Janusz Jarzęcki „Jarema”
Janusz Jarzęcki, urodziłem się 14 lipca 1926 roku w Warszawie nad samą Wisłą na ulicy Karowej, w szpitalu. Początkowo mieszkałem z rodzicami na ulicy Mostowej, potem się przeprowadziliśmy na Samborską, a po kilku latach na Żoliborz. Co mam jeszcze mówić?
- Jaki pseudonim pan nosił w czasie Powstania?
Aha. Nie mówić o wybuchu wojny nic?
Dobrze. Znaczy mam powiedzieć teraz…
Wstąpiłem na skutek propozycji moich kolegów harcerzy, z którymi razem…
- Ale proszę tylko sam pseudonim.
Zgłosiłem się do Armii Krajowej, do „Szarych Szeregów”, zostałem przyjęty, złożyłem przysięgę. To było 1 stycznia 1943 roku. Podałem pseudonim „Jarema” i ten pseudonim do dzisiaj jeszcze mam.
- Proszę opowiedzieć o swoim życiu przed wybuchem II wojny światowej.
Uczęszczałem do szkoły powszechnej na Żoliborzu przy ulicy Felińskiego, numer 64 szkoła. A później po ukończeniu szkoły w trzydziestym ósmym roku zdawałem konkursowy egzamin do gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu, gdzie zdałem. Niestety wojna uniemożliwiła mi uczenie się w tym gimnazjum.
Wybuch wojny zastał mnie na wakacjach pod Warszawą z mamą w Emowie koło Józefowa. To był charakterystyczny dosyć moment i wspomnienie, bowiem to było rano, pamiętam, piękna pogoda, o piątej rano się obudziłem i usłyszałem warkot samolotów, silników. Ponieważ od dziecka interesowałem się lotnictwem, to potrafiłem nawet odróżnić, jakie samoloty. Wybiegłem przed werandę, spojrzałem bardzo wysoko i zobaczyłem na tle nieba niebieskie samoloty, bo Niemcy mieli pod spodem malowane samoloty w kolorze niebieskim. Leciały samoloty typu Dornier w kierunku Otwocka. Za chwilę było bombardowanie Otwocka. Bomba wybuchła już i wszyscy wiedzieli, sąsiedzi mówili, że to nie wojna, że to manewry naszych wojsk, naszego lotnictwa. Ja już wiedziałem, że wojna, bo poznałem te samoloty. Później po południu mama powiedziała: „Wracamy wobec tego do Warszawy, ojciec już był w wojsku i ma przyjechać po nas samochodem”, w związku z tym mówi: „Weź rower i pojedź do Wiązowny – to było półtora kilometra. – Zrób jakieś zakupy, bo musimy coś mieć, nie mamy w Warszawie nic do jedzenia”. Dojechałem do Wiązowny i patrzę, przed karczmą stoi tłum ludzi, to byli przeważnie letnicy z Urli i z okolicznych miejscowości. Radio wystawione, przemawia akurat prezydent Ignacy Mościcki. Usłyszałem, jak mówił, że Niemcy, brutalnie gwałcąc wszelkie układy międzynarodowe, napadli na nasz kraj, bombardują, niszczą domy, mordują dzieci, kobiety, starców i tak dalej. Nasze wojska się bronią. Tego dnia przyjechał ojciec samochodem, już był w mundurze i zabrał nas do Warszawy. Przejeżdżaliśmy między innymi, pamiętam, Marszałkowską, a ja znałem ten odcinek bardzo dobrze, bo często tamtędy przejeżdżaliśmy. Na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej zobaczyłem kamienicę, którą znałem, płonącą, dopalała się ta kamienica. Na dole był olbrzymi sklep z futrami i na wystawie zawsze stał miś. Misio duży, taka potężna… Zawsze mama się ze mną zatrzymywała, bo oglądałem, teraz misia już nie było. Dom był spalony, dopalał się. Dojeżdżaliśmy na Żoliborz, a mieszkaliśmy w tym czasie na ulicy Krasińskiego 20. Okazało się, że w naszym mieszkaniu nawet nie wypadła szyba, wszystko w porządku. Więc ojciec pojechał do wojska, z tym że po kilku dniach przyjechał i mówi: „Zabieram was do Śródmieścia, do wujków Molendów na Emilii Plater 14, bo Niemcy już zbliżają się do Warszawy, a centrum Warszawy będzie bardzo dobrze jako forteca chronione”. Więc uwierzyliśmy, ojciec wojskowy, więc chyba się orientuje. Zabrał nas na Emilii Plater. Okazało się, że to był najnieszczęśliwszy wybór, bo tam właśnie było największe bombardowanie. Tam zbombardowano dom, w którym byliśmy. Spod gruzów nas wyciągnięto na szczęście. Wiele osób zginęło, ja z mamą ocalałem. Przenieśliśmy się na drugą stronę Emilii Plater 7, bo tam też nasi kuzyni mieszkali, ale niestety tylko w bramie siedzieliśmy. Nie wychodziliśmy z tej bramy do upadku Warszawy. I tam też bomby uderzyły i też zburzyli dom i znów nas wyciągano z mamą. Koleżanka w moim wieku koło mnie stała, moja rówieśniczka, zginęła, córka przodownika policji. A ja […] ocalałem. Tak się zakończyła właściwie walka w trzydziestym dziewiątym roku, z tym że…
- Pana ojciec brał udział w działaniach?
Wygląd był okropny, bo ulica była pełna zabitych koni. Ludzie kroili te konie.
- Czy pana ojciec brał udział w działaniach wojennych?
Aha, to dopiero się wojna zaczęła, to jeszcze… mam mówić o swoim udziale?
Ojciec mój […] walczył w 1920 roku na froncie wschodnim, był w wojsku. Później w czasie pokoju był pracownikiem tramwajów miejskich na Muranowie, urzędnikiem w kancelarii, a w trzydziestym dziewiątym roku został znów zmobilizowany i jako podoficer miał kwaterę na Jagiellońskiej. [Po klęsce], Niemcy wzięli ojca do niewoli, z niewoli uciekł i przez jakiś czas ukrywał się u swoich rodziców na Starym Mieście, a potem wrócił, jak się wszystko uspokoiło i z powrotem pracował w tramwajach przez cały czas okupacji. Okres był bardzo ciężki, bo był głód, nie było światła, nie było ogrzewania, mieszkanie przez ten najgorszy okres – największe mrozy wtedy były w trzydziestym dziewiątym, czterdziestym roku –mieszkanie było nieopalane, nie mieliśmy nic. W paltach siedzieliśmy, w paltach spaliśmy i z żywnością było też ciężko, bo mama nie pracowała, ojciec w tramwajach grosze dostawał, to na tydzień wystarczało. Jakoś rodzina trochę nam pomagała…
Nie. Byłem jedynakiem.
- Czy pan pomagał rodzicom, czy też pracował w czasie okupacji?
Moja historia była taka, że jak skończyłem szkołę powszechną i zdawałem egzamin do „Poniatówki”, to wojna wybuchła […]. [Po klęsce w 1939 roku] ojciec załatwił mi przyjęcie do gimnazjum imienia Michała Konarskiego, gimnazjum mechaniczne. I zacząłem od czterdziestego roku naukę w tym gimnazjum. Gimnazjum ukończyłem po trzech latach, zdałem pomyślnie wszystkie egzaminy i Niemcy mnie oraz grupę uczniów, którzy mieli najlepsze wyniki na egzaminach, zabrali do fabryki czołgów w Ursusie. To były właściwie niezupełnie czołgi, to były działa na gąsienicach. I tam pracowałem przez rok czasu i w lutym, albo to był marzec, [uciekłem z fabryki]. W międzyczasie już wstąpiłem do Armii Krajowej.
Pierwszego stycznia 1943 roku wstąpiłem do Armii Krajowej.
- Kto pana zachęcił do wstąpienia do Armii Krajowej?
[…] Koledzy harcerze, z którymi razem w jednej drużynie byliśmy, jeszcze zuchami byliśmy, potem harcerzami i oni do mnie przyszli, [Tadeusz Łobodziec i Witold Sroka].
- Czyli jeszcze przed wojną pan należał do harcerstwa?
Tak, przed wojną. I razem z kolegami wstąpiłem do sekcji, było nas w sekcji sześciu, siódmy był sekcyjny kolega Janusz Rybakiewicz, i zaczęło się szkolenie. Normalne, wojskowe szkolenie przechodziliśmy oraz później braliśmy już udział w małym sabotażu. A więc malowanie napisów na murach, poza tym wybijanie szyb w sklepach, które obsługiwały Niemców, w zakładach nawet fotograficznych, gdzie były fotografie Niemców […].
- Kto był dowódcą tego oddziału?
Janusz Rybakiewicz, [był on] bezpośrednim dowódcą i [wkrótce] stało się nieszczęście. On niepotrzebnie nosił przy sobie pistolet. I w pewnym momencie na Żoliborzu patrol żandarmerii zatrzymał go, zrewidował i złapali. Został [aresztowany, a wkrótce potem] rozstrzelany. Dostaliśmy polecenie rozsypać się, nie ma spotkań, bo jest niebezpieczeństwo, gestapo może nas szukać.
- Czy pamięta pan nazwiska kolegów?
Tak. Tadzio Łobodziec, który zginął w Powstaniu Warszawskim na Żoliborzu w pierwszych dniach [Powstania]. Był też Witek Sroka, który był naszym późniejszym [sekcyjnym], po śmierci pierwszego naszego sekcyjnego. On zginął w zgrupowaniu „Odwet” na Mokotowie. [Członkiem sekcji] był też Lech Pietrzakowski, on przeżył. [Zmarł w lutym 2013 roku]. Nie [brał udziału] w Powstaniu. Tak się złożyło, że wyjechał do rodziny gdzieś na wieś po zaopatrzenie i już nie wrócił […]. [Piątym członkiem sekcji był Jerzy Grabowski, zginął w Powstaniu. Szóstym członkiem sekcji był kolega o pseudonimie „Tramwajarz”, nie pamiętam jego nazwiska]. Wyleciały mi nazwiska z głowy. [Byłem jeszcze ja].
- W którym miejscu państwo się spotykali wcześniej?
Mieliśmy odprawy i szkolenie w mieszkaniu u tego właśnie [kolegi], który został rozstrzelany, [Janusza Rybakiewicz na Żoliborzu przy ulicy Słowackiego]. Dlatego później nam nie wolno było się pokazywać w tym mieszkaniu. Nawet zalecono, że jeżeli mamy możliwość, to [abyśmy] odeszli z domu gdzieś do rodziny, żeby się [ukrywać].
- Czy pamięta pan nazwę ulicy?
[…] [Jeśli chodzi o dom, w którym mieszkał to było na rogu Słowackiego i Suzina. Lokal na parterze. Ten dom stoi]. […] [W tym okresie (od 1943 roku)] pracowałem [już] w Ursusie […]. Z tym że ja nie byłem tam skoszarowany, tylko na siódmą rano przyjeżdżałem do pracy i o szóstej wieczór wracałem do domu. Ale dostałem ostrzeżenie, żebym na wszelki wypadek opuścił Ursus […], [pokątnie mówiono, że fabrykę Ursus mają zlikwidować i przenieść do centrali do Breslau]. Uciekłem z Ursusa, ukrywałem się u dziadków na Zakroczymskiej 13. To jest [Warszawa] Nowe Miasto. I tam [mieszkałem] do wybuchu Powstania.
To był [marzec 1944 roku]. […] Na Zakroczymską 13 przychodził do mnie mój przyjaciel, który też pracował w Ursusie, Ryszard Piszczylski, późniejszy pseudonim „Raf”. On mieszkał obok, niedaleko na Kościelnej,[to był już koniec lipca]. […] Rozmawialiśmy [i w pewniej chwili mówię do niego]: „Słuchaj, ja już nie mogę wrócić na Żoliborz, nie mam kontaktu ze swoim oddziałem, w którym byłem”, [na to Ryszard]: „Słuchaj, ja jestem [już żołnierzem AK], w tej chwili kolporterem i mam jeszcze inne funkcje w Służbie Uzbrojenia Komendy Głównej Armii Krajowej. Jak chcesz, to cię tam wprowadzę”. […] [Chętnie zgodziłem się na tę propozycję], a on: „Więc słuchaj, jak wybuchnie Powstanie, siedź tu i nigdzie się nie ruszaj. Czekaj na mnie, ja do ciebie przyjdę”. I tak się stało. Odwiedzał mnie tylko mój ojczulek, który wiedział o mnie, że jestem u dziadka, bo dziadek zawiadomił ojca. I przynosił mi ojciec codziennie jakieś skromne wyżywienie.
Czekałem cierpliwie. [Gdy 1 sierpnia] wybuchło Powstanie, ruch się zrobił na ulicy Zakroczymskiej. Naprzeciwko była Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, tam już walczono i wyzwolono od Niemców tę wytwórnię. Na rogu Zakroczymskiej i Wójtowskiej już ludność budowała barykadę. W bramie stała drużyna harcerska z Batalionu „Zośki”, od pułkownika „Radosława”. A ja nic nie wiedziałem, siedziałem i czekałem. Widziałem, że od strony Dworca Gdańskiego [strzela] pociąg pancerny [w kierunku Zakroczymskiej], widać to było bardzo dokładnie, ja z balkonu to widziałem […]. Ósmego [sierpnia] wieczorem Ryszard przyszedł […] do mnie. Mówi: „Słuchaj, nie mogłem wcześniej, bo [dowódca], pułkownik Szypowski, organizował [z ochotników] Zgrupowanie [o nazwie] „Leśnik” w sądzie na ulicy Leszno. [Pułkownik Szypowski] zdobył ten gmach ze swoją grupą [„Leśników”]. […] Zaczęła się zgłaszać lawina młodych ludzi. W ciągu tygodnia już mieliśmy około pięciuset ochotników. Mieliśmy [znikome ilości] broni […]. I już w tych skromnych warunkach rozpoczęła się tam walka i udało im się pod wodzą pułkownika Szypowskiego zdobyć budynek potężny na rogu Żelaznej i Świętokrzyskiej. To były koszary policji niemieckiej. Bardzo trudna walka była, kilku chłopców zginęło, ale w końcu zdobyli ten budynek i zyskali dużo broni, hełmy, pasy. Tak że się trochę podratowali. Ale ponieważ Niemcy w olbrzymiej masie napłynęli w tamtym kierunku, Powstańcy zaczęli się wycofywać z Woli […] pod naporem nieprzyjaciela. Pułkownik Szypowski zdecydował się przenieść to zgrupowanie na Muranów. Wycofali się na Muranów, [na ulicę Świętojerską, a następnie] na ulicę Bonifraterską 8 i obok na ulicę Mławską 5, [gdzie] był punkt sanitarny [„Leśników”. Szefową była sanitariuszka „Lena”].
- I pana kolega uczestniczył w walce?
Tak. On mi […] powiedział [o walce na Żelaznej i Chłodnej]. [Poza tym powiedział mi, że]: „Rozmawiałem z dowódcą naszej 1. Kompanii Miotaczy Płomieni, podporucznikiem „Halińskim” i z jego zastępcą sierżantem „Sławem”. Wyrazili zgodę, że cię przyjmą, więc jutro rano przychodzę do ciebie, dziewiątego, bądź przygotowany i pójdziemy.
- Pana przyjaciel jak się nazywał?
Ryszard Piszczylski, pseudonim „Raf”. Przyszedł rzeczywiście rano punktualnie, ja już byłem gotów, poszliśmy na Bonifraterską 8 i tam mnie przedstawił porucznikowi „Halińskiemu” i sierżantowi „Sławowi”. Zostałem przyjęty do 1. Kompanii Miotaczy Płomieni jako zapasowa obsługa, jako osłonowy. […] [Na początek] zostałem przydzielony do grupy przeciwpożarowej, otrzymałem kurtkę, panterkę, […] karabin i skierowano mnie i innych żołnierzy do rowu wykopanego naprzeciwko kościoła Świętego Jana Bożego wzdłuż ulicy Bonifraterskiej. Tam siedzieliśmy w rowie i czuwaliśmy [przed] ewentualnym atakiem. [Wkrótce] Niemcy zaczęli atakować. Widzieliśmy wyraźnie po prawej stronie – na wiadukcie żoliborskim stały czołgi niemieckie. Tam przesiedzieliśmy całą noc, następnie cały dzień już zaczęła się walka. Drugą noc przesiedzieliśmy w tym rowie i dziesiątego rano porucznik „Haliński” poderwał nas, zorganizował zbiórkę i mówi: „Idziemy na Muranów do remizy tramwajowej na ulicę Sierakowską”, i poprowadził nas. Szliśmy, oczywiście ukrywając się […], bo Niemcy strzelali od wiaduktu żoliborskiego. Doszliśmy do Muranowskiej, tam już nas trochę chroniły gruzy domów. Doszliśmy do rogu Sierakowskiej i placu Muranowskiego i [tu] takie wspomnienie… Mój ojczulek pracował na tej stacji właśnie, […] [mój dziadek także] i moich dwóch wujków, cała rodzina, więc ja ten region doskonale znałem, prawie codziennie u ojca byłem [przed wybuchem wojny], bawiłem się z kolegami. […] Na rogu Sierakowskiej i placu Muranowskiego był zakład fryzjerski. Prowadził go… Bruno, o ile pamiętam. To był bardzo atrakcyjny zakład, dlatego że tam były koniki ruchome i dzieci siadały na tych konikach, a on je strzygł. Tam ojciec mnie zawsze prowadził do fryzjera. Przechodząc wtedy [w nocy 10 sierpnia] do tej remizy, spojrzałem [na wypaloną kamienicę] i pomyślałem: „Boże, nie tak dawno jeszcze na koniku siedziałem, a tu już tylko gruzy i wypalone okna”. Doszliśmy do remizy, przy bramie głównej była portiernia. Na portierni już był pułkownik Szypowski, nasz dowódca. Bardzo serdecznie nas przywitał, powiedział, żebyśmy szli, tam [pokażą] nam, gdzie mamy [stanowisko bojowe]. Stamtąd pułkownik Szypowski przez […] [czas walki na Muranowie, aż do upadku Muranowa i odejściu na Bonifraterską], dowodził całym naszym zgrupowaniem.
Przeszliśmy przez podwórko zajezdni tramwajowej, pamiętam, że po prawej stronie była taka duża wiata, stały tam samochody, motocykle, po lewej było biuro parterowe, gdzie mój ojciec pracował, a na wprost była remiza i kanały remontowe. Szliśmy po kocich łbach i doszliśmy do hali remizy. [Naszym bezpośrednim dowódcą był] sierżant „Sław” mnie i Ryszardowi polecił, żebyśmy zajęli ten pierwszy kanał. Weszliśmy do kanału, nad nami stał tramwaj […], [który był w tym czasie w remoncie], i [szef kompanii] mówi: „Tu jest wasze miejsce, obronę tu będziecie stanowili”. Jeszcze tam jeden Powstaniec był, nie znałem go, miał pseudonim „Jurek”. I tak się zaczęło. Już wieczorem dziesiątego Niemcy przypuścili pierwszy atak na nas od strony Dworca Gdańskiego, szły czołgi, za nimi szła piechota wprost przez ulicę Inflancką” gdzie już był oddział porucznika „Jaronia”, który się bronił. Minęli Inflancką, doszli do Żoliborskiej, a [od ulicy] Żoliborskiej [bramy] remizy wychodziły na ulicę [Inflancką] i Niemcy zaatakowali ze strony Żoliborskiej. Była lawina ognia, [serie] strzałów z karabinów maszynowych i z pistoletów maszynowych. W pewnym momencie […], był straszny huk, kurz, że niewiele było widać w tym wszystkim, zauważyłem, to było w odległości […] około 18 metrów od naszego stanowiska, Niemców ukazujących się w rogu naszej otwartej bramy. Więc szybko odbezpieczyłem granat i rzuciłem. Granat wybuchł, ale nie byłem pewien, bo nie widziałem w tym kurzu czy trafiłem Niemców, czy nie. Zdawało mi się, że widziałem leżące ciało, ale nie biegłem sprawdzić, bo za duża była lawina ognia. Atak po jakichś dwóch godzinach został odparty, obroniliśmy się. [W sumie w hali remontowej było nas kilkudziesięciu]. Niemcy się cofnęli z powrotem do Dworca Gdańskiego.
Janusz Jarzęcki, urodziłem się 14 lipca 1926 roku w Warszawie nad samą Wisłą na ulicy Karowej, w szpitalu. Początkowo mieszkałem z rodzicami na ulicy Mostowej, potem się przeprowadziliśmy na Samborską, a po kilku latach na Żoliborz. Co mam jeszcze mówić?
- Jaki pseudonim pan nosił w czasie Powstania?
Aha. Nie mówić o wybuchu wojny nic?
Dobrze. Znaczy mam powiedzieć teraz…
Wstąpiłem na skutek propozycji moich kolegów harcerzy, z którymi razem…
- Ale proszę tylko sam pseudonim.
Zgłosiłem się do Armii Krajowej, do „Szarych Szeregów”, zostałem przyjęty, złożyłem przysięgę. To było 1 stycznia 1943 roku. Podałem pseudonim „Jarema” i ten pseudonim do dzisiaj jeszcze mam.
- Proszę opowiedzieć o swoim życiu przed wybuchem II wojny światowej.
Uczęszczałem do szkoły powszechnej na Żoliborzu przy ulicy Felińskiego, numer 64 szkoła. A później po ukończeniu szkoły w trzydziestym ósmym roku zdawałem konkursowy egzamin do gimnazjum imienia Księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu, gdzie zdałem. Niestety wojna uniemożliwiła mi uczenie się w tym gimnazjum.
Wybuch wojny zastał mnie na wakacjach pod Warszawą z mamą w Emowie koło Józefowa. To był charakterystyczny dosyć moment i wspomnienie, bowiem to było rano, pamiętam, piękna pogoda, o piątej rano się obudziłem i usłyszałem warkot samolotów, silników. Ponieważ od dziecka interesowałem się lotnictwem, to potrafiłem nawet odróżnić, jakie samoloty. Wybiegłem przed werandę, spojrzałem bardzo wysoko i zobaczyłem na tle nieba niebieskie samoloty, bo Niemcy mieli pod spodem malowane samoloty w kolorze niebieskim. Leciały samoloty typu Dornier w kierunku Otwocka. Za chwilę było bombardowanie Otwocka. Bomba wybuchła już i wszyscy wiedzieli, sąsiedzi mówili, że to nie wojna, że to manewry naszych wojsk, naszego lotnictwa. Ja już wiedziałem, że wojna, bo poznałem te samoloty. Później po południu mama powiedziała: „Wracamy wobec tego do Warszawy, ojciec już był w wojsku i ma przyjechać po nas samochodem”, w związku z tym mówi: „Weź rower i pojedź do Wiązowny – to było półtora kilometra. – Zrób jakieś zakupy, bo musimy coś mieć, nie mamy w Warszawie nic do jedzenia”. Dojechałem do Wiązowny i patrzę, przed karczmą stoi tłum ludzi, to byli przeważnie letnicy z Urli i z okolicznych miejscowości. Radio wystawione, przemawia akurat prezydent Ignacy Mościcki. Usłyszałem, jak mówił, że Niemcy, brutalnie gwałcąc wszelkie układy międzynarodowe, napadli na nasz kraj, bombardują, niszczą domy, mordują dzieci, kobiety, starców i tak dalej. Nasze wojska się bronią. Tego dnia przyjechał ojciec samochodem, już był w mundurze i zabrał nas do Warszawy. Przejeżdżaliśmy między innymi, pamiętam, Marszałkowską, a ja znałem ten odcinek bardzo dobrze, bo często tamtędy przejeżdżaliśmy. Na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej zobaczyłem kamienicę, którą znałem, płonącą, dopalała się ta kamienica. Na dole był olbrzymi sklep z futrami i na wystawie zawsze stał miś. Misio duży, taka potężna… Zawsze mama się ze mną zatrzymywała, bo oglądałem, teraz misia już nie było. Dom był spalony, dopalał się. Dojeżdżaliśmy na Żoliborz, a mieszkaliśmy w tym czasie na ulicy Krasińskiego 20. Okazało się, że w naszym mieszkaniu nawet nie wypadła szyba, wszystko w porządku. Więc ojciec pojechał do wojska, z tym że po kilku dniach przyjechał i mówi: „Zabieram was do Śródmieścia, do wujków Molendów na Emilii Plater 14, bo Niemcy już zbliżają się do Warszawy, a centrum Warszawy będzie bardzo dobrze jako forteca chronione”. Więc uwierzyliśmy, ojciec wojskowy, więc chyba się orientuje. Zabrał nas na Emilii Plater. Okazało się, że to był najnieszczęśliwszy wybór, bo tam właśnie było największe bombardowanie. Tam zbombardowano dom, w którym byliśmy. Spod gruzów nas wyciągnięto na szczęście. Wiele osób zginęło, ja z mamą ocalałem. Przenieśliśmy się na drugą stronę Emilii Plater 7, bo tam też nasi kuzyni mieszkali, ale niestety tylko w bramie siedzieliśmy. Nie wychodziliśmy z tej bramy do upadku Warszawy. I tam też bomby uderzyły i też zburzyli dom i znów nas wyciągano z mamą. Koleżanka w moim wieku koło mnie stała, moja rówieśniczka, zginęła, córka przodownika policji. A ja […] ocalałem. Tak się zakończyła właściwie walka w trzydziestym dziewiątym roku, z tym że…
- Pana ojciec brał udział w działaniach?
Wygląd był okropny, bo ulica była pełna zabitych koni. Ludzie kroili te konie.
- Czy pana ojciec brał udział w działaniach wojennych?
Aha, to dopiero się wojna zaczęła, to jeszcze… mam mówić o swoim udziale?
Ojciec mój […] walczył w 1920 roku na froncie wschodnim, był w wojsku. Później w czasie pokoju był pracownikiem tramwajów miejskich na Muranowie, urzędnikiem w kancelarii, a w trzydziestym dziewiątym roku został znów zmobilizowany i jako podoficer miał kwaterę na Jagiellońskiej. [Po klęsce], Niemcy wzięli ojca do niewoli, z niewoli uciekł i przez jakiś czas ukrywał się u swoich rodziców na Starym Mieście, a potem wrócił, jak się wszystko uspokoiło i z powrotem pracował w tramwajach przez cały czas okupacji. Okres był bardzo ciężki, bo był głód, nie było światła, nie było ogrzewania, mieszkanie przez ten najgorszy okres – największe mrozy wtedy były w trzydziestym dziewiątym, czterdziestym roku –mieszkanie było nieopalane, nie mieliśmy nic. W paltach siedzieliśmy, w paltach spaliśmy i z żywnością było też ciężko, bo mama nie pracowała, ojciec w tramwajach grosze dostawał, to na tydzień wystarczało. Jakoś rodzina trochę nam pomagała…
Nie. Byłem jedynakiem.
- Czy pan pomagał rodzicom, czy też pracował w czasie okupacji?
Moja historia była taka, że jak skończyłem szkołę powszechną i zdawałem egzamin do „Poniatówki”, to wojna wybuchła […]. [Po klęsce w 1939 roku] ojciec załatwił mi przyjęcie do gimnazjum imienia Michała Konarskiego, gimnazjum mechaniczne. I zacząłem od czterdziestego roku naukę w tym gimnazjum. Gimnazjum ukończyłem po trzech latach, zdałem pomyślnie wszystkie egzaminy i Niemcy mnie oraz grupę uczniów, którzy mieli najlepsze wyniki na egzaminach, zabrali do fabryki czołgów w Ursusie. To były właściwie niezupełnie czołgi, to były działa na gąsienicach. I tam pracowałem przez rok czasu i w lutym, albo to był marzec, [uciekłem z fabryki]. W międzyczasie już wstąpiłem do Armii Krajowej.
Pierwszego stycznia 1943 roku wstąpiłem do Armii Krajowej.
- Kto pana zachęcił do wstąpienia do Armii Krajowej?
[…] Koledzy harcerze, z którymi razem w jednej drużynie byliśmy, jeszcze zuchami byliśmy, potem harcerzami i oni do mnie przyszli, [Tadeusz Łobodziec i Witold Sroka].
- Czyli jeszcze przed wojną pan należał do harcerstwa?
Tak, przed wojną. I razem z kolegami wstąpiłem do sekcji, było nas w sekcji sześciu, siódmy był sekcyjny kolega Janusz Rybakiewicz, i zaczęło się szkolenie. Normalne, wojskowe szkolenie przechodziliśmy oraz później braliśmy już udział w małym sabotażu. A więc malowanie napisów na murach, poza tym wybijanie szyb w sklepach, które obsługiwały Niemców, w zakładach nawet fotograficznych, gdzie były fotografie Niemców […].
- Kto był dowódcą tego oddziału?
Janusz Rybakiewicz, [był on] bezpośrednim dowódcą i [wkrótce] stało się nieszczęście. On niepotrzebnie nosił przy sobie pistolet. I w pewnym momencie na Żoliborzu patrol żandarmerii zatrzymał go, zrewidował i złapali. Został [aresztowany, a wkrótce potem] rozstrzelany. Dostaliśmy polecenie rozsypać się, nie ma spotkań, bo jest niebezpieczeństwo, gestapo może nas szukać.
- Czy pamięta pan nazwiska kolegów?
Tak. Tadzio Łobodziec, który zginął w Powstaniu Warszawskim na Żoliborzu w pierwszych dniach [Powstania]. Był też Witek Sroka, który był naszym późniejszym [sekcyjnym], po śmierci pierwszego naszego sekcyjnego. On zginął w zgrupowaniu „Odwet” na Mokotowie. [Członkiem sekcji] był też Lech Pietrzakowski, on przeżył. [Zmarł w lutym 2013 roku]. Nie [brał udziału] w Powstaniu. Tak się złożyło, że wyjechał do rodziny gdzieś na wieś po zaopatrzenie i już nie wrócił […]. [Piątym członkiem sekcji był Jerzy Grabowski, zginął w Powstaniu. Szóstym członkiem sekcji był kolega o pseudonimie „Tramwajarz”, nie pamiętam jego nazwiska]. Wyleciały mi nazwiska z głowy. [Byłem jeszcze ja].
- W którym miejscu państwo się spotykali wcześniej?
Mieliśmy odprawy i szkolenie w mieszkaniu u tego właśnie [kolegi], który został rozstrzelany, [Janusza Rybakiewicz na Żoliborzu przy ulicy Słowackiego]. Dlatego później nam nie wolno było się pokazywać w tym mieszkaniu. Nawet zalecono, że jeżeli mamy możliwość, to [abyśmy] odeszli z domu gdzieś do rodziny, żeby się [ukrywać].
- Czy pamięta pan nazwę ulicy?
[…] [Jeśli chodzi o dom, w którym mieszkał to było na rogu Słowackiego i Suzina. Lokal na parterze. Ten dom stoi]. […] [W tym okresie (od 1943 roku)] pracowałem [już] w Ursusie […]. Z tym że ja nie byłem tam skoszarowany, tylko na siódmą rano przyjeżdżałem do pracy i o szóstej wieczór wracałem do domu. Ale dostałem ostrzeżenie, żebym na wszelki wypadek opuścił Ursus […], [pokątnie mówiono, że fabrykę Ursus mają zlikwidować i przenieść do centrali do Breslau]. Uciekłem z Ursusa, ukrywałem się u dziadków na Zakroczymskiej 13. To jest [Warszawa] Nowe Miasto. I tam [mieszkałem] do wybuchu Powstania.
To był [marzec 1944 roku]. […] Na Zakroczymską 13 przychodził do mnie mój przyjaciel, który też pracował w Ursusie, Ryszard Piszczylski, późniejszy pseudonim „Raf”. On mieszkał obok, niedaleko na Kościelnej,[to był już koniec lipca]. […] Rozmawialiśmy [i w pewniej chwili mówię do niego]: „Słuchaj, ja już nie mogę wrócić na Żoliborz, nie mam kontaktu ze swoim oddziałem, w którym byłem”, [na to Ryszard]: „Słuchaj, ja jestem [już żołnierzem AK], w tej chwili kolporterem i mam jeszcze inne funkcje w Służbie Uzbrojenia Komendy Głównej Armii Krajowej. Jak chcesz, to cię tam wprowadzę”. […] [Chętnie zgodziłem się na tę propozycję], a on: „Więc słuchaj, jak wybuchnie Powstanie, siedź tu i nigdzie się nie ruszaj. Czekaj na mnie, ja do ciebie przyjdę”. I tak się stało. Odwiedzał mnie tylko mój ojczulek, który wiedział o mnie, że jestem u dziadka, bo dziadek zawiadomił ojca. I przynosił mi ojciec codziennie jakieś skromne wyżywienie.
Czekałem cierpliwie. [Gdy 1 sierpnia] wybuchło Powstanie, ruch się zrobił na ulicy Zakroczymskiej. Naprzeciwko była Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych, tam już walczono i wyzwolono od Niemców tę wytwórnię. Na rogu Zakroczymskiej i Wójtowskiej już ludność budowała barykadę. W bramie stała drużyna harcerska z Batalionu „Zośki”, od pułkownika „Radosława”. A ja nic nie wiedziałem, siedziałem i czekałem. Widziałem, że od strony Dworca Gdańskiego [strzela] pociąg pancerny [w kierunku Zakroczymskiej], widać to było bardzo dokładnie, ja z balkonu to widziałem […]. Ósmego [sierpnia] wieczorem Ryszard przyszedł […] do mnie. Mówi: „Słuchaj, nie mogłem wcześniej, bo [dowódca], pułkownik Szypowski, organizował [z ochotników] Zgrupowanie [o nazwie] „Leśnik” w sądzie na ulicy Leszno. [Pułkownik Szypowski] zdobył ten gmach ze swoją grupą [„Leśników”]. […] Zaczęła się zgłaszać lawina młodych ludzi. W ciągu tygodnia już mieliśmy około pięciuset ochotników. Mieliśmy [znikome ilości] broni […]. I już w tych skromnych warunkach rozpoczęła się tam walka i udało im się pod wodzą pułkownika Szypowskiego zdobyć budynek potężny na rogu Żelaznej i Świętokrzyskiej. To były koszary policji niemieckiej. Bardzo trudna walka była, kilku chłopców zginęło, ale w końcu zdobyli ten budynek i zyskali dużo broni, hełmy, pasy. Tak że się trochę podratowali. Ale ponieważ Niemcy w olbrzymiej masie napłynęli w tamtym kierunku, Powstańcy zaczęli się wycofywać z Woli […] pod naporem nieprzyjaciela. Pułkownik Szypowski zdecydował się przenieść to zgrupowanie na Muranów. Wycofali się na Muranów, [na ulicę Świętojerską, a następnie] na ulicę Bonifraterską 8 i obok na ulicę Mławską 5, [gdzie] był punkt sanitarny [„Leśników”. Szefową była sanitariuszka „Lena”].
- I pana kolega uczestniczył w walce?
Tak. On mi […] powiedział [o walce na Żelaznej i Chłodnej]. [Poza tym powiedział mi, że]: „Rozmawiałem z dowódcą naszej 1. Kompanii Miotaczy Płomieni, podporucznikiem „Halińskim” i z jego zastępcą sierżantem „Sławem”. Wyrazili zgodę, że cię przyjmą, więc jutro rano przychodzę do ciebie, dziewiątego, bądź przygotowany i pójdziemy.
- Pana przyjaciel jak się nazywał?
Ryszard Piszczylski, pseudonim „Raf”. Przyszedł rzeczywiście rano punktualnie, ja już byłem gotów, poszliśmy na Bonifraterską 8 i tam mnie przedstawił porucznikowi „Halińskiemu” i sierżantowi „Sławowi”. Zostałem przyjęty do 1. Kompanii Miotaczy Płomieni jako zapasowa obsługa, jako osłonowy. […] [Na początek] zostałem przydzielony do grupy przeciwpożarowej, otrzymałem kurtkę, panterkę, […] karabin i skierowano mnie i innych żołnierzy do rowu wykopanego naprzeciwko kościoła Świętego Jana Bożego wzdłuż ulicy Bonifraterskiej. Tam siedzieliśmy w rowie i czuwaliśmy [przed] ewentualnym atakiem. [Wkrótce] Niemcy zaczęli atakować. Widzieliśmy wyraźnie po prawej stronie – na wiadukcie żoliborskim stały czołgi niemieckie. Tam przesiedzieliśmy całą noc, następnie cały dzień już zaczęła się walka. Drugą noc przesiedzieliśmy w tym rowie i dziesiątego rano porucznik „Haliński” poderwał nas, zorganizował zbiórkę i mówi: „Idziemy na Muranów do remizy tramwajowej na ulicę Sierakowską”, i poprowadził nas. Szliśmy, oczywiście ukrywając się […], bo Niemcy strzelali od wiaduktu żoliborskiego. Doszliśmy do Muranowskiej, tam już nas trochę chroniły gruzy domów. Doszliśmy do rogu Sierakowskiej i placu Muranowskiego i [tu] takie wspomnienie… Mój ojczulek pracował na tej stacji właśnie, […] [mój dziadek także] i moich dwóch wujków, cała rodzina, więc ja ten region doskonale znałem, prawie codziennie u ojca byłem [przed wybuchem wojny], bawiłem się z kolegami. […] Na rogu Sierakowskiej i placu Muranowskiego był zakład fryzjerski. Prowadził go… Bruno, o ile pamiętam. To był bardzo atrakcyjny zakład, dlatego że tam były koniki ruchome i dzieci siadały na tych konikach, a on je strzygł. Tam ojciec mnie zawsze prowadził do fryzjera. Przechodząc wtedy [w nocy 10 sierpnia] do tej remizy, spojrzałem [na wypaloną kamienicę] i pomyślałem: „Boże, nie tak dawno jeszcze na koniku siedziałem, a tu już tylko gruzy i wypalone okna”. Doszliśmy do remizy, przy bramie głównej była portiernia. Na portierni już był pułkownik Szypowski, nasz dowódca. Bardzo serdecznie nas przywitał, powiedział, żebyśmy szli, tam [pokażą] nam, gdzie mamy [stanowisko bojowe]. Stamtąd pułkownik Szypowski przez […] [czas walki na Muranowie, aż do upadku Muranowa i odejściu na Bonifraterską], dowodził całym naszym zgrupowaniem.
Przeszliśmy przez podwórko zajezdni tramwajowej, pamiętam, że po prawej stronie była taka duża wiata, stały tam samochody, motocykle, po lewej było biuro parterowe, gdzie mój ojciec pracował, a na wprost była remiza i kanały remontowe. Szliśmy po kocich łbach i doszliśmy do hali remizy. [Naszym bezpośrednim dowódcą był] sierżant „Sław” mnie i Ryszardowi polecił, żebyśmy zajęli ten pierwszy kanał. Weszliśmy do kanału, nad nami stał tramwaj […], [który był w tym czasie w remoncie], i [szef kompanii] mówi: „Tu jest wasze miejsce, obronę tu będziecie stanowili”. Jeszcze tam jeden Powstaniec był, nie znałem go, miał pseudonim „Jurek”. I tak się zaczęło. Już wieczorem dziesiątego Niemcy przypuścili pierwszy atak na nas od strony Dworca Gdańskiego, szły czołgi, za nimi szła piechota wprost przez ulicę Inflancką” gdzie już był oddział porucznika „Jaronia”, który się bronił. Minęli Inflancką, doszli do Żoliborskiej, a [od ulicy] Żoliborskiej [bramy] remizy wychodziły na ulicę [Inflancką] i Niemcy zaatakowali ze strony Żoliborskiej. Była lawina ognia, [serie] strzałów z karabinów maszynowych i z pistoletów maszynowych. W pewnym momencie […], był straszny huk, kurz, że niewiele było widać w tym wszystkim, zauważyłem, to było w odległości […] około 18 metrów od naszego stanowiska, Niemców ukazujących się w rogu naszej otwartej bramy. Więc szybko odbezpieczyłem granat i rzuciłem. Granat wybuchł, ale nie byłem pewien, bo nie widziałem w tym kurzu czy trafiłem Niemców, czy nie. Zdawało mi się, że widziałem leżące ciało, ale nie biegłem sprawdzić, bo za duża była lawina ognia. Atak po jakichś dwóch godzinach został odparty, obroniliśmy się. [W sumie w hali remontowej było nas kilkudziesięciu]. Niemcy się cofnęli z powrotem do Dworca Gdańskiego.
Cały dziesiąty dzień było bombardowanie z samolotów nurkujących, tak zwanych sztukasów. Bombardowali sąsiednie domy wzdłuż całej Sierakowskiej. Bombardowali również domy za nami od strony Bonifraterskiej i po przeciwnej stronie Sierakowskiej, naprzeciwko remizy. Na razie nas bomba jakoś nie trafiła, ale za to trafiły nas pociski z działa strzelającego z pociągu pancernego wprost do naszej remizy, bo otwarta przestrzeń była. Z tym że do prawej strony remizy […], [do następnych] kanałów chyba [było ich] ponad dwanaście, a my byliśmy w pierwszym, tak że ta strona została rozbita łącznie ze ścianą. Ta ściana jak spadła, kilku Powstańców zginęło od tego muru, który ich przywalił. Tak się zaczęło.
Nie było jedzenia na razie żadnego, więc byliśmy bardzo głodni, brudni, zakurzeni, nie myliśmy się, było to coś potwornego. Tak przetrzymaliśmy noc, ale w nocy Niemcy znów przypuścili atak, tym razem już od strony getta. Szło natarcie Sierakowską. Najpierw puścili tak zwane „goliaty”. To były miniczołgi, które były wypełnione […] tysiącem kilogramów materiału wybuchowego. Taki jeden mały „goliat” niszczył kamienicę pięcio-sześciopiętrową. Jednego z następnych dni od strony Żoliborskiej z prawej strony, od wiaduktu żoliborskiego Niemcy przypuścili dwa „goliaty”. Jeden „goliat” przejechał, a drugi utknął na przewróconym wagonie tramwajowym, bo te wagony stanowiły jakby osłonę przed atakami. I utknął w pobliżu portierni naszej, gdzie był pułkownik Szypowski. Utknął… silnik tego „goliata” pracował, ale on stał i powiedziano to pułkownikowi. Pułkownik złapał jednego z żołnierzy i ten żołnierz próbował jakoś sięgnąć do kabla, bo „goliat” szedł na kablu i był sterowany z czołgu, który stał jakieś osiemdziesiąt metrów z tyłu. Ale była tak duża lawina ognia, że został ciężko ranny ten Powstaniec. Jak odciągnęli tego rannego, pułkownik mówi: „Poszukajcie jakiejś tyczki, tramwaje mają tyczki”. Znaleźli taką tyczkę, na końcu miała drut. To była tyczka do zapalania gazowych lamp na ulicy. Pułkownik wziął tą tyczkę, ona miała kilka metrów, wychylił się przez okno, bo ten „goliat” stał prawie zaraz pod murem, sięgnął do tego kabla, pociągnął go… kabel składał się z trzech kabli w trzech kolorach zielony, czerwony i czarny. Przeciął te kable i unieruchomił [„goliata”]. Więc wielki sukces, kamienica cała, nikt nie zginął, ale teraz chodziło o to, żeby ten materiał z „goliata” wykorzystać, a z tego materiału wybuchowego w naszej wytwórni przy ulicy Świętojerskiej 16 byłyby produkowane granaty. Więc jak go ściągnąć… pułkownik zadzwonił do pułkownika „Wachnowskiego”, dowódcy Starego Miasta, żeby skierował kilku jeńców niemieckich, żeby ściągnęli [„goliata”] i go rozebrali. Przyszli ci Niemcy, ale oni też nie potrafili. Usiłowali też pod ogniem, bo strzelali przecież, tam jednego nawet Niemca zranili, ale nie potrafili. Więc znów był telefon, jeszcze były telefony… do pułkownika „Wachnowskiego”. Pułkownik przysłał dziesięciu Niemców, jeńców, i wśród nich było dwóch takich, którzy znali „goliaty”. Ściągnęli tego „goliata” na teren remizy, rozebrali go i tyle kilogramów materiału wybuchowego powędrowało do naszej wytwórni na Świętojerską. To był taki szczegół, że nasz dowódca [był tak odważny], nas to podtrzymało na duchu, że tak bohaterskiego mamy dowódcę.
Zresztą pułkownik Szypowski, wtedy kiedy my szliśmy do ataku… Na przykład pamiętam taki atak, kiedy nas poderwał (to było trzynastego chyba) sierżant „Sław” do ataku na Stawki. Na Stawkach były magazyny niemieckie, gdzie była żywność, mundury, a nawet broń. Więc chodziło o to, żeby zdobyć [ten budynek]. Pułkownik Szypowski pierwszy na czele szedł z nami. Biegliśmy do ataku i zdobyliśmy. [Wraz z nami o ten budynek walczyli żołnierze „Parasola”]. Niemców wyparliśmy z tego gmachu i prawie cały dzień był w naszych rękach. Zabieraliśmy całe worki cukru, żeby był później do kuchni naszej na Muranowie. Mnóstwo jedzenia, mieliśmy całe kieszenie czekolad, cukierków i właściwie tym się żywiliśmy przez jakiś czas. No ale jednocześnie mieliśmy nowe panterki, nowe spodnie, nowe hełmy, pasy i trochę było też broni. Potem Niemcy zorganizowali kontratak silny z czołgami. Rzucili się na nas, niestety nie byliśmy w stanie wytrzymać natężenia tego ataku i wspólnie z kompanią „Jaronia” i „Bolka”, „Leśnicy” wycofali się z powrotem do remizy tramwajowej. To już był dzień 14 sierpnia.
Nadszedł 15 sierpnia, chyba jeden z najgorszych dni, dlatego że zaczęło się od samego rana bombardowanie samolotów. Dwa sztukasy nas [atakowały] i teraz bombardowały głównie rejon remizy i najbliższy rejon naokoło remizy. Tego dnia, jak mówiono nam, zginęło dwudziestu pięciu naszych kolegów z naszego zgrupowania, a ponad czterdziestu zostało rannych. Zginęli również koledzy z innych [plutonów], od Jaronia, od Bolka też zginęło wielu. W pewnym momencie sierżant „Sław” nas poderwał w kierunku Inflanckiej – a za Inflancką był Dworzec Gdański – poderwał nas do ataku, biegniemy […], ja również przełożyłem sobie karabin na drugą rękę i w tym momencie dostałem postrzał w nogę. Straszny ból, upadłem w jakimś takim zagłębieniu. Mieliśmy bandaże, ścisnąłem sobie tylko nogę, ale już cała nogawka i but była we krwi. Zaraz zorganizowali koledzy pomoc dwóch sanitariuszy, [to były] sanitariuszki właściwie, ale koledzy pomagali im, bo one nie miały siły dźwigać. Wzięli mnie na nosze i z wielkimi trudnościami odnieśli mnie na Mławską. Dla mnie się już skończyła walka na Muranowie.
Na Mławskiej w tym punkcie sanitarnym, który nazywał się szpitalem, ale to był jeden mały pokoik… tam szefową była sanitariuszką pani „Jena”, pseudonim „Jena”. Od razu się mną zajęła, nogę oczyściła, wymyła, zrobiła opatrunek i chciała mnie odesłać do większego szpitala na Długą. Ale jakoś nie miałem chęci iść na Długą i powiedziałem, że wolę zostać tu na schodach. I siedziałem na schodach.
Po dwóch dniach, kiedy mnie już nie było, na Muranowie, [byłem na Mławskiej, został ciężko ranny pułkownik Szypowski i jego przyniesiono. On był ranny w bok […]. Też tam był opatrywany, siedział nawet niedaleko mnie i czekaliśmy, co będzie dalej, ale walki szły jeszcze, jeszcze się bronili, bronili się do dwudziestego. Niestety później już tak straszna nawała Niemców była, ponad cztery tysiące żołnierzy niemieckich, a nas było może półtora tysiąca, więcej nie było. I nie mieli już broni, nie mieli amunicji, nie mieli czym walczyć. Wielu zginęło, z naszego zgrupowania, [które liczyło] sześciuset [żołnierzy], ponad stu pięćdziesięciu zginęło w ciągu tych kilku dni. Padł rozkaz od pułkownika Szypowskiego z tego szpitala, żeby się oddziały wycofywały w kierunku Bonifraterskiej, a potem na Zakroczymską do Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. I tak się stało.
Początkowo 1. kompania była „Jaronia”, potem „Bolka”, ostatnia przyszła – „Leśników”. Ja się z „Leśnikami”, bo już mogłem trochę chodzić [o kuli], […] wycofałem się do Wytwórni Papierów Wartościowych. Tam umieszczono nas w bloku C, pamiętam. C i E to były szatnie pracowników, gdzie stały metalowe szafki. Ja się na podłodze umiejscowiłem przy tych szafkach i znów radosna wiadomość nastąpiła, że na pierwszym piętrze jest mnóstwo jedzenia i znów czekolady, słodycze i jakiś tam suchy prowiant, który był przygotowany przez […] [załogę Wytwórni przed Powstaniem].
Ale z moją nogą było coraz gorzej, więc przeniesiono mnie do szpitala. Szpital tam jeszcze niżej się znajdował i tam szefową była pani doktor „Roma” i pięć sanitariuszek. Zostałem bardzo solidnie opatrzony i zostałem na razie. Miałem szczęście, bo następnego dnia było straszne bombardowanie Wytwórni przez samoloty i to miejsce w bloku C, gdzie była nasza kompania i gdzie ja siedziałem, została zbombardowane i cała betonowa dwupiętrowa ściana spadła na kolegów. Zginęło bardzo wielu. Zginął dowódca 1 Kompanii, porucznik „Haliński” tam. A ja w tym czasie byłem już w szpitalu. Szczęście dla mnie, ale koledzy zginęli. Nastał okres bardzo trudny, bo było wiadomo, że się nie obronimy. Nie ma żadnej pomocy, nikt nam nie udziela pomocy, więc jeszcze w poszczególnych blokach, bo ta Wytwórnia składała się z poszczególnych bloków, więc tam z jednych ustępowali, potem odbijali i znów… Mnóstwo trupów. Jeszcze było w Wytwórni bodajże dwustu dwudziestu z naszego zgrupowania, z tych około sześciuset, jakich było. I dwudziestego piątego, kiedy już Niemcy opanowali dom mieszkalny pracowników Wytwórni, opanowali hale produkcyjne, hale zaopatrzeniowe, wyparli naszych. Rury postrzelane były, tak że woda zalała nas po pas, Powstańcy się bronili, stojąc w takiej wodzie jeszcze i padł rozkaz, by wycofywać się w kierunku ulicy Wójtowskiej, to znaczy przyległej do bocznej strony Wytwórni od Nowego Miasta. I tam w tym stalowym, potężnym ogrodzeniu były powybijane otwory przez pociski […]. Tymi otworami ludność cywilna i żołnierze wycofywali się. Mnie poderwano, ja już troszkę mogłem chodzić, poderwano mnie wraz z kilkoma kolegami, żebyśmy wyszli w rejon Wójtowskiej, ale pod murami… żeby osłaniać cywilną ludność wychodzącą na Wójtowską w kierunku Rynku Nowego Miasta, tędy uciekali wszyscy z Wytwórni. W Wytwórni została już tylko podstawowa ochrona trzymająca ten szpital, ale też już nie była w stanie ochronić i się wycofała. Pozostał tylko szpital, trzydziestu rannych, pięć sióstr i pani doktor „Roma”. Wpadli bandyci i wszystkich rozstrzelali i zginęła największa bohaterka chyba tego Powstania, bo nie chciała opuścić swoich chorych. I doktor „Roma” tam zginęła. A my rozczłonkowani, nasze zgrupowanie przestało właściwie istnieć.
- A gdzie był pułkownik Szypowski w tym czasie?
Pułkownik Szypowski został przeniesiony wtedy, jak nasze oddziały szły z Bonifraterskiej do Wytwórni, to i pułkownika przeniesiono do Wytwórni i on tam kierował walką jeszcze na terenie Wytwórni, będąc ranny, ale przez swojego zastępcę kapitana „Rysia”. Później pułkownika przeniesiono na ulicę Długą jako jednego z pierwszych, na noszach go nieśli koledzy, potem go przetransportowano nocą wzdłuż ulicy Długiej do placu Krasińskich i tam do kanału i kanałem przeniesiono pułkownika do Śródmieścia. Już nie widziałem go nigdy, ale słyszałem, że był na Koszykowej w jakimś kolejnym szpitalu. A z nami… Jak wyszliśmy po ponad trzygodzinnym brnięciu przez kanał wśród tej mazi po kolana, a były takie poziomy, że ponad kolanami nieboszczycy tam pływali, straszne rzeczy, brudy ogromne. A trzeba było iść bardzo cicho, szliśmy, trzymając się sznurka, żeby się nie pogubić, a poza tym nie wolno było się odzywać, bo włazy od ulicy były pootwierane i Niemcy słuchali i jak usłyszeli głosy, to rzucali granaty. Nam się szczęsliwie udało, że nie było wybuchu, nie rzucali tych granatów. Doszliśmy do włazu przy ulicy Wareckiej róg Nowego Światu.
- Ile czasu trwało przejście kanałami?
[Ponad trzy godziny]. Szliśmy wzdłuż Miodowej […], a potem Krakowskim Przedmieściem cały czas do [Nowego Światu] […].
- Czy mieli państwo przewodnika jakiegoś?
Tak. Przewodnikami byli żołnierze innych zgrupowań, w tej chwili nie wiem jakich, ale my ich nazywaliśmy „tunelarzami” czy coś takiego, bo oni mieli stałą funkcję, że przeprowadzali gońców, przechodzili kanałami na Żoliborz, z Żoliborza do Śródmieścia i na Starówkę. To była taka łączność w tym właśnie jednym z tych kanałów. Kiedy ja się wdrapałem i wyszedłem [na zewnątrz], zobaczyłem błękitne niebo, całe domy, szyby w oknach, mówię: „Boże, raj na ziemi”. My z takiego piekła wyszliśmy, a tu ludzie tak żyją. Widzę, że młode dziewczyny chodzą w sukieneczkach, piękna pogoda, bo to przecież [jeszcze] sierpień, a nie, to już był 1 września.
Kilku nas zabrano na punkt, tylko że już zapomniałem, czy to była Sosnowa, czy Sienkiewicza. Ale to gdzieś jedna obok drugiej, gdzie ulica Zgoda jest blisko Marszałkowskiej. Tam był punkt przejściowy, gdzie nam kazano zdjąć brudną, cuchnącą odzież, zostaliśmy wykąpani. Kąpanie odbywało się szlauchem, ale silny prąd wody był, następnie byliśmy ostrzyżeni na zero, że tak powiem dla higieny po prostu, bo przecież wszy były, to było straszne. Cała dezynfekcja. Mnie jeszcze poprawiono opatrunek na nodze. Dostałem nowy kombinezon, jakąś bieliznę, jakieś slipy, koszulkę i tam kilka dni siedzieliśmy. Trochę się odżywiliśmy, tam była prawie normalna kuchnia.
Po kilku dniach przyszedł sierżant „Sław”, poderwał tych co jeszcze byli z „Leśników” i kilku było z „Czaty 49” i od kompanii „Bolka” i poprowadził nas ulicami […] przez plac Trzech Krzyży do Mokotowskiej chyba 46, późniejsza „Stodoła” po wojnie chyba. Tam też siedzieliśmy do jakiegoś 6, 8 września. Leczyliśmy się, odpoczywaliśmy, nabieraliśmy sił i chyba gdzieś 8, 9 [września] „Sław” nas znów poderwał, już porucznik, bo dostał awans, porucznik „Haliński” już nie żył, objął dowództwo porucznik Polak i on też nas poprowadził placem Trzech Krzyży za dom głuchoniemych i w dół skarpą do ulicy Wilanowskiej. W jednym z bloków ulicy Wilanowskiej po parzystej stronie, o ile pamiętam, się zatrzymaliśmy i na drugim piętrze nasza mała grupa, której się trzymaliśmy my obaj i ten kolega mój i były też trzy sanitariuszki z nami razem w pokoju, w którym okna były wyłożone workami z piaskiem dla bezpieczeństwa.
Tam już się zaczęła obrona, ale znów ataki były ciągłe, właściwie bez przerwy była walka, były te trzy zgrupowania, duże zgrupowanie było pułkownika „Radosława”, bo trzy [bataliony] „Czata”, „Zośka” i „Parasol”, więc dosyć duża grupa żołnierzy. Oni zresztą byli doskonale wyszkolonymi żołnierzami, bo oni przez kilka lat okupacji się szkolili bez przerwy, a my tak właściwie dopiero się uczyliśmy walczyć w czasie Powstania. Broniono, długo obrona trwała do dziewiętnastego, dwudziestego [września]. Po prawej stronie [Wilanowskiej] były magazyny Społem, tam były znów jakieś magazyny z żywnością, to te nasze biedne, ale dzielne sanitariuszki, szczególnie „Chinka” była biedna (niedawno zmarła), przynosiła nam orzechy, cukierki, żeby cokolwiek chociaż do jedzenia było, i ciężko ranny został porucznik „Sław”. Przynieśli go koledzy do piwnicy, była koło niego jego narzeczona, też sanitariuszka. Cały czas koło niego siedziała, on był ciężko ranny i kiedy ona wyszła na chwilę czy po opatrunki, czy po wodę, już nie wiem po co, i została też ciężko ranna i ją przyniesiono i oboje leżeli obok siebie. I leżąc, i trzymając się za ręce, zmarli. Został tylko porucznik Polak.
Ale przyszedł dziewiętnasty, miałem dwóch kolegów w „Parasolu”, którzy byli w tym samym gmachu co my, tylko na innych piętrach. Plutonowy podchorąży Janusz Diem i porucznik Wiesław Raciborski. Mieszkał w tym samym domu co ja, na Krasińskiego 20, więc znaliśmy się. Z Wieśkiem to tak nie bardzo, bo był cztery lata starszy ode mnie, to on był już dorosły pan, a ja jeszcze smarkacz, to tak nie kolegowaliśmy się, ale znałem go z widzenia […]. Więc […] poszedłem do nich i zapytałem, co się dzieje, bo tak jakoś dziwnie. A oni, że „Radosław” uciekł […], ze swoim oddziałem poszli kanałem na Mokotów, ale to nie było tak, bo później się dowiedzieliśmy, że „Radosław” zwołał wszystkich dowódców zgrupowań i powiedział im, że nie ma szans obrony, że już się właściwie poddajemy, ale oni chcą jeszcze walczyć, więc on ze swoimi żołnierzami idzie kanałem na Mokotów, będą jeszcze walczyli na Mokotowie. Kto chce z kolegów, to proszę z nami, kto chce iść do niewoli, to wasza wola. I poszli. Część poszła, część została, ale my się zaczęliśmy zastanawiać, co mamy robić, bo już musimy podjąć natychmiast decyzję. Słyszymy, że w alei Szucha, tam gdzie była siedziba gestapo, że tam prowadzeni jeńcy są rozstrzelani na podwórzu przez gestapowców. Więc nie pójdziemy do niewoli. Zdecydowaliśmy, że przepłyniemy Wisłę we trzech. Więc wieczorem [z 20 na 21 września, koło dwunastej w nocy swoje ubrania zwinęliśmy w niby plecaki, sznurkiem przewiązaliśmy się i tylko w slipkach koło zatopionego znanego przedwojennego statku „Bajka” skoczyliśmy do wody i popłynęliśmy. Wisła była bardzo płytka w tym czasie, więc były takie miejsca, gdzie można było stanąć i wodę miałem tak, ale nos miałem na powierzchni jeszcze, oddychać mogłem. Poza tym zburzony był już most Kerbedzia, tak że leżały ruiny mosty, zgliszcza. My byliśmy na prawo od mostu jakieś trzysta, czterysta metrów. I płynęliśmy, ale Niemcy w tym czasie wystrzeliwali tak zwane flary, oświetlali teren, tak że jak flary były w górze, to Wisła była jak w dzień słoneczny i wtedy Niemcy seriami z karabinów maszynowych nisko nad powierzchnią wody puszczali serię. My dawaliśmy nurka i ile można było powietrza utrzymać, płynęliśmy żabką, potem wychylałem się tylko tak, że nos i usta, ale jak widziałem, że flary zgasły, to dalej płynąłem. I tak szczęśliwie dopłynęliśmy do przeciwległego brzegu praskiego, a tam już się nami zaopiekowali żołnierze Polscy od generała [Berlinga]. Oni walczyli, on nawet wbrew decyzji Stalina rzucił ich na pomoc Warszawie, ale niestety oni ginęli strasznie, bo po pierwsze to byli chłopcy ze wsi dopiero w wojsku, nie wiedzieli, nie umieli się obchodzić z bronią, nie chowali się, tylko szli tak jak w polu do ataku i wszyscy strasznie ginęli. A tych, których Niemcy złapali, od razu na miejscu rozstrzeliwali – „berlingowcy” od generała Berlinga.
I Rosjanie, Sowieci nas zatrzymali. Poprowadzili nas ulicą Okrzei do Targowej, potem na prawo do budynku potężnego naprzeciwko Lubelskiej, naprzeciwko Dworca Wschodniego, ten dom do dzisiaj stoi i tam było jakieś biuro, RKU, bo już Polacy tam byli od jakichś pięciu, sześciu dni, bo piętnastego, o ile pamiętam, została wyzwolona Praga. I teraz siedzimy tam i co robić dalej? Nie wiemy, czy żyją nasi rodzice, bo zostali na Żoliborzu.
Nie miałem, bo Żoliborz był odcięty od Starówki, dlatego ja się chowałem na Starówce przed Niemcami. Moi rodzice […] [zostali na Żoliborzu], Wieśka rodzice też zostali. Więc nie mamy domu, nie mamy rodziców, nie mamy rodzeństwa, nie mamy pieniędzy i nie mamy z czego żyć, nie pracujemy. Co robimy? I ktoś nam podsunął myśl, żebyśmy poszli do wojska, będziemy mieli przynajmniej życie, jedzenie, spanie, ubranie. I tak zdecydowaliśmy, że idziemy do wojska. Przewieziono nas, dostaliśmy prowizoryczne legitymacje, że nie jesteśmy szpiegami, bo to była strefa wojenna, odwieziono nas do Międzylesia i tam nas usadowiono w willi i przychodzili przez dwa, trzy, cztery dni oficerowie polityczni i pytali się o historię: „Gdzie byłeś, gdzie walczyłeś, co robiłeś, kto był dowódcą”. Szczególnie ich ciekawiło to, czy ktoś nie był w wywiadzie. No nikt nie był w wywiadzie, nie musieliśmy ukrywać. Raptem przyszedł jednego dnia major, wysoki mężczyzna w ładnym mundurze polskim, bardzo ładnie mówił po polsku, przedstawił się, że jest majorem. Ja pamiętałem jeszcze jego nazwisko do niedawna, ale już uciekają mi nazwiska… nie mogę sobie przypomnieć.
To był Polak pochodzenia żydowskiego. I […] jakie mieliśmy szczęście, bo on też przeprowadzał z nami wywiad, pytając o różne szczegóły naszej walki, pochodzenia i to wszystko i w pewnym momencie mnie zaczął wypytywać, pytał się, kim był mój ojciec między innymi, a ja mówię: „Tramwajarzem na Muranowie w dzielnicy żydowskie, […] ja prawie u ojca codziennie byłem tam”. I on się dopytywał, co jeszcze widziałem. Ja mówię: „Dzielnica żydowska, znałem z widzenia tych chłopaków”, ale mówię o tym zakładzie fryzjerskim. Teraz sobie przypomniałem jego nazwisko, Rubin się nazywał ten fryzjer. On mówi: „Wiesz, jak się nazywał?”, ja mówię: „Rubin”, tam byłem strzyżony. On wstał, złapał mnie i mówi: „To był mój rodzony brat”. Wie pani, to było szczęście, on mówi: „Chłopcy, widzę, że jesteście porządni chłopcy, chcę wam pomóc, bo niestety w Rembertowie jest obóz akowców, z którego to obozu wysyłani są na wschód do Rosji. Wy zostańcie tutaj. Przyjedzie za kilka dni tutaj na inspekcję generał Aleksander Zawadzki. Macie ode mnie…”. Dał nam jakieś pisemka i powiedział, że zostajemy skierowani do wojska jako ochotnicy czasów wojny. Mówi: „Pamiętajcie, że macie prawo wyboru broni, bo w czasie wojny jesteście ochotnikami. To powiecie generałowi, podejdźcie do niego”. I tak się stało, generał przyjechał i rozmawiał ze wszystkimi żołnierzami, myśmy do niego podeszli i mówimy: „Panie generale, jesteśmy ochotnicy czasów wojny, chcemy wstąpić do wojska, ale chcemy do lotnictwa”, ja zacząłem troszkę bujać, mówię, że mój wujek był pilotem, więc tak kocham lotnictwo. I on się zgodził i dał nam skierowanie wszystkim trzem do 9. pułku zapasowego, który znajdował się na Majdanku, na terenie byłego obozu hitlerowskiego pod Lublinem. No i tam dotarliśmy po drodzę przez Garwolin. W Garwolinie stanęliśmy na komisję lekarską […]. Przeszliśmy przez komisję lekarską i dotarliśmy do Lublina. W Lublinie na Majdanku, pamiętam, była pięknie ozdobiona brama wejściowa, duży stół i patrzę, że przy tym stole siedzą oficerowie polscy i jeden siedzi w mundurze lotnika, kapitan przedwojenny w polskim mundurze. Więc od razu do niego poszliśmy i mówimy: „Panie kapitanie, my ochotnicy do lotnictwa”, a on: „A jak to?”, a my: „No tak, mamy skierowanie od pana generała Zawadzkiego: i mówi: „Dobrze, pierwszy barak, tam pisze: 1 dywizjon lotniczy”. I tam nas skierowano, a tam już było ze trzystu ochotników starszych od nas wiekiem.
Były dobre warunki o tyle, że było świetne jedzenie. Nawet dostawaliśmy paczki amerykańskiego tytoniu. Każdy dostawał raz na tydzień 100 papierosów, jedzenie było dobre, z tym że spaliśmy na Siennikach tych nieżyjących więźniów, którzy byli mordowani i spalani w piecach krematoryjnych. Więc mieliśmy czas na to, bo nic nie było do roboty, że chodziliśmy po obozie, gdzie można było, bo nie wszędzie Rosjanie puszczali. Tam gdzie było tak zwane złoto, gdzie Żydzi chowali złoto, to już tylko Rosjanie byli, nie puszczali Polaków. No i zwiedziliśmy te piece krematoryjne, niektóre jeszcze szczątki leżały niedopalone. Okropny widok, wie pani, widziałem stos kościotrupów wysokości drugiego piętra. Widziałem stosy okularów, stosy włosów. Oni zbierali wszystko osobno. Stosy nóg sztucznych, protez, rąk, nóg, straszne widoki. Nawet wyjmowali zęby złote tym, co szli do pieca. Tam byliśmy jakieś trzy tygodnie. Później przewieziono nas do Zamościa.
W Zamościu odbył się egzamin. Byliśmy zaskoczeni, bo mówili, że Rosjanie to takie wojsko, karabiny na sznurkach, a tu bardzo kulturalni panowie. Mnie egzaminował pułkownik, przedstawił się, że on był pułkownikiem carskim przed rewolucją. Został przyjęty tutaj, bo nie był dla nich wielkim wrogiem, zdegradowali go, a teraz ponieważ był profesorem z zawodu, to prowadzi tu egzaminy. I egzaminy były na poziomie maturalnym, a ja dopiero miałem drugą klasę liceum na kompletach. No ale jak zaczęły się sinusy, cosinusy, tangensy, cotangensy, to to miałem w jednym palcu. Ale byli tacy, co nie mieli szkół powszechnych i oni odpadali. Przeszliśmy wszyscy trzej ten egzamin i zostaliśmy przydzieleni do pierwszej eskadry lotniczej, zostaliśmy podchorążymi i zaczęło się szkolenie teoretyczne.
Wykładowcami byli Rosjanie. Śmieszne to było, bo nie rozumieliśmy dokładnie języka rosyjskiego, a jeszcze techniczne zwroty, słowa, części maszyn, silników, a potem jeszcze kazali nam rozwijać teoretycznie pierwiastkami na tablicy lot poziomy, lot nurkowy. Kiedyś mnie wezwał do tablicy major Kirychow, wielki mężczyzna ze dwa metry miał, i mówi: „Napisz mi pierwiastkiem, lot poziomy jak ma wyglądać”. Ja tam się męczyłem, coś napisałem, ale on się patrzy, patrzy i mówi do mnie i do wszystkich po rosyjsku:
Nu, […] u tiebia wsio wremia samolot chwastąm pikujet, znaczy u ciebie samolot zawsze ogonem według tego wykazu [pikuje]. Ale śmiał się, zdałem.
Później przewieziono nas w kwietniu do Dęblina, do dawnej przedwojennej szkoły Orląt i tam już zaczęliśmy normalne szkolenie. Skończyłem szkolenie na samolocie podstawowym, na tak zwanym UT-2 z akrobacją. Zostałem skierowany na myśliwce na Jaki 9 […].
- Proszę nie wymieniać nazwiska.
On był z informacji, a informacja, to wie pani, było UB. No i do cywila nas skierował. Ktoś powiedział, że my akowcy i wszyscy my trzej i jeszcze było innych, mimo że najlepsze wyniki miałem, mam je do dzisiaj, zostałem skierowany do cywila. Ale dostałem się do LOT-u i jeden z kolegów również i pracowałem w Locie, nawet tam awansowałem, ale potem poszedłem na studia na uniwerek, zostałem przyjęty do instytutu prawa lotniczego. Ukończyłem to, rok trwała nauka, ukończyłem ten instytut prawa lotniczego i postanowiłem zostać dziennikarzem, bo miałem jakieś chęci do pisania, zostałem przyjęty na szkołę dziennikarską pod warunkiem, że będę studiował jednocześnie, pracował i studiował. Zostałem skierowany do oddziału warszawskiego Polskiej Agencji Prasowej i tam pracowałem do sześćdziesiątego któregoś roku, a potem to się już zmieniały redakcje. Ożeniłem się, [w 1947 roku przeszedłem do cywila. Po studiach na Uniwersytecie Warszawskiem], żona dziennikarka, pracowała w radiu w warszawskiej „Fali” do śmierci, zmarła niestety, jak miała czterdzieści sześć lat, na raka płuc, dużo paliła, z dwojgiem dzieci zostałem. Leży na Powązkach. Tak się potoczyło życie.
- Jeszcze wracając do czasów Powstania, czy pan może powiedzieć coś na temat ludności cywilnej? Czy pan miał do czynienia z ludnością cywilną?
Nie, nie miałem do czynienia, bo zarówno na Muranowie byłem tylko w tych kanałach i tylko albo atak, albo cofanie, później byłem na Mławskiej na izbie chorych, to tam też nie było, potem w szpitalu, w Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych też nie miałem kontaktu, chociaż tam była ludność cywilna, ale my nie mieliśmy kontaktu z nimi, bo byliśmy w takim oddziale w bloku C, albo w szpitalu, gdzie ich nie było. A potem tą krótką jedną noc w bramie na Podwalu 19 rzeczywiście wymieszani byliśmy żołnierze, Powstańcy, cywile, ale tam nie było rozmowy. Byli wszyscy zmęczeni, przerażeni, załamani, potracili rodziny, mężów, żony, dzieci. Tak że tam nie było atmosfery do prowadzenia jakichkolwiek rozmów na ten temat. Owszem, byli tacy, co mówili, po co nam to Powstanie było, po to, żeby zginęło tylu Polaków, a szczególnie tyle młodzieży. Może była w tym racja, ale może i nie była, bo dzięki wszystkim tym Powstaniom, jakie były – styczniowe, listopadowe – Polska istnieje i uzyskaliśmy jakąś stanowczą wiarę w to, że my jesteśmy narodem, który ma prawo walczyć o swoją suwerenność. Tak że te Powstania przegrane były w zasadzie wygrane, tak samo jak i to nasze ostatnie Powstanie. Dużą dawką krwi, ale pokazaliśmy. To była cudowna młodzież. Dzisiaj niestety już nie ma takiej młodzieży, ale to nie wina młodzieży.
- Jak pan wspomina swoich dowódców?
Wspaniali byli. Z porucznikiem „Halińskim” nie miałem wielkiego kontaktu, wiem tylko, z tego co widziałem, a parę słów z nim zamieniłem, to był bardzo kulturalny człowiek, bardzo miły, serdeczny w stosunku do chłopaków Powstańców. Bohatersko zginął. Jeszcze lepszy był sierżant „Sław”, zawsze z humorem, zawsze wesoły, rzucał dowcipami, podtrzymywał nas na duchu i zawsze pierwszy szedł do ataku. On prowadził zawsze do ataku, więc byli wspaniali. Już nie mówię, jak wspaniały był pułkownik Szypowski. Taki prawdziwy człowiek, wie pani, nie jakiś surowy dowódca. To byli cudowni ludzie. A potem w wojsku to już nie warto mówić.
- A jakie nastroje panowały w oddziale wśród Powstańców?
[…] [Początkowo byliśmy radośni, czuliśmy się wolni, wierzyliśmy, że wygramy. Pod koniec] wszyscy byli załamani. […] Potraciliśmy rodziny, potraciliśmy domy, dobytek całego życia, więc był tylko płacz i rozpamiętywanie tego, co straciliśmy. Właściwie nie było mowy o przyszłości wtedy jeszcze. Nie było takiego tematu wtedy. Nikt nas do niczego nie namawiał, tu muszę obiektywnie powiedzieć, że nikt nie przychodził i mówił: „Bądź komunistą”, czy coś takiego […].
- Czy utrzymuje pan kontakty z kolegami?
Z moich najbliższych kolegów, z którymi się przyjaźniłem, to było tak, z pierwszej sekcji Kazio Łobodziec, mój najserdeczniejszy przyjaciel, zginął w Powstaniu, Wituś Sroka, też mój serdeczny przyjaciel, zginął w Powstaniu, Janusz Diem z Parasola umarł siedem lat temu na serce, był lekarzem, ale na serce umarł, Wiesiek Raciborski, ten drugi przyjaciel, co mieszkał w tym samym domu co ja, umarł jakieś sześć lat temu na serce. Wszyscy poumierali. W tej chwili został jeszcze jeden kolega, który żyje, Henio Drenkowski, ale który nie był w Powstaniu i nie był w Warszawie, tylko już poznałem go w wojsku w Zamościu. On żyje. Skończył studia, jest prawnikiem, czasami do siebie dzwonimy i to ci, co pozostali przy życiu, a reszta naturalną śmiercią poumierała. Ja już mam osiemdziesiąt siedem lat, w Polsce tak długo mężczyźni nie żyją. [Ale jeszcze żyje. Nadal jestem członkiem zgrupowania „Leśników”. Naszym szefem jest syn naszego dowódcy pułkownika Szypowskiego. Tak, że kontynuujemy tradycję. Spotykamy się co 2 miesiące. Na spotkaniach obecne są córki i synowie naszych już nie żyjących kolegów. Ale atmosfera jest prawdziwie patriotyczna].
Warszawa, 17 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska