka kazała sobie opowiedzieć, bo nie chciała wierzyć, że ona w ogóle zna język. Któregoś dnia wzywają nas do kancelarii. Stoi wachman czyli żołnierz z karabinem, który po nas przyjechał, żeby nas zabrać do obozu. Jechaliśmy dosyć długo, ze dwa dni mimo, że to nie było daleko, bo były i bombardowania i musiałyśmy wychodzić i tak dalej. Wtedy zobaczyłam pierwszy raz zmaltretowanych, zmęczonych, żołnierzy niemieckich, którzy się kładli pokotem na ziemi, spali brudni. Mam w oczach takiego co siedział, widać było, że już jest wykończony zupełnie. On nas zawiózł do obozu do Bergen, tam skąd wyjechałyśmy na komenderówkę. Okazuje się, że już nasze kobiety zostały przewiezione przed Bożym Narodzeniem. Wróciły z Hanoweru do obozu, bo jednak Niemcy zdecydowali, że nie będą pracować i zostały wywiezione do innego obozu, do Oberlangen. Nas przywieźli Niemcy, a w Bergen została moja koleżanka, która się opiekowała drugą, która umarła tam na gruźlicę i została pochowana. Tam byłyśmy z tydzień. Wtedy bardzo się nami zaopiekowali kucharze włoscy, którzy też byli jeńcami. Nas tam dożywiali, bo nas było zaledwie trzy. Po tygodniu mamy jechać do nowego obozu do Oberlangen. Jak mówiłam na początku zostałam wyposażona przez mojego stryja w płaski plecak niemiecki z I Wojny Światowej pokryty futrem. Załadowałam wszystkie rzeczy, które miałam a miałam ich niedużo, które mi zostały do ubrania. Weszłam na wartownię, bo zawsze była rewizja. W między czasie zrobiłyśmy sobie z koca rękawiczki bo była zima, poza tym chyba coś jeszcze. Jak dowódca warty zobaczył rękawiczki, to się wściekł, bo to przecież dobra niemieckie zostały zużyte. Spojrzał na plecak i powiedział, że mam go wypakować, bo to jest niemiecki, nie ma mowy żebym go zabrała i już. Dał mi duże płaskie pudło, ale tej [pokazuje] wielkości. Spojrzałam, myślę sobie: „Matko Boska jak tam się, mało że załaduje, jak będę to niosła, bo czeka mnie jednak podróż do Oberlangen”. On tak na mnie spojrzał i mówi: „Aaa”. Czyli szczęśliwie [pozwolił mi] zatrzymać plecak. Znowu wachman z karabinem. We trzy jedziemy do Oberlangen. Oberlangen to jest obóz były karny, w którym byli jeńcy najpierw rosyjscy, sowieccy, w 1939 roku byli nasi podchorążowie. Warunki były bardzo złe, bo to było na wrzosowiskach, na trzęsawiskach, cztery kilometry od granicy holenderskiej. Wobec tego później obóz został zamknięty. Ale oni nas tam zamknęli. Zanim dojechałam tam, to musiałyśmy z moimi koleżankami jeszcze przejść czternaście kilometrów od stacji do obozu. To była zima, to był początek stycznia. Miałam na sobie narciarskie buty szczęśliwe, ale one były skórzane, na skórze. W związku z tym jak wysiadłam z ciepłego pociągu, to zacząłem się tak ślizgać na szosie, że co chwila upadałam, w ogóle nie mogłam iść, coś koszmarnego. Widocznie nagrzana [skóra] roztapiała i tak jak po wodzie. Wachman miał z sześćdziesiąt lat co najmniej. Tak spojrzał na mnie, wziął na karabin z bagnetem mój plecak, wziął mnie pod pachę i tak przeszliśmy czternaście kilometrów, do obozu. Tam na mnie już dziewczyny czekały z mojego plutonu, z mojej drużyny. Bardzo się wszystkie ucieszyły. Zaczął się do kwietnia – bo nas uwolniono 12 kwietnia – coraz gorszy stan naszego zdrowia, naszych zapasów, bo już nie dochodziły paczki. Każdy obóz miał swojego męża zaufania, szczególnie jeńcy z 1939 roku więc oni już byli zorganizowani, zagospodarowani i tak dalej. Dzięki mężowi zaufania z Fallingbostel, który wysłał nasze dane do genewskiego Czerwonego Krzyża, od razu cała lista poszła, to dostawałyśmy na początku paczki zupełnie dobre, które nas ratowały. Później już nie dochodziły paczki. Było coraz bardziej nieciekawie jeżeli chodzi o jedzenie. Głodne byłyśmy bardzo, wszystkie zapasy się pokończyły. Coraz częściej dochodziły do nas odgłosy walki, to znaczy artylerii i przede wszystkim jednak wiadomości, bo nasza komendantka miała swoje kanały. 12 kwietnia 1945 roku zostałyśmy oswobodzone przez 1 Dywizję generała Maczka. Jeżeli chodzi o sam obóz, to [byłyśmy] doskonale zorganizowane mimo ciężkich warunków. Jednak jakby nie było, obóz był traktowany jako karny. Miałyśmy życie kulturalne, miałyśmy wykłady, była prowadzona szkoła, jeżeli ktoś chciał. Mało tego dziewczyny zrobiły rewię, były przedstawienia, była Wielkanoc, zrobiłyśmy piękny grób Chrystusa. Miałyśmy księdza Włocha, u którego się spowiadałyśmy, były obchody wielkanocne. Wykazałyśmy duży hart ducha, chęć życia i wolę życia, i wolę nie poddania się.

  • Kiedy wróciła pani do Polski?

Wróciłam w 1947 roku w sierpniu. Dlatego, że kiedy nas uwolniono to nas przed wszystkim przerzucono do obozu dla Hitlerjugend, który był niedaleko chyba dziesięć kilometrów nazywał się Niederlangen, zupełnie inne warunki były. Ten w ogóle został spisany na straty. Jak nas oswobodzili, to naturalnie wszystkie byłyśmy bardzo wygłodzone i ktoś nieopatrznie z kucharzy 1 Dywizji ugotował nam kaszę i bardzo słusznie, ale z taką ilością mięsa i tłuszczu, że mało nie umarłam. Dlatego, że mój organizm tego nie zniósł. Byłam ciężko chora. O mały figiel nie wpadłabym do ubikacji. Ubikacje miałyśmy taką, że to były przegrody, na której była belka i się na belce stawało, kucało a na dole był dół z kloaką. W pewnym momencie jak tam poszłam, bo mnie strasznie bolał [żołądek], byłam ciężko chora na żołądek, upadłam, zemdlałam, całe szczęście na beton do przodu a nie do środka. Dziewczyny mnie zabrały. To był wielki błąd, zamiast nam racjonować żywność, to oni nas chcieli ugościć. Nie mieli pojęcia o tym. Kiedy nas przenieśli do Niederlangen, to był już właściwie czerwiec, zaczęło się odwiedzanie, wiadomo dywizja przyjeżdżała, tak dalece, że zdewastowała szosę, swoimi czołgami, skotami. Doszłam do wniosku, że nie mogę tak siedzieć bezczynnie, mnie po prostu to nie odpowiadało. Zgłosiłam się, że chcę pracować w kantynie w kompanii w 1 Dywizji u generała Maczka. Zostałam przydzielona do kantyny do kompanii tak zwanych „Krwawych Koszul”. One się nazywały „Krwawe Koszule” dlatego, że się bardzo pod Arnhem wykrwawili, oni mieli czerwone szaliki jako znak. Tam byłam przez dwa miesiące chyba ale nade mną czuwał pułkownik „Radwan”. On zdecydował że jestem za młoda, żebym zostawała tam, w związku z tym powinnam pojechać do szkoły do Włoch. We Włoszech przy 2 Korpusie w miejscowości Sant Georgio była szkoła. Już część dziewczyn w wieku szkolnym pojechała. Byłam [w] jednym z ostatnich transportów. Pojechałam, z tym że taki był zwyczaj, że na terenie Niemiec transportem zajmowała się 1 Dywizja generała Maczka. Natomiast od Breneru już zabierał 2 Korpus. Punktem etapowym był oflag Murnau, oficerski obóz wzorcowy stworzony przez Niemców w 1939 roku dla naszych oficerów. Głównie tam siedziała cała góra naszych oficerów, która się dostała do niewoli. Tam zatrzymałyśmy się. Po czym okazało się, że nie został dobrze zorganizowany transport do Sant Georgio. Wydaje mi się, że tam były niestety nieporozumienia, między naszą komendą, to znaczy komendą naszego obozu, a 2 Korpusem. Nasz transport, który się składał z osiemdziesięciu dziewczyn, wszystko w wieku szkolnym, gimnazjalnym, został zatrzymany w Murnau. Tam nam stworzono szkołę, tam zdałam małą maturę. Dziewczyny w rozmaitych klasach były, poczym zorientowałyśmy się, że tu jest coś nie tak jak powinno być. Poza tym Amerykanie nie bardzo chcieli nas uznać jako żołnierzy. W związku z tym nie było ani żołdu, ani wszelkich przydziałów, nic. Byliśmy na pół cywilami na pół nie wiadomo co. Wtedy postanowiłyśmy nawiązać same kontakt z 2 Korpusem. Korzystałyśmy, że jedna z komendantek wyjechała na urlop, zorganizowałyśmy transport i nocą przez dziurę w płocie, osiemdziesiąt dziewcząt, załadowało się na ciężarówki, które zostały zasznurowane i pojechałyśmy do Włoch. Okazuje, się, że 2 Korpus już jest ewakuowany do Anglii, bo już koniec. Tam, gdzie miałyśmy chodzić do szkoły, niestety już szkoły nie ma. 2 Korpus postanowił nas jednak przewieść do Anglii. Na to, żeby jechać do Anglii trzeba było być żołnierzem albo rodziną żołnierza. Dowództwo obozu, to było na południu w Tranii koło Barii, zdecydowało, że dla każdej z nas oni znajdą narzeczonego w 2 Korpusie, bo w myśl prawa angielskiego narzeczona, to już jest rodzina. Na podstawie tego możemy wjechać do Anglii. Pojechałyśmy do Anglii. W między czasie poznałam przyszłego mojego męża, który siedział po Powstaniu w stopniu oficerskim w Murnau. Kiedy przyjechałyśmy do Murnau, poznałam go, zakochaliśmy się w sobie bardzo mocno. Kiedy on się później zapisał do 2 Korpusu na koniec, to już wyjechałam, on likwidował. Był w kompanii likwidującej. Przyjechałam do Anglii. Tam nas znowu wsadzili do obozu, ale dla osób cywilnych. Tam spotkałam mojego kuzyna, ciotecznego wuja, który całą wojnę siedział tam w wojsku, bo był inżynierem precyzyjnym, pracował w przedsiębiorstwie zbrojeniowym. Ponieważ nasze listy poszły na cały świat, on wiedział, że jestem i mnie odszukał w Anglii. Powiedział do mnie: „Iza to teraz musisz zdecydować co robić”. Zbyszek, czyli przyszły mój mąż jeszcze nie przyjechał. On mówi: „Słuchaj, jeżeli macie zamiar zostać, to musicie się nauczyć dobrze języka angielskiego”. Dał ogłoszenie do gazety, że młoda dziewczyna poszukuje pracy i dostałam kilka zgłoszeń. Zostałam zaangażowana do bardzo miłych Anglików, gdzie córeczka miała cztery miesiące, Dawid miał dziewięć lat, właściciel domu był architektem, całą wojnę spędził w Indiach. Byłam tam od listopada do sierpnia.
  • Którego roku?

Od 1946 do 1947. Nawiązałam naturalnie kontakt z rodzicami. Moja [matka] napisała: „Iza czy chcesz całe życie być służącą? Zbyszek ogrodnikiem? Czeka na ciebie dom, rodzina, szkoła”. Zdecydowaliśmy i wróciliśmy w 1947. Z tym, że on jako żołnierz 2 Korpusu miał bezpłatny powrót, ja musiałbym zapłacić ileś tam funtów, ale [gdybym] była żoną [to nie], to wzięliśmy ślub cywilny w Anglii.

  • Żałowała pan tej decyzji?

My z mężem nie nadawaliśmy się na emigrację. Niestety mimo, że byłam traktowana jak starsza córka, po prostu czułam się tam jak obywatel drugiej kategorii. Anglicy nas nie lubili. Anglicy uważali, że powinniśmy wrócić, naturalnie oni się nie orientowali jaka była sytuacja, ich to zresztą nie interesowało. Tak że nie. Jak teraz patrzę z punktu widzenia sześćdziesięciu lat, to bardzo niedużo moich koleżanek, które zdecydowały się zostać na Zachodzie osiągnęły status obywatelski, niestety. To były wszystko młode dziewczyny, bardzo szybko wychodziły za mąż, na ogół za Polaków. Poza tym szybko zachodziły w ciążę. W związku z tym sprawa pracy przestała istnieć, bo młoda kobieta jest nieprzydatna jeżeli ma dziecko, poza tym ci ludzie nie mieli pieniędzy. Tak że doszłam do wniosku, że bardzo dobrze zrobiliśmy z mężem, że wróciliśmy do kraju.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana?

Nie. Mój mąż na pewno tak. To jest inna sprawa.

  • Czy chciałby pani na zakończenie dodać coś jeszcze na temat Powstania?

Uważam, że w moim przypadku Powstanie wpłynęło na mój charakter. Jestem napiętnowana Powstaniem przez to, że byłam młoda. To było dla mnie wielkie przeżycie, które zostawiło w moim charakterze wiele śladów, bym powiedziała, nienajlepszych. Jestem napiętnowana – tak jak powiedziałam. Moje koleżanki uważały, że to była wielka przygoda, dla mnie to była tragedia.




Warszawa, 19 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Izabela Rybicka Pseudonim: „Topola” Stopień: starszy strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter