Barbara Różycka „Wiśka”
Nazywam się Barbara Różycka, urodziłam się w Warszawie, miałam pseudonim „Wiśka”.
- Jak spędziła pani dzieciństwo, kim byli pani rodzice, gdzie pani mieszkała przed wojną?
Mieszkałam na Starym Mieście na Podwalu, chodziłam do 39. szkoły imienia Marii Curie-Skłodowskiej, byłam wychowywana w duchu bardzo patriotycznym, tym bardziej że moi rodzice oboje byli legionistami. Wojna zastała mnie w Warszawie, wróciłam z pierwszych w życiu kolonii, byłam w Kowańcu. Jak wracałam, to już była mobilizacja, ale 30 sierpnia 1939 roku byłam w Warszawie. Jak rozpoczęła się wojna, byłam na Starym Mieście w Warszawie. Chodziłam do szkoły, później naszą szkołę na Karowej zajęli Niemcy, przeniesiono nas na Miodową do szkoły 22. i mam wrażenie, że za pośrednictwem dyrektora tej szkoły znalazłam się w „Szarych Szeregach” w 19. Praskiej Drużynie Harcerskiej. Wstąpiłam w 1942 roku w styczniu, nie miałam jeszcze czternastu lat skończonych, to była 19. Drużyna Praska imienia Emilii Plater. To były dwa zastępy tylko na Starym Mieście, właśnie w jednym zastępie byłam ja, zastęp nazywał się „Rzeka”. Do Powstania chodziłam na szkolenia, mały sabotaż, przeważnie były jakieś szkolenia do samego Powstania.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Trudno jest mi powiedzieć, jak zapamiętałam [wybuch wojny], miałam skończone jedenaście lat. Pamiętam moment, kiedy rodzice byli bardzo zdenerwowani, wyły syreny. Bardzo przeżywałam, bo mnie tak było dobrze na kolonii, że raczej przeżywałam, że przyjechałam do Warszawy, że jestem tutaj, a nie [na koloniach]. Później już, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, to już bardziej zrozumiałam, na czym to wszystko polega.
- W jakich akcjach małego sabotażu brała pani udział?
Roznosiłyśmy gazetki. Pamiętam, był taki kontakt, gdzieś kwiaty położyć przed pomnikiem, tego rodzaju [akcje]. Roznosiłyśmy paczki do rodzin, których najbliżsi byli na Pawiaku.
- Pamięta pani, skąd, dokąd i z kim nosiła pani paczki?
Trudno mi powiedzieć, nie pamiętam. Paczki prawdopodobnie dostawałyśmy na naszej zbiórce, ale to nie było często, to było jednorazowo czy dwa, już nie pamiętam.
- Gdzie najczęściej odbywały się zbiórki?
Na Starym Mieście na Świętojańskiej u koleżanki, w moim mieszkaniu, bo mój ojciec też był w konspiracji w AK.
- Jak nazywali się rodzice?
Mama Stanisława a ojciec Józef Różycki.
- Rodzice byli w konspiracji?
Mama nie była w konspiracji. Siostra moja była w harcerstwie, w drugim zastępie starszych dziewcząt, który był na Starym Mieście, bo siostra była ode mnie dwa lata starsza. Ojciec był w konspiracji, gdzie wiem tylko tyle, że odbywały się bardzo często zebrania w naszym mieszkaniu, chociaż nasze okno na mieszkania wychodziły na Ministerstwo Sprawiedliwości, na wejście od ulicy Podwale, pomimo wszystko były tam zebrania.
- Czy uczestniczyła pani w tajnych kompletach?
Po skończeniu szkoły powszechnej chodziłam do Gimnazjum Handlowego imienia Henryki Gąsiorowskiej na Złotej, [to było] prywatne gimnazjum. To było pod przykrywką, jak były lekcje gospodarstwa domowego, to były lekcje historii, tam chodziłam do wybuchu Powstania.
- Czy w czasie okupacji widziała pani akcje rozstrzeliwań, łapanek? Jak pani to wspomina?
Tak, pamiętam, byli [ludzie] rozstrzeliwani na ulicy Kilińskiego, to było straszne. Łapanki widziałam, jak jechałam tramwajem, widziałam, jak zatrzymywali tramwaje, zabierali ludzi.
- Pani nigdy nie była zatrzymana?
Nie. Raz byłam zatrzymana, mostem Kierbedzia przechodziłam, zatrzymali mnie, to było jedno zatrzymanie, a drugie zatrzymanie to było sprawdzenie dokumentów, jak z kolegą na Żoliborz rowerami pojechaliśmy gdzieś do lasu i otoczyli nas Niemcy, to był teren zamknięty. Jakoś nas puścili, pozwolili odjechać, sprawdzili legitymacje, że mam czternaście czy piętnaście lat, już nie pamiętam, ile to było, i jakoś puścili.
- Czy ktoś z pani rodziny został zatrzymany z łapanki?
Mój wujek został aresztowany w Wytwórni Papierów Wartościowych, gdyż był w konspiracji. Dwa lata był w Oświęcimiu i w Dachau w karnej kompanii, ale przeżył.
Władysław Pękała.
- Jak nazywała się pani siostra?
Siostra moja Danuta, w tej chwili Danuta Berout, ale nie żyje, zmarła osiem lat temu.
- Jak pani pamięta Niemców z czasów okupacji?
Pierwsze spotkanie [z Niemcami] było, jak przyjechali na plac Kilińskiego i przywieźli zupę w kotłach, to było moje pierwsze spotkanie. Trudno mi jest powiedzieć, jakie [wrażenie na mnie zrobili], trochę przerażenie. Już zdawałam sobie sprawę, co to jest wojna, co to jest okupacja, że będą walki, że będziemy pod zaborem i pod okupacją.
- Czy w czasie okupacji widziała pani zabitego człowieka?
W czasie okupacji widziałam w momencie bombardowań, jakie były na Stare Miasto. Ojciec nas zabrał do skarbca, do Banku Gospodarstwa Krajowego – tam pracował – i jak szliśmy przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, to widziałam [zabitych ludzi].
- Pamięta pani powstanie w getcie?
Tak pamiętam.
Też przerażenie, współczucie, ale sobie człowiek nie zdawał sprawy, bo rzeczywiście byliśmy jednak odgrodzeni, ale wiedzieliśmy, co się tam dzieje, i przeżywałam to naturalnie, tym bardziej że przyjacielem mojego ojca był Żyd, który miał dwoje dzieci – chłopca, który zupełnie nie był podobny, nie był w typie Żyda, a dziewczynka miała rysy semickie. Rodzice zostali złapani i rozstrzelani. Dopóki mieszkali w Miłośnie czy w Sulejówku, ukrywali się i kiedyś została mama zatrzymana, zabita, ojciec później i ten chłopiec opiekował się swoją siostrą, która była w Radości w jakimś mieszkaniu zamurowana, tylko dojście było przez piwnicę. On do nas przychodził i mama szykowała paczki dla niego.
- Czy innym osobom pochodzenia żydowskiego pomagali rodzice?
Nie, tylko temu chłopcu. Naturalnie, jak jakieś dziecko przyszło, to dostało jedzenie.
- Skoro była pani w zgrupowaniu, to wiedziała pani, że wybuchnie Powstanie?
Wiedziałam, że wybuchnie Powstanie, ale kiedy… Jeszcze nie mieliśmy żadnej koncentracji, nie [mieliśmy miejsca] wyznaczonego, gdzie się mamy zgłosić, i jak wybuchło Powstanie, to zastało mnie na Starym Mieście.
- Nie była pani przygotowana?
Nie byłam przygotowana, z tym że zaraz, natychmiast z moją przyjaciółką Romą Nowicką, która też jest w Nigerii, ze mną do końca była, ona była ze mną od samego początku do ostatniego dnia Powstania. Zgłosiłyśmy się na punkt na Kilińskiego do porucznika „Romana” i on nas przyjął i przysięgę składałyśmy na Kilińskiego 3 w mieszkaniu profesora Hampla.
- Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania?
Euforia. Młodzi chłopcy z bronią, powiedzieli, że jesteśmy wolni wszyscy i rzeczywiście została Starówka szybko opanowana przez Powstańców. Wielka radość. Zaraz chorągwie zostały wywieszone na wszystkich kamienicach, bardzo serdecznie zostali przyjęci wszyscy i wielka radość była, tym bardziej że widzieliśmy Niemców, którzy przed Powstaniem wyjeżdżali wozami z Warszawy, wozy były załadowane, z Pragi w którąś stronę się kierowali, więc wiedzieliśmy, że oni uciekają i że będzie fajnie, że będzie Powstanie, będziemy wolni i się skończy wojna.
- Do którego momentu pierwsze dni Powstania były euforią? Kiedy zauważyliście, że nie jest dobrze, kiedy zaczęli ginąć koledzy?
Koledzy zaczęli ginąć już od pierwszego dnia. Z początku byłyśmy sanitariuszkami patrolowymi. W pierwsze dni chodziłyśmy w patrolu, szykowałyśmy szpitale, zbierałyśmy koce, lekarstwa. Następnie, [wraz] z przyjaciółką, zostałyśmy skierowane do szpitala Bonifratrów na Bożego Jana i byłyśmy chyba ze trzy dni, do momentu kiedy te „choroby” [bomby] nie zostały skierowane na szpital i szpital właściwie był pod wielkim obstrzałem i myśmy kierowały chłopców do szpitala na Długą, ale to było chyba 11 sierpnia.
Straszny moment to był 13 sierpnia, w niedzielę, „czarna niedziela”, kiedy wybuchła tankietka, to [wtedy] strasznie było na Starym Mieście. Przedtem, jak szliśmy na jakiś wypad, to była msza, wychodziliśmy, spokój, śpiewy było słychać, ale już po tym zrobiło się bardzo [nieprzyjemnie], już strasznie było. Mnie nie było na Kilińskiego [kiedy wybuchła tankietka], byłam na Świętojerskiej, poszłam odwiedzić chłopca, którego wyniosłam ze szpitala i wróciłam na Kilińskiego jakieś siedem, osiem minut po wybuchu tankietki. To było straszne. Rozrzucone, bezkształtne masy ciał ludzkich, porozrywane ciała, coś okropnego. Powbijane we frontony budynków, bo najpierw byli rozerwani przez wybuch, pokaleczeni przez odłamki i to wszystko powbijało się w ciała, w ściany, w kraty od sklepów, wszystko się wbijało, to było straszne, tego się nie zapomni nigdy, a tym bardziej że tam było bardzo dużo młodzieży, bo były kwatery Powstańców i oni wszyscy wylegli do okien, na balkony. Moja mama była bardzo lekko ranna, miała przeciętą wargę i odłamek w ręku. Akurat była barykada i przejeżdżali, zatrzymali się, mama weszła do mieszkania, okna wychodziły na ulicę i wtedy ten wybuch odrzucił ją do tyłu. To jeszcze było, jak ewakuowani byli ze szpitala Bożego Jana, więc tam się chłopców rozdzieliło na różne szpitale, troszkę na mały szpital „wigrowski”, który był na Kilińskiego 3, i do głównego szpitala. Myśmy z koleżanką były w 3. kompanii u kapitana „Zaremby” na Nowym Mieście. Już do końca tam byłyśmy.
- Pamięta pani akcję przenoszenia rannych chłopców?
Pamiętam dobrze, dlatego że był taki moment, że w momencie kiedy… Myśmy miały salę trzydziestu paru chorych chłopców i jak zaczęły wpadać granatniki i to wszystko, to myśmy zabierały chłopców, którzy bardziej [byli chorzy], bo wpadały odłamki, to wszystko wpadało, i chłopcy, którzy mieli wyjść tego dnia, tylko po południu, to zostali ranni, zabici. Więc tych [chorych], którzy byli bliżej ścian, wynosiliśmy najpierw przez salę na podwórko i do piwnicy, a właśnie tego chłopaka, u którego byłam odwiedzić wtedy, to on błagał, żeby go odnieść do jego kompanii, on był z „Miotły” na Świętojerskiej. Tak się złożyło, że parę razy miałam jakąś intuicję. Jak szliśmy, musieliśmy się przedzierać górą, nie dołem, nie piwnicami. Jak wiadomo, były piwnice rozkopane z budynku do budynku i można było przez nie się ewakuować, przechodzić, [a my szliśmy] górą. Miałam takie [przeczucie], że się zatrzymywałam, żeby nie przebiegać, nie iść i granat wpadał na podwórko. Wynieśli go na Świętojerskiej (nie pamiętam, pod którym numerem) na drugie piętro, spojrzałam się, były wybuchy, strasznie wszystko waliło się, więc mówię: „Znieście go na dół”. Znieśli go, a tam granatnik wpadł, więc też jakoś było to, że [miałam przeczucie i to go uratowało].
Przyszłam do tego chłopca (to był student tajnych kompletów medycyny), tak bardzo prosił, że on tak chce żyć bardzo, bo ma tylko siostrę i matkę, a nie ma ojca. Właściwie może on mi uratował życie, dlatego że chciałam wyjść wcześniej, a on mnie zatrzymywał, prosił, żebym została jeszcze trochę, bo troszkę był przytomny i tracił przytomność, i właściwie gdybym może wyszła wcześniej to… Tym bardziej że miałam iść do chłopca, który miał wartę na Kilińskiego 3, bo jego brat był ranny i był w szpitalu na Długiej, miałam go zawiadomić o tym, więc prawdopodobnie byłabym gdzieś w pobliżu. Po tym to już było strasznie, ten fetor z ciał popalonych, gnijących, okropnie. Moja koleżanka, która mieszkała dwa budynki przede mną [Podwale] 38 (ja mieszkałam Podwale 40), stała ze swoją ciotką, która ją trzymała za rękę, nie znaleźli jej nigdy, szukali po wszystkich szpitalach, nie znaleźli. Tak było. Był taki straszny ten wybuch, że u mnie, w moim domu na drugim piętrze przez okno był wbity kadłub [ludzki] w łóżko i tak go właściciel mieszkania zastał. U nas w mieszkaniu też były zbierane jakieś wnętrzności.
- Jak nazywał się chłopiec, którego pani odwiedzała?
Nie pamiętam, jak miał na imię, wiem, że miał pseudonim „Gwiazda”.
Nigdy się nie spotkaliśmy. To jest moja wina, bo może mogłam w jakiś sposób szukać jego, bo byłam ciekawa, jak [się potoczyły jego losy]. Wiemy, jak było po zakończeniu działań wojennych.
- Jak wyglądał dzień powszedni w czasie Powstania?
Spaliśmy bardzo różnie, czasami spałam u siebie w piwnicy, bo wszystko z mieszkania zostało zniesione do piwnicy, bo nie można było nocować w mieszkaniu. Nocowało się, gdzie się było na jakiejś akcji i tam była jakaś [możliwość noclegu]. Później, jak byłyśmy na Nowym Mieście, to nocowałyśmy, byłyśmy dwadzieścia cztery godziny na linii, a dwadzieścia cztery godziny w szpitalu naszym, w naszej kompanii, to był róg Zapiecka i nie pamiętam.
Długa 7 to był szpital centralny. Bardzo różnie [się spało]. Czasami wracało się i nie znało się hasła, więc trzeba się było zatrzymywać, gdzie była jakaś kompania, i tam się zatrzymywało.
- Czy były problemy z wodą?
Z wodą były problemy, ale nie pamiętam, żebym to odczuła, dlatego że nawet była łaźnia na Długiej, gdzie można było iść się wykąpać, więc jakichś problemów z wodą nie pamiętam.
Tego to nie pamiętam. Prądu raczej nie było. Pamiętam, że było dużo wina, bo były beczki z winem i dużo wina było. Kuchnia była w Ministerstwie Sprawiedliwości na Długiej 7 i jakieś zupy [się jadło], coś, z jedzeniem było bardzo ciężko. Czasami wpadałam do domu, coś zjadłam, mama coś dała dla moich bliskich kolegów, jakieś jedzenie.
- Mama nie była w akcji, była w domu?
Mama nie była w akcji i siostra moja nie była w akcji, bo się moja siostra strasznie bała.
- Ale były w domu, nie w piwnicy?
Cały czas w piwnicy.
Tak. Gdzie gotowały, to nie pamiętam, chyba na podwórku, nie w piwnicy.
- Jeśli odwiedzała pani chorych w szpitalu powstańczym, to pomagała pani pielęgniarkom?
Tak. U Bożego Jana to rzeczywiście o szóstej rano zaczynało się swój dyżur. Taki był moment, że z moją przyjaciółką z domu przeszłyśmy przez Kilińskiego i przez podwórka na Długiej. Wchodziło się na Długiej, były podwórka i podwórkami szłyśmy. Na nas się jakiś „gołębiarz” uparł i codziennie, jak myśmy szły, [to strzelał]. Jeszcze byłyśmy takie [bohaterki], że uważałyśmy, że bez nas świat nie będzie istniał, wszyscy giną, a my nie – przejdziemy czy nie przejdziemy? Kazano nam już [nie chodzić] w panterkach, tylko zakładać białe fartuchy z czerwonym [krzyżem]. To nic nie pomagało, ale jakoś udawało nam się przejść. I zaczynało się [pracę], że się chłopców myło, karmiło tych, co nie mogli [sami jeść], asystowało się przy opatrunkach, które były na sali.
- Miała pani przeszkolenie medyczne?
Miałam w czasie okupacji kursy harcerskie, potrafiłam [drobną] ranę [opatrzyć], jakichś poważniejszych [ran] to nie [opatrywałam], ale pierwszą pomoc potrafiłam [udzielić].
- Na co dzień chodziliście ubrani w panterki?
W panterki, ale nie wszyscy, kto zdobył, komu się udało. Miałam panterkę, miałam czapkę taką w panterkę, ale dałam jakiemuś chłopakowi, jak przechodził kanałami na Żoliborz, bo mnie prosił, przestrzelili mu tą czapkę i już tej czapki nie dostałam.
Nie, miałam szesnaście lat.
Tak, właśnie tego [chłopca], któremu dałam czapkę. Niestety zginął, przeszedł do Śródmieścia i na Czackiego dostał się w ręce Niemców i został podobno rozstrzelany.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania?
Ostatnie dni pamiętam dobrze, bo 30 sierpnia mieliśmy przechodzić kanałami, mama mi nie pozwalała, bo uważała, że powinnam zostać razem [z nią], co będzie, to będzie, ale pomimo wszystko nie posłuchałam mamy, poszłam z grupą. Przechodziłyśmy z całą kompanią, mieliśmy przejść [kanałami] i się nie udało do kanałów wchodzić. Mieliśmy się przedzierać górą, też z tego nic nie wyszło i przyszedł rozkaz, żeby nas wszystkich z powrotem wycofać stamtąd do oddziałów na kwatery, na swoje punkty. Z powrotem znalazłam się na Nowym Mieście, zmiana, która miała przyjść na następny dzień po dwudziestu czterech [godzinach], już nie przyszła, bo poszli kanałami, koledzy przyszli i chcieli nas zabrać, mnie i sanitariuszkę (nas było dwie), żebyśmy poszli do Śródmieścia. Kapitan „Zaremba” wyraził zgodę, ale myśmy nie poszły, nie chciałyśmy chłopców zostawić, bo nie mieli nikogo, i wycofaliśmy się z nimi do kościoła Świętego Jacka. Mieliśmy znów przechodzić (to było z 1 na 2 września) kanałami do Śródmieścia, ale nie mogliśmy się dostać do kanału, bo rzuciła się ludność cywilna. Do rana byliśmy koło barykady, rano, niestety jak już był obstrzał z sądów apelacyjnych, to leżeliśmy pod kanałami, do kanału wejść nie było można, bo ruszyć się w ogóle nie było można, i w pewnym momencie, już rano, jak się widno zrobiło, nadleciały samoloty i bombardowali. Wszyscy uciekali do spalonych budynków. [Pamiętam] taki moment, kiedy chcieliśmy już wejść koniecznie, jakaś sanitariuszka wyszła z kanałów i krzyczy, że się kanał pali. Wszyscy się wycofali spod kanałów, a tymczasem kanał się nie palił, tylko któryś chłopak miał w butelce coś zapalającego i mu upadła, i taki mały ogień się zrobił i zrobił się popłoch w kanale. Myśmy uciekli, kto mógł, do spalonych domów – co mamy robić z sobą dalej?
- Pani była z Romą i kto jeszcze? Ile osób było z panią pod kanałem?
Sporo było, byli koledzy, pamiętam bardzo dobrze dwóch kolegów, którzy rzucili mi hełm na głowę, jak strzelanina była, mieli broń opartą o nas, strzelali, łuski spadały i człowiek nie wiedział, czy jest ranny, czy nie. Ich zapamiętałam, dlatego że jak się wszyscy rozsypali (tam było sporo osób), to myśmy w czwórkę jakoś tak się zatrzymali, przelecieliśmy na drugą stronę i oni mówią: „Nie ma innego wyjścia, tylko wy tu mieszkacie, musicie iść do domu postarać się…”. Oni byli od czapki poprzez wszystko w mundurach niemieckich. Miałam tylko panterkę i torbę z amunicją (bo chłopcy dali, żeby trzymać) i torbę sanitarną a oni mieli wszystko i nie mieli wyjścia, więc siłą ze mnie, że tak powiem, panterkę zdjęli (chciałam też do kanału wejść), a oni wskoczyli do kanału, udało im się przejść, błądzili cały dzień, ale udało się. Myśmy też wycofały się i przez podwórka wyszłyśmy na duże podwórko, gdzie było masę ludności cywilnej i stał jakiś, myślałam, że to Powstaniec w mundurze, pytam się jego: „Gdzie są Niemcy?”. Miałam za paskiem legitymację akowską, torbę z amunicją i torbę sanitarną. On się do mnie odwraca i pyta się:
Was? I wtedy koledzy, którzy byli już przebrani, zrobili jakiś szum, on się odkręcił i mnie [wciągnęli] w ten tłum, zerwali torbę z amunicją i podarli legitymację.
Zaczęła się droga… Koleżanka skoczyła jeszcze do naszego domu, zobaczyć, czy nie ma matek, chociaż krzyczeli na nią, ale jakoś jej się udało. Nie było ich tam, już ludność cywilna była ewakuowana przez Bednarską na Wolę do szpitala. I myśmy co kogoś mijały, szukałyśmy swoich matek, a Niemcy stali i co jakiś czas młodych ludzi wyciągali i kto wyglądał na Powstańca, na młodego człowieka, to zabijali. Doszłyśmy do kościoła i przed kościołem spotkałam mamę i siostrę.
Przed kościołem na Woli, nie pamiętam, jak ten kościół się nazywał. Leżałam i płakałam, bo stamtąd widziałam bombardowanie Śródmieścia, a ja chciałam tam być ze wszystkimi. Wywieźli nas, władowali do pociągu i wywieźli. Wylądowałyśmy w Ravensbrück.
- Pamięta pani drogę na dworzec, transport?
[Szłyśmy] na dworzec, załadowali nas w bydlęce wagony, zasunęli, ciasnota niesamowita, była tylko podłoga wycięta, żeby – wiadomo. Drogi nie pamiętam bardzo, bo w kuckach spałam przez prawie całą drogę. Wywieźli nas do Gross-Rosen, do męskiego obozu i oddzielili kobiety od mężczyzn. Mężczyzn zatrzymali, a nas wywieźli do Ravensbrück. Pamiętam moment, jak przyjechaliśmy do Ravensbrück, zatrzymały się wagony bydlęce… Jeszcze były bombardowania, po drodze trzymali nas na bocznicach, to taka była droga. Jak zatrzymali się, rozsunęły się drzwi, zobaczyłyśmy las, to był piękny ranek, początek września (czwarty, może 5 września), z daleka śpiew ptaków, byłyśmy zaskoczone, że w takie piękne miejsce nas przywieźli. Później, jak wyszłyśmy na drogę, która prowadziła do obozu, na boku szły już więźniarki do pracy, widziałyśmy ich w dali, kobiety, które były już kościotrupy, ogolone głowy. Jak przechodziły, to mówiły: „Drzyjcie wszystko, jedzcie wszystko, bo wam wszystko zabiorą!”. Polki, które szły [tak mówiły], bo tam były [kobiety] różnej narodowości. Myśmy mówiły: „Jak to, wszystko nam zabiorą? Chyba nie…”. Rzeczywiście, weszłyśmy do obozu, był namiot, najpierw [skierowali nas] do rejestracji, gdzie wszystko zabierali. Miałam jakąś bransoletkę z kamyczków, chciałam, żeby mi na pamiątkę zostawili, wszystko zabrali. Później [poszłyśmy] do mykwy, wtedy nie wiedzieliśmy, czy przyjdzie cyklon, czy gaz puszczą, czy nas wykąpią. Były badania ginekologiczne, czy się czegoś nie ukrywa i albo do gołej skóry włosy obcinali, albo jak ktoś miał gorsze, to puszczali do łaźni. Mama nam poobcinała włosy na króciusieńko bardzo, więc na szczęście trochę uratowałyśmy. Jak weszłam do łaźni, to przerażona byłam, bo kobiety stare, porozbierane, z ogolonymi głowami, straszny to był widok. Później rzucali jakieś ubrania, jako że nie mieli już pasiaków, więc były cywilne ubrania, [które miały] wycięte krzyże i wszyty był inny materiał. Po prostu, jeżeli ucieknie, żeby było wiadomo, że to jest więźniarka. O ucieczce to nie było zresztą mowy. Później rejestracja, numery –miałam numer 65298 w Ravensbrück.
Z początku [byłyśmy] pod namiotem, a później już dano nas do baraku. Baraki były w rzędach, utrzymana była czystość, ale to przez więźniarki. Prycze były, sztuby, pokoje, sale, trzypiętrowe łóżka i na [każdym] łóżku leżały trzy więźniarki i jeden kocyk. O godzinie czwartej zrywali nas na apel i dotąd nas trzymali, dopóki się wszystko nie zgadzało, czasami było to do dziewiątej. Blisko Ravensbrück było jezioro, było zimno. Było straszne to, kiedy powiedzieli, żeby się zgłosiły dziewczęta młode z włosami do domu publicznego dla Niemców, dla tych, którzy pracowali. Matka strasznie drżała, bo myśmy miały włosy, ale wystąpiły… Później się dowiedziałyśmy, że wystąpiły prostytutki po prostu, które uratowały te dziewczyny. Zabierali nas do pracy, do kopania i zasypywania rowów, żeby nam dać jakąś pracę. Rano dostawałyśmy miskę czarnej kawy i pajdkę chleba na cały dzień, i wieczorem też kawa i to było wszystko. Były takie momenty dosyć przykre, bo na przykład w piękny dzień kazano nam się na placu rozebrać do naga, siedział lekarz w białym fartuchu z pejczem, i kazał w kółko chodzić, jak koniom zaglądał w zęby, i jak na którąś miał ochotę, to pejczem uderzał w pupę, były takie momenty. Poza tym auzjerki, esesmanki były straszne, biły za byle co. Dostałam też w twarz. Mogła mi uwagę zwrócić, bo przed barakiem były klomby, a ja zobaczyłam z daleka w oknie moją koleżankę, o której myślałam, że nie żyje i przez ten trawnik przeleciałam, i ona to zobaczyła i porządnie mnie [w twarz] dała. Tam spotkałam dużo koleżanek, które miały różne przygody, były gwałcone na Starówce przez Niemców.
- Czy były też radosne chwile?
Radosne… W Ravensbrück to może nie. Później zostałyśmy wysłani do Sachsenhausen, Oranienburg i tam już miałyśmy nowe numery, miałam 7604 chyba, i mieszkaliśmy w komando Hennigsdorf, to było pięć baraków w lesie, nowo wystawione baraki, czyściusieńkie, były łóżka jednopiętrowe, w takiej sztubie było dwadzieścia czy trzydzieści więźniarek i każda miała swoje łóżko, z tym że jeden kocyk, żadnej poduszki, nic. Była kuchenka – koza, stół i taboreciki. Myśmy tam mieszkały. Pracowałyśmy w fabryce jakichś maszyn, budowało się tam części do samolotu. Chodziłyśmy codziennie rano, pracowałyśmy dwanaście godzin, było to dwa kilometry od miejsca, gdzie spałyśmy, od naszego komando. Codziennie rano o czwartej był apel, obliczanie osób i wymarsz do fabryki i dwanaście godzin się pracowało. Od szóstej wieczorem do szóstej rano albo wieczorem, bo to na dwie zmiany i też tylko w południe przyjeżdżała [jakaś kuchnia]. Z początku były jakieś zupy z brukwi, kiedyś była zupa z kaszą, pseudokrupnik, to było wielkie święto, dostawałyśmy też jakąś pajdkę chleba na dwadzieścia cztery godziny. Kucharki były wybrane z więźniarek, z Polek, szewc to samo, krawcowa to samo. Już się zaczynało zimno, to [dawali] nam jakieś płaszcze, kurtki. Na następny dzień, jak Polki wyszły na apel, to oni zdębieli, bo rzucali nam co popadło, długie, jakieś krótkie [ubrania], a dziewczyny nie wiadomo skąd miały igły i nitki, poszyły przez noc, skracały, zwężały i wyszły ubrane przyzwoicie.
Komendantem był dosyć ostry [Niemiec]. Widzę jego twarz, myśmy na niego mówiły „Tygrys”, bo każdy miał swoje przezwisko, auzjerka jedna miała „Kaczka”, druga „Krowa”, trzecia „Ślicznotka”, bo była Ślązaczka, która była bardzo przyjemna, grzeczna, nie była ostra w stosunku do nas i każda miała jakieś przezwisko. On bardzo krzyczał na nas, ale nie bił. Jak na przykład wychodziliśmy z terenu naszego obozu, szliśmy do fabryki, to którąś czasami uderzyła, to zwracał uwagę auzjerce, żeby nie biła. Dla nas największą frajdą to było to, jak mogłyśmy [pojechać do innego obozu]. Zgłaszałyśmy się nawet do wyrwania zęba, że boli ząb, żeby pojechać do obozu Sachsenhausen, bo tam byli lekarze Polacy, nasi więźniowie i innej narodowości, żeby coś się dowiedzieć. Wtedy jechał jeden post, taki ratownik, który nas pilnował, jedna auzjerka, nas jechało trzy czy cztery pociągiem. To było dla nas takie… Nawet wyrwałam sobie ząb, żeby pojechać.
Byliśmy tam do 21 kwietnia 1945 roku. Bombardowania w kwietniu 1945 roku były straszne, dywanowe, cały dzień. Chyba wiedzieli, że jest nasz obóz, bo nigdzie w pobliżu bomba nie padła żadna. To było straszne, miałyśmy iść tego samego dnia na zmianę nocną, to była niedziela, zrobili apel i kazali z powrotem wrócić do sztuby. Wszystkie fabryki były [zrujnowane], gruz leżał. Przyjechali majstrowie na następny dzień, wybrali grupę więźniarek, między innymi [i mnie], żeby na jakiejś hali [pracować], bo oni już coś robili. Ale tam to już było takie małe piwo, jak to się mówi, bo robiliśmy na dużej sali. Post, który był [z nami], siedział sobie gdzieś na górze z auzjerką, a myśmy sobie stały w oknie (bo to parter), okno otwarte i jak przechodził jakiś więzień, to mówiłyśmy, żeby nam gazetę podrzucił i oni po ścianie przez okno czasami nam podali. Kiedyś wnosiłyśmy gazetę (ja ją miałam) i na bramie skierowano nas (normalnie za bramą już nas rozpuszczali) na plac apelowy i tłumaczka, która z nami była, Polka… Chociaż już w naszym obozie zaczęła się wymiana, jak jakąś wywieźli za jakąś karę do Ravensbrück, to przychodziły tam Francuski, Włoszki i Holenderki. Już więźniarki były różnej narodowości. Skierowali nas na plac i podeszła tłumaczka, krzyczy: „Czy macie coś, bo rewizja będzie!”. Jakoś udało się tę gazetę podać jej i rewizja się odbyła, wszystko było w porządku. W kuchni były Polki, kobiety, które były bardzo normalne, dawały tą zupę, tyle ile się należy, ale były [też] takie, które [były wredne]. Była Ukrainka, Wala, która strasznie [była nieprzyjemna], miałam wstręt [do ryb], bo dawali na surowo czasami rybki, w ogóle nie chciałam tego jeść, a tego dnia była też jakaś zupa ugotowana i mama mówi: „Idź, może ci dadzą ten dodatek”. Weszłam do nich i proszę, czy by mi nie mogła tej zupy dać, a ona mnie wyrzuciła po prostu. Auzjerka, która była też w kuchni, która je pilnowała, wybiegła za mną i zaczęła mnie wołać. Nie wróciłam się, bo uważałam, że jeżeli Polka mnie odmawia, to nie wrócę.
Mówili, że Ukrainka, Wala miała na imię, ale była aresztowana, po Powstaniu przywieziona do obozu. Właśnie tego dnia wieczorem był apel, można było zabrać koc i ewakuowano nas. Oni uciekali przed żołnierzami Armii Czerwonej i nas gnali. Auzjerki miały peleryny, a pod spodem były już po cywilnemu. Niemcy też mieli płaszcze. Jakoś w nocy [zaczął padać] deszcz ze śniegiem [i to był] pochód duchów. Każda założyła koc na siebie, czymś się zawiązała, żeby było cieplej. Całą noc nas gnali. Gdzieś w jakimś gospodarstwie nas zatrzymali, tam były buraki cukrowe, wszystko się rzuciło na buraki, w południe znów dalej [nas prowadzili] i tak przez jakiś czas, którejś nocy uciekły wszystkie kucharki, bo one miały [kontakt] z Niemkami z auzjerkami tyle czasu, więc jakieś kontakty nawiązały z nimi i one im pozwoliły uciec, bo się bały, że będzie źle, jak one zostaną, bo one okradły nas. Zabrali naszego komendanta, bo on był za dobry, widocznie auzjerki na niego naskarżyły i on został wysłany na front wschodni, a dali rudego oficera, który był uśmiechnięty, bardzo wydawał się przyjemny, a był straszny drań, bił i w ogóle okropnie. On zrobił rewizję w sztubie kucharek i znalazł worek ususzonego chleba i on je wszystkie wyrzucił z kuchni. One nas okradały, tak że bały się i uciekły. Kiedyś nas tak gnali, gnali, myśmy szły, kazali się zatrzymać, wolno było usiąść, bo oni musieli poszukać dla nas jakiejś stodoły, żeby nas zamknąć na noc. Po kilku godzinach kazali nam wstać, tośmy się czołgały, bo myśmy nie dały rady, nogi nam odmawiały posłuszeństwa i [doczołgałyśmy] się do stodoły i gdzie która padła, [tam] zostawała. Przed nami musieli gnać jakiś męski obóz, bo po drogach trupy leżały, gdzie któryś upadł, to zepchnęli do rowu, bardzo dużo trupów było. Przez taki długi las, zdawało się nam, że się nigdy nie skończy. Oni lasami chodzili, bo nas Czerwony Krzyż szwedzki szukał, też chciał nam [pomóc]. Szliśmy tymi lasami, że jak wyszliśmy, to Czerwony Krzyż był, dostałyśmy paczki. Kobiety się rzuciły na paczki, mama nam nie pozwoliła [jeść], tylko dała nam suchary i czekoladę i powiedziała, że musimy pomału się przyzwyczajać, a kobiety, które rzuciły się na jedzenie, miały skręt kiszek. Już było to, że auzjerki za papierosy (bo w [paczkach] były papierosy) dawały nam zapałki, żeby można było rozpalić ogień i [zrobić] mleko, bo było w proszku mleko, zagotować wody. Tylko trzeba było zdobyć tę wodę. Mama zdobyła wodę, [przyniosła] w jakiejś puszcze (bo któraś zjadła mielonkę) i mówi, że trzeba tą wodę pilnować, żeby się kropla [nie uroniła], zagotuje i będziemy miały mleko. Niosłam tą wodę.
Na wsiach jeszcze wychodziły stare Niemki z kubłami, ale nie pozwalali, już w ostatnich dniach to komuś tam pozwolili. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, już w międzyczasie parę auzjerek uciekło, poszło do domu, a myśmy prócz tego ciągnęły dla nich duży wóz z żywnością tak na zmianę, żeby jakoś oni mieli co jeść. Przyszłyśmy do tej miejscowości i oni szukali dla nas miejsca. Myśmy rozpaliły ognisko i chciałyśmy ugotować wodę. W pewnym momencie podszedł post tak zwany, i moja mama upadła, odepchnął moją mamę, a moja mama miała czterdzieści jeden lat, a ważyła trzydzieści sześć kilo. Swoją porcję [żywności mama] suszyła dla nas. Jak szłyśmy, to miała ususzone pajdki chleba, żeby mnie i siostrze dać. Moja mama gdyby upadła, to mogłaby już nie wstać, bo była tak słaba. Trzymałam drugą puszkę z wodą i nie wiem, co we mnie wstąpiło, chciałam tą puszką rzucić w tego posta. Któraś z koleżanek złapała mnie za rękę, a on zdjął karabin, ale w tym momencie był gwizdek komendanta i on mu coś tłumaczył, a ten machał ręką, że nie, i do wielkiej stodoły nas [zapędzili], koło mnie szła auzjerka. Nie znałam języka niemieckiego, koleżanki mi później powiedziały, szła i mówiła cały czas: „Ty nie myśl, że… Dla nas się wolność zbliża, a dla ciebie nie, bo tyś podniosła rękę na żołnierza niemieckiego”. Zamknęli nam stodołę, jakoś mi nic nie zrobili i całą noc kręciły się jakieś więźniarki, wychodziły i wchodziły. Myślę sobie – chorują i wychodzą, a to wychodziły Rosjanki, które otworzyły wóz [z jedzeniem], pokradły to jedzenie, bo już Niemców nie było, oni się tak spieszyli, bo oni uciekli, zostawili nas, to było 3 maja. Uciekli i myśmy zostały same, a tu widać – tu jedzie czołg niemiecki, tu jedzie czołg rosyjski, Francuzi idą z wolności, z obozów jakichś, tutaj kogoś gnają, to był straszny [widok].
Moja mama, bojąc się Armii Czerwonej, postanowiła, że będziemy [uciekać]. Myśmy wiedzieli, że dziesięć kilometrów stąd są Amerykanie i będziemy uciekać do Amerykanów, żeby nas nie oswobodzili Rosjanie. Szliśmy, dołączył się do nas jakiś mężczyzna, najprawdopodobniej jakiś esesman po cywilnemu, nas była grupka, dziesięć, szłyśmy dosyć długo przez lasy. Wszystkie bardzo chorowałyśmy, bo mimo wszystko i to mleko, i to wydzielanie nam tego prowiantu nie pomogło i w pewnym momencie przechodziliśmy przez jakieś miasto, gdzie oni się spodziewali, że przyjdą raczej nie ruscy, bo raz przejeżdżał czołg amerykański, raz niemiecki, no różne. W oknach były kwiaty, flagi, strasznie było, sklepy. Miasto było niezniszczone. Przechodziliśmy przez [miasto] i zatrzymaliśmy się zaraz parę kilometrów za tym miastem, mnie się zdaje, że ono się nazywało Parhim (szukałam na mapie, nie mogłam tego znaleźć). Zatrzymaliśmy się pod cegielnią, gdzie byli
plenni – ruscy, to znaczy jeńcy wojenni, którzy gotowali w misach zupę. Nie było już Niemców, nie było nikogo innego, tylko oni. Był most przez rzeczkę, gdzie Amerykanie zamknęli i już nikogo nie wpuszczali. Myśmy zostały na tej części. Mama jakiś samogon wypiła i bardzo chorowała całą noc.
Na następny dzień rano strasznie mi się pić chciało, wiedziałam, że mogę iść do pierwszego lepszego domu i powiedzieć, żeby mi dali pić, bo przecież już Niemców nie było. [Poszłam do gospodarstwa] chciałam [wody], a Niemiec coś pyskował, nie chciał mi dać i w pewnym momencie zobaczył [przez] okno jakiegoś żołnierza ruskiego, który trzymał złamany karabin, był pijany i coś [gestykulował], więc prędko dał mi mleka. Byłam zaskoczona. Przyniosłam to mleko do mamy, a mama mówi: „Słuchajcie, nie zostajemy tu ani jednego dnia, musimy coś zorganizować i wracamy do Polski jak najprędzej”. Był jakiś pan, dał furmankę, konia i nie wiem, ile było kobiet, które się na [furmankę] dostały, a ja młoda, głupia myślałam, że na rowerze dam radę, bo był rower. Wsiadłam na rower, to [ledwo] jechałam, bo nie miałam już siły. W pewnym momencie, jak się zatrzymaliśmy gdzieś, oparłam rower o furmankę, poszłam do lasu, wróciłam, to już roweru nie miałam, rusek mi ukradł. Ledwo się dostałam na furmankę, bo już miejsca nie było. Jakoś pomału dojechaliśmy furmanką do Odry. [Jadąc] do Odry, miałyśmy wszystko, wchodziło się do Niemców, gotowałyśmy zupę, mama smażyła jakieś placuszki, nie narzekałyśmy na [] jedzenia. Kiedyś nasza koleżanka (zresztą umarła) umierała i chciałyśmy kaszę, zatrzymałyśmy się w jakiejś miejscowości, był duży majątek, przed wejściem stał Niemiec, młody człowiek, w białym golfie (do dzisiaj pamiętam, nie miał jednej nogi) i mówimy, że my chcemy jakiejś kaszki, bo nasza koleżanka jest chora. Nie chciał dać. Myśmy wyszły i z powrotem się wróciły. Nie chciał nas w ogóle wpuścić. Myśmy się wróciły na rynek, jechał rusek na koniu, myśmy go zatrzymały i mówimy mu, to on mówi: „Która konia przytrzyma?”. Ktoś przytrzymał konia, on z nami poszedł. Myśmy weszły do tego majątku, to była wielka kuchnia z piecem i oni piekli kotlety, smalce, robili weki i on mówi: „Bierzcie co chcecie”. Myśmy kaszę wzięły i inne [produkty] i to się udało.
Jakoś dostaliśmy się do Odry, nadeszła noc, nie można było promem przepłynąć, przez całą noc czekałyśmy na tej stronie jeszcze, straszna burza była, deszcz padał, ale jakoś przeżyłyśmy i zatrzymałyśmy się w jakiejś pierwszej wiosce u rolnika, który nas przyjął, dał nam pokój, kuchnię, powiedział, że róbcie sobie, bo on nie ma też jedzenia; opowiadał o tym, jak Rosjanie wkroczyli, jak zgwałcili jego żonę, córkę, babcię i mamę. Bał się zresztą. Myśmy były tam ja, mama i moja siostra. Mama miała noce straszne, bo siedziała przed wejściem, żeby nie wpuścić żadnego żołnierza. Moja siostra puchła już z głodu, więc strasznie wyglądała, to mama jej włosy jakoś pokręciła, żeby wyglądała na niedorozwiniętą, ona leżała na mnie, żeby mnie przykryć, żeby żaden rusek [nas] nie zgwałcił, bo gwałcili tam. Udało nam się, przeszłyśmy to. Chodziło się na stację, [patrząc], czy jakiś pociąg będzie w stronę centralnej Polski.
Kiedyś jakoś się dostałyśmy, w Stargardzie nas rejestrowano, że wracamy z obozu i jeszcze jakimś sposobem, na dachu pociągu, bo już miejsc w pociągu nie było, leżało się i tylko ludzie krzyczeli: „Kłaść się, bo most!”. A mama: „Nie śpijcie, żeby się nie zsunąć!”. Jakoś tak dojechałyśmy do Zduńskiej Woli, już nie pamiętam. W każdym bądź razie tym pociągiem do Bydgoszczy dojechaliśmy. To była niedziela, wszyscy na dworcu, kobiety ubrane, spokój, cisza. Mama miała trochę chleba różnego w torbie felczerskiej, jak to przed wojną felczerzy lekarstwa nosili i swoje przyrządy, jak myśmy wsiadały do jakiegoś wagonu, który miał rozsuwane drzwi, to były otwarte drzwi i tu i tam, i złodzieje, bo on wszedł niby pomagać, a on stamtąd wynosił i mama mówiła: „Pilnujcie tą torbę!”. Oni myśleli, że tam jest nie wiem co i ukradli nam tę torbę z chlebem. Na dworcu powiedzieli, że w RGO wydają zupę, żeby iść. Byłyśmy naprawdę już głodne. Myśmy przyszły i zamknięto nam przed nosem drzwi, bo panie szły na jakąś zabawę, [powiedziały], że już nie wydają. Wróciłyśmy głodne i tak dojechałyśmy jakoś do Warszawy na Dworzec Zachodni. Po drodze za Odrą były opuszczone, piękne wille. Proponowano nam, żebyśmy zostawały, brały to wszystko, a mama nie, tylko do Warszawy, żeby jak najprędzej dostać się.
Jak przyjechaliśmy na Dworzec Zachodni, to już był wieczór, był strach, bo powiedzieli, że jest niebezpiecznie o tej porze gdziekolwiek się wybierać. Rano poszłam z Dworca Zachodniego na Koło, bo tam ciotki moje mieszkały. Niestety dom ich był spalony, ich nie było, dowiedziałam się, że zostały wywiezione. Wróciłam i pojechałyśmy na Pragę, bo na Pradze mieszkała moja ciocia, na Targowej 62 Ona kiedyś mieszkała w dzielnicy żydowskiej, musiała się zamienić, stamtąd się przeniosła na [Targową], jej mąż był w Oświęcimiu, w Dachau – Władysław Pękała. Myślałyśmy, że do cioci jakoś się dostaniemy. Rzeczywiście udało nam się, z tym że jak weszłam na podwórko, to wszędzie domy stały, a tam, gdzie ciotka mieszkała, była wielka dziura, [dom został trafiony] jakimś granatnikiem, ale nic się nie stało, już parę osób z rodziny mojego wuja było i tam się zatrzymałyśmy.
Zatrzymałyśmy się u niej, ojca mojego jeszcze nie było, okazało się, że mój ojciec został wywieziony do Niemiec, wujka jeszcze też nie było. Ciocia moja, która była zawsze wielką damą, handlowała na Dworcu Wileńskim gorącym mlekiem, bo musiała jakoś żyć. Moja mama postanowiła, że nie możemy ciotki obciążać, więc też kupiła mleka, ugotowała, nalała w butelki i mówi: „Idźcie, sprzedawajcie”. Na dworcu koczowali Rosjanie, którzy czekali na jakieś połączenie, pociąg i oni kupowali gorące mleko. Poszłam pierwszego dnia, jakoś nie potrafiłam, wróciłam. Mama nic nie powiedziała, zrobiła tylko smutną minę, mówię sobie – no tak nie można, trzeba jakoś pomóc i zaczęłam to mleko sprzedawać. Rzeczywiście dobrze mi to szło, siostra mi tylko donosiła, bo nie chciała [handlować]. Był taki śmieszny moment, na rampie leżał, siedział żołnierz, który nie miał nogi, siedział z kulą i zawołał mnie:
Dziewuszka, żebym my dała mleka. Dałam mu pół litra mleka, on wypił połowę i postawił, mówi: „Dzięki”. On mówi, że mi nie da pieniędzy, to ja tak chodziłam, chodziłam, że mu tą butelkę z mlekiem zabrałam. Poszłam pod pompę, dopompowałam wody i drugiemu sprzedałam. Taka była historia. Po kilku dniach wrócił mój ojciec, poszedł do banku i zaczął pracować.
- Kiedy tato został wywieziony?
Po Powstaniu, [został zabrany] z Pragi.
- I wrócił kilka dni po waszym powrocie?
To nie było kilka dni, to może było z tydzień, dwa tygodnie, ale już poszedł do banku, dostał zapomogę. Chcieli ojca [wysłać] do Wrocławia, że tam dostanie mieszkanie pięciopokojowe i wszystko. Ojciec pojechał zobaczyć i nawet miał ochotę się zatrzymać, ale moja mama nie chciała z Warszawy się [wyprowadzać], była warszawianką i powiedziała, że się z Warszawy nie ruszy. W międzyczasie znajoma dała znać, że na Grochowskiej umarła jakaś samotna pani (mieszkała w kawalerce), żeby mama poszła do kwaterunku. Mama czekała w kolejce w kwaterunku, żeby się dostać szybko i dostać nakaz. Dostała nakaz na to mieszkanie, ale jak poszliśmy, to za nami już ktoś inny szedł, bo nam podali zły numer mieszkania, żeby komuś innemu dać właściwy i ktoś za nami już po schodach biegł, ale właściciel, bo to była prywatna kamienica, powiedział: „Ja was wpuszczę do tego mieszkania, zamknijcie się”. Myśmy przez dwa dni nikomu nie otwierały, bo chcieli nam to mieszkanie zabrać, pomimo że myśmy z obozu wróciły.
Mieszkałyśmy tam dwa lata, poszłam do szkoły do gimnazjum Tadeusza Kościuszki na Grochowie, tam skończyłam szkołę średnią. W 1947 roku mój ojciec dostał przez bank mieszkanie na Fabrycznej, piękne mieszkanie dwupokojowe, siedemdziesiąt metrów, z kuchnią, z pokojem służbowym, wyczyszczone, odnowione. To były bloki, w których mieszkali Niemcy, dlatego niezniszczone były te bloki. Jak skończyłam szkołę średnią, pracowałam w resorcie budownictwa. Pracowałam do emerytury na różnych [stanowiskach] w administracji, w transporcie i skończyłam jako specjalista do spraw umów w Przedsiębiorstwie Robót Elewacyjnych.
- Czy była pani represjonowana?
Przyznawałam się, że byłam w Powstaniu, dlatego że mnie akurat tak się złożyło, że jak pracowałam na Muranowie, mój kierownik miał to samo nazwisko, co mój dowódca (później się dowiedziałam o nazwisku dowódcy naturalnie). Kiedyś mój dowódca przyszedł, więc ja się w ogóle z tym nie kryłam. Byłam gówniara, miałam szesnaście lat w Powstanie. Trochę przykrości miałam. Jak likwidowali stanowisko w przedsiębiorstwie i chcieli mnie bardzo [w innych przedsiębiorstwach] i jak złożyłam podanie, to każdy rezygnował. „Naturalnie, jest dla pani miejsce”. A później: „Nie, nie ma, zajęte”. Dowiedziałam się później, że to z tego powodu. Ktoś kiedyś przyjechał z centralnego zarządu, potrzebował kogoś do działu głównego mechanika, i się nie przestraszył i przyjęli mnie, i pracowałam w centralnym zarządzie.
- Pani przełożony był kuzynem pani dowódcy?
Tak.
- I dlatego nosili to samo nazwisko?
To nie był mój przełożony, to był jakiś kierownik i to krótko. Przyszedł dowódca i myśmy się spotkali, i odnowiliśmy sobie znajomość. I tak było.
- Pani mama była niezwykłą osobą, proszę o niej coś opowiedzieć.
Moja mama miała małą maturę przedwojenną. W okresie okupacji, przed samą wojną, tak się złożyło, że finansowo musieli pomagać babci ze strony ojca, która była bardzo zamożna, ale [mama] koniecznie chciała pomagać, to musiała iść do pracy, a że jako legionistka nie miała z tym zupełnie problemu, pracowała u „Wedla” przez całą okupację i po wojnie też zaczęła pracować, ale wtedy wyszło, ktoś [doniósł], że mama legionistka i mamę zwolnili z pracy zaraz po 1945 roku. Nie pracowała już później. Poszła do pracy wtedy, kiedy mój ojciec odszedł z domu, pracowała w wydawnictwie wysyłkowym książek, była kierownikiem działu faktur. Pracowała do emerytury. Była potem bardzo chora, bo upadła i miała krwiak w mózgu i miała takie momenty, że traciła świadomość. Umarła, mając osiemdziesiąt lat.
- Są takie wspomnienia pani Gancarskiej i Potulickiej, które wynosiły figurę. Czy pani coś wie, czy pani coś słyszała?
Barbara Gancarska, moja koleżanka, bardzo dzielna dziewczyna. W ogóle nie pamiętam tego momentu.
- Ale przyjaźniłyście się z panią Barbarą?
Nie, ona była starsza ode mnie kilka ładnych lat, to wtedy się liczyło. Po prostu po wojnie spotykamy się, chodzę na koleżeńskie spotkania.
- W czasie Powstania znałyście się?
Pamiętam, [że miała] pseudonim „Pająk”, bo po pseudonimach się pamiętało. Jak ją zobaczyłam, to sobie przypomniałam, że widziałyśmy się, ale każda była w innym okresie w różnych miejscach.
- Czy wspomina pani jeszcze jakąś koleżankę?
O tak, dużo koleżanek: Alę Szkopecką pseudonim „Alina”, nie żyje, Honorata Kokocińska – „Honorata”, bardzo fajna, dzielna dziewczyna, też nie żyje. Bardzo dużo już nie żyje. „Marta”, która gotowała nam obiady. Bardzo dużo kolegów już nie żyje.
Utkwił mi w pamięci [moment], jak był wypad na Dworzec Gdański 4 sierpnia, wróciłam z Woli, bo zostałam wytypowana i dwie koleżanki, żebyśmy poszły na Wolę, poszukać naszych chłopców wigrowskich, bo wigierczycy byli na Woli. Myśmy się dostały na Wolę przez plac Kercelego. W naszej książce jest napisane, że myśmy doszły tylko do placu Kercelego, ale to jest nieprawda, myśmy przeszły plac Kercelego, dostałyśmy duże brawa od naszych chłopców, bo był straszny obstrzał. Zatrzymałyśmy się w ogródkach działkowych, też był taki moment, kiedy weszłyśmy do ogródków, wieczór, po południu, ładny, słoneczny i nagle słyszymy, ktoś mówi po niemiecku, schowałyśmy się za krzakami, czekamy, grupa jakichś cywili i jeden w mundurze, w końcu przeklął po polsku. Okazało się, że to była egzekucja jakiegoś „ukraińca” i to byli greccy Żydzi, którzy go chcieli zadźgać łopatami. Myśmy na to naturalnie nie pozwoliły, stwierdziłyśmy, że nie żyje, położyłyśmy mu coś na twarz i kazałyśmy pochować. To oni ziemię tą łopatą, oni mówili (bo koleżanka znała niemiecki i nam powiedziała), że oni go tak nie zostawią, oni brali dzieci za nóżki i bili o ścianę, oni tak nie mogą tego zostawić. Straszne. Tego momentu nie pamiętam, czy oni z nami przeszli na Stare Miasto, czy nie, uciekło mi z pamięci.
Był taki moment, jak wróciłam z Woli, że nie spotkałyśmy żadnych [ludzi], nikogo nie ma, naturalnie opowiadałam, jaka Wola jest uzbrojona, jak to jest cudownie, pytam komendantki: „Czy mogę iść spać do domu, bo mam wolne?”. – „Możesz iść”. Przyszłam, za chwilę przyleciał łącznik, żebym biegła w stronę Wytwórni Papierów Wartościowych, bo tam jest akcja na Dworzec Gdański, tam zginął porucznik „Ostoja”, który rozmawiał ze mną, staliśmy na Stawkach, ciemno było, mówił do mnie: „Chcesz papierosa?”. – „Tak”. On zapala zapałkę i mówi: „Boże, jaka ty jesteś gówniara. Jakbym był ranny, to bym nie pozwolił ci się opatrywać”. Dostał całą serię w brzuch i zginął, nie można go było [zabrać], dopiero na następny dzień jakoś. I tam był bardzo ranny „Andrzej Ankwicz” taki pseudonim miał, leżał w szpitalu i gangrena mu się wdała już pod koniec walk na Starówce, też umarł.
- Przechodziła pani przez kanały?
Nie przechodziłam. Leżałam pod kanałem, miałam wejść, był straszny obstrzał, nie można było, dziewczyna wyskoczyła i krzyczała, że strasznie się pali i się wycofałam. Nie byłam w kanale.
- Pamięta pani wspomnienia osób, które przechodziły kanałami?
Tak.
Koledzy, którzy przechodzili, mówili, że były momenty, że trzeba się było prawie czołgać, że ślisko, że się padało twarzą w wodę, w odchody, że to było okropne. Były dziewczyny, które przeprowadzały przez kanały [ludzi], tyle razy przechodziły i jakoś sobie musiały radzić.
- Jak dzisiaj ocenia pani Powstanie Warszawskie?
Jestem dumna, że brałam w nim udział.
Uważam, że jak najbardziej słuszna. Wiadomo, kto nas zawiódł. Myśmy się spodziewali, że jednak dostaniemy tę pomoc, że Powstanie będzie trwało króciutko, że to się skończy, ale niestety, było, tak jak było. Jestem z tego dumna, że w okresie, kiedy komunizm u nas panował, że się nie kryłam, że przyznawałam się do tego i zawsze mówiłam, że brałam udział w Powstaniu.
- Może jeszcze chce Pani powiedzieć coś, o co nie spytałam?
Pamiętam taki moment, który zrobił na mnie duże wrażenie po wybuchu czołgu. Mówiło się czołgu, a to naprawdę była tankietka. Kiedy weszłam na salę, gdzie leżało masę lekko rannych i leżało dwoje dzieci po dwa i pół roczku, to chyba było rodzeństwo, i te dzieci [mówiły]: „Mama”. Podeszłam do nich, wzięłam na rękę i one mnie trzymały. Tego nigdy w życiu nie zapomnę. Płakały. Nie wiem, co się z nimi stało, czy ktoś się zajął, bo jak przyszłam drugi raz, to już ich więcej nie widziałam. To straszne wrażenie na mnie zrobiło.
- Czy to było najgorsze wspomnienie z Powstania?
To było jedno z najgorszych wspomnień. Jak przyszłam tylko na Stare Miasto i miałam przelecieć pod barykadą i wejść na Kilińskiego i zobaczyłam ogrom bezkształtnych ciał ludzkich, porozrywanych, coś okropnego, we frontony [budynków] ciała powbijane, coś strasznego. To było okropne przeżycie. Śmierć kolegów, kolegi, który prosił mnie, żeby mu zdjąć opatrunek z oczu, bo nie widział, a on nie miał żadnego opatrunku, tylko miał wypalone oczy, to był bliski kolega. To też było bardzo [poruszające].
Nie pamiętam, miał na imię Włodek. Jestem od Powstania w Związku Powstańców Warszawskich, pracuję w komisji socjalnej z dwoma koleżankami i z Mieciem Adamczykiem i panią doktór Sławką Jędrzejewską i robimy, co możemy.
Warszawa, 23 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda