Irena Polkowska-Rutenberg „Kukułka”
Nazywam się Irena Polkowska-Rutenberg, urodziłam się w Warszawie, chodziłam do powszechnej szkoły na Rybakach, mieszkaliśmy na Rybakach. Przyszła wojna, miałam dziesięć lat. Mój ojciec, Roman Polkowski, był podchorążym, jak przyszło w 1939 roku we wrześniu, żeby iść, żeby żołnierze przyszli do swoich pułków, to pamiętam, że wyszedł, ale wrócił po tygodniu, bo tam gdzie oni się zbierali, to Niemcy strzelali w nich z samolotów i już wtedy wiedział, że wojna będzie przegrana. Wtedy było szalone bombardowanie Warszawy, byliśmy w schronie. To był nowy dom, który był budowany obok naszego domu i jeszcze nie miał okien, ale miał bardzo dobrą piwnicę i kazali nam iść tam, że to jest bardzo dobry schron, bo tu jednak były mosty, myśmy mieszkali blisko mostu Kierbedzia. To był taki punkt, gdzie dostawał dużo kul od Niemców, więc byliśmy w schronie i straszny hałas, dlatego że nie było okien i to się strasznie trzęsło. Pamiętam, że trzęsłam się za każdym razem, jak wpadła bomba. Oni rzucali bomby, które się zapalały, ale w tym domu nie było nic do zapalenia się, tylko mury, tak że tam tylko bomby spadały, dlatego byliśmy tylko w schronie. Pamiętam, matka i ojciec stali koło mnie i mama mówi do mnie: „Przynajmniej jesteśmy razem”. Pamiętam, że powiedziałam: „Łatwo tobie mówić, tyś już żyła, a ja chcę żyć”. To było powiedzenie, po którym matka nie mogła [słowa wydobyć]. Rodzice się tylko patrzyli na siebie, jak ja to powiedziałam. Zdaje się, że to jest sens mojego życia. Naprawdę kocham życie, chcę żyć, dlatego żyję. Miałam raka dwa razy, zostałam się wdową, jak miałam pięćdziesiąt jeden lat. Miałam bardzo dużo w moim życiu różnych rzeczy, które powinny mnie przynajmniej zabrać poczucie humoru, ale raczej nie przejmuję się specjalnie niczym.
- Jak wybuchła wojna, miała pani dziesięć lat. Jak pani pamięta czasy okupacji?
Moim zdaniem wszystkie rewolucje są takie same. Jak widziałam tę rewolucję teraz w Egipcie, ludzie marzą i już mają tak dosyć opresji, że te marzenia nagle stają się możliwością, już tak nie możemy, już wolimy nie żyć, niż żyć tak dalej. Dla mnie okupacja była straszną rzeczą, ze względu na to, że moja matka jest Żydówką i cała jej rodzina zginęła w getcie, a myśmy widzieli z naszego balkonu… Jak wojna się zaczęła, myśmy mieszkali na Rybakach, potem przeprowadziliśmy się na Podwale 19, pierwszy dom od Długiej, bardzo blisko, gdzieśmy schodzili do kanałów, więc tam, gdzie czołg-pułapka wybuchł, nawet [czyjaś] ręka wylądowała na naszym balkonie, na drugim piętrze, na Podwalu 19. To była szalona eksplozja, więc jeżeli ktoś mnie się zapyta – co jest najważniejsze dla mnie, co na mnie zrobiło największe wrażenie, to właśnie wybuch tego tanku.
- Co robili pani rodzice? Jak to się stało, że mama nie trafiła do getta?
Mój ojciec nie był Żydem. Jak tylko getto się otworzyło, myśmy wyszli z naszego mieszkania. Getto było budowane po troszeczku, delikatnie. Najpierw [byli tam] ludzie, którzy mieszkali tam, którzy przyjechali z getta niemieckiego z Berlina i tam się wprowadzili, i zrobili sekcję żydowską. To nie było getto, potem zaczęli budować mury. Potem nikt nie mógł sobie wyobrazić, że po prostu w tym dwudziestym wieku coś takiego może się zdarzyć i cały świat będzie się patrzył i nic nie zrobi na ten temat, to nie było możliwe. Wszyscy gdzieśmy mieszkali, wiedzieli, że moja mama jest Żydówką, więc trzeba było się wyprowadzić. Z Rybaków przyszliśmy do nowego domu, też był dosyć nowy, ładny budynek Podwale 19. Pod koniec 1940 roku byliśmy w innym mieszkaniu, bo ojciec postanowił, że za dużo ludzi wie, że ona jest Żydówką, i nie będzie dobrze, chociaż nikt by nie wiedział, bo była blondynką, jeżeli chodzi o język, o kulturę, to w ogóle nie było żadnej mowy, żeby ktoś wiedział. Przeważnie przyjaciele rodziców byli nie Żydami albo właśnie mieszane małżeństwa. Było ich dosyć dużo, nie słyszało się, ale było ich dosyć dużo i raczej oboje dobrze zarabiali, [bo byli wykształceni].
Oboje pracowali w PKO w Wytwórni Papierów Wartościowych, niedaleko gdzieśmy mieszkali na Powiślu. Tam oni poznali się, on był inżynierem, który pracował nad papierami wartościowymi, a matka była szanowaną buchalterką, prowadziła listę, była dumna. Matka dostała bardzo dobrą posadę, dostała ją przez protekcję, bo Żydzi nie pracowali w bankach narodowych. Nie wiedziałam, nie orientowałam się, że coś nie jest w porządku z naszą rodziną, nie miałam żadnych [podejrzeń], tylko że nie znałam mojej babci. Większej rodziny nie znałam specjalnie, ale oni byli… Jeździliśmy na motocyklu, mieliśmy ładne narty w zimie, to wszystko było raczej na poziomie, młodzi – inni niż reszta. Byłam jedynym dzieckiem i matka… Któregoś dnia byłam sama ze służącą Tusią, bo oni pojechali na urodziny do jakichś przyjaciół swoich, do [sędziego Jana Jakubowskiego], grałam na pianinie, bo trzeba było umieć grać na pianinie, wtedy a Tusia była w kuchni, chyba gotowała. Dzwonek przy drzwiach, otworzyłam drzwi, stoi niemiecki oficer, a przy nim stoi gość jakiś, słyszę, jak ten gość po niemiecku mówi, bo już się uczyłam trochę niemieckiego, miałam [dwanaście lat]. Ostatni raz co matka przyszła do domu, to był koniec 1941 roku, getto już było i ludzie musieli być tam o szóstej godzinie, nikt się nie spodziewał tego, co się stanie. Naturalnie mój ojciec powiedział, że nie jest możliwe, żebyśmy byli w ogóle w getcie, więc drugie mieszkanie [(dlatego to nowe mieszkanie)]. Wszystko było w porządku aż tego dnia, kiedy przyszedł Niemiec i szantażysta, po prostu przyszli po pieniądze. Słyszałam, jak on powiedział do Niemca: „Ona jest Żydówka, jej matka jest Żydówka, oni powinni mieszkać w getcie, a oni są tutaj”. Niemiec do niego mówi: „No to gdzie oni są?”. Ja, nie wiadomo skąd, bo Tośka stała koło mnie, powiedziałam: „Moja mama nie żyje”. – „A kto jest ta pani, co tu mieszka?” – „To jest jedna z przyjaciółek mojego ojca”. – „A gdzie jest twoja matka?” – „Moja matka zginęła na Saskiej Kępie w 1939 roku, bomba spadła”. – „Aaa”. Niemiec słucha, patrzy się na tego gościa, a on mówi: „Nie wierz jej, ona jest Żydówka, a jej matka zaraz przyjdzie”. Wchodzą do sypialni, Tusia patrzy się na mnie, jakbym zwariowała, ja weszłam do pokoju, tam gdzie było pianino, i tak strasznie grałam, waliłam w to pianino, a ona weszła do kuchni i robiła strasznie dużo hałasu garnkami, a oni siedzieli we dwóch w sypialni u moich rodziców, gdzie pod łóżkiem były radia, bo [rodzice] od razu poszli do AK. Mieliśmy i radia, i rewolwery pod łóżkiem, a oni siedzieli. Myśmy mieli psa, dużego wilka, który leżał i warczał cały czas, może ten wilk zatrzymał ich od chodzenia naokoło pokoju. Posiedzieli godzinę i wyszli, już nie mogli tego znieść. Raz widziałam, jak pies zaszczekał, podleciał, to widziałam, jak [Niemiec] wziął rewolwer, ale go schował. Oni nie przyszli strzelać, był jakiś Wehrmacht, starszy pan chciał trochę pieniędzy prawdopodobnie, ale ten informer… Czekali, czekali, Niemiec powiedział: „Nie, już nie mogę dłużej tego wytrzymać, będziemy czekać na dole”. Oni poszli na dół. W międzyczasie zadzwoniłam do matki, do tych ludzi (wiedziałam, gdzie oni są), powiedziałam, co się stało i matka już więcej do domu nie przyszła.
Od tego czasu chodziła… Myśmy mieli tylu przyjaciół naokoło Warszawy, wszyscy powiedzieli: „Możesz być u nas”. Ale zawsze jakiś sąsiad coś powiedział: „A to kto jest ta pani?” – i od razu się zrobiło gorąco. Matka mówiła: „Jest gorąco, już nie mogę tu więcej być”. Nie chciała, żeby ryzykować. Przecież danie talerza zupy Żydowi to była śmierć. To jest nie do opisania, co tu się działo przez ten czas. W końcu już nie chciała więcej [się ukrywać po ludziach i im zagrażać], bo znowuż było gorąco, znowuż musiała opuścić [znajomych]. Spotykałam się z nią co dwa, trzy dni w parku, bo ona nie mogła przyjść do mnie do domu. Czasami u ludzi, u których była, chodziłam tam, ale przeważnie spotykałyśmy się w parku, ale ten ostatni raz powiedziała, że nie będziemy się już więcej [spotykać], już za dużo, nie chce więcej tak uciekać. Jedna pani przyjaciółka rodziców, która nie miała zielonego pojęcia, że matka jest Żydówką, tylko wszyscy myśleli, że ona się ukrywa ze względu na to, że jest bardzo przez Niemców szukana przez jakąś akcję, co zrobiła w AK, oni oboje byli zaangażowani w AK. Ona pojechała na Ukrainę z przyjaciółką [Hanką Kustalową], tamta się poświęciła, zostawiła wszystko, bo miała znajomego jakiegoś ukraińskiego oficera, który miał młyn i potrzebował ludzi do pracy, ona tam została [z moja matką od] września 1943 roku i była tam, aż ja zadzwoniłam, że ojca aresztowali w akcji [wysadzania w powietrze pociągów z amunicją w drodze na rosyjski front]. On cały czas miał akcje [jako saper].
Gdy jeszcze było getto, przed zimą w 1942 roku, dostarczałam rewolwery. Miałam futrzaną mufkę, było bardzo zimno i miałam zrobione palto i mufkę. Mufka była zrobiona z foki, trzymałam w niej ręce i w ręku miałam zawsze rewolwer, żeby jemu dać. On chodził przede mną może dziesięć metrów i powiedział mi: „Jak ja wejdę do [jakiejś bramy], to wejdź za mną i dasz mi”. Pierwszy raz to się zdarzyła [taka historia], ja tak chodziłam, to było na Podwalu, już prawie przy Długiej, bo oni rzucali rewolwery poza ścianę do getta, to było przed powstaniem w getcie. Miałam chyba wtedy rewolwer, bo potem dawał mi granaty. Ten pierwszy raz był taki dosyć duży rewolwer, trzymałam go, widziałam, jak dwaj policjanci na motocyklu zatrzymali się i zaczęli ojca rewidować, a ja po prostu spojrzałam się w tym kierunku, przeszłam naokoło i poszłam przez Miodową z powrotem do domu. Jak przyszłam do domu, to on już był, ale ze mnie zrobili bohatera, że nawet nie zatrzymałam się na minutę, nie spojrzałam, śpiewałam sobie i szłam z rewolwerem naokoło. Jemu nic nie zrobili, bo nie miał nic na sobie. Teraz sobie przypomniałam, że on nosił skórę, tak jak Niemcy nosili. Kupił sobie skórę, żeby na ulicy ludzie myśleli, że on jest jako Niemiec albo folksdojcz. Złapali go, jak już wojna była prawie zakończona. To było w marcu, chyba w 1944 roku, jak wysadzali pociąg. On był saperem i oficerem. Miał taką grupę, pięciu z nim chodziło, młodsi od niego i dosyć ciekawe, bo ta ich grupa bardzo dużo zrobiła szkody Niemcom, którzy pilnowali, żeby pociągi nie były wysadzane w powietrze, bo ciągle były pociągi, które jeździły na front rosyjski, to były wysadzane w powietrze przez partyzantów. Oni mieli psy, mieli różne rzeczy i tym razem, jak oni to zrobili, to ich złapali. Byli na Pawiaku. Matka jak się dowiedziała, [że został zaaresztowany], to przyjechała. Wtedy już Niemca można było przepłacić. [W marcu 1944 roku niektórych wypuszczali za pieniądze]. Poszła sprzedać wszystko cośmy mieli i dała Niemcowi pięć milionów złotych (nie pamiętam), w każdym razie Niemiec zniknął, a ojciec nie został zwolniony. Dostałyśmy karteczkę z Pawiaka, maleńką, ktoś wyszedł i przywiózł maleńką karteczkę, [na której] pisało: „Ratujcie się, zapomnijcie o mnie, Bóg wam pomoże”. Matka została ze mną i potem było Powstanie. [
Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo: Hanka Kustalowa dopiero wtedy się dowiedziała, że matka jest Żydówką, bo spała, gdy przyjeżdżała do Warszawy, w moim pokoju. Przez łzy powiedziałam jej o tym, że matka chce się poddać i powiedziała mi, że wie, jak ją uratować. Bardzo kochałam Hankę. Została zarejestrowana jako jedna z osób, które są wymienione w Jad Waszem w Jerozolimie pomiędzy sprawiedliwymi, a moim zdaniem najbardziej odważnymi na świecie i prawdziwymi bohaterami II wojny światowej].
- Skoro matka sprzedała wszystko, dalej mieszkaliście na Podwalu?
Wtedy tak, wtedy już wszystko było jedno. Moim zdaniem to ona przyjechała w marcu, od marca do Powstania była ze mną po raz pierwszy w tym mieszkaniu, ale cały czas chodziło o to, jak jemu pomóc, jak wyciągnąć go z Pawiaka, ale nic nie dało, potem jego nazwisko było na afiszu. [Na afiszach było napisane]: „To są ludzie, których złapaliśmy w akcie sabotażu, jeżeli będzie jeszcze jeden akt sabotażu w ciągu następnego tygodnia, to ludzie na tej liście zostaną rozstrzelani”. To było ciągle na ulicach. Tym razem przyszła druga [wiadomość] i to już było w kwietniu albo w maju, że dlatego, że to był taki akt sabotażu, to ci ludzie zostali rozstrzelani. Widziałam [taką egzekucję] w lecie przedtem, siedziałam całą okupację sama. Lubię mówić, zawsze byłam towarzyska, [więc bali się, że] coś mi się wymsknie, więc byłam proszona, żeby nie mieć przyjaciół, [więc sama siedziałam na balkonie i odrabiałam lekcje].
Chodziłam na komplety do Gimnazjum Królowej Jadwigi, które miało bardzo dobre komplety. Chemia, fizyka, łacina, takie rzeczy, których się w Ameryce w ogóle prawie nie uczy. Jak przyjechałam [do Ameryki], to nie musiałam się w ogóle tego uczyć, byłam na takim poziomie, przez to, że dostałam się na komplety do Królowej Jadwigi, nawet byłam najmłodsza, ale dałam sobie radę. Małą maturę jak zdawałam, to byłam chyba w trzeciej albo w czwartej klasie gimnazjalnej. Przychodziły do nas do domu panie, ale u nas w domu była religia, ojciec powiedział: „Najlepiej, żeby tu ksiądz przychodził”. U mnie była religia i polski, potem chemia, fizyka. [Było nas pięć w moim komplecie].
- Pamięta pani, kto panią wówczas uczył polskiego i religii?
Ksiądz przychodził do nas do domu, bo za każdym razem… Na czym polegały komplety. To jest dosyć ciekawe, wszystkie dobre gimnazja miały komplety, ludzie byli gromadzeni do kompletu. To były [grupy] pięć albo sześć dziewczynek w moim komplecie, nie więcej. Myśmy przychodzili codziennie do kogoś innego. Inne przedmioty były uczone w innych domach. U mnie był polski i religia. Przychodził ksiądz, wieszał swoje palto, a służąca Tuśka brała to palto do kuchni, czyściła, prasowała, przyszywała guziki, a myśmy wszystkie, jak on wychodził, leciały do korytarza, zobaczyć to palto. On po prostu wkładał i mówił: „Dzięki ci Boże” i wychodził. Bardzo dobrze to pamiętam. Mój ojciec wściekał się, jak ja mówiłam „służąca”. Nasza pomocnica domowa zawsze stała w drzwiach, jak był polski, bo ubóstwiała Moliera. Nauczycielka strasznie lubiła Moliera i my robiłyśmy z nią „Szkołę skandalu” i inne tytuły. Te lata były bardzo trudne, ale tym samym prawie że normalne. Jak porównywałam siebie z moimi koleżankami, które były w getcie, to przecież to było nie do opisania. Zawsze miałam coś do jedzenia, zawsze dużo książek. Bardzo dobrze rysowałam, zarabiałam wtedy, robiłam kartki urodzinowe i kartki, które ludzie wysyłali do siebie nawzajem na imieniny i urodziny. Ktoś ciął te kartki i robił róże, coś takiego było wytłaczane, a moją rolą była pastelami ślicznie to zrobić i napisać na złoto. Dobrze to robiłam, zarabiałam i cały czas wszystko było koło AK, to była moja komórka, w książce jest napisane nawet, że na Chmielnej była komórka.
O okupacji jest bardzo dużo anegdot, mój ojciec dostał tyfus, zaraz jak się skończyła… Dwudziestego szóstego września czy 1 października miał tyfus brzuszny, bo piło się wodę, która była brudna.
Tak w 1939, Tusia, pomocnica domowa też dostała tyfus. Mieliśmy największe mieszkanie w tym domu, to przyszli lekarze, żeby dawać zastrzyki przeciwko tyfusowi, bo był taki zastrzyk, co się dawało, a oni już mieli tyfus [i byli] w moim pokoju z tyłu mieszkania. Moja matka ich uratowała oboje, chininą i tak dalej. Nie było jeszcze lekarzy, nic nie było, to było zaraz po… Wysłała mnie i mówi: „Jest klinika na Freta, zobacz, może będzie jakiś doktór w tej klinice”. Poszłam tam i siedziała pani już przy biurku i mówię, że mój tatuś jest bardzo chory. Ale [mama mówiła:] „Nie mów, broń Boże, że on ma tyfus, nie wolno ci powiedzieć, że ja myślę, że to jest tyfus”. [Byłam] bardzo młodym dzieckiem. Weszłam do tej pani, która siedziała przy biurku i mówię: „Mój tatuś jest chory, mamusia prosiła, że musi mieć doktora”. A ona mówi: „A co jest tatusiowi?”. – „Nie wiem, mamusia nie wie, ale doktór musi przyjść, bo jest bardzo, bardzo chory”. Ona tak patrzy: „Może suchoty?”. – „Ale proszę pani, ja nie wiem, co jest mojemu tatusiowi, ale on nie ma suchotów”. A to lekarz miał tak na nazwisko – [doktor Suchotnik]. W każdym razie doktór poszedł ze mną i powiedział, że to jest tyfus, powiedział, co mamy robić, żeby dawać olbrzymie ilości chininy. Dał nam tę chininę i oboje wyszli z tyfusu. Pamiętam, gdy wszyscy [przychodzili na zastrzyk], a w pokoju obok leżało dwóch chorych na tyfus.
Potem pierwsza zima była straszna, było zimno, było strasznie, a ja tylko chciałam iść do szkoły, tak strasznie chciałam iść do szkoły. Potem getto, miałam dużo przyjaciółek w naszej klasie. Moje przyjaciółki wylądowały w getcie naturalnie, i ja wiedziałam i trudno było mi, tak że to było trudne, ale trudne raczej emocjonalnie, nie fizycznie, bo wiedziałam, że mój tata mnie uratuje. Dam przykład (nasza Tusia, bardzo jest ważna w moim życiu) Tusia poszła do szewca z moimi butami i szewc jej powiedział: „Panienka drze buty tak jak Żydówka”. Ona przyszła i powiedziała to mojemu ojcu, on po prostu się wściekł. W [ojca] grupie było trzech bardzo wysokich [mężczyzn], oni byli olbrzymi, ci akowcy, wzięli jeszcze jednego, tak że we czterech poszli do szewca i powiedzieli mu, że słyszeli, że on jest nazi i że on patrzy się na buty, czy Żydzi inaczej tną buty i że już mają na niego oko, nic więcej. „Niech pan wie, że my mamy na pana oko. Na pana, na pana żonę i na pana dzieci!” To pamiętam, ale również pamiętam, jak Żydzi chodzili do getta pod naszymi oknami i śpiewali. Oni do pracy chodzili, przez pewien czas Niemcy ich używali do pracy i ludzie rzucali im z balkonów jedzenie, ale lata okupacji były straszne, miałam uczucie, że nie oddycham pełna piersią. Naturalnie to niebezpieczeństwo, że ciągle były rewolwery pod łóżkami, byłam łącznikiem, nosiłam [tę broń], żeby matka była w domu, to by mi nie pozwoliła, na pewno. Uwielbiałam to robić. Nauczyłam się robić rękawiczki, ale mój ojciec prosił, żeby robić takie, żeby miały trzy palce, a to nie było trudne, robiłam mniejsze, większe i on zamawiał. Musiałam zrobić dla wszystkich w jego grupie, zrobiłam pięć par. Przyniósł mi wełnę i mówi: „Rób!”. Wiedziałam, że to jest po to, żeby strzelać. Wiedziałam, że do Niemców można strzelać, to już było 1943, zima.
- Jak to się stało, że pani zaczęła należeć do AK?
Po prostu cały czas się mówiło: „Kiedy się wojna skończy?”. To, że trzymałam te rewolwery, to nie robiłam tego dla Polski, ja to robiłam, ja wiedziałam, że to jest coś takiego, że jestem przeciwko wrogowi. Mnie się zdaje, że dzieci wiedzą, kto jest wróg, a kto nie, więc naturalnie walczysz, zwłaszcza jak widzisz, jak ludzie umierają naokoło.
Jako dziecko pomagałam, w 1939 roku, siedzieliśmy w schronie i słyszałam o trzech chłopcach, którzy weszli szukać jedzenia i dom się zawalił na nich i już nie wyszli, to było pierwszy raz, ale nie widziałam trupów. Jak byłam bardzo mała, widziałam chłopca, który utonął w Wiśle. Wszyscy lecieli patrzeć i ja poleciałam patrzeć. Nie wiem, ile miałam lat, ale wtedy [pomyślałam] sobie, że on nie ma już duszy, bo był zimny i biały, jak żelazko bez duszy. Ubóstwiałam się patrzeć, jak ktoś wsadza duszę do żelazka, które jest zimnym kawałkiem metalu, a potem ten zimny kawałek metalu jest gorący, mamusia mnie pokazała, [mówiła:] „Przyciśnij na chwileczkę”. Sparzyłam się. Myślę, że to przekonało mnie, że jest dusza i że jak jest coś takiego zimnego i białego, czy to cokolwiek, spalone, czy coś, to już nie ma duszy, tak jak włosy [na głowie], tak jak warkocze na ziemi, które były taką częścią dziewczynki, którą znałam, i te warkocze zostały obcięte, to w tych warkoczach nie było duszy. To mi pomogło. […]
Okupacja była dla mnie prawdziwą niewolą. Pamiętam, miałam menstruację, miałam bóle, była sama, szaro, zimno – coś strasznego. Pamiętam to, bo mi się ukazała tęcza, słońce zaświeciło przez firankę i tęcza się ukazała. Mam takie coś w sobie. Tak jakbym jakoś miała taką odbitkę, jak coś się staje, to ja mogę sobie to wytłumaczyć jakoś inaczej.
Wracając do czołgu. Pierwszy dzień Powstania, rano, już ojciec jest rozstrzelany, matka jest w Warszawie ze mną, a Tusia pojechała zobaczyć, co się dzieje z jej rodziną. Ona nie mogła wyjechać, bo nie mogła mnie zostawić samą, ale teraz, że matka przyjechała, to ona pojechała [do Piaseczna] zobaczyć, tak że byłyśmy tylko matka, ja i pies, nasz duży wilk. Chciałam wyjść z psem, ale strasznie dużo hałasu było, to był 1 sierpnia. Spojrzałam z balkonu i widzę chłopców, którzy mają czerwono-białą opaskę i taki jeden się patrzy na mnie i mówi: „Chodź, chodź, wygraliśmy wojnę!”. – „A gdzie są Niemcy?” – „Zabiliśmy wszystkich Niemców, wygraliśmy wojnę! Chodź na dół”. Lecę do mojej mamy i mówię: „Wygraliśmy wojnę!”. Wychodzimy na balkon, faktycznie, pełno młodych ludzi z opaskami, z tyłu widzimy, jak budują barykadę. Barykady od razu się budowało, zbierało się rzeczy, żeby było można wybudować barykadę. Wchodzimy, chyba to była piwnica w jednym z domów obok, to już nie było Podwale… Matka się ubrała szybko, schodzimy po schodach, to był następny dom, w tym domku był mały dom, [w którym] było biuro, mały pokój z biurkiem, [za którym] siedział gość i nosił czapkę, na tej czapce był [stopień], wyglądał jak oficer, miał kartki, zapisał je i powiedział, że bardzo są potrzebni ochotnicy i czy chcemy być ochotnikami. Matka powiedziała: „Tak”. Powiedziała, że ma radio i kilka rewolwerów pod łóżkiem. Naturalnie on wysłał kilku ludzi do naszego mieszkania i wzięli broń, która była potrzebna. Myśmy już do tego mieszkania nie wrócili, bośmy cały czas były w szpitaliku. On zapytał się matki, co robiła, powiedziała, że jest buchalterką w PKO. „Miałaś kurs Czerwonego Krzyża?” Matka powiedziała, że właśnie skończyła, tego lata dawali kurs Czerwonego Krzyża, że ona skończyła, że potrafi zabandażować, zrobić zastrzyk. Ona stała się główną pielęgniarką, bo nie było pielęgniarek, było kilku lekarzy, potem jedna pielęgniarka czy druga się zjawiły i zrobił się szpital.
- Gdzie ten szpital był, pamięta pani?
Wtedy mnie się zdawało, że to było [w budynku] Ministerstwa Sprawiedliwości… To jest w domu Podwale 19, dom stoi, ale obok, tam gdzie pomnik tego czołgu jest, tam dokładnie było biuro, w którym on siedział i ludzie przychodzili i on się pytał, zadawał różne pytania, pytał się matki…
- Tam gdzie był ten szpital?
Nie. Tam on powiedział, gdzie będzie szpital, żeby matka tam poszła, a ja będę jej asystować, będę łącznikiem dla niej, ale również muszę się nauczyć być z pacjentami, matka musi mnie nauczyć, bo nie ma w ogóle ludzi do pomocy. [Był] doktór Będkowski, naprawdę bardzo dobry chirurg, który operował. Mnie dali pacjenta, „Kubusia”, który miał dziurę w mózgu, w czaszce, jak dziesięć groszy. On był nieprzytomny, cały czas prosił: „Mamusiu, Mamusiu, Mamusiu”. Chyba był w moim wieku, może miał piętnaście lat, nie więcej, może czternaście. Został ranny kulą do mózgu. Pamiętam, oni poprosili mnie, żebym się zajmowała „Kubusiem”, bo chodziło o to, żeby „Kubuś” nie robił pod siebie i tak dalej. To była moja rola. Pamiętam, siedziałam [przy nim], wydawało mi się, że tydzień byłam koło niego, żeby mu pomagać, żeby cokolwiek, musiałam dać mu wody, bo był spragniony. Potem tak siedziałam przy nim, jak wpadli chłopcy do szpitala, do schronu naszego, zaczęli krzyczeć „Wygraliśmy tank! Mamy teraz już tank! Niemcy uciekają z Warszawy zostawili tank! Tak, tak, Niemcy już uciekają z Warszawy i zostawili nam tank”. – „I co z tym tankiem?” – „Nawet zostawili klucze w tanku”. Ktoś wjechał tankiem poza barykadę. Otworzyli barykadę szybko i ktoś wjechał tankiem, jakiś chłopak nastawił, wjechali i jak tylko wjechali, już stali, to to wybuchło. Czterysta osób zginęło. Matka i ja byłyśmy w schronie. Chciałam polecieć za chłopcem, matka mnie zatrzymała: „Nie leć, zostań, nie możesz!”. I zostałam. Po chwili był szalony… To było tak, jakby świat się zapalił, szalony brzask, można powiedzieć odgłos strzału, szalony, wszystko się zatrzęsło. I matka mówi: „Na pewno bomba wpadła w nasz dom, musimy polecieć, zobaczyć, czy możemy coś ratować”. To było obok, naprzeciwko. Myśmy wyleciały, matka mnie trzymała za rękę i nasz pies leciał za nami, bo zawsze leciał za nami. Nagle on zaczął wyć, matka się spojrzała w dół na niego i zauważyła, że my stoimy [do kolan] w ludzkich częściach, spalone, szare, wszystko pokryte szarym pyłem. Tak wyglądają spalone ciała. Matka zaczęła krzyczeć, złapała mnie za rękę i szybko wróciłyśmy z powrotem do schronu. To było coś strasznego, bo nikogo nie można było uratować. Myśmy myśleli, że w naszym szpitaliku damy pomoc, nie było ludzi, nic, tak jak by wszyscy stali się bombami. Szalony zapach, ten zapach czułam
nine eleven [11 września]. Mieszkam w Nowym Jorku, jakieś dobre […] cztery mile [od World Trade Center] […].
To było Powstanie. Parę dni potem, co oni zrobili z trupami, to nie pamiętam, ale pamiętam, że się spojrzałam na lewo i to były domy, które miały łuki na górze i widziałam dwie osoby – nogi, spojrzałam się, a te osoby leżały pokryte popiołem, ale trzymało się kupy po prostu – to nie z tego świata.
Parę dni potem, jeszcze zajmowałam się Kubusiem i przyszedł [rozkaz], że musimy uciekać kanałami. „A co z »Kubusiem«?” – „»Kubuś« nie, tylko wyjdą ci z nami, którzy mogą chodzić”. Ilu było rannych, którzy mogli przejść na własnych nogach przez kanał? „Kiedy idziemy?” Była łączniczka, dziewczyna, nie wiem, czy ona miała osiemnaście lat, dla mnie ona był dorosła naturalnie, ale to była młoda dziewczyna. Ona nauczyła się, jak działają kanały, wiedziała, jak można ludzi przeprowadzić, przecież kanały to mozaika, tego nie można znaleźć, to jest bardzo trudno, chodziło się przeszło godzinę. Raz wylądowaliśmy gdzieś, gdzie widać było wodę, Wisłę, bardzo ciekawe to było, ale straszny smród był. Jak sobie przypominam na początku, jak weszłyśmy… Przede wszystkim musiałam zostawić mojego psa, bo go nie wpuścili, strasznie wył. Matka weszła pierwsza z plecakiem na plecach, ja weszłam za nią. Myśmy chodzili w [szambie], straszny zapach, a ja jestem bardzo sensytywna do zapachu. Weszliśmy i po godzinie zemdlałam, nie mogłam znieść tego zapachu. Matka zdjęła swój plecak, wzięła mnie na plecy i wyszła ze mną, bo ktoś powiedział: „Trzymajcie się, trzymajcie się, jeszcze dziesięć minut i już wyjdziemy!”. I wyszliśmy na Marszałkowskiej koło Chmielnej, bo na [Chmielnej] moi rodzice mieli sklep podczas wojny. Tam była placówka AK i gospodarz tego domu zrobił trzebnicę, myśmy tam się mogli umyć. Dobrze, że on tam był jak wyszliśmy z kanału.
- Kiedy to było mniej więcej?
Przejście nasze przez kanał to było… Czołg wypadł, niedługo przed tym… Pisze [na tablicy] koło tego czołgu dokładnie, kiedy to było. Ja bym powiedziała, że może tydzień po tym przeszliśmy kanałami. Myśmy byli jedni z pierwszych, którzy przeszliśmy z chorymi, ale »Kubuś« musiał zostać, bo przecież on nie mógł chodzić. Wtedy to było najgorsze, bo potem już byliśmy z większą grupą ludzi, ktoś chodził na szaber i przynosił cokolwiek, co można było przynieść do jedzenia. Film „Pianista” [dobrze ukazuje tę sytuację, scena,] w której on walczy z puszką od kwaszonych ogórków. Mniej więcej to się działo wtedy. Gdzieś jeszcze ktoś zostawił coś w szafce z tyłu, były różne rzeczy, przynosili od czasu do czasu, ale byliśmy głodni. Miałam koniec chleba, chyba okrągłego, taka przylepka, miałam to w moich spodniach. Ten chleb miałam chyba przez tydzień, ssałam go i nie byłam głodna.
Do końca Powstania byliśmy na Polnej, gdziekolwiek można się było zatrzymać z chorymi, bo oni jednak byli chorzy, oni ledwo przeszli przez kanały, to byli ranni ludzie. Było kilku lekarzy, którzy się z nami uratowali. Radio zawsze było z nami. Dostaliśmy dyrektywę z Londynu, żeby się poddać, ale żeby się poddać jako jeńcy wojenni. Musieliśmy wziąć coś białego, trzymać nad głową i w ten sposób staliśmy się jeńcami wojennymi. Byłam w stalagu przez dziewięć miesięcy, ale zabrali nas na Umschlagplatz w to samo miejsce i te same pociągi po Powstaniu, potem jak zebrali nas wszystkich z białymi [flagami], jako że jesteśmy jednostką, która się zajmuje chorymi i z lekarzami, i to było bardzo ważne. Nawet ktoś znalazł coś białego do noszenia i tak dalej, i pozwolili nam jako jedność wejść do wagonu. Ten wagon był normalnie tak jak wagon, co zabierał ludzi do Oświęcimia, więc jak zamknęli nas w środku, to była słoma i tak się leżało i nie wiedzieliśmy, gdzie wylądujemy. To była długa podróż, zabrali nas do Saksonii koło Elby, tam był obóz dla chorych jeńców. Nie miało znaczenia, czy oni byli Amerykanie, czy nawet Włosi, którzy później walczyli z Mussolinim. Ktokolwiek był wrogiem i był w wojsku, [ale chorował czy był ranny], dostawał się do tego [obozu], ale to było pod opieką Czerwonego Krzyża i to było dziewięć miesięcy. Kiedy byłam razem z matką pod opieką Czerwonego Krzyża, wiedzieliśmy, że nic nam się nie stanie, nikt nawet nie przypuszczał, że ona może być Żydówką i byłyśmy [bezpieczni, bo ci co nas pilnowali] i którzy by mieli nas skrzywdzić, to nie było SS, tylko Wehrmacht, przeważnie to byli żołnierze z odmrożonymi nogami, co byli już na rosyjskim froncie i dali im już taką łatwą pracę, żeby się nami opiekować. Było tego dziewięć miesięcy, ja pomagałam.
- Jak wyglądało życie w obozie?
Były baraki, ludzie mieszkali w barakach, ludzie byli chorzy, także był barak lekarzy, znalazło się bardzo dużo lekarzy, Polaków i było kilka – matka i jeszcze trzy, które były jako [pielęgniarki]. Matka znała niemiecki i na początku była jako pielęgniarka, a potem była jako [tłumaczka], tłumaczyła z niemieckiego na polski, pracowała w kancelarii i jeszcze ktoś, kto znał niemiecki, pracował. Byłam najmłodsza, ale na przykład moja matka powiedziała do Niemca… To był barak, gdzie myśmy byli, z tyłu baraku, [na łóżkach o] dwóch czy trzech kondygnacjach, ja byłam zawsze na górze. Matka powiedziała do Niemca, z którym się zaprzyjaźniła, prawie że nie miał nogi, on mi dawał jabłko, jajko od czasu do czasu, bo ja byłam najmłodsza. To tak trwało mniej więcej. Te dziewięć miesięcy dla mojej matki były dobre, stała się ciocią wszystkich, ona była najstarsza i wszyscy ją nazywali ciocią. Jak przyjechałam do Polski, spotkałam panią z naszego stalagu i zapytałam się jej… Przyjechałam na sześćdziesiątą rocznicę i spotkałam bardzo śliczną osobę, ja jej nie pamiętam, ale rozmawiałyśmy ze sobą, muszę z nią się porozumieć. Ona powiedziała mi, że z naszego obozu ona mnie nie pamiętała, bo nie była w medycznej [części], ale była też jako jeniec wojenny w stalagu, ale pamiętała, że była taka jedna, która… Pamiętała kilka osób, które były razem z nami. Zapytałam ją, czy „Szpak”, bo ja byłam „Kukułka”, a taka bardzo sympatyczna łączniczka, trochę starsza ode mnie nazywała się „Szpak” i bardzośmy się lubiły. Zapytałam się, czy „Szpak” jest, to była ulubienica mojej matki, i ta pani mi powiedziała: „Tak, ona jest”. Dała mi jej adres, zadzwoniłam do niej, pojechałam do niej – starsza pani, która mówi, że jest gaduła: „Pamiętaj, ja jestem gaduła, będę gadać i gadać”. Faktycznie, bardzo dużo mówiła, bardzo sympatyczna. I powiedziała mi: „Kto ty jesteś?”. – „»Kukułka«”. – „Pamiętam, »Kukułka«, »Kukułka«”. Ona do mnie mówi: „A ciocię pamiętasz?”. – „Ciocia to była moja mama”. – „O tak, ty jesteś ta córa, ciocia miała córę”. To jest mniej więcej moja matka. Moja matka to była specyficznie wybitna kobieta, że ja byłam tylko córa taka, niespecjalnie wyróżniająca się. Ona opisała moją matkę w jakimś piśmie. Poszłam do niej, znalazła to pismo, przeczytała mi, że ciocia, ona nie ma zielonego pojęcia skąd, jak ta ciocia to zrobiła, ale zrobiła dla nas wigilię. Mieliśmy wigilię, każdy dał każdemu coś. Zrobiła sałatkę, myśmy się najedli, zrobiła sałatkę. Myśmy dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, a matka z jednym z Niemców załatwiła, powiedziała: „No powiedz, ile kartofli zużywasz na nas, nas jest tutaj osiem, ile cebuli, brukwi. Wszystko, co byś użył na nas, daj mi, ja to ugotuję”. Nie mógł powiedzieć, nie. U nas było inne jedzenie. Jak ktoś miał odmę… Obóz wiedział, że my mamy piecyk mały, on nam zrobił, że same możemy sobie gotować. Cały obóz wiedział, że w naszym baraku jest coś, co można ugotować dobrą zupę. Jak była operacja, tam bardzo dużo odmy się robiło. Odma to jest operacja na płuca, którą się stosuje, jak ktoś ma gruźlicę, w takim poziomie, że nie można już uratować, to wtedy oni biorą jedno z płuc (bo można żyć z jednym płucem) i
collapse, wypuszcza się powietrze z niego i robi się płaskie. Potem osoba, która miała [tę operację], musi być dobrze odżywiana i wtedy moja matka dostawała list od doktora, że on operował dwie chore i żeby one jadły przynajmniej parę tygodni zupy. Matka im gotowała. Byłam łączniczką, która przynosiła tą ciepłą zupę (taki aniołek) po odmie. Uczyłam się angielskiego. Był tam ktoś w obozie, którego nazywali „Parasolem”, bo mieszkał w Londynie, był oficerem AK i został puszczony do Warszawy.
- Jak skończyła się wojna, wyszła pani za mąż, jak to się stało?
Wyszłam za mąż, jak miałam [dwadzieścia] lat. Jak wojna się kończy, jestem wtedy jeszcze dzieckiem. Mam szesnaście lat, jak jestem w więzieniu w Amsterdamie, bo chcieli nas koniecznie wysłać do Polski, a nam powiedzieli, że jak wyjedziemy do Polski, to wylądujemy na Syberii na pewno, bo cała grupa [żołnierzy], co była z ojcem, wylądowała na Syberii. Chodziło o to, żeby się dostać na Zachód. Mama zaczęła szukać swojego brata, który wyjechał i ona myślała, że jest w Palestynie, ale nie wiadomo było, gdzie jest jej jeden brat i jakaś rodzina dalsza szukała, nie mogła znaleźć, ale to było później. Na początku, jak wyszliśmy z obozu, wojna się skończyła, dowiedzieliśmy się, że musimy iść na zachód i kilka osób z tego obozu w nocy [wyszło]. Myśmy były tylko piętnaście kilometrów od Elby i tam byli Amerykanie po drugiej stronie, więc przeszliśmy przez most. Matka znała trochę francuski, powiedziała, że jest Francuską, a ja jestem niemową, tak że w ogóle nie wolno mi było mówić, bo nie znam francuskiego i ta Rosjanka się spojrzała z litością na mnie i puściła nas przez most. Na drugiej stronie mostu byli Amerykanie. Dostaliśmy się do takiego miejsca DP (
displaced persons) i tam ładowało się ludzi do autobusów, do swoich krajów, bo Europa miała tyle ludzi, że trzeba było się ich pozbyć, to było zaraz po wojnie, w maju, w 1945 roku. Matkę trzy razy zdejmował gość z francuskiego [autobusu]. Myśmy trzy razy wychodziły i do następnego szliśmy i ten sam gość powiedział nam, że będziemy mieli duże problemy, jeżeli jeszcze raz nas złapie nie w autobusie do Polski. To już był ostatni raz, siedzimy i ja szkicuję chłopca, co siedzi naprzeciwko w pociągu. To był taki pociąg, który nigdzie nie jechał, bo siedzieliśmy w pociągu. Siedzi matka tego chłopca, patrzy, co zrobiłam, prosi, żeby jej dać [szkic] i zaczyna rozmowę z moją matką po niemiecku. Matka jej opowiada, kto ona jest, a tamta jest z Holandii z Hagi i że jej dom został rozbity w 1943 roku, jej mąż zginął, ona wzięła syna (mniej więcej w moim wieku chłopca) do Niemiec do pracy i teraz wraca do domu. Ona mówi do mojej matki: „Daj jej mój adres, powiedz, że mieszkałaś w moim domu, powiedz, bo oni będą wiedzieli, powiedz, że jesteś Holenderką”. Matka mówi: „Jak ja im powiem, jak nie mówię po holendersku, nie znam tego języka”. – „Ja cię nauczę mówić po holendersku”. I przez następne cztery godziny, może trzy, myśmy siedzieli i ona wszystkie słowa, które mają:
gut,
huth morgen. Przez dobre trzy godziny myśmy ćwiczyły „h”. Wszystkie słowa musiały być tak wypowiedziane, jak Holendrzy to mówią. Ona powiedziała: „Zobaczycie, że was wsadzą do autobusu”. I tak wychodzimy razem, rozmawiamy i matka mówi:
Huth morgen. Wpuszczają nas do tego autobusu, który nas zabiera do pociągu i pociąg zabiera nas do Holandii. Ona wysiada na samej granicy, bo stamtąd była, a myśmy pojechały do Amsterdamu.
W Amsterdamie powiedzieli, że jesteśmy niemieckimi szpiegami, bo mówimy po niemiecku, i wsadzili nas do więzienia, matkę i mnie. Pięć dni byłyśmy w więzieniu, ale ładnie nas traktowali. Zabierali nas do pokoju na cały dzień, na spacer chodziłyśmy z mordercami. Matka poszła
Hungerstreik, bo dawali nam
Stamppot – kartofle i w środku trochę sosu. Matka poszła na
Hungerstreik, bo powiedziała, że nie będzie nic jeść, i w końcu zawołali polskiego ambasadora, który powiedział, że my nie jesteśmy niemieckimi szpiegami, tylko Polakami, co nie chcą jechać do Polski. Pozwolili nam zostać, aż znajdziemy kogoś. Matka znalazła swojego brata w końcu, który był w Ameryce zamiast [w Palestynie]. Niemcy się zbliżali, oni mieli amerykańską wizę, to pojechali do Ameryki.
Myśmy przyjechali w 1947 roku do Ameryki. Mogłam jeszcze iść do szkoły dziennej, bo nie miałam osiemnastu lat. Gdybym miała osiemnaście lat, to inaczej bym musiała [się kształcić], a ja chciałam się kształcić. Talent miałam, bo w Holandii czekaliśmy na wizę amerykańską, czekaliśmy półtora roku. Myśmy przyjechali do Ameryki w 1947 roku. Z więzienia dostaliśmy się do Einhoffen, to jest takie miasto w Holandii koło niemieckiej granicy, mieszkaliśmy w domu dla wygnańców, ale potem wzięliśmy mieszkanie. Znalazłyśmy wujka, przysyłał nam pieniądze, w każdym liście było dwadzieścia dolarów, [przysyłał] nam paczki, papierosy, tak że myśmy tam byli w Holandii prawie przez półtora roku. Uczyłam się u najlepszego nauczyciela malowania w tym mieście, który dwa razy na tydzień przychodził i malował ze mną. Z Ameryki przychodziły oleje,
watercolor, farby, cokolwiek potrzebowałam, [to wujek mi przysyłał]. Wszystko, [czego się nauczyłam] potem, to się nazywa
icing on the cake. Tego, co się nauczyłam, te pierwsze lekcje są zawsze najważniejsze. Dużo się nauczyłam. Jak przyjechałam do Ameryki, miałam piękne portfolio. Już zaczęłam pracować, robiąc filmy rysunkowe, jak miałam dwadzieścia lat. Pracowałam dwadzieścia pięć lat jako animatorka, nie animatorka, bo to tylko mężczyźni robili, ale nauczyli mnie różnych funkcji, najpierw malowałam, potem rysowałam, robiłam rysunki pomiędzy tymi, co mężczyźni… Potem zaczęłam robić bardzo ładne
backgrounds, to znaczy tła do filmów, one były jakby malowaniem. Malowałam zawsze, rysowałam, malowałam. Dużo się nauczyłam od nauczyciela w Holandii i dużo się nauczyłam w szkole, bo chodziłam do szkoły, która miała akademicki program i sztukę. Dostałam się do takiej szkoły, nie miałam jeszcze osiemnastu lat i zdałam tę szkołę i dostałam posadę w animacji. Moje życie w Ameryce, przypuśćmy moje rówieśniczki, które ocalały czy z getta czy z Powstania, miały straszne życie [w Polsce], ja miałam dobre życie w Ameryce, bo żyłam tak jak… Moje marzenia nie były spełnione, spełniły się dopiero teraz.
- Wspomniała pani, że była w Polsce w 1964 roku?
Pierwszy raz przyjechałam do Polski w 1964 roku, bo mój syn nie chciał żadnej… Jest taka uroczystość, jak chłopak ma trzynaście lat, nazywa się barmictwa, i on tego nie chciał. Zamiast tego chciał pojechać dookoła świata, bardzo zdolny był wtedy, nie miał jeszcze trzynastu lat. Zdecydowałam się zrobić z nim taki
trip. Myśmy pojechali najpierw do Izraela na dwa tygodnie, potem do Grecji, do Rzymu, do Polski, Francji i do Ameryki z powrotem. To wszystko było w tej samej cenie, co by mnie kosztowało to przyjęcie. Pojechałam z nim razem i to był pierwszy moment, kiedy zobaczyłam Warszawę.
- I jak wrażenia z Warszawy?
Nie do uwierzenia. Weszłam na Stare Miasto i zaczęłam płakać, to [że zostało odbudowane], dla mnie to jest cud, nie można inaczej tego nazwać. Jak się idzie od Krakowskiego Przedmieścia i widzi się Podwale, szłam z moim synem, pokazałam mu Zamek. Nie mogłam złapać oddechu, byłam szczęśliwa, że Zamek stoi, że wszystko stoi, i idę dalej i jak skręcałam z Krakowskiego Przedmieścia, to widziałam z daleka mój dom. Mój dom to jest ostatni numer na tej ulicy, on taki zakręcony trochę, taki różowy, chyba cztery piętra, bo tam nie było windy. Ładny taki, bo taki był nowoczesny, dom – nic specjalnego. Idziemy dalej i mówię, że dom stoi, i mówię do niego: „Ale czekaj, widzisz ten dom, to jest ten dom”. A on mówi: „A co, tam było coś specjalnego, dlaczego go odbudowali, to był stary dom?”. – „Nie, to nie był stary dom, nie wiem”. Przychodzimy bliżej i widzimy, że są dziury po kulach. Patrzę się na to i pytam się kogoś: „Ten dom stoi?”. – „Tak tak, ale wszystko inne zostało zburzone, a front stoi”. To co było od ulicy Podwale, to był duży budynek, wszystko inne poszło. Sień jest taka sama, drzwi są takie same i mój syn mówi do mnie: „Chodź, zobaczymy to mieszkanie”. Jego ojciec go prosił, żeby zobaczył [„pałac”], w którym ja się [wychowałam]. Mówię: „Dobrze, dobrze, pójdziemy zobaczyć mieszkanie”. Idziemy na górę, jakaś babka otwiera, mówię: „Proszę pani, ja tutaj mieszkałam”. – „Trzeba było przyjść dziesięć lat temu”. Powiedziała, że pianino się rozpadło i tak dalej. Widział, jak to mieszkanie wyglądało. Potem zaczęłam mu opowiadać o czołgu, ale to było jeszcze przedtem, zanim pojechaliśmy do Krakowa, i chciałam, żeby poszedł do muzeum holocaustu, tam też było bardzo ciekawe, straszne, góra bucików dziecinnych. Moim zdaniem góra bucików dziecinnych powinna być na wszystkich książkach, czy ktokolwiek kiedykolwiek, to powinien być pomnik holocaustu, taka olbrzymia góra dziecinnych bucików, białych.
- Czy Powstanie było potrzebne?
Jestem politycznym zwierzęciem, a politycy nie myślą tylko o tym, co widzą, tylko dobrzy politycy widzą większy obraz. Widzę większy obraz, nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt na świecie nie mówi o tym, że polskie Powstanie uratowało prawdopodobnie większość Niemiec. Przecież Rosjanie przeszliby dużo dalej. Nie rozumiem, dlaczego o tym się nie mówi. Nie wiem. Nawet książka, co wyszła o Powstaniu, zdawałoby się, że powinien by to powiedzieć, też nie powiedział, przecież wszyscy wiedzą, armia się cała zatrzymała, zatrzymała się prawie na dziewięć miesięcy. W każdym razie oni szli od Leningradu i szli i szli i nagle się zatrzymali. I co? Z wyższego punktu widzenia zostaliśmy poświęceni! Przez kogo? Tak jak na Jałcie – Polacy są specyficznie
chosen, dlatego Polacy i Żydzi mają zawsze ten problem, problem ze sobą nawzajem, bo są tak do siebie podobni, oni jedni i drudzy są
chosen. I jak jesteś
chosen, to musisz grać rolę, czy jesteś
chosen. I musisz walczyć i musisz… Nie, ja naprawdę myślę w tej chwili, że kobiety muszą się zorganizować i pomagać siostrom w krajach, gdzie kobiety nie mają w ogóle żadnych praw. Nie wolno nam pozwolić na to, żeby inna kobieta myślała, że dożyje do trzydziestu dziewięciu, a my żyjemy do dziewięćdziesięciu, to coś nie jest w porządku. Kobiety muszą walczyć, takie jest moje zdanie. […] Powiedziałam na manifestacji w Egipcie, to było coś, było dużo kobiet, to była ta sama energia.
Muszę powiedzieć, że w BBC było coś napisane o mnie przez moją przyjaciółkę Mary Sibilski, ona pisze w niemieckiej agencji, to było przed Powstaniem, przed sześćdziesięcioleciem, […] ona napisała coś o mnie, ktoś to złapał, BBC złapało i BBC chciało mieć ze mną
interview i mieli, przyjechał Jonathan Charles, taki, co jest w BBC, przyjechał i oglądał
interview i chodziłam po Starym Mieście, to wszystko trwało chyba pół minuty, a chodziłam chyba godzinę i rozmawialiśmy. Tak że z tego wyszło bardzo mało, ale miałam
interview na BBC Radio i tam na tej BBC Radio, to było ciekawe, bo ta babka mi powiedziała… Takim autem przyjechali, żeby była dobra akustyka i byłam w takim aucie, siedziałam z mikrofonem i słuchałam tej babki, a ona do mnie: „Na pewno byłaś przestraszona, na pewno płakałaś, na pewno to było straszne”. Mówię z wielką energią: „Nie, absolutnie, to było tak, jakbym tonęła i ktoś mi dał powietrze na dwa miesiące”. Tym było dla mnie to Powstanie – wolność. To co powiedziałam dostało się na
Quotation of the Day. Mówili to przez cały dzień, że to tak jak tonący, który dostał powietrze przez dwa miesiące.
Warszawa, 8 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magda Fijołek