Mirosława Tymoszuk
Urodziłam się 5 stycznia 1932 roku. Od urodzenia cały czas mieszkałam na ulicy Karolkowej, gdzie również zastało mnie Powstanie. Do szkoły chodziłam na ulicę Chłodną. Szkoła była numer 100, powszechna oczywiście i przy szkole była drużyna harcerska, również „setka”. Wychowawczynią mojej klasy była harcmistrz Stanisława Laski. Jedną z nauczycielek również Janina Górnicka, która w czasie Powstania Warszawskiego była komendantką Służby Kobiet na dzielnicę Wola. Z uwagi na mój wiek nie miałyśmy specjalnych przygotowań. Ukradkiem nieraz, przez dziurkę od klucza, podpatrywałyśmy starsze koleżanki, jak uczyły się przenosić rannych na noszach, opatrywania i wszystko. To się działo wszystko na terenie szkoły. My jako młodsze dziewczyny miałyśmy tylko obowiązek przekazywania paczek, robienia zbiórek, pielęgnowania grobów żołnierzy poległych w 1939 roku i wszystkie wykonywałyśmy polecenia, które nam zwierzchnicy dawali. Z tym że nie miałyśmy rozeznania, kto jest na wierzchołku tej góry dowódczej. Moją zastępową w drużynie „setka” była Ada Wodnicka, która wraz z innymi koleżankami z „setki” w Powstaniu Warszawskim została rozstrzelana w szpitalu Świętego Łazarza, wraz z jedenastoma koleżankami, które tam pełniły służbę sanitarną. Myśmy, to tak jak mówiłam, jedzenie chorym nosiły, listy jakieś i zbierałyśmy paczki, które przekazywałyśmy dla więźniów Pawiaka. Obierałyśmy również czosnek. To był budynek policji na Krochmalnej, gdzie po tym czosnku niesamowicie śmierdziałyśmy i przeważnie ten czosnek my młodsze robiłyśmy. Starsze koleżanki nie bardzo się do tej pracy rwały.
Jeśli chodzi o dom rodzinny. Tatuś i mamusia od zarania lat przekazywali mi wielką miłość do ojczyzny, także wiersze, które im zawdzięczam, pamięć o nich pozostanie mi zawsze. Z tym że tatuś zginął w Powstaniu Warszawskim i nie mam do dziś jego mogiły, grób symboliczny tylko na cmentarzu Wolskim. Było tak, że już po 1939 roku nasza zastępowa Ada Wodnicka poleciła nam, że idziemy przed Zaduszkami porządkować groby żołnierzy poległych w 1939 roku. Było to na cmentarzu Wolskim. Cmentarz miał od północnej strony obudowanie z cegieł, mur i tam między innymi porządkowałyśmy. Wtedy po cichutku przy tych mogiłach śpiewałyśmy:
„Ogień i krew — i łzy i ból
W zroszą zieloność Waszych pól...
Na grobach bujniej wzrosną kwiaty —
polne różyczki i bławaty
i siwy bez!
Kości Wam w płowe siejem pola,
iżby się żyzną stała rola, —
którąście w pocie czół zorali
a zaoraną polewali
strumieniem łez!
Ogień i krew — i łzy, i ból
na gwiazdach zbiera siwy król —
aniołom złotem pisać każe,
i że już nikt ich nie wymaże
z ludzkości ksiąg!
A kiedy spełnim liczby miarę,
wtedy król sny wam ziści stare:
w radosnych świtów aureoli
ujrzycie kres niewoli
i waszych łez!”
To nie był wiersz, to była piosenka, którą po cichutku śpiewałyśmy przy grobach.
Teraz co chciałabym powiedzieć. Zbiórki harcerskie odbywałyśmy bardzo często, i w okresie zimy, i w okresie lata. Jako że wychowawczynią klasy była harcmistrz Stanisława Laski, mieszkała w Komorowie, więc wyjeżdżaliśmy do Komorowa. W okresie letnim to było przyjemnie, natomiast w okresie zimy pamiętam, że śnieg, nogi mokre. U druhny Stanisławy Laski suszyłyśmy się, przemoczone nożyny i w jedną noc sylwestrową, to był chyba 1943 na 1944 rok, miałam przyrzeczenie harcerskie.
[…]Mój tatuś należał do organizacji. Wydaje mi się, że to była Armia Krajowa, z tym że byłam za mały dzieciak, żeby mógł mnie w to wtajemniczać. Ale było tak, że w mieszkaniu (mieszkaliśmy na trzecim piętrze, na ulicy Karolkowej) chłopcy z organizacji czyścili broń. A równocześnie na strychu naszego budynku tatuś przechowywał tą broń. Ponieważ, żeby mógł przechodzić na strych, pracował, bo pracować musiał, chłopcy z sąsiednich mieszkań z naszego budynku załatwiali jedzenie dla ptaków, co jakiś czas na górę wchodzili i patykami z gałgankiem na wierzchu te ptaki przepłaszali. Ale to było potrzebne po to, żeby na ten strych można było chodzić. W domu była ta broń myta. Myta była chyba w nafcie i później była smarowana wazeliną. Chłopcy mieli pachnącą wazelinę kosmetyczną. Natomiast u nas w domu była wazelina nie kosmetyczna, którą bardzo chętnie zamieniłam. W pewnym momencie był jeszcze taki moment, że była źle wyprowadzona kula z magazynku i była w lufie. Wtedy jak oni czyścili tą broń, nastąpił wystrzał. Ale całe szczęście, że nikt z sąsiadów albo nie słyszał, albo ich nie było w domu, że to się tak udało. Ponieważ ta broń była przechowywana na strychu, o czym doskonale wiedziałam… To były deski ułożone na strychu, gdzie była rupieciarnia, gdzie były między innymi moje zabawki, jakiś obraz, książki stare. Tatuś był natomiast komendantem obrony przeciwlotniczej. Polecenie wydawał panom, którzy w tym domu mieszkali, żeby [przygotowywali] wodę i żeby w skrzyniach naszykowali piach. Ponieważ kiedyś, nie wiem, czy to była wsypa, czy nie, podjechały do bramy naszego budynku dwa samochody SS, panowie w czarnych skórach, w kapeluszach, w butach oficerskich pięknie wyglansowanych. Wtedy zapukali do domu, spytali, czy pan Teodor Zawadzki, i wzięli tatusia na strych. Rewizja. Ponieważ wiedziałam, że właśnie na strychu pod podłogą drewnianą było kilka desek wyjmowanych, w które tatuś wsuwał walizkę, doskonale wiedziałam, że ta broń musi być w domu. Z trzeciego piętra od siebie wybiegłam na dół, do pani, która w baraku przed naszym budynkiem mieszkała. Uszy sobie zatkałam i tylko chciałam przeczekać moment i prosiłam tą panią, że jak będą strzały, nie chciałam słyszeć strzałów, od których zginąłby mój tata. Więc uszy miałam mocno zaciśnięte, nie wiem, ile to trwało i w tym baraczku u tej pani przesiedziałam. W pewnym momencie ta pani mówi, że już ci Niemcy wychodzą. A ja mówię: „A słychać było strzały?”. – „Nie, nie słychać było”. To wyszłam na podwórko i patrzę w okna tego naszego trzeciego piętra, a w pewnym momencie okno się otwiera: „Mirusiu, na górę do domu!”. To na to trzecie piętro fruwałam na skrzydłach, żeby ojca zobaczyć. Co znaleźli wtedy, jak przeszukiwali? Znaleźli w skrzyni, tej z ziemią, z piaskiem, znaleźli z długą lufą, siedmiostrzałowy bębenkowiec. Ale to było zardzewiałe, więc ojciec mówił, że jako komendant obrony przeciwlotniczej kazał ludziom to nasypać, więc ktoś wsadził, a to jest po prostu złom, bo to jest tak zardzewiałe. Ale po jakimś czasie, już po tej rewizji… Tatuś wcześniej nic nie mówił. Po jakimś czasie jak pytałam: „Tata, jak tam na strychu?”. Nie miał narzędzi na tym strychu, robił to wszystko rękoma i na miejsce gdzie te deski były wyjmowane i ta walizka, ponieważ tam było wiele książek, wysypywał te książki na to miejsce, gdzie była walizka z bronią i tego nie znaleźli. A zawsze tatuś mówił, że gdyby jego złapali i gdyby na Pawiaku był, to kto wie, czy wytrzymywałby tortury. Więc zawsze w jednym kominie, w ślepym kominie miał granat i twierdził, że gdyby go złapali, granat ten rzuciłby pod nogi i rozerwał się, nie dałby się żywcem zabrać. No a to jeszcze było przecież przed Powstaniem.
- Czy w domu się jakoś mówiło o wojnie albo o przygotowaniach do Powstania?
Nic, a było tak, że nawet w szafie, szafa duża… dwudrzwiowa. W szafie była także komża i była stuła. Przypuszczam, że chłopaki musieli iść dokądś na akcję i to było im potrzebne. No ale przecież tata mnie w to nie wciągał. A już później, w czasie Powstania Warszawskiego, to na Lesznie zabarykadował się Niemiec, którego nie mogli dostać. Snajper. To było z Leszna… Budynki były tak: Karolkowa, skręcało w Leszno i on był na strychu na Lesznie. Powstańcy nie mogli go stamtąd dosiąść. Był taki moment, że tatuś, stojąc przed bramą, jak meldował nam nieraz, że granatami są podłączone butle z gazem – „Chowajcie się, bo czołg zjeżdża w Karolkową” – tak zawsze przed tą bramą, nigdy w schronie. I w pewnym momencie słyszę strzały, tatuś stoi przed bramą i w pewnym momencie pada. Czapka mu spada z głowy. Pierwszy raz w życiu wtedy zemdlałam, bo myślałam, że ojciec zginął, i film mi się urwał. Film mi się urwał, w pewnym momencie słyszę: „Panie Zawadzki! Panie Zawadzki! Mirusia tutaj!”. Wtedy na półpiętrze, na parter wchodzących schodach, ojciec usiadł ze mną i mówił: „Mirusiu, co ty robisz? Gdybym nawet zginął, to wiesz za co. Ty harcerka, tobie tak robić nie wolno”. Na tej klatce schodowej, na tych drewnianych [schodach], bo to były drewniane schody.
Później był taki moment, że była taka cisza i tak jak było wtedy modne w Powstaniu, na podwórku, na którym te skwarki ziemi były, była kapliczka i były zagonki, gdzie kwiatki się hodowało. Kapliczka, w czasie tego była Matka Boska, były wazoniki poprzestrzelane i do koleżanki mówiłam: „Wiesiu, idź po ściereczkę – bo ona na parterze mieszkała – to sprzątniemy”. I w tym czasie przez to podwórko, bo to te zagoniki były i na parkanie wisiała kapliczka, ona poszła i w tym samym czasie ten snajper z ulicy Leszno zaczął do mnie strzelać. Jedna z tych kul ugodziła w prawy narożnik obrazka Matki Boskiej, a tatuś ciągle przed bramą. „Mirusiu! Chyłkiem i do schronu!”. Wtedy się wycofałam. A wtedy jak myślałam, że tatuś zginął, to po raz pierwszy w życiu zemdlałam.
A o tym, że były dziewczyny z naszej „setki”, między innymi Adriana Wodnicka, to moja zastępowa… O tym nie wiedziałyśmy, że one tam były. Po prostu dzielił nas od mojego budynku tylko parkan ceglany. Tak że nie wiedziałyśmy, że dziewczyny są tam. Z tym że zbierałyśmy spirytus, nie wiem, potrzebny był Powstańcom. W domu był, bo Niemcy to alkoholu dawali wtedy pewnie tyle, żeby Polakom głowy zamotać. Butelki spirytusu i prześcieradła przekazałyśmy, nie wiem do czego. Mamusia właściwie dała do szpitala Świętego Łazarza.
Później, już jak zaczęli strzelać, ponieważ na trzecim piętrze mieszkaliśmy, to zaczęliśmy wyglądać, tatuś jako komendant obrony przeciwlotniczej. Jak zaczęli podpalać szpital, to wraz z innymi mężczyznami chcieli gasić wodą z hydrantów. „Ukraińcy” już nie pozwolili. A dlaczego „ukraińcy”? Pamiętam, że „ukraińcy”, bo jak już później nas prowadzili, to krzyczeli tylko:
Zołoto i cziasy! To tak się pamięta. Tak że nie dali gasić. Weszliśmy wtedy na górę, na trzecie piętro do nas. Po raz pierwszy widziałam, że tatuś się denerwował, bo jakoś ręka jego nie mogła tak prosto trafić do zamku z kluczem, tylko mówię: „Tata, daj, otworzę”. – „Nie, nie”. Wtedy już widzieliśmy przez okna, że w szpitalu palą, i to tak palili tych, którzy uważali, że jak zostaną na łóżkach, to ocaleją. I później rozstrzeliwali tych, którzy byli na podwórku szpitala. Tak że gasić nie pozwolili i wtedy już (to było 5 sierpnia) tatuś nas przeprowadził z mamą na Leszno. Ale był jeszcze taki moment, że Janeczka Górnicka, nauczycielka, z Woli przedostawała się jeszcze na Stare Miasto. Ale tatuś jej pomagał. Chyba miała plecak i w plecaku broń. Ale w ogóle to jeśli chodzi o Janeczkę Górnicką, to tatusia znała i mówiła, że dzielny był i wychowywał dobrze córkę. Takie mam jej oświadczenie.
Później co jeszcze? Stamtąd na Leszno, z Leszna później przeszli… A między innymi to o barykadzie zapomniałam powiedzieć. Jeszcze przed wkroczeniem Niemców do szpitala Świętego Łazarza barykada, która powstawała między ulicą Karolkową a Lesznem, była budowana między innymi również przeze mnie. Nosiłyśmy silniki samochodowe na tę barykadę. Ta barykada później pozwoliła nam z ulicy Leszno przejść na ulicę Żytnią. Tam jeszcze kilka dni byliśmy i później stamtąd mieliśmy jeszcze przejść na kirkut, na cmentarz żydowski, a później na Powązki. Ale „ukraińcy” już się przebili przez piwnice. Tam była fabryka mydła, przez tą fabrykę mydła. Już później jak oni nas wydostali z tej Żytniej, to był taki moment, że na podwórku tej fabryczki stał adapter meblowy na nóżkach, z taką olbrzymią tubą i z płytami. W pewnym momencie jeden z tych „ukraińców” nastawił płytę, kazał w szeregu stanąć i że pójdziemy na rozstrzał. W tym momencie oficer niemiecki wszedł bramą, kolbą rąbnął w ten gramofon, jedna z nóżek ułamała się, gramofon się przewrócił i polecił im, komendę dał, żeby stamtąd do Leszna nas wyprowadzali. Czyli to było jakieś polecenie Niemca, że nie rozstrzelanie, tylko…
- I została pani właśnie wyprowadzona do Leszna, tak?
Tak i później Leszno, do Działdowskiej…
- Gdzie się pani tam zatrzymywała, w jakich miejscach?
Cały czas szliśmy do Działdowskiej. Dopiero od Działdowskiej [do ulicy Wolskiej], przy kościele rozdzielali mężczyzn, młode kobiety. Później [szliśmy ulicą Bema] do dworca. Z dworca byliśmy przewiezieni do Pruszkowa. Dwa czy trzy dni w Pruszkowie byliśmy i później stamtąd pociągami w Łowickie. W Łowickim byłyśmy u gospodarza wiejskiego, gdzie początkowo to było więcej osób, a później w miarę jak osoby z Warszawy rodziny swoje napotykały, to coraz mniej. Tak że tam była moja ciocia, moja mama i ja u jednego gospodarza. Później, jak już coraz mniej tych warszawiaków było, to wtedy i mamusię rozdzielili i mnie z ciocią też rozdzielili i byłyśmy oddzielnie.
- I jak to później wyglądało? Oddzielnie też u jakiegoś gospodarza, tak?
Cały czas u gospodarza i to była wieś Różyce. Ale ten pan, nazwisko Kupiec, był dla nas rzeczywiście bardzo dobry. Z tym że nie chcieli później już trzech osób mieć jako obciążenie… Ale byli w ogóle bardzo dobrzy ludzie. Z tym że mama moja nie miała już takiego szczęścia. U ludzi, u których była, to już było gorzej. Ale były takie sprawy, że na przykład jedną z dziewczyn, mniej więcej w moim wieku, jak już Rosjanie weszli, to zażądali od niej, żeby miała kenkartę, a przecież w tym wieku żadnych kenkart nie było. To powiedzieli, że pójdą sprawdzić do jej rodziców, bo to tak już było raz, i dziewczynę zgwałcili.
Jeśli chodzi o moją apteczkę. W apteczce była jodyna, bandaże, gaza, proszki od bólu głowy, nożyczki, igielnik. Takie rzeczy, które w takiej apteczce powinny być. Miałam właśnie taką torbę, taką jak śniadaniówka kiedyś, skórkową. Z Powstania wyszłam z tym i tam mnie okradziono, Rosjanie. […] Było tak, że już później, po tym wypadku z tą dziewczyną z Warszawy, już bardzo się baliśmy. Pan Władysław Kupiec miał dwie córki, dużo starsze ode mnie, to przed Rosjanami chowałyśmy się. Chowałyśmy się i wlazłyśmy na strych domu, gdzie ze strachu we trzy takie worki z ziarnem jak żeśmy przywalili na tą klapę, to później nie mogłyśmy za skarby tego odsunąć, żeby stamtąd wyjść. Musiałyśmy się mocno wysilić. […] Później to jeszcze powiem, ale już nie teraz, bo to już niepoważne…
- Dlaczego? Proszę, niech pani opowie.
Już po tym wypadku z tymi Rosjanami to później miałam wielkiego stracha, bo ten budynek u tego gospodarza… Był plac, a później był drugi plac, gdzie była stodoła. Kiedyś widziałam, że któryś z tych Rosjan bardzo mnie się przygląda. A ja byłam taka trudna do zdefiniowania, bo miałam w ogóle włosy kręcone. Dzisiaj nie bardzo to widać, ale kręcone. Więc wtedy uciekłam z tego domu, ale jeszcze wtedy była ciocia. Uciekłam, myślę sobie: „Muszę się schować”. Ale też głowa radziecka. Zamiast gdzieś indziej uciec, to uciekłam na to drugie podwórko, gdzie była stodoła i do jednego z tych sąsieków weszłam. W pewnym momencie słyszę, ciocia woła: „Mira! Mira!”. Już miałam wyjść i tak słyszę, to była zima, chrup, chrup, chrup, ten śnieg. Już miałam wyjść: „Ciociu, tu jestem!”. A patrzę, rosyjskie buty, w onucach. Schowałam się w taką przybudówkę, gdzie była nacięta sieczka dla koni. Z tej sieczki się później bałam wyjść. Dopiero jak ciocia zaczęła mnie szukać i zobaczyłam, że te wierzeje stodoły otwiera i ją widziałam, to dopiero wylazłam z tej sieczki.
- Czyli Rosjanie wzbudzali strach przede wszystkim u pań, tak?
Tak. Jak prowadzili nas, to byli „ukraińcy”, którzy byli wcieleni do wojska niemieckiego. Bo jak szli, to krzyczeli tylko:
Zołoto i cziasy!
- Niech nam pani powie jeszcze taką rzecz. Mówiła pani, że pani i mniej więcej pani rówieśniczki szykowałyście paczki na Pawiak?
Tak, ale to zbiórki robiłyśmy w szkole. Na przykład uczyłyśmy się, tak jak w harcerstwie te robótki dziewiarskie, szaliki, rękawiczki. Rękawiczek nie umiałam robić, ale szaliki też robiliśmy. Może to było niekoniecznie dla więźniów Pawiaka, tylko gdzieś dalej. Ale to już wtedy, to nie wiem dokąd.
- Czyli panie tylko przekazywały to po prostu?
Tak, w szkole to zbiórki były. Czy cukier, czy jakieś paczki, czy coś, to się przekazywało. Później w naszym domu na Karolkowej był też mieszkający pan Kościński, którego żona wyjechała dokądś. W ciąży była i to mocno zaawansowanej, dokądś [wyjechała] za szmuglem i ją zatrzymali. Nie mogła wrócić, a on chyba został z trojgiem czy z czworgiem dzieci. A ponieważ mamusia pracowała u Gerlacha i w „Konsumie”, to trzeba powiedzieć, że nam jedzenia nie owało, bo były takie jajka stłuczki czy coś. Tatuś w domu gotował, to nie trzeba było jedzenia z fabryki nosić. Mamusia nosiła panu Kościńskiemu, żeby pomóc, żeby te dzieci wyżywił.
- Czy na przykład w miejscu, gdzie pani mieszkała, czy gdzieś na przykład u znajomych, jakoś się słyszało, żeby ktoś przechowywał Żydów albo pomagał im?
W naszym domu dużo mieszkało Żydów i między innymi jeden Żyd, z tym że to człowiek później już się bał, bo jak oni… Na przykład co? Jak getto się paliło, to w tym czasie na strych poszliśmy z tatusiem. Sama widziałam, jak patrzyliśmy, jak z płonącego okna kobieta wyskakiwała z maleńkim dzieckiem na ręku. Bo to z naszego wysokiego budynku było widać. Później mieszkali u nas. Żydówka przyszła kiedyś, z tym że ona musiała być jakoś… Czy jak przez mury getta przechodziła, to miała gazę z watą na uchu. Prawdopodobnie uderzona była, że to było zakrwawione i ją później taki czarny samochód zabrał stamtąd. A wcześniej był jej mąż, on podobno w naszym domu mieszkał, to był krawiec. Przyszedł na czwarte piętro i z klatki schodowej wyskoczył. Tak że widocznie już nie dawali sobie rady w getcie. Ale trzeba było uważać bardzo, bo na przykład na tym parapecie, gdzie była klatka schodowa, to była masa wszy. Tak że już później to [było coraz ciężej]… No i piętro niżej też Knapowie, bardzo bogaci ludzie. Właściciel fryzjerskiego zakładu, miał dwie córki, którzy byli nawet zaprzyjaźnieni z moją mamą. Na przykład mamę częstowali zawsze rybą po żydowsku. Nazwisko Knap. Tak że mówię, że są rzeczy z dużo późniejszego okresu, których naprawdę nie pamiętam, a tam pamiętam te wszystkie.
- Może pani próbowała coś wyprzeć z pamięci?
Nie, właśnie nie. Właśnie to się chyba bardzo tak w pamięć wryło.
- Niech pani powie jeszcze taką rzecz. Pani tata zginął w Powstaniu. Jak się pani o tym dowiedziała?
Jak już była ekshumacja dziewcząt w szpitalu na Karolkowej… Ponieważ myśmy na Karolkowej mieszkali, wiedziałam, że tatuś w tym czasie miał szary golf. Miał w kieszeni klucze od mieszkania, które doskonale znałam, i miał świętego Antoniego, takiego ołowianego w pudełeczku. Jak ekshumacja była w szpitalu, to później takie rzeczy były wykładane. Usilnie szukałam, żeby może znaleźć coś po ojcu. Nie. Natomiast jeśli chodzi o Janeczkę Górnicką. Ona miała… Jak w 1947 roku ekshumacja była, to ona identyfikowała wszystkie dziewczynki. To już było przecież dwa lata po ich śmierci. Były wrzucone do wspólnej mogiły. To już znam z opisu Janeczki Górnickiej, jak jedną z dziewcząt, Irenkę Matysiak, tatuś nie mógł poznać, jak szukał. A Janeczka miała pogrzebacz, którym te trupy [odwracała]… Tak starała się zobaczyć i w pewnym momencie mówiła, że Irenka miała przerwę między górnymi zębami jak Janeczka. Jak już ona to znalazła, to chciała jemu powiedzieć, że tu jest Irenka. Powiedział, że nie, to jest niemożliwe, Irenka miała długie włosy, tak jak i Ada Wodnicka miała piękny długi warkocz. A Janeczka mówi: „Czy pan nie uważa, że przy rannych, im niewygodnie było z tymi długimi włosami i obcięła”. Wtedy zaczęła szukać tym pogrzebaczem i między innymi w kieszonce do sweterka znalazła bransoletkę. Była to bransoletka srebrna ze skarabeuszami, którą ojciec Irenki przed Powstaniem dał jej w prezencie i po tym tą Irenkę poznali.
Jeśli chodzi o Janeczkę Górnicką, jak jest w książce, bo ona przede wszystkim pomagała, ona była po konserwatorium, ta nasza nauczycielka. Pomagali jej z filharmonii, zbiórki robili. Jedenaście trumien drewnianych, każda trumna to już… Prześcieradła trzeba, a w 1947 roku było przecież bardzo ciężko. Każda trumna drewniana była biało-czerwoną flagą przesłonięta.
- A dlaczego ich było jedenaście?
Jedenaście, bo były też inne dziewczyny. Ale to były nie z naszej „setki”, tylko z innej drużyny. Ale w tej mogile jedenaście. A oprócz tego to w tej mogile było tysiąc czterysta z czymś osób, bo to była taka wspólna mogiła.
- A gdzie ta mogiła się znajdowała?
Jak Karolkowa jest, bliziutko przecież pracujecie. Karolkowa była znacznie dłuższa i inaczej przebiegały tory tramwajowe, bo teraz są zmienione. Szkoła nasza numer 100 była na ulicy Chłodnej, a tutaj… Był budynek Karolkowa 70, narożny z Lesznem, 68 nasz budynek, później była szkoła, w której Powstańcy, chłopcy też byli i ta szkoła do dziś jest. Taka na Karolkowej po prawej stronie, z tym że teraz tory tramwajowe biegną. Ale to pierwszy budynek po prawej stronie, za torami tramwajowymi. To tam ta szkoła była i prawie
vis-à-vis tej szkoły jest płyta poświęcona naszym dziewczętom, gdzie są właśnie wymienione te nazwiska. Jest płyta w kościele na Karolkowej. Bo Janeczka Górnicka przepiękny miała głos i była nauczycielką śpiewu, po konserwatorium zresztą, to z kościołem na Karolkowej była zaprzyjaźniona. Chóry tam były. A później, ponieważ Janeczka Górnicka była dyrektorką szkoły na ulicy Kasprzaka… Później z Kasprzaka była nauczycielką religii i byłyśmy w kontakcie. Na Żytniej był kościół wypalony, gdzie pierwsze msze za koleżanki się odbywały i Janeczka była zaprzyjaźniona z tymi księżmi. Tam te msze się odbywały 5 sierpnia. Później stamtąd to już trochę się przeniosło na Karolkową. A zresztą jak już człowiek taki mniej sprawny i nogi wysiadają, tak jak poprzednio na cmentarz [1 sierpnia już nie chodzę]. Bo dziewczęta leżą tu, gdzie jest kwatera Katynia, Gloria Victis, aleja i pierwszy grób, który jest, to jest ta moja Ada Wodnicka. Z tym że jak się tam szło, to już się wyróżnień nie robiło, tylko oprócz naszych dziewcząt, to na każdy grób trzeba było kwiatek i biało-czerwoną [wstążkę] przez krzyż betonowy, w formie niby miecza wbitego. A teraz już tam nie chodzę, teraz tylko chodzę i nie piątego, tylko chodzę… Piątego sierpnia tam są uroczystości nieraz, ale już tam nie chodzę, tylko chodzę 1 sierpnia raniuteńko, myję tą płytę granitową, która jest prawie na
vis-à-vis tej szkoły. A przy tej szkole jest budynek, który był postawiony już po wojnie, zarysowały się mury, wysiedlili ludzi i na tym budynku, na ścianie jest tylko, że miejsce poświęcone – (płyta, miejsce straceń), że tysiąc czterysta osób – to tam jest. A nasze dziewczyny [są pochowane] prawie
vis-à-vis, czyli tam 1 sierpnia idę. Ponieważ jeszcze niby taka najsprawniejsza jestem, to biorę wózek, wodę, „Ludwika”, pucuję to. Już tak się nauczyłam, później wam pokażę, kupuję biało-czerwone goździki, liść paproci, asparagus. Miałam jeszcze, teraz nie, bo to dość drogo, to nie wiem, czy już się rzuca, biało-czerwoną rypsową wstążkę.
- I to pani kładzie na grób?
Zwykle robię taką wiązaneczkę. Nie wiem, czy jeszcze jest, bo tatusiowi jak na 1 sierpnia na Wolę, na ten grób symboliczny położyłam, ukradli. Teraz tam tatuś i mamusia, bo tatuś ma grób symboliczny. Teraz też syn kupił…
- Ale wróćmy jeszcze do tego, jak pani szukała właśnie rzeczy pani taty na zgliszczach…
To tylko tak, jak to było wyłożone, ale nigdzie nie znalazłam, a później już nie szukałam.
- Jakoś może przez ogłoszenie?
Nie.
- Dobrze, była pani po zakończeniu Powstania u gospodarza. Czy pani później wróciła jakoś z mamą do Warszawy?
Tak, ale nie było, dom był spalony. Tak że jak mama mówiła: „Ni cebulki, ni w co wkrajać”. Tak że było strasznie. Mama oddzielnie mieszkała na Żelaznej, ja przy rodzinie tatusia, przy ciociach, wujkach na Żoliborzu. Na Żoliborzu chodziłam do szkoły do Lisa-Kuli i jako jedyna skończyłam ósmą klasę. To była szkoła TPD. Ponieważ moja mama zaczęła bardzo chorować, to powiedzieli, że nie mogę ogólnokształcącego kończyć, tylko jakieś zawodowe i rzeczywiście już później [poszłam] do technikum fryzjerskiego. Ale już wtedy mieszkałam… Bo co mamusia zajęła jakieś większe pomieszczenie, to sama musiała gdzieś pracować, przecież musiałyśmy żyć. Przyszła, jej manatki były wystawione poza drzwi i nie było mieszkania. Później, jak taką maleńką klitkę jedenaście metrów zajęła, to już nie bardzo był ktoś chętny na to. Ale to były lata straszne, jak mama została sama, bez ojca.
Warszawa, 21 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska