Janusz Remlein „Bomba”
Janusz Remlein pseudonim „Bomba”, urodzony 21 maja 1924 roku w Poznaniu, stopień wojskowy na początku Powstania szeregowiec, awansowany w czasie Powstania do stopnia kaprala, Zgrupowanie „Chrobry II”, kompania „Warszawianka”.
- Proszę opowiedzieć o czasach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły, czym się zajmowali pana rodzice?
Od urodzenia mieszkałem w Poznaniu. Ojciec był dyplomowanym inżynierem, matka bez zawodu. Po szkole podstawowej kończyłem trzy klasy gimnazjum i liceum Świętej Marii Magdaleny w Poznaniu.
Miałem brata starszego o dwa lata, który zginął w obozie koncentracyjnym w Mauthausen i młodszą siostrę Krystynę.
- Brat był zabrany z jakiejś łapanki czy był w konspiracji, że go wywieźli do obozu?
Był członkiem Delegatury Rządu Polskiego na Okręg Zachodni, członkiem organizacji „Ojczyzna” i równocześnie [działał] w „Szarych Szeregach”. Jego tablica pamiątkowa widnieje w portalu kościoła ojców [Dominikanów].
- Aresztowany był w Poznaniu?
Aresztowany w Poznaniu w 1942 roku. Właściwie tego samego roku zamęczony w Mauthausen.
Bogdan.
- Pana nazwisko nie jest typowo polskie. Jakie korzenie ma pana rodzina?
Oczywiście niemieckie, to znaczy rodzina ojca, bo matka z domu nazywała się Majewska. Kiedy w Poznaniu wybuchła w XVII wieku jakaś zaraza i zdziesiątkowała poznaniaków, napływali koloniści, różni bambrzy, Niemcy. Z tego się wywodził mój ojciec.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Od paru dni przed wybuchem byłem w pogotowiu harcerskim. Mieliśmy rozkaz i skierowanie stawienia się po wybuchu wojny, bo to już było na tydzień przed tym wiadome, że raczej wojna jest pewna. Jak tylko zahuczały pierwsze syreny, to na piechotę pognałem na miejsce mojego skierowania do szpitala przy ulicy Długiej. Byłem w patrolu sanitarnym, chodziliśmy z noszami po ulicach i po prostu znosiliśmy pierwszych rannych.
- Jak Niemcy weszli do Poznania?
Jak Niemcy weszli do Poznania, to właściwie po jakimś czasie uwiązałem się w ruchu „Szarych Szeregów”.
- To była kontynuacja sprzed wojny?
Tak. Później była sprawa zabezpieczenia wszystkich materiałów i posiadłości mojej drużyny harcerskiej, zabezpieczenia przed Niemcami sztandaru, namiotów i różnego sprzętu. Później zaczęliśmy się zastanawiać, jak szkopom dać się we znaki. Na początku były oczywiście jakieś prymitywne rozrzucanie bolcy przeciwko oponom samochodowym. Później to nabrało form organizacyjnych. Osobiście brałem udział w akcji „N” prowadzonej na terenie Poznania przez podharcmistrza Plucińskiego, pseudonim „Robak”. Współpracował między innymi z Nowakiem-Jeziorańskim. Jest nawet wzmianka, jak się spotykali w Poznaniu.
To było wydawanie pism w języku niemieckim, rzekomo reprezentujących jakiś ruch przeciwhitlerowski z prawdziwymi informacjami o położeniu coraz to pogarszającym się armii niemieckiej, bo o tym przecież Niemcy nie wiedzieli ze swojej prasy. Drukowano w formie ulotek czy nawet gazetek, zbierało się adresy i podrzucało się w skrzynki pocztowe Niemców.
- Niemcy nie uważali pana i pana rodziny, że państwo są Niemcami, żeby państwo się wyrzekli polskości? Nie było takich propozycji?
Ojciec był nachodzony i wielokrotnie wzywany. Im zależało na tym głównie dlatego, że było dwóch synów w wieku poborowym. To budziło ich zainteresowanie, bo w ich oczach to byli potencjalni żołnierze Wehrmachtu. Ale ojciec był twardy. Przede wszystkim znał świetnie niemiecki, bo studiował w Niemczech. Poznań był pod zaborem pruskim, więc skończył niemieckie szkoły. Nawet jak przyjechali pewnej nocy, żeby nas wywieźć do Generalnej Guberni, to wpierw oczywiście normalna procedura polegała na tym, że w pięć minut wszyscy mają wyjść, zabierając tylko osobiste rzeczy. Moja matka coś zapakowała w walizce, esesman wykopnął jej z ręki tę walizkę, na co mój ojciec nie wytrzymał i nienaganną niemczyzną powiedział, co myśli o niemieckiej
Rittertum, to znaczy rycerskość, czym zawsze się chwalili. Działo się to na moich oczach. Szkopowi po prostu szczęka opadła, bo niby wywożony Polak, a mówi biegle po niemiecku, być może lepiej od tamtego. Poza tym ojciec miał szafę biblioteczną wypchaną różnymi książkami niemieckimi, tak że ten Niemiec całkowicie zmienił front. Mówił: „Przecież pan posiada kulturę niemiecką.” Przed naszą willą czekała na nas ciężarówka, która miała nas wywieźć dalej do Guberni, dał polecenie kierowcy, żeby nas zawiózł we wskazane przez nas miejsce w Poznaniu. Uratował nas tym samym od zsyłki do Generalnej Guberni. Pozwolił wziąć wszystko, co chcieliśmy.
- Gdzie pan mieszkał? Na jakiej ulicy znajdowała się willa?
Kanclerska, na Grunwaldzie.
- Gdzie państwo wtedy przyjechali?
Ojciec przed wojną prowadził własną fabrykę umiejscowioną na Ratajach. Przy ulicy Rataje teraz też wszystko się zmieniło. Były tam pomieszczenia biurowo-socjalne, gdzie myśmy wylądowali i właściwie mieszkaliśmy do końca wojny. Ciężarówka zawiozła nas z tym, co mogliśmy zabrać. W marcu 1944 roku w czasie fali aresztowań członków „Szarych Szeregów” (ktoś gdzieś puścił farbę, były aresztowania) mnie razem z kolegą udało się schować. Osobiście dane mi było dostać się do Warszawy. Istniała konspiracyjna linia przerzutowa, do której należeli Ślązacy pracujący na kolejach. Oni po prostu w wagonach pocztowych przewozili takich delikwentów, jakim ja wtenczas byłem. Mój kolega, z którym razem się chowaliśmy przed Niemcami, w dniu tego przerzutu powiedział: „Wiesz co, pójdę jeszcze pożegnać się z rodziną.” Poszedł, a tam już był kocioł. Mówiłem mu: „Stefan, nie idź, bo być może są i czekają na ciebie, przymkną cię.” Tak też się stało. Tak że zostałem sam.
- Jak miał na nazwisko pana kolega Stefan?
Makne, znany baloniarz.
Przeżył wojnę. Był na Forcie 7 w Poznaniu, później wywieziony do obozu koncentracyjnego, gdzie przeżył.
- Dlaczego pan wybrał Warszawę?
Bo była linia przerzutowa do Warszawy.
- Miał pan jakieś kontakty, gdzie pan ma się zgłosić?
Miałem parę adresów kontaktowych, które dostałem z organizacji, ale właściwie żaden z nich mi nic nie pomógł, dlatego że punkty okazały się być spalone. Zachodzę pod jakiś adres, gdzie miano mi udzielić pomocy, postarać się mnie jakoś ustawić, otwiera jakaś starsza pani, trzęsąca się ze strachu i mówi, że ten facet o nazwisku, które podałem, już dawno tu nie mieszka.
W prosty sposób. Poszedłem na pocztę, bo wiedziałem, że koledzy z mojej klasy byli wywiezieni do Warszawy i dzwoniłem po kolei. Złapałem jednego kolegę, który mówi: „Słuchaj, wpadnij do mnie, jak tu jesteś.” Oczywiście o szczegółach przez telefon się nie mówiło. Trafiłem na jego serdecznych rodziców, którzy jak się zapoznali z moją sytuacją, że właściwie nie mam wyjścia, to powiedzieli: „Chłopcze, zostań u nas.” Później już była kwestia skontaktowania z jakąś ekspozyturą AK, która załatwiała fałszywe papiery. Dostałem fałszywe papiery i tak zostałem.
- Ten kolega też był w konspiracji?
Tak.
Siemieniewski.
Aleje Jerozolimskie 93. Obecnie jest w Stanach Zjednoczonych, a jego młodszy brat, który też brał udział w Powstaniu, Henryk Siemieniewski, w ostatnich dniach, o czym dowiedziałem się przypadkowo, został biskupem we Wrocławiu.
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku? Wiedział pan, ze wybuchnie Powstanie? Był pan jakoś na to przygotowany?
To wisiało w powietrzu, to się czuło. Słychać było przecież łoskot artylerii radzieckiej, paniczną ucieczkę parę dni przed Powstaniem tłumów żołnierzy niemieckich, którzy po prostu uciekali, była jakaś dzika ewakuacja miasta. Dopiero krótko przed Powstaniem, chyba 28 czy 29 [lipca] zaczęły napływać oddziały SS i zaczęto robić porządek. [Jeśli chodzi o] atmosferę, jaka towarzyszyła, jak to odczułem. Przecież dzień i noc zrzucali z radzieckich samolotów ulotki wzywające warszawiaków do chwycenia za broń. Miałem ich wiele, ale niestety nic nie ocalało, bo jak szedłem do niewoli po Powstaniu, to właściwie wszystko mi skonfiskowano do najmniejszego papierka.
- Miał pan wyznaczone miejsce zbiórki 1 sierpnia? Dotarł do pana łącznik? Jak się pan znalazł w Narodowych Siłach Zbrojnych, w „Chrobry II”, bo to było zgrupowanie, które się zorganizowało w czasie Powstania Warszawskiego z ochotników i z żołnierzy, którzy nie dotarli do swoich miejsc?
Wraz z dwoma kolegami z mojej jednostki, tym, u którego mieszkałem i jeszcze jednym, miałem skierowanie na Pragę, o czym późno się dowiedziałem. Most Poniatowskiego już był tak obstawiony, że nie było mowy o przejściu, wobec tego wracaliśmy z powrotem na punkt kontaktowy w Alejach Jerozolimskich
vis-à-vis domu kolejowego, gdzie siedzieliśmy właściwie pierwsze dwa dni zablokowani przez czołg niemiecki, który stanął w bramie i nie mogliśmy wyjść. Widzieliśmy ze strychu, że toczą się walki o pocztę dworcową i dom kolejowy. Drugiego czy trzeciego ten czołg zniknął, widocznie skończyła mu się amunicja i odjechał. Widzieliśmy już sztandary na Domu Kolejarza i poczcie dworcowej. Chwilę potem pluton dowodzony przez porucznika Ostrowskiego przeszedł przez wykop kolei średnicowej z rozkazem zajmowania drugiej, południowej części Alei Jerozolimskich. Myśmy oczywiście natychmiast dołączyli, nie było żadnych rozmów, po prostu dołączyliśmy. Jako pierwszy zdobywaliśmy WIG, to był budynek Wojskowego Instytutu Geograficznego, który był dosyć słabo broniony, była prowizoryczna barykada wykopana w chodniku przed bramą tego instytutu. Właściwie cała walka polegała na tym, że z głośnym krzykiem: „Hura!” z wszystkich stron posypaliśmy się w kierunku tego budynku. Okazało się, że ta załoga niemiecka to byli żołnierze drugiej kategorii, bataliony rezerwowe, starsi panowie, jak żeśmy się później śmiali. Wiali i właściwie bez strzału opanowaliśmy ten budynek, zdobywając sporo broni. Byli w trakcie ewakuacji tego budynku, na podwórzu stały zaparkowane samochody, gdzie była broń i amunicja. To było dla nas szalenie ważne. Poza tym euforia, że zdobyliśmy budynek, który był jednym z celów. Mieliśmy atakować wzdłuż Alej jerozolimskich w stronę Marszałkowskiej. Jak zdobyliśmy WIG, to porucznik Ostrowski osobiście poszedł z moim jednym kolegą, strzelcem „Bruno” spenetrować, co jest dalej. Dalej był budynek starostwa niemieckiego, to się nazywało bodajże Starostwo Warszawa Wieś. Zginął bodajże na ulicy Poznańskiej. W jego miejsce komendę objął podporucznik Lech, a później utworzony został pluton „WIG”, do którego należałem już do końca, pod dowództwem porucznika Stefana.
- To znaczy, że to był przypadek, że znalazł się pan w kompanii Narodowych Sil Zbrojnych?
Oczywiście, że przypadek. Tak jak zresztą większość tego i zgrupowania, i batalionu „Lech Żelazny” i kompanii „Warszawianka”. Poza zorganizowanymi jednostkami NZS-u – bo był pluton czy drużyna podchorążych NSZ-u i o tym było mi wiadomo w czasie Powstania, że oni byli z NSZ-u – byli ludzie z różnych jednostek. Na przykład wiele oddziałów, które zdążały na Ochotę i zostały zatrzymane przez obronę poczty dworcowej i wiaduktu.
- Czy u pana w kompanii była propaganda na temat Narodowych Sił Zbrojnych, że to jest coś innego niż AK, czy chodziło tylko o walkę z Niemcami?
Chodziło wyłącznie [o to], nie było żadnych rozmów. Właściwie orientowałem się dlatego, że na przykład wielu nosiło mieczyki „Chrobrego”, to była odznaka narodowców. Poza tym w takiej kaplicy zaimprowizowanej na terenie naszego działania, były jako ozdoba przy ołtarzu, to do dziś pamiętam, właśnie mieczyki „Chrobrego”. Czyli było mi wiadomo, że było tam dużo z NSZ-owców, ale w zasadzie czułem się jak w każdym innym normalnym oddziale AK. Nie wiem, czy dowódcy batalionów i dowódca zgrupowania też byli z NSZ-u czy z AK. „Lig” bodajże był z NSZ-u.
- Kwatera i obrona były w WIG-u? Tam pan kwaterował?
Nie. Zdobyliśmy WIG i szliśmy dalej. Utknęliśmy na następnym gmachu starostwa, gdzie dla odmiany wpadliśmy do środka, również wysadzając bramę granatami. Wydawało nam się, że pójdzie nam tak lekko jak z WIG-iem, a tymczasem tam była dobra ochrona niemiecka. Zresztą budynek był [jakby] stworzony do obrony, bo [była] centralna klatka schodowa i właściwie nie można było się tam dorwać. Nocami szturmowaliśmy przez schody, ponosząc duże straty. Tak że gdzieś trzeciego dnia tego natarcia dostaliśmy rozkaz telefoniczny, bo już była nawiązana łączność z dowództwem kompanii i batalionu, żeby zaprzestać natarcia, że przyjdzie patrol saperów i wysadzi w powietrze ostatnie dwa piętra, na których byli Niemcy. Faktycznie, przyszła ekipa. Myśmy mieli warować, gdzieś się poukrywać tak, żeby mieć jakąś osłonę przed odłamkami, odpryskami. Wysadzili w powietrze, zrobiło się biało. Po chwili, jak pył zaczął opadać, to Niemcy zaczęli wychodzić z podniesionymi łapskami i z jakimiś prześcieradłami, machali, że się poddają. W ten sposób zdobyliśmy gmach starostwa.
- Gdzie zostali przekazani jeńcy niemieccy?
Osobiście dostałem rozkaz odprowadzić ich do dowództwa batalionu. Chociaż jeńców było mało. Na przykład dowódcę znaleźliśmy na ostatnim piętrze na łóżku, z pistoletem, strzelił sobie w głowę. Chłopacy byli tacy napaleni, że ponieśliśmy takie straty w tym budynku, że tego szkopa z balkonu zrzucili na dół. Było trzech esesmanów, którzy mieli być rozstrzelani. Dowódca porucznik „Stefan” prosił, żeby ktoś zgłosił się na ochotnika do rozstrzelania ich, ale nikt się nie zgłosił i ich też odprowadziliśmy do komendy batalionu.
- Pomimo tej całej nienawiści nikt się nie zgłosił? Do jeńca się nie strzela.
Ja na przykład miałbym powód, żeby się pięknie zrewanżować, bo wiedziałem, że mój bat zginął w obozie koncentracyjnym SS. Powodowany zemstą w pierwszym odruchu chciałem właściwie nawet się zgłosić, ale nie potrafiłbym.
- Było widać strach w ich oczach?
Oczywiście. Byli świadomi tego, że esesmanów się rozwala, to było jasne.
- Do Wehrmachtu było inne podejście?
Oczywiście, to była zupełnie inna kategoria ludzi.
- Gdzie pan ich odprowadził?
Do dowództwa batalionu, które bodajże wtenczas było na ulicy Złotej.
- Tylko pan ich eskortował?
Nie, jeszcze dwóch z naszego oddziału. W międzyczasie, kiedy myśmy zdobywali WIG i starostwo, posuwając się ku Marszałkowskiej, to inne plutony atakowały od Placu Starynkiewicza w drugą stronę ku Towarowej, zajmując Dom Turystyczny, dyrekcję wodociągów. Ale jak padła Ochota, to było koło 13 sierpnia, to siły niemieckie, które uporały się z naszymi oddziałami na Ochocie, zostały skierowane właśnie, żeby zlikwidować to wszystko, co my zdobyliśmy po tamtej stronie Alej Jerozolimskich. Dla nich Aleje Jerozolimskie były przecież główną arterią wschód-zachód transportu na front. Wychodzili z siebie, żeby to zdobyć. Myśmy tam toczyli ciężkie walki, zresztą do 13 [sierpnia] nie oddaliśmy ani jednego domu. Był wschodnio-pruski pułk grenadierów pancernych, co wiadomo było od jeńców. Wjeżdżali kolumnami czołgów, samochodów pancernych, a myśmy siedzieli i z góry butelkami parę czołgów uszkodziliśmy. Samochody pancerne były nieosłonięte od góry, to się strzelało z góry jak do kaczek. Ponawiali natarcia, ale każdorazowo byli odpierani. Właściwie później, jak już nas wyparto z tej strony Alej Jerozolimskich i przyszliśmy do poczty dworcowej i domu kolejowego, to już tych dwóch placówek do końca nie oddaliśmy.
- Za co pan dostał awans na kaprala?
Mam nawet ten rozkaz. Zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych równocześnie z awansem na kaprala. To było za całokształt, niczym specjalnym się nie wyróżniałem poza może tym, że jako ostatni opuszczałem południową stronę Alej Jerozolimskich, zwijając z kolegą kabel telefoniczny. Jak doszliśmy do skarpy wykopu, którym szła linia kolejowa, to wykop był pod ogniem karabinów maszynowych z Dworca Głównego. Nie wiem, jakim cudem udało nam się dobrnąć do szyn, gdzie się okazało, że łącznościowcy, którym było łatwo ciągnąć z tamtej strony, ułożyli przewody telefoniczne pod szynami. Jak myśmy doszli do tego z bębnem, to się okazało, że trzeba przeciąć. Ale czym? Cały czas byliśmy pod ostrzałem z Dworca Głównego. To jest paręset metrów, więc dla karabinu maszynowego byliśmy łatwym celem. Kolega, strzelec „Gałązka” dostał w głowę – właściwie widząc, że jestem zablokowany z kablem, którego nie mogę przenieść pod szynami – wziąłem go i wyniosłem na drugą stronę w stałym ogniu, do dziś nie wiem, jak mi się to udało. On był nieprzytomny i właściwie nie było dla niego ratunku. Dociągnąłem go jakoś do Domu Kolejowego z pomocą kolegów nadbiegających z drugiej strony, ale cały czas był nieprzytomny. Lekarze stwierdzili, że właściwie tylko trepanacja czaszki mogłaby go uratować. Wtenczas jeszcze nie było takich możliwości. Położyliśmy go gdzieś na górnym piętrze Domu Kolejowego, gdzie były sanitariuszki, które się nim zajmowały. Parę dni potem zmarł.
- Nie zna pan prawdziwego nazwiska strzelca „Gałązki”?
Nie.
- Proszę powiedzieć o pana najgorszym dniu w Powstaniu Warszawskim.
Najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim to było natarcie w kierunku Starego Miasta w noc ewakuacji Starego Miasta. Było planowane przebicie się oddziałów staromiejskich, a z drugiej strony my mieliśmy atakować. Właściwie nie powiodło się to uderzenie.
- Dlaczego to był najgorszy dzień?
Moja drużyna została wydzielona jako rezerwa, odwód plutonu. Myśmy w kamienicy, ale już nie wiem, nie pamiętam, który [to był] numer domu, czy to była ulica Grzybowska, czy Krochmalna, to jest znana rzecz, która wszędzie jest w literaturze. Była koncentracja oddziałów wydzielonych ze Zgrupowania „Chrobry II”, które miały sforsować Krochmalną i Grzybowską i później posuwać się w stronę ulicy Ciepłej i w stronę oddziałów atakujących ze Starego Miasta. W tym budynku, a właściwie w zawalonym gruzami podwórzu tego budynku, zgromadzone były oddziały właśnie z naszego zgrupowania. My jako odwód byliśmy ukryci w na wpół zawalonej klatce schodowej prowadzącej do piwnic, na schodach piwnicznych. Jak oddziały ruszyły przez tę bramę, Niemcy byli wstrzelani w to podwórze i otworzyli ogień z moździerzy. Była zmasowana kupa ludzi, trudno mi powiedzieć ile, ale ze trzy plutony co najmniej w tym jednym podwórku i nagle celny ogień moździerzowy, masę poległych i rannych. Oczywiście część się przedarła i poszła naprzód wykonywać swoje zadanie. Co ciekawe, w tej bramie był osobiście pułkownik „Monter”, który uważał za swój obowiązek jakoś zdynamizować akcję tych oddziałów.
- Widział go pan osobiście?
Nie. Ale poszła fama, że jest „Monter”. Był porucznik „Janusz”, którego nazwiska nie znam, dowódca wydzielonego oddziału Zgrupowania „Chrobry II”, który miał nacierać w stronę Ciepłej. Zginął w tym szturmie. My, ponieważ stanowiliśmy odwrót i byliśmy w ukryciu, to jako pierwsi ruszyliśmy do zbierania rannych. Pamiętam, że to się odbywało w nocy i w szalenie intensywnym ogniu, bo Niemcy czuli, o co chodzi, rozszyfrowali nasze plany i walili bez przerwy, oświetlali flarami, krzyki rannych. Myśmy chodzili po piwnicach, żeby wyciągnąć ludzi do pomocy w zbieraniu tych rannych. To była straszna rzecz, bo na przykład żony trzymały mężów, żeby nie szli z nami, bo się bały, że facet wyjdzie i zostanie zabity. Straszny popłoch był w tych zawalonych, przepełnionych ludnością piwnicach. My, jako właściwie prawie jedyni pozostali przy życiu, musieliśmy trzymać ten budynek do rana, taki był rozkaz. To nam się udało, mimo że ogień był straszny i straty były bardzo duże.
- Był pan ranny w Powstaniu?
Właściwie dwukrotnie, ale w śmieszny sposób. Raz było natarcie na placówkę obsadzoną przez Ukraińców, o których wiadomo było, że po nocach pili. Robiło się tam wyprawy, rzucało się granaty, sporo żeśmy nabili. Kiedyś było jedno z takich natarć. Byłem na ubezpieczeniu narożnika Wroniej i Krochmalnej, niedaleko browaru Haberbuscha. Obok mnie leżał kolega, którego też nie ma nigdzie zapisanego, nazywał się Pągowski, kapral podchorąży, pseudonim „Tadeusz”. Myśmy tak leżeli na bruku z głowami wciśniętymi w gruzy. W pewnym momencie usłyszałem, że coś padło tuż przed nami. Instynktownie wcisnąłem głowę w gruzy. Oczywiście to był granat rzucony zza narożnika przez Niemców. Wyszedłem cało, z tym, że czułem, że mi krwawi ręka i dostałem w hełm jakimiś odpryskami. Ale miałem pierwsze odczucie, co jest z moim kolegą. Pamiętam, po ciemku w nocy wyciągam prawą rękę w stronę, gdzie leżał i czuję, że jest nieruchomy. Przejechałem ręką po głowie i ręka mi ugrzęzła. W odróżnieniu ode mnie, który miałem hełm, nie miał hełmu i dostał w głowę. Trup na miejscu.
To było bodajże 15 sierpnia. Za chwilę po wybuchu tego granatu podbiegł do nas podchorąży „Jerzy”, który był dowódcą naszej drużyny. Dobiegłem do browaru Haberbuscha, gdzie był punkt sanitarny, były babeczki z patrolu sanitarnego. Mówię, że coś jest. Ciemno było, czułem tylko krew na ręku. Zaświeciły latarką i pękały ze śmiechu, że taki ranny przyszedł. Wśród poważnie rannych to był drobiazg, po prostu jakiś odprysk muru przeciął skórę na jakichś dziesięciu centymetrach. Obwiązały mi to jakimś bandażem i taka to była wielka rana.
A druga rana to było coś podobnego.
- Miał pan sympatię w czasie Powstania Warszawskiego?
Owszem. Sympatie się nawiązywały, bo człowiek wiedział, że lada chwila może nie przeżyć następnego dnia.
- Jaka to była sympatia? Sanitariuszka, łączniczka?
Pracowała w naszej kuchni, nie była właściwie w żadnym patrolu sanitarnym. Natomiast druga babeczka była właśnie z patrolu sanitarnego, była ranna i odnieśli ją do szpitala zanim nasza sympatia miała szansę się rozwinąć.
Danusia była z kuchni, a [imienia] sanitariuszki już sobie nie przypomnę.
- Spotkał je pan po wojnie, po Powstaniu?
Danusię spotkałem po powrocie do Polski z niewoli. Wróciłem do Warszawy.
Właściwie bez wrażenia. Kryło się broń, uszkadzało. W przeddzień kapitulacji była rozterka, czy iść do niewoli, czy nie. Były apele, żeby iść do niewoli, żeby Niemcy widzieli, że to nie była jakaś kupa, że to jest wojsko. Na ogół panował duch, przekonanie, że należy iść z podniesionym czołem. Chociaż nie obyło się bez takich incydentów. Na przykład osobiście, jak mój kolega powiedział, że się przebiera i nie idzie do niewoli, tylko zostaje jako cywil, wyciągnąłem spluwę i mówię: „Walczyliśmy tyle dni razem i razem mamy iść do niewoli.” Bez słowa poszedł.
To był właśnie Siemieniewski, o którym wspomniałem, ten, który jest teraz w Stanach. Nawet wstydzi się swojej polszczyzny, bo się nazywa Simon teraz.
- Później był obóz Lamsdorf, Łambinowice?
Łambinowice. Z Łambinowic po krótkim czasie do Luckenwalde. Tam szukali chętnych do obozów pracy, Arbeitskomando, gdzie było wiadomo, że jest lepiej. Poza tym bałem się, bo w Luckenwalde wiadomo było, że gestapo szuka podejrzanych, a ja należałem do takich podejrzanych. Właściwie jak oddawałem papiery, to były według mnie dosyć kiepskie. Czułem się zagrożony, więc zgłosiłem się na Arbeitskommando. To było w Wandern, obecnie Wędrzyn pod Gorzowem, gdzie trafiłem do dobrej pracy. Byłem dolmeczerem, bo znałem niemiecki i jako taki miałem pewne przywileje. Miałem dobra pracę na terenie obozu ćwiczeń, poligonu wojskowego. Pracowałem w magazynie, wydawałem broń idącym na ćwiczenia. Później musiałem tę broń czyścić.
Tak, jako jeniec.
- Miał pan dostęp do broni?
Amunicja była wyłącznie ślepa, bo to była broń ćwiczebna. Miałem szefa, Oberfeldfebla, z którym byliśmy w dobrej komitywie. Żyłem jak pączek w maśle, ten szkop przynosił mi dodatkowe jedzenie. Ale kiedyś przyszła kontrola esesmanów i powiedzieli: „co ten Polak tu robi? Tu siedzi? Ma siedzieć w magazynie.” [W magazynie] było nieopalane, zamróz na ścianach, a ja sobie siedziałem w pokoju z tym Oberfeldfeblem , mieliśmy piecyk na trociny, który obsługiwałem. Powiedzieli:
Raus! , „Wywalić go, ma być tam.”
- Był pan tam aż do momentu aż przyszli Rosjanie?
Nie. Uciekłem w ten czas z tego obozu. Ubrałem się w ciuchy, które miałem w magazynie. Złapali mnie po dwóch dniach w drodze do Poznania. Zostałem odwieziony do Fürstenbergu nad Odrą do więzienia jenieckiego. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić, bo gdyby mnie puścili, to by oznaczało, że facet może sobie uciec i złapany nie ponosi za to konsekwencji.
Gdzieś parę dni przed zdobyciem Berlina ewakuowali nas z obozu na zachód, bo to leżało w interesie wachmanów, którzy nas pilnowali, żeby się dostać na zachód i poddać się Amerykanom a nie Ruskim.
- W Powstaniu miał pan dwadzieścia lat. Czy jakby pan znowu miał dwadzieścia lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Oczywiście.
Poznań, 17 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama