Teresa Piątek „Terespol”
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
W trzydziestym piątym roku z całą rodziną przenieśliśmy się ze Lwowa do Warszawy.
- Jak wyglądało życie we Lwowie?
Ojciec pracował w jakimś banku, bo w ogóle w czasie zaboru austriackiego tam było możliwe jakieś życie. I pracował w banku. Przenieśliśmy się do Warszawy, ponieważ rodzice mieli dobre znajomości i w Warszawie już od 1935 roku. Szkoła podstawowa, potem zdążyłam jeszcze zrobić pierwszą klasę gimnazjum i wybuchła wojna.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak, dwie siostry i brata.
- W której części miasta pani zamieszkała?
Mokotów.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Jak pamiętałam. Nalot. Zeszliśmy do piwnicy, bo tam specjalnie schronu nie było, bo mieszkaliśmy na rogu Puławskiej i Grażyny. Puławska 40. Nowo wybudowany budynek, już taki bardziej nowoczesny. Te komunikaty dostawaliśmy przez radio, co robić i tak dalej. Rodzice, mama była wtedy chora, bo to wtedy był okres przejściowy dla mamy i była wtedy słabiutka. […]
I w 1940 roku Niemcy nas wyrzucili, bo zabierali wszystkie takie bardziej luksusowe domy. A to był nowo wybudowany budynek, już bardziej nowoczesny, z łazienką i centralnym. Wtedy przenieśliśmy się, bo nas chcieli do części getta, gdzie przeznaczyli dla Polaków, ale tam były straszne warunki. Dzięki znajomościom zamieszkaliśmy przy Dolnej, w mieszkaniu po zabiciu jakiejś konfidentki z córką. Tam nikt nie chciał zajmować mieszkania! Ale woleliśmy przenieść się tam, jak iść do mieszkań porzuconych przez Żydów. Mieszkaliśmy tam od czterdziestego, może początek czterdziestego pierwszego roku, to zdążyłam zrobić drugą klasę na kompletach. Drugą klasę gimnazjum. Brat rozpoczął politechnikę. Był akurat po maturze, a w Warszawie odbywały się nauki. I w jeden dzień w czterdziestego pierwszego roku, chyba to był kwiecień, aresztowali trzydziestu sześciu chłopaków. Jakaś wsypa była, że jednego dnia aresztowali trzydziestu sześciu chłopców, między innymi brata. Pół roku na Pawiaku, pół roku w Oświęcimiu i dostaliśmy telegram. Ściśle tam w tłumaczeniu było, że szlag go trafił. Od tego czasu dobrze że mnie nie było w domu, bo ja miałam wtedy szesnaście lat. Mama drżała o mnie, bo już starsza siostra w międzyczasie wyszła za mąż i już nie mieszkała z nami. Żeby mnie też nie zabrali, bo nikt nie wiedział co, gdzie, jak. Tak że były problemy z moim, że tak powiem, wychowaniem, bo rodzina cała pozostała we Lwowie. Mama tylko organizowała mi życie, że tak powiem, na odległość. Od czasu do czasu spotykałyśmy się na wolnym terenie. Potem jak ucichła sprawa, mieszkaliśmy na Dolnej 40.
- W tym okresie gdzie pani mieszkała?
Różnie, gdzie rodzicie mogli mnie znaleźć lokum. Tak trwało to cały jeden rok. Potem wróciłam do mieszkania, bo ucichła sprawa brata. Już po otrzymaniu telegramu, że nie żyje w Oświęcimiu, już pomalutku mieszkałam na Mokotowie, tam na Dolnej.
- Czy przed aresztowaniem brata wiedziała pani, że jest związany z konspiracją?
Nie, co ja miałam, te piętnaście czy szesnaście lat. Brat był starszy ode mnie o cztery lata. Wiem, że zgrupowanie mieli gdzieś stale na Pradze. W nocy pracował, a w dzień niby rozpoczęli nauki politechniczne. Akurat przed wojną skończył gimnazjum. Jak wtedy aresztowali trzydziestu sześciu chłopaków, to już kontaktu starali się rodzice nie mieć, żeby znowu kogoś nie aresztowano.
- Czy w tym okresie po aresztowaniu rodzina otrzymywała jakieś informacje o losie pani brata?
Jakimi drogami nie wiem, ale dostaliśmy, że siedzi na Pawiaku. Pół roku, a potem otrzymaliśmy zawiadomienie, że brat został wywieziony do Oświęcimia. I z Oświęcimia otrzymywaliśmy króciutkie wiadomości, po pół roku niestety depesza, a potem akt zgonu. Jego aresztowali w czterdziestym pierwszym, a w czterdziestym drugim [otrzymaliśmy informację], że nie żyje.
- Z czego pani i rodzina się utrzymywała?
Ojciec trochę miał znajomości i z piekarni dostawał bułki do rozprowadzania po restauracjach. Wiem, że w ten sposób sobie dorabiał. Zawodowo już nie pracował. Jak Niemcy przyszli, to banki polskie nie miały racji bytu.
- Czy w okresie okupacji była pani świadkiem innych represji ze strony Niemców niż aresztowanie brata?
Ja byłam podrzucana wszędzie do znajomych, żeby ten pierwszy rok po aresztowaniu brata [się ukrywać], żebym się uratowała. Starsza siostra wyszła za mąż i mieszkała na Mokotowie, ale tuż przed Powstaniem, bo była w ciąży, mąż wywiózł ją w Lubelskie do swojej rodziny. Już z nami kontaktów nie miała.
- Czy w okresie okupacji była pani zaangażowana później jakkolwiek w życie konspiracyjne?
Niewiele, bo w związku z aresztowaniem brata bali się, żebym gdzieś znowu nie naprowadziła na jakiś punkt.
Tak, ale prywatny. Od czasu do czasu trzeba było coś zanieść, coś przynieść, ale to doraźnie, nie systematycznie. Tak przynajmniej rodzice uważali, bo mogą trafić na mnie. To były doraźne pomoce w konspiracji. Dostarczanie jakichś czasopism.
- Przez kogo miała pani kontakt?
To był znajomy, ściśle nazywał się Olszewski Waldemar. Chyba. […] Ja zaczęłam pracować potem, rodzice mi załatwili. Pracowałam w PSS Zgoda. To była jakaś spółdzielnia spożywcza i miała sklepy w różnych punktach. Pracowałam na Madalińskiego. Potem na rogu Grażyny. Olszewski Waldemar (tak nieraz, wiem, potem się dowiedziałam że on był porucznikiem) wyjątkowo mnie wykorzystywał, ale to wyjątki, bo rodzinka była pod obserwacją, przypuszczam, niemiecką cały czas. Tak że w czasie okupacji, powiedzmy, żebym gdzieś należała twardo, nie mogłam, bo rodzice mi nie pozwolili.
- Czy była pani kiedyś świadkiem łapanki czy egzekucji?
Łapanki to byłam nieraz, bo jak pracowałam, to często chciałam się z kimś skontaktować. Ja do gimnazjum chodziłam na placu Małachowskiego. Nie, to nie było na Małachowskiego, w każdym razie to było na Śródmieściu. Prędko do jakiejś bramy, na strych i cześć. I tak się uchowałam. Z chwilą gdy nadchodziły, to znaczy przypuszczam, nie byłam tak ściśle związana z tym panem Olszewskim… Oświadczył, że będzie Powstanie, więc mówi: „Ja wezwę ciebie, wtedy kiedy będzie potrzeba”. I pierwszego dnia na Mokotowie… On zginął na ulicy Dolnej, bo ja wiem, jakiś miesiąc po wybuchu Powstania, może nie miesiąc, w każdym razie zginął. I wtedy i w ogóle, porucznik „Glop” [?] – jemu podlegałam. Nazwiska niestety nie znam.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Na Mokotowie.
To właśnie ten Olszewski dał mi znać, że mam się zgłosić. To było na ulicy Szustra. Tam kazał nam się zgłosić.
- Ile osób było tam wówczas?
Nie wiem. Mnie tylko polecono, temu porucznikowi, jeszcze żyjącemu Olszewskiemu, że będzie mną kierował, gdzie trzeba. Potem jak został zabity na ulicy Dolnej, to podlegałam porucznikowi „Glop”. Nie wiem, jak miał na nazwisko.
- Pamięta pani przebieg kolejnych dni?
Tak różne były. Co kazali, to robiłam.
- Co należało do pani obowiązków?
Rozkazy nieraz donieść. Odebrać rozkazy, tam nawet z kanałów, ze Śródmieścia przychodziły, następnie sprawa żywności, żeby dostarczyć. Ja byłam dziewczyna do wszystkiego. Ostatni rozkaz dostałam, musiałam przejść z Szustra. Ta która odchodzi od Puławskiej, tu przy Belgijskiej, to chyba Szustra nazywała się. Trudno, nie wszystko pamiętam. Musiałam przez park Dreszera dostarczyć rozkaz, też nie wiem komu, nie pamiętam. I wtedy… Bo tam był przez ogród Dreszera rów łącznikowy. Codziennie trzeba było go odgruzowywać, bo tam z tej radiostacji, oni mieli, Niemcy, łatwą orientacje. To ostatni rozkaz właśnie polecono mi dostarczyć za parkiem Dreszera. Nie pamiętam, co to było.
- W jakie inne miejsca dostarczała jeszcze pani meldunki?
Jak to pani powiedzieć. Wszędzie tam: Wiktorska, Rakowiecka… Te ulice, nie pamiętam, jak się nazywają. Punkty żywieniowe, też nie pamiętam, na jakich ulicach, bo to za każdym razem gdzie indziej. Tak że z tym to pamięć moja tak dalece nie sięga.
- A jak często musiała pani donosić te meldunki?
Jak to powiedzieć… Często ustne były polecenia, nie meldunki. Ten ostatni właśnie, gdzie się przedzierałam przez park na Odyńca, ale dostarczyłam i wróciłam. To była jakaś ulica, nie wiem, jak się nazywała, Olesińska czy jakaś, wtedy tam uderzył pocisk. Uratowałam się.
- Co się jadło podczas Powstania?
Co można było. Gdzie się coś zdobyło, potem jakieś kuchnie. Gdzie można było zjeść, bo do domu nie mogłam. Do domu od czasu do czasu, bo Niemcy mnie atakowali, to przeczołgiwałam się do Dolnej, do rodziców. Ale rodzice też nie mieli co jeść po miesiącu, bo nikt nie był przygotowany na jakieś zapasy, nie wiadomo jakie. Tym bardziej że mój ojciec był ranny i nie mógł wiele zdziałać. Ale w nocy wychodzili, tam taka góra była i tam na pomidory chodzili. Przejścia z Dolnego Mokotowa na tą Szustra, przeciwległa do ulicy Puławskiej, Belgijska, potem Olesińska. To tutaj był rów łącznikowy. Trzeba było codziennie w nocy go poprawiać, bo Niemcy stale obstrzeliwali.
- Czy pamięta pani jakieś konkretne akcje, na które stacjonujący obok żołnierze szli?
Człowiek nie wiedział, kto idzie, co idzie, bo każdy jak mógł, tak się ubierał. Myśmy mundurów nie miały.
A, to mnie zdobyli właśnie chłopcy jakieś spodnie, bluzę. Takie,
à la kombinezon roboczy, coś takiego, bo nie miałam. Wtedy nie chodziło się w spodniach, jeśli chodzi o niewiasty. Niestety, więc tam właśnie chłopcy zdobyli. Nie wiem skąd, co, kto. Tam był taki „Dyziek”, ale to wszystko pseudonimy, które człowiekowi już wyleciały z głowy.
- A pamięta pani innych chłopców z tamtego okresu? Nawet po pseudonimach.
„Dyziek” dużo pomagał, ale kto to był, co to było i dlaczego, to niestety [nie wiem]. Nikt nie znał nikogo po nazwisku, tylko łącznie z tym, jak dostaliśmy się po kapitulacji Mokotowa. To znaczy rozkaz był, przebijać się do Śródmieścia, bo Śródmieście miało jeszcze broń. A Mokotów, tak przynajmniej słuchy dochodziły tam, że już są pertraktacje o kapitulację Powstania Warszawskiego. Wydano rozkaz, zabrano nas. Trudno powiedzieć ile [osób]. Na Szustra wchodziliśmy do kanału i przechodziliśmy do tak zwanego kanału burzowego, bo ten boczny kanał to był niski, że trzeba było nieco schylać głowę, schylać barki, żeby przejść do kanału burzowego pod Puławską. I tam doszliśmy, to znaczy doszliśmy – cichuteńko, nie można było rozmawiać ani nic. Tylko „Szu szu szu, naprzód”. I szliśmy Puławską jakiś czas, potem czołówka podała, że musimy się wracać. Już nie pamiętam, w jakim to było stylu powiedziane, w każdym bądź razie to było – „z ucha do ucha” się mówiło. Bo przy Dworkowej Niemcy zakryli właz i zaczęli tam, no tak nam czołówka podawała, że dalej nie mogą iść, bo jest zator przy Dworkowej, że tam padło trochę ludzi. Z czołówki. I odwrót kanałami do Mokotowa, dalszego. Ja już dalej nie mogłam, rzuciłam broń i zobaczyłam otwarty właz przy Belgijskiej. Tam była zaraz za tym włazem nasz barykada. Strzałów nie było, więc Niemcy nad kanałem. Ja wyszłam. Tam inne osoby szły. Ja mówię: Ja już dalej nie mogę. Niech mnie zabiją, ale sama sobie życia nie odbiorę”. I wyszłam przy ulicy Belgijskiej tym włazem. Jak wyszłam nad tym włazem, było czterech czy pięciu Niemców. Jeden z nich to chyba z tej armii UPA – Ukrainiec. „Dawaj buty”, a miałam swoje własne narciarki, bo to były najodpowiedniejsze na ten czas. „Dawaj buty”. No to ściągnęłam buty i [zostałam] w tych mokrych skarpetach, bo to w kanałach różnie, trzeba było z tego przejścia, z tego podestu [przechodzić], gdzie można było iść. A nieraz trzeba było ominąć kogoś, bo tu leżał ktoś i tak dalej. W każdym razie byłam przemoczona tak prawie po pas. „Dawaj te buty”. I ustawili nas w taki trójbok i tak były ustawiono tam czołgi, niemieckie naturalnie. Bo za tymi czołgami była ta barykada, którędy myśmy w czasie Powstania nieraz przechodziliśmy w nocy czy w ogóle, [w każdym razie istniała] możliwość poruszania się. I po jakimś czasie kazali maszerować. Doszliśmy tą grupą do Pruszkowa.
- Kto był jeszcze w tej grupie?
Niestety. Najbliższa to moja koleżanka z którą przyjaźniliśmy się, ale ona dawno już nie żyje. Halinka, ona miała pseudonim „Czołg”, ale już nie żyje, jakieś, bo ja wiem, ze dwadzieścia lat temu zmarła.
- Czyli wtedy na Belgijskiej nie tylko pani wyszła z kanału?
Nie, wyszło nas około (tak wzrokowo, bo trudno [dokładnie policzyć]) kilkadziesiąt, może trzydzieści, może czterdzieści osób. Trudno mi powiedzieć. W tym trójboku ustawili nas, nie potrafię powiedzieć, jak dużo. W każdym bądź razie kilkadziesiąt. I popędzili nas właśnie do Pruszkowa. W Pruszkowie dołączyli gdzieś, nie pamiętam, gdzie kobiety były. Stałyśmy. Po pewnym czasie na wagon bydlęcy załadowali czterdzieści dziewcząt, które też… Z dwoma to utrzymuję kontakt, bo znalazłyśmy się. Między nami nawet była jedna babeczka z armii Berlinga, która dostała się przez Wisłę. I ta nasza słynna czterdziestka urzędowała w Stutthofie. A o Stutthofie nie będę chyba opowiadać.
W Pruszkowie załadowali nas na wagon bydlęcy.
- A długo była pani w Pruszkowie?
Kilka godzin, można powiedzieć. Nie wiem, czy pół dnia. To jest mi już trudno określić. W każdym bądź razie – przejściowo. I przywieźli nas do Stutthofu. Mało z tym – myśmy nie wiedziały, gdzie nas wiozą. [Zorientowaliśmy się], dopiero jak stanęliśmy w Gdańsku. Tak przypuszczam, że to był Gdańsk, ale niestety nikogo nie można było się zapytać, bośmy były izolowane. I w ogóle tam dużo Polaków było, ale przypuszczam, że to wysiedleni. A nas czterdziestkę… Ten komendant obozu oświadczył, że jesteśmy przywiezione – naturalnie po niemiecku, to część człowiek rozumiał, część nie – obóz koncentracyjny na Pomorzu. To wtedy wiedzieliśmy, że jesteśmy gdzieś nad morzem. Podobno, stopniowo od więźniów dowiedzieliśmy się, że to jest Stutthof za Gdańskiem, [obóz] koncentracyjny. Ale nas izolowali. Pierwsze dni to tak w tych brudach, w tym wszystkim wypędzali na dzień przed bramę, to znaczy już na terenie obozu. A na noc wpędzali nas do takiej kartoflarni. Niby, a to była, jak się potem okazało, kartoflarnia dla obsługi niemieckiej tych Niemców. To zaraz za budynkiem, tam duży pałacyk mieli, tam zajmowali Niemcy cały ten dom. I potem były płoty, druty i tak dalej i brama wyjściowa. I na dzień wypędzali nas pod tą bramę i trzymali do czasu, jak Ci w tej kartoflarni przestawali pracować. I tak trwało kilka ładnych dni, może tydzień. I opróżnili część baraku, gdzie był skład odzieży odebranych od ludzi, i tam na noc nas spędzali. Czterdzieści dziewczyn. Pomieszczenie takie, no, powiedzmy, pięć na pięć metrów. I tam czekaliśmy, co z nami. Trzy razy dziennie wypędzała nas esesmanka albo jakaś blokowa. Nie wiem, jak ona miała na imię. Wiem, że jedna z nich gdzieś po wojnie znalazła się w Ameryce Południowej. Odnaleźli ją. Też Niemka. Trzy razy dziennie wyprowadzali nas do toalety. Tam siedziałyśmy koło miesiąca. Potem wreszcie nas do kąpieli. Myślałyśmy, że do komina pójdziemy, bo tam przywieźli z Oświęcimia jakiś transport Żydówek, ale to były wraki. W każdym razie tam dymił cały czas ten piec, gdzie spalali ciała. Myślałyśmy, że nas też chcą tam uśmiercić. Widocznie komendant się bał, bo już z oddali dochodziły głosy artylerii ciężkiej, ze wschodu. I ulokowali nas po miesiącu, właśnie w tej [niezrozumiałe] żeśmy siedziały na dzień, tak jak mówiłam. Trzy razy dziennie wyprowadzali. Potem do nowego lagru, do nowych budynków. To były budynki żydowskie, tam był szpital, jeden barak był ludności cywilnej. I tam nam przydzielili jedno pomieszczenie. Musiałyśmy tam na jednej pryczy trzy spać. Dwie w głowie, jedna w nogach. Na komendę się [trzeba było] wywracać. Bo na tych pryczach, to nas tam trzymali do 25 stycznia, bo front się ruszył. Ewakuacja obozu. Między innymi ja musiałam tam wyruszyć. Została chyba „Dziuńka”, Ema Bugajska, która jeszcze żyje. Z nią miałam przedtem więcej kontaktu, bo człowiek mógł do tej Warszawy się dostawać. Jak to było…
Bo były chore i na tak zwanym rewirze leżały. Ja zachorowałam w czasie transportu. Tego dwudziestego dziewiątego wyruszaliśmy i w trakcie marszu tyfus mnie wziął. Dobrze, że jedna drugiej pomagały, bo kto nie mógł iść dalej, to pach pach i do rowu! Mnie pomagały koleżanki, właśnie najbardziej ta Halinka, która nazywała się Szymaniak. Z nią najbliżej żyłam. Pierwszy czy drugi nocleg… Bo ja już niestety straciłam przytomność, tyfus ponad czterdzieści stopni gorączki, a ja jestem dziecko szczęścia. Ukryły mnie gdzieś tam jakimiś wiórami, nie wiórami, jak zapędzili na nocleg do jakiejś [stajni], niewiele pamiętam (Właśnie miałam silną gorączkę), takie jakby dla koni pojedyncze wnęki. W jednej z nich ukryły mnie. I nocami dostało się do nas czterech Anglików i dwóch Francuzów, którzy byli w zabudowaniach mieszkalnych gospodarzami wywiezionymi gdzieś spod Królewca. Dwie właśnie, tą Hankę Kielanowską, […] którą macie pewnie w kontroli, bo jest jeszcze sprawna i mieszka na Rakowieckiej. Nawet rozmawiałam z nią przez telefon. W ogóle moje życie to na telefonie […]. I Iza, ale jak ona się nazywa. I oni nas wyciągnęli z tego w nocy, z tego transportu, bo kto nie mógł iść, to Niemcy dobijali i cześć. Między innymi mnie jakoś wywlekli, tak przynajmniej znam z opowieści tej Kielanowskiej, że mnie wyciągnęli. Ulokowali mnie, dobrze, że ten front tak trochę przycichł i ci gospodarze niemieccy dalej wstrzymali jazdę. Oni w nocy skombinowali jakiś dowód, ci Anglicy, od jakiejś Polki odzież jakąś, bo myśmy były w pasiakach. Miałyśmy opaski, bo mieli nas traktować jako jeńców wojennych, bo to już umowy były. W nocy gdzieś tam temu gospodarzowi sanki, sanie ukradli i zawieźli mnie do szpitala. Ja byłam niestety w stanie takim, że nieprzytomna.
I w szpitalu naturalnie udawałam trochę głuchoniemą, bo niemiecki słabo znałam. […] Pierwszą gimnazjalną robiłam na niemieckim, drugą klasę na kompletach znowu we francuskim. Więc trochę udawałam niemowę. W dodatku ciągle nie wiedziałam, gdzie ja jestem! Nie mogę się nikogo zapytać, bo to wszystko po niemiecku między sobą. I tam w tym szpitalu leżałam, może tydzień, może więcej. W każdym razie była przerwa w życiorysie. Wiem tylko z opowiadania, bo te dwie koleżanki, co im się udało z tego transportu uciec i co mi pomogły, to nie wiem, gdzie się podziały. Jak to było? Ewakuacja tego szpitala. Ulokowali mnie na tym, jak się nazywa – na jakiejś, w każdym razie samochód nie był, ale czy to były sanie jakieś. W każdym razie po drodze zatrzymali mnie i była pielęgniarka ze mną. A ten w szpitalu, co był, przypuszczam, że był jakimś – ważną osobą. W czarnym mundurze, ale fartuch miał biały. Latał po tym szpitalu, nie wiem jakim. Kazał mnie wieść do Berlina, pielęgniarce podał. Więc mnie załadowali oddzielnie do tych sań. Do tych, no nie wiem, czy to były sanie, czy to był samochód. Nie wiem, bo to miałam trochę i temperatury, i w ogóle byłam półprzytomna. A warzyłam wtedy czterdzieści dwa kilo, więc to wtedy był taki żywy trup prawie ze mnie. I tych ewakuowanych ludzi, łącznie Polaków z tych przymusowych robót, pędzili wszystkich na zachód. Ale to byli i robotnicy Polacy i robotnicy niemieccy i francuscy – pędzili na zachód. Ja się zorientowałam, że co pewien czas oni stawali. Były punkty po szkołach, to Niemcy organizowali dla ewakuowanych kuchnie. Jak ja zobaczyłam, zorientowałam się, jak to wygląda, to pielęgniarka poszła po jedzenie dla mnie przynieść, bo ja byłam na noszach. Ale zsunęłam się z tych noszy i uciekłam z tego wozu, bo wiedziałam, że jestem na polskim terenie. Bo tu [niezrozumiałe] taka tablica tam. Zsunęłam się z tego pojazdu i laskiem.
Nie wiedziałam, że Orłowo nazywa się Tichenau [właściwie Orloff]. Nie mogę się zapytać, gdzie ja jestem. Ale widzę, tam takie małe drzewka były, więc tam się schowałam za drzewko. I na czworakach jakoś trochę, pomaleńku dobrnęłam. Dowiedziałam się i że Polacy ewakuowani z wolnościowych robót idą transportem. Doszłam do Gdyni, a Gdynia miała tablicę Gotenhafen. W dalszym ciągu nie wiem, co to jest Gotenhafen, a nie mogę się zapytać, bo mogę podpaść. Więc jakiś facet zobaczył, że ja siedzę na krawężniku przy urzędzie miejskim, bo tam tymi krzakami dostałam się właśnie do Gotenhafen, czyli Gdyni. Mną się zainteresował „Co ja tu robię?”. Po niemiecku. Ja mówię, człowiek trochę pracował mózgiem: „Że z wolnościowych robót. Zgubiłam się z transportem”. Więc ona zaczął szukać po kieszeniach pieniądze i dał mi siedemdziesiąt dwie marki i mówi: „Ja cię wsadzę tu do trolejbusu i konduktorce powiem, gdzie ma cię wysadzić. Tam jest szkoła, gdzie też są dla tych ewakuowanych noclegi”. Wsadził mnie do tego trolejbusu i konduktorka woła:
Tichenau! Ja dalej nie wiem, co to jest – nie, nie Tichenau, tylko Kielau. W dalszym ciągu nie wiem gdzie jestem, a to była Chylonia, [po niemiecku] Kielau. I tam wysiadałam, tak jak mi tam konduktorka pokazała, która to szkoła.
I tam poszłam do tej szkoły. Tam ludzie wchodzili… Na dole była kuchnia. Każdy tam z transportu. W jakichś klasach były porozrzucane materace z łóżek. I tak przenocowałam, to znaczy nie rozbierając się nic, bo już no niestety nie miałam siły. Zorientowałam się, że tam każdy idzie z jakimś naczyniem na dół i dostaje jedzenie. Ja człowiek z doświadczeniem, ukradłam z jakiegoś wozu jakiś garnek czy to było małe wiadereczko. I poszłam do tej kuchni, tam się pytają:
Wie viele Personen? Ile personelu na mnie. Na tyle ja rozumiałam. Naturalnie powiedziałam po niemiecku:
Fünf! I dali mi na pięć osób, do tego wiadereczka wlali mi pięć chochli krupniku. Ja zadowolona, że miałam co jeść. I chleb, i dorsza jakiegoś wędzonego, kawałeczek margaryny na pięć osób. Bo ja powiedziałam ile osób. I zadekowałam się jak najdalej od ludzi. Od Niemców, bo tam całe rodziny były. I tam mówię, no przesiedzę, bo to już było słychać artylerię blisko. Usiadłam, jakiś materac taki kwadratowy z łóżka. Nie rozbierając się nic, zjadłam trochę tego krupniku. I tam byłam trzy dni. Tam jakaś babka robiła porządek, to znaczy zamiatała tam widocznie po tych transportach. Zobaczyła mnie: „Co ja tu robię, przecież dalej musisz iść!”. Pyta się, skąd ja jestem. Ja mówię, że gubiłam się z transportu spod Królewca, byłam na robotach. Naturalnie uwierzyła mi, ale mówi: „Już za długo tutaj się zatrzymałaś. Musisz iść dalej”. Nic innego, tylko to wiadereczko przywiązałam sobie tutaj trochę, że w razie czego będę miała naczynie w coś złapać. Wyszłam, tam były baraczki, takie płoty, bo to dzielnica (już teraz tam bloki są). Jakoś znowu mnie mężczyzna jakiś zaczepił i mówi: „Słuchaj, ty jesteś tak… Tak wyglądasz, że ty się nadajesz tylko do szpitala”. [Mówił] łamaną niemczyzną. Ja go zrozumiałam i zaczęłam do niego mówić po polsku. On mi odpowiedział też po polsku. Mówi tak: „Wiesz, tu będą walki, a ty jesteś taka słabiutka”. Bo wyglądałam – żywy trup. Mówi: „Ja cię wsadzę do pociągu i dojedziesz do Neustadt. I tam wysiądziesz, tam już nie będą walki, bo to mała mieścina”. Posłuchałam jego i też mi coś dał – czterdzieści dwie marki dał. Tak że ja byłam bogata. Dojechałam do tego Neustadt, czyli Wejherowa. W dalszym ciągu nie wiem. Wiem, że jestem na polskich terenach. Na tyle z geografii wiedziałam, że za Gdańskiem jestem na polskich terenach, ale nie wiedziałam, gdzie ja jestem. Nie zapytałam ani jednego mężczyzny tu w Gdyni, ani [nikogo], gdzie ja jestem – bo ja się bałam, bo pasiaka nie miałam. Miałam tą odzież, którą mi właśnie ci Anglicy zdobyli. I tak wychodząc w tym Neustadt, a tam przy dworcu schodki, stoją wachmani i wszystkich legitymują. Ja nie mam nic, bo do tego szpitala – w tym szpitalu, jak mnie ci Anglicy przywieźli, to zdobyli byle jaki dowód i szpital zatrzymał, więc nic nie miałam przy sobie. Stoją esesmani i wszystkich legitymują. Ja już mówię: „Wszystko mi jedno. Niech mnie zastrzelą, ale skombinuję coś”. Wymyśliłam sobie, ponieważ tak wyglądałam, bezpośrednio na esesmana i pytam się po niemiecku: „Gdzie jest szpital?”. Jak on spojrzał, że ja tak wyglądam, już mnie nie legitymował, tylko pokazał – bo to zaraz tam przy dworcu szpital był. Poszłam do tego szpitala. Tam mnie siostry obmyły, dały mi świeże dessous. Co mogły, to mnie poratowały. Tam były siostry, ja nie wiem, jak się nazywają te duże kapelusze, co mają. Nakarmiły mnie, do jadalni mnie posadziły. Najpierw obmyły mnie i przebrały. Jakąś koszulkę mi dali pod spód. Bo to wszystko było przez tyle dni nie do noszenia. Odważyłam się tam przyznać, kim jestem.
W tym szpitalu przyznałam się, że jestem więźniem Stutthofu. Opowiedziałam swoją historię, jakim sposobem się tam dostałam. Jak one to usłyszały, kazały mi wyjść i nie zatrzymały mnie w szpitalu, przestraszone. Więc wyszłam na ulicę. Jeszcze w międzyczasie dowiedziałam się od tych sióstr, dlaczego one tak kategorycznie nie chciały mnie przyjąć. Jakiś transport. Jak Niemcy ewakuowali jakiś obóz, to wypuszczali po tysiąc osób i to Niemcy na saneczkach nas gnali na zachód. W Wejherowie jakiś transport dostał się ze Stutthofu i tam trochę ludzi uciekło z tego transportu. Część ludzi uwięzili w tym więzieniu, jest tablica. Tam zginęło sporo ludzi ze Stutthofu. A ci co legitymowali przy dworcu, to szukali byłych więźniów. To to się dowiedziała. Mówię: „Wszystko mi jedno. Muszę dobrnąć do jakiejś wioski. Ulokuję się w budzie psiej. Co pies dostanie jeść, no to ja zjem i jakoś przeżyję do wyzwolenia”. Bo to już artyleria była – wojna. Pieszo też transport jakiś szedł, zakręciłam się w środek. Ten transport szedł dalej na zachód. Zobaczyłam pierwszą, pierwsze namioty jakieś były. Jak się potem okazało, to byli Cyganie. Nie podobało mi się tam, psów nie było. Mówię: „Idę jeszcze te parę kroków”. Okazało się że doszłam do Gościcina, który jest położony sześć kilometrów od Wejherowa. Gościcino – tam była produkcja niemiecka i nasza nawet – produkcja krzeseł. Ja doszłam do tej fabryki krzeseł, mówię: „Tam się zakręcę, może jakoś kogoś znajdę, że mnie ktoś przetrzyma”. Nie wiedziałam, czy za trzy dni tam będzie wyzwolenie. Czy to z zachodu, czy z wschodu, ale coś się będzie działo, będę między ludźmi. Ciągle ta historia, że jestem z wolnościowych robót i zgubiłam się z transportem. Tą bajeczkę powtarzałam stale. Doszłam tak do Gościcina.
W Gościcinie punkt dla ewakuowanych był w fabryce krzeseł. Jak tam było urządzone. Na takiej hali sterty wiór i tam ludzie po drodze zatrzymywali się. Ja też weszłam, a jeszcze miałam w zapasie chleba troszkę i coś jeszcze miałam. Taki starszy pan, jak się potem okazało, to był dozorca tej fabryki. Tam produkcja szła cały czas. Tam obok tej fabryki były baraki. Tam byli zatrudnieni Rosjanie na przymusowych robotach. Najpierw wiórki. Położyłam się na tych wiórach, żeby wypocząć, bo naprawdę nie miałam do niczego siły. Zauważył mnie dozorca, który spacerował po tej fabryce w ciągu nocy. Podszedł do mnie i zobaczył, że to coś nie tak. I po kaszubsku, i po niemiecku dogadaliśmy się, że ja jestem z transportu wolnościowych robót i że zgubiłam się. On mówi tak: „Wiesz, ja mam dwie córki. Może te córki się tobą zajmą, bo nie wiadomo, czy dzisiaj będzie tu wyzwolenie, czy jutro”. I zaprowadził mnie rano do tych córek. Te córki łamaną polszczyzną, w każdym bądź razie dogadałam się z nimi. Nie ja, tylko ten dozorca, żeby któraś zaopiekowała się mną. Nie, nie zgodziły się. I ten gospodarz – to starszy facet jakiś, zwrócił się i mówi: „Zanocuj jeszcze w tą noc tu na tych wiórach. Coś będziemy kombinować”. I ten facet rano, majster i iks robotnic, i Rosjan – mężczyźni i kobiety – w każdym razie przyszli do roboty. A jeszcze, nie na tych wiórach, tylko ten dozorca, tam jeszcze był majster Kobiela i to była sobota wtedy. I nie było pracy. Czy to piątek, już nie mogę sobie uprzytomnić. W każdym razie ten dozorca zwrócił się do tego majstra, jaka jest sytuacja, co zrobić ze mną, kiedy tu człowiek – dziewczyna, młoda jest półprzytomna i ledwo stoi na nogach. „Ja pójdę do tych Rosjanek – ten majster mówi – zobaczymy, może tam lokum dostanie i będziemy kombinować dalej”. Zaprowadził mnie tam, tak, to była sobota, i mówi: „Jutro niedziela, przyjdziesz do mego domu i na obiad”. Wytłumaczył, który to dom. Na takim rozdrożu ten dom. „Przyjdziesz na obiad do nas”. I tak było. Skoro świt wstałam i taka była „Pufmama” – tak ją nazywali, te Rosjanki. „Pufmama”. I mówi: „Na obiad”. Nie pamiętam, co jadłam wtedy u tych Kobielów. Miał córkę Helenkę, która mówi do tego ojca: „Tata, ona tam do tych Rosjan nie pójdzie, ja się nią zaopiekuje”. Cała szczęśliwa jestem. Więc takie było, bo tam budynek dość wysoki – na wioskę to był najładniejszy dom, blisko tej fabryki krzeseł w Gościcinie. I były tam mieszkania i poddasze i takie trójkątne pomieszczenia. Wtedy ta córka: „Będziemy tu spać, to nas tutaj nie znajdą”. Znowu front się zatrzymał. Okazało się, że ten majster musiał chodzić do pracy. Też zaczął się bać, że obce osoby przyjmują – bo nie wiadomo było w tym rozgardiaszu, czy dziś Niemcy nie wejdą i nie zrobią jakiejś rewizji i tak dalej. Bo tu i ówdzie szły transporty właśnie tych ewakuowanych więźniów ze Stutthofu, przecież oni ewakuowali kilka tysięcy ludzi ze Stutthofu. I to tak po tysiąc osób – jedni w jednym kierunku, jedni tam na Zamostne, drudzy znowu gdzie indziej, trzeci znowu na południe, część nad morze, bo do statku, który zatonął, notabene z więźniami. Ja zostałam pod opieką tej Helenki Kobieli – ona mną się zaopiekowała. [To była] w moim wieku dziewczyna, ze dwadzieścia lat miała, więc zaopiekowała się, dała mi odzież inną i tak dalej. Ten majster – ponieważ front się zatrzymał, produkcja w dalszym ciągu w Gościcinie trwała, te krzesła [robiono] – on załatwił z tym gospodarzem, raczej kierownikiem tej fabryki, z Niemcem, że ma robotnicę, która nie może dalej iść – żeby zatrudnić (mam legitymację nawet z tego okresu) do oczyszczania z kleju krzeseł. Ja nie byłam wtedy zdolna do niczego. Więc ten Kobiela, rano na następny dzień poszłam z nim do pracy, miałam stanąć z tymi Rosjankami do oczyszczania tych krzeseł. A ten Kobiela zamknął mnie w swojej szafie odzieżowej i mówi: „Siedź tu cicho”, bo tam u góry był taki ganek i esesman chodził w kółko i kontrolował, czy wszyscy pracują, te Rosjanki. Mówi: „Nie ruszaj się z tego. Pracujesz, ja za ciebie tę robotę, co muszą być zrobione…”. Bo to cała grupa tych Rosjanek było, no nie wiem – kilkadziesiąt. Fajrant, to zdawałam te krzesła, które ten majster za mnie zrobił. Tak trwało.
Znowu front się zatrzymał. […] Bo nie wiem, czy z historii wiecie, że klinem ci Polacy czy Anglicy wbijali się, jak Dziwnów jest, tak że odcięli cały ten obręb od Gdańska na Zachód. I zaczęła się ewakuacja ludzi z powrotem na wschód, bo tu już były zdobyte ziemie. W każdym razie w tym rejonie za tym rejonem, gdzie ja przebywałam. No nie wiem, już nie pamiętam tych nazw. Że odcięli tych Niemców, którzy szli od wschodu i oni dalej nie mogli iść, bo polskie wojska i rosyjskie odcięli tym klinem.
Tak trwało, chyba tam pracowałam, bo ja wiem – to znaczy nie pracowałam, tylko w szafie byłam zamykana. A na noc ten majster prowadził mnie do domu, i tam już w tym domu w dalszym ciągu nie przyznawałam się, kim jestem. Nie wiedziałam, czy mnie nie wyrzuci z domu, bo też będzie bał się Niemców, że ukrywa mnie – więc z wolnościowych robót i cześć. Wejherowo raz było w niemieckiej [części], to znaczy pod zaborem niemieckim, Niemcy gospodarzyli, raz już Rosjanie. Bo Rosjanie już się zbliżyli od zachodu i to Wejherowo przechodziło z rąk do rąk – dwa razy. I tam ludzie z tej wioski jakoś po pewnym czasie – ta fabryka przestała produkować, ja w tym gospodarstwie nie przyznaję się, kim jestem, bo nie wiedziałam, czy Niemcy, czy Rosjanie, czy Polacy. Z wolnościowych robót i cześć. W każdym razie lasami, bo nie można było od Wejherowa, bo tam jak wyzwolili ostatecznie Wejherowo, to zamknęli, bo tam zapanował tyfus. Ci więźniowie, co uciekli, co byli w więzieniu, a ich nie dobito – roznieśli tyfus. Więc z Wejherowa nikogo nie wypuszczali, nie wolno było opuścić Wejherowa, żeby tyfus nie zapanował na większych terenach.
Nie wiem, czy wiecie, jak wstąpili Rosjanie, no to zaczęły się straszne gwałty. Im było obojętne, tu nie mieli zakazu, więc mogli gwałcić, kto się nawinie. Więc ten gospodarz ulokował nas w takiej piwnicy pod stodołą, gdzie trzymał ziemniaki, duże ilości. Tylko rano o czwartej przychodził, dawał nam jeść, to znaczy przynosił jedzenie, bo inaczej Rosjanie nie pytali. Gwałcili na lewo i na prawo, każdą kobietę. Ja z tą Helenką cały czas w tej piwnicy siedziałam, ale już nie mogłam dalej. Podwiązałam sobie tutaj ręce, tak że mi tak popuchły, sczerniały i wyszłam na drogę. Mówię: „Ja muszę się dostać do ludzi!”. Żeby dostać się do rodziców. Przecież moich rodziców wywieźli pod Kraków, do Wolbromia – bo jak wychodzili z Warszawy, to przecież wszystkich wypędzali. Ja to potem się dowiedziałam, jak się odnalazłyśmy. Mama szukała mnie, a ja rodziców. Z tymi opuchniętymi, czarnymi rękoma wyszłam na drogę i tam główka pracowała. Dowiedziałam się, że po rosyjsku chora to
bolnaja. „Ja muszę iść do szpitala” – tak po polsku trochę [mówiłam, właściwie] w każdym języku, żeby zobaczyli. Jak im pokazałam te ręce, bo akurat tam był posterunek w tym Gościcinie, takie rozwidlenie drogi i tam z Gościcina nikogo nie wypuszczali, ale jak mnie zobaczyli, że tak wyglądam, tu w ogóle półtrup, czarne ręce – to do szpitala, że jestem
bolnaja. Posadzili mnie na jakiś wóz drabiniasty, gdzie były szpule z drutami telefonicznymi i tak dalej. Tak jak w okresie wojny. I przywieźli mnie do Wejherowa.
Okazało się, że w Wejherowie starostą jest niejaki Szczęsny – były więzień obozu Stutthof. Starostą został. Bo to mijały tygodnie, ja w tej fabryce, to Wejherowo było raz w rękach polskich czy niemieckich i rosyjskich. Tak że to czas uciekał. Wtedy rozpoznali mnie więźniowie, to znaczy nie tyle rozpoznali, bo nie miałam żadnego ani dokumentu, ani nic, ale jak im opowiedziałam, kim jestem, co tego. To ten starosta mówił, że sześciu więźniów (też ze Stutthofu) ma się mną zaopiekować do czasu możliwości wyjazdu z Wejherowa. To oni… ja wiem, jakiś krawiec, to znaczy babka z ojcem jakimś szyli tam – krawiec. Zajęli pokój i mnie tam ulokowali z jedzeniem, to wszystko – oni się mną mieli zaopiekować. I tak przebywałam tam w tym Wejherowie coś tydzień czy dwa – już nie pamiętam. Potem Wejherowo otworzyli, ale Warszawa daleko. Więc z Wejherowa więźniowie, to byli też, dwóch warszawiaków, ale już nie pamiętam, jak się nazywali, i ja. Czy trzech warszawiaków i ja? Pierwszy pociąg jak przyjechał (bo pociągi też nie chodziły), przywieźli i jazda – jedziemy do Warszawy. Więc mną się zaopiekowali, na dachu jechałam, na brykach jechałam – bo zaraz po wojnie te pociągi to były w stanie okropnym, ale dojechałam do Warszawy.
- Kiedy pani przyjechała do Warszawy?
W każdym razie ponad miesiąc po wyzwoleniu. Trudno, nie pamiętam. Nie wiedziałam, co z rodzicami, nie wiedziałam, co z młodszą siostrą. Więc pierwsza rzecz, to żeby dostać się do tego zwalonego domu, bo tam gdzie mieszkaliśmy w czasie okupacji, na Dolnej 40, pół domu zwalone (myśmy mieszkali na drugim piętrze), a pół domu stało, ale w ogóle rozwaliło się dalej. Tam się naklejało kartki, że gdzie, co i jak. Ci koledzy ze Stutthofu wzięli mnie do tego pociągu, to wtedy pierwszy odcinek drogi jechałam na dachu. Przywiązywali mnie pasem, żebym jakoś przejechała, bo to mosty i nie mosty. Wiem, że przesiadki miałam, już nie pamiętam. I w Bydgoszczy, i chyba przez Łódź jechałam – bo trzy razy się przesiadałam. Oni też, to raz na dachu, raz na bryku – wszędzie mnie pilnowali, przywiązywali. Niestety byłam słabiutka. Przyjechałam do Warszawy. Ostatecznie dostałam się do ulicy Dolnej i odczytałam karteczkę, że na Bukowińskiej ojciec mój mieszka już, to znaczy mieszka – dostał zakwaterowanie. A mama w tym dniu, kiedy ja przyjechałam do Warszawy, czy tam pół dnia – wsiadła w pociąg, bo dostała ode mnie wiadomość, bośmy się tak umawiali, że do Lwowa będę pisała, bo tam rodzina ojca cała była. Wcześniej dużo było wyzwolenie Lwowa – żeby tam pisać. Ja tam napisałam w międzyczasie, gdzie jestem – z Wejherowa. I moja mama akurat – bo to był pierwszy pociąg, który jechał z Warszawy do Wejherowa, to znaczy z przesiadkami, ale że tam puścili pociągi – dostała list ze Lwowa, gdzie ja jestem, że w Wejherowie. Moja mama w ten dzień, kiedy ja wyjeżdżałam, moja mama przyjechała do Wejherowa – tak że nie spotkałyśmy się.
- Czy z powodu uczestnictwa w Powstaniu Warszawskim miała pani później jakieś problemy?
Mnie tylko dały znać, że jedną aresztowali, Jadźkę chyba (ona była sanitariuszką, nie jestem pewna), żebym nie wracała do Warszawy. Kto, co, nie wiem – to były informacje telefoniczne i w dodatku wiem, że wtedy – bo ja wiem, jak ta ulica się tam, od Mokotowskiej taka boczna, jakiś placyk, nie pamiętam. Tam było biuro tych „stutthofwiaków”. W każdym razie lepiej żebym nie wracała, bo jedną [aresztowano] – jakoś chyba Jadźkę – niestety nazwisk myśmy nie znały, można powiedzieć, wszystko na pseudonimach. Lepiej do Warszawy nie wracać. […] Poznałam męża w Wejherowie, który się mną tak mocno zaopiekował w tym czasie i mieliśmy kontakt. On był – siedział w Stutthofie trzy lata, a w ogóle był przedwojennym mieszkańcem Gdyni. I rodzice byli w Gdyni, a on siedział w tym Stutthofie. Nawiązała się miłość, ślub. Mieszkanie dostaliśmy z kwaterunku, ładne mieszkanie. Niedaleko stąd, tam są raczej wille, ale to był dom mieszkalny, sześć mieszkań było. Tam mieszkali ci pracownicy prokuratury i tam mieszkały dwie sekretarki – w tym mieszkaniu, a że to były przejściowe pokoje, to jedna drugiej przeszkadzały. I kwaterunek przydzielił nam to mieszkanie, bo ja już byłam w odmiennym stanie. A im dali takie dokwaterowania, jednej gdzieś tam na 10 Lutego, drugiej jeszcze gdzieś.
- Jeszcze chciałam zapytać odnośnie czasów powstaniowych. Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?
To było indywidualne. Ja wychowana zostałam od małego w religii katolickiej, gdzie obecnie tak samo jestem katolikiem, umiarkowanym. Krzyżyk mnie tu pilnuje. Tak że do czynienia, to znaczy nigdy nie byłam taką zapaloną czy moi rodzice – katolikami byliśmy, w niedziele i święta do kościoła chodziliśmy i tak byliśmy wychowani.
- Czyli nie było żadnych wspólnych modlitw czy mszy?
Nie.
- Czy miała pani kontakt z prasą powstańczą?
To wszystko w biegu było: „Przeczytaj sobie to czy tamto”. To człowiek mógł przeczytać i: „Idź zanieść, idź przynieść i tego” – to takie było.
Mnie się zdaje, że niewiele. To były jakieś kartki, trudno mi określić. To nie była prasa, to były tylko jakieś krótkie informacje.
- Czy w pani otoczeniu były jakieś osoby z mniejszości narodowych?
Nie.
- Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych?
To znaczy jakich?
- Zdarzały się zabójstwa? Egzekucje na ludności cywilnej?
Przy mnie nie było. Szrapnele tylko latały, tudzież trzeba było pomóc odkopywać ludzi z jakiejś dziury. Bo jak to powiedzieć, pocisk wlatywał, rozlatywał się, walił i trzeba było niektórych odgrzebać, żeby wyszli. Jak byłam na tym placu, powiedzmy, to pomagałam, jak na przykład ten budynek, gdzie myśmy mieszkali, no to nie pamiętam – w każdym razie w czasie Powstania został zbombardowany 12 albo 11 września. Nie pamiętam.
- Jak przyjmowała ludność cywilna walczących żołnierzy?
Zawsze przyjaźnie, co mogli, to powiedzieli, gdzie co jak. Nie zaznałam żadnych „ale”.
- Czy miała pani jakikolwiek kontakt z żołnierzami niemieckimi podczas Powstania?
Nie. To właśnie pierwsze spotkanie, jak wyszłam z kanałów.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Żadnego.
Najgorsze to te buty odebrane mi, jak wyszłam z kanału. Boso, mokra dotąd – najgorsze. A najlepsze? To trudno określić. Jak się zdobyło jedzenia trochę, jak dostałam, za przeproszeniem, majtki od kogoś. To takie, trudno określić, [mówić] o przyjemnościach. Wiem tylko tyle, że kto mógł z cywilów, to nam pomagał.
- Jaka jest po latach pani ocena Powstania Warszawskiego?
Ja mało się polityką zajmowałam i zajmuje, wiem jedno, że jest tak, jak nie powinno być. Pierwszy fakt. Z jakiego tytułu ja ostatecznie wypracowałam te dwadzieścia pięć lat, co musiałam, na emeryturę? I potem dalej tą wojenną, te dwa tysiące z czymś, plus pół emerytury zabrali. To jak Suchocka była. Z jakiego tytułu? Ale jakoś wegetować – wegetuję, bo otrzymałam moje pół emerytury, niecałe sześćset złotych, bo pensje były takie niskie, jak odchodziłam.
Gdynia, 29 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz