Barbara Cecylia Gajczyk

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Barbara Gajczyk, w Powstaniu Lewandowska. [Urodziłam się] 14 października 1929 roku.

  • W jakiej dzielnicy była pani w czasie Powstania?

Od chwili urodzenia do czasu Powstania mieszkałam na ulicy Mariensztat 19, to było z widokiem na Zamek Królewski.

  • W czasie Powstania była pani w tym samym miejscu?

W tym samym miejscu, to jest Powiśle.

  • Gdzie się pani urodziła?

W Warszawie na ulicy Karowej. Brat i siostra, wszyscy na Karowej, nawet matka, która w Warszawie była urodzona.

  • Ile rodzeństwa pani miała?

Miałam siostrę dwa lata młodszą od siebie, z 1931 roku. Jakieś dwa miesiące przed Powstaniem pojechała do brata rodzonego mamusi, który miał dom w Legionowie Przystanek. Tam wyjechała na wakacje i została. Po Powstaniu się odnalazłyśmy. Ze mną był braciszek, który miał jedenaście miesięcy.

  • W Powstaniu?

W Powstaniu.

  • Kim byli pani rodzice? Czy mama pracowała?

Jako panna pracowała. Babcia pochodziła z Krakowa, jedyna nie pochodziła z Warszawy. Matka mamusi z okolic podkrakowskich pochodziła. Mama kończyła pensję w Warszawie, u wizytek.

  • Pracowała?

Jako panna pracowała u Herbeusza na placu Teatralnym. Kapelusze robiła, była modystką jako młoda dziewczyna. Z Krakowa wyjeżdżała na Kresy ze swoimi rówieśniczkami i tam jeździła po dworach. To mamusi dzieciństwo, jak skończyła pensję.

  • Gdzie mama poznała tatę?

Tata mieszkał i chyba urodził się na ulicy Lipowej w Warszawie. Dziadek pracował w Elektrowni Warszawskiej. Rodzinę miał na Starym Mieście, mieli „berlinki” [?], o ile pamiętam z czasów okupacyjnych, bo wszyscy wyginęli.

  • Gdzie ojciec pani pracował?

W Ogrodzie Saskim była szklarnia i był [niezrozumiałe], miał skończone kwiaciarstwo pod szkłem tak zwane, skończył szkołę Kellera. Tata był bez rodziców, chował się u sióstr na Starym Mieście. Miał kilkanaście lat, jak umarła macocha i ojciec. Później skończył szkołę Kellera, to była szkoła ogrodnicza. Tam była bardzo wielka szklarnia pokazowa dla uczniów szkół, bananowce były, palmy. Był specjalista od palm, od bananowców. To było za Ogrodem Saskim. W czasie okupacji był ogrodnikiem.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?

O ile pamiętam, to chodziłam do drugiej klasy… Pierwsza klasa, to zachorowałam wtedy, nie mogłam iść i powtarzałam pierwszą klasę na Karowej, nad ślimakiem. Nawet odgruzowywałam ją w 1945 roku. Później, do drugiej klasy chodziłam na Dobrą. Niemcy nam zabrali budynek. Kończyłam sześć klas na Drewnianej, a w ostatniej klasie na Sewerynów nas wzięli, bo też Niemcy zajęli. Tylko te trzy szkoły były, stamtąd dostałam świadectwo.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Ile miała pani lat, jak wybuchła wojna?

Miałam dziesiąty rok.

  • Jak pani ten dzień zapamiętała?

Sąsiadów pamiętam, pana Ekiera, który mówił, że to wszystko tylko kilka dni potrwa.

  • A ten pierwszy dzień?

Pierwszy dzień miałam fatalny. Matka mamusi z najmłodszym mamusi bratem mieszkała za Pragą, przed [szpitalem] Przemienienia Pańskiego. Ten dom do tej pory stoi. Wybierałam się do babci mostem Kierbedzia.

  • Sama pani jechała?

Tak, sama jechałam do babuni i akurat wtedy spadła bomba.

  • Co pani wtedy zrobiła?

Wszystko wycofali, już się nie dostałam przez most.

  • Tramwaj się wycofał?

Wycofał się tramwaj. Gdzieś przed Nowym Zjazdem tramwaj stanął, był wybuch. Nie wiem, czy to było pierwsze przęsło na moście, czy drugie. Tam spadła bomba, do wody wpadło.

  • Co pani zrobiła?

Wróciłam do rodziców na Nowy Zjazd, już pieszo szłam.

  • Jak pani to jako dziecko dziesięcioletnie odebrała, jak pani to przeżyła? Czy pani się bardzo wystraszyła? Czy była pani ciekawa tego, co się dzieje wokół? Czy pani sobie zdawała sprawę z tego, co się dzieje?

Wiem, że babcia, matka mamusi, mieszkała na placu Grzybowskim. Mama miała jakieś serwisy czy coś, co były przeznaczone dla mnie, jakieś kapy, i wywiozła wtedy do mamy.

  • Na plac Grzybowski?

Tak. Plac Grzybowski spłonął zupełnie, a myśmy wrócili. To było później. Teraz wróciłam sama do domu. Taki miałam wypadek, rodzice byli strasznie zdenerwowani, bo myśleli, że zginęłam na tym moście, bo jak wyjechałam, to było jakieś pół godziny po tym. Później nas wszystkich wycofali, przed samym [Nowym] Zjazdem zahamowali wszystko. Tam właśnie pierwsza bomba spadła, usłyszałam tę bombę.

  • Kiedy pani zaczęła chodzić ponownie do szkoły? We wrześniu, czy później?

Trochę później chyba.

  • Jak pani zapamiętała swoją szkołę?

Pamiętam, bal był. To była chyba trzecia klasa.

  • Gdzie była szkoła?

Na Dobrej. [Szkoła,] którą Niemcy zabrali nam po roku. Tam był bal, ktoś miał znaleźć w pączku pierścionek. Znalazła Barbara Hesse-Bukowska, pianistka. Chodziła do tej samej klasy, na Nowym Zjeździe mieszkała. Nie wiem, czy była w mojej klasie, ale z tego samego rocznika. Tam były dwie klasy drugie czy trzecie. Pamiętam ten bal.

  • Co jeszcze pani ze szkoły pamięta? Jak odbywały się lekcje?

Było bardzo źle. Wracałam do domu, to kilka razy (później chyba chodziłam już nie na Dobrą, tylko na Drewnianą, to była czwarta klasa czy piąta klasa) Niemcy mi pod samym Rynkiem Mariensztackim kazali wszystko wysypać z teczki. Miałam torbę, teczka była z jakiegoś materiału brezentowego. Wszystko wysypałam na śnieg i zaczęłam strasznie płakać. Niemiec przystawił mi lufę do głowy. Później mnie Niemcy przyprowadzili do domu na Mariensztat 19. Mieszkałam na trzecim piętrze, powiedziałam gdzie. Jak mama mnie zobaczyła, to zemdlała. To pamiętam.

  • Jak panią Niemcy zatrzymali, wysypała pani wszystko z tornistra?

Wszystko wysypali, kazali iść, zostawić wszystko.

  • Kazali pani iść do domu?

Tak, kazali iść do domu. Podeptane były już zeszyty, ale ludzie jeszcze ołówek znaleźli gdzieś, teczkę, co miałam.

  • To była jedna taka przykra przygoda?

Nie, ze dwa razy mi jeszcze kazano książki [wysypać]. Raz na Krakowskim Przedmieściu wysypałam wszystkie. Tak samo wyrwał mi i wysypał wszystko. Później kazał zbierać. Z płaczem zbierałam. Nie wiem, czy postawiłam się, czy coś. Były naloty, rodzice akurat lampkę karbidową zapalali. Matka, jak mnie zobaczyła, to zemdlała. Wyglądałam strasznie podobno.

  • Który to mógł być rok?

To była chyba trzecia, czwarta klasa, 1941, 1942. W łapance ulicznej też byłam. Tata z magistratu wracał z nami. Pracował w pokazowej szklarni za Ogrodem Saskim, tam był Zakład Hodowli numer 1. Byłyśmy w [przebraniach] z krepiny, bo tam była choinka dla dzieci.

  • Czyli to była zima?

Zima. Była choinka dla dzieci, tata z tej choinki z nami wracał. Na Miodowej Niemiec szarpnął tatę, kazał wejść, w jakiejś kamienicy, gdzie było dużo dzieci. Były chyba ze trzy kobiety i były dzieci. Tata był sam mężczyzna. W takim pomieszczeniu nas umieścił, kazał być cicho. Było wejście do piwnic.

  • Tata was umieścił w jakimś pomieszczeniu?

Nie, Niemiec. Podszedł i powiedział … Tata miał moją siostrę na ręku.

  • Ile ona mogła mieć lat?

Nie wiem, ile mogła mieć. To był 1940 rok chyba, tata z wojny wrócił, był partyzantem na koniach. Myśmy na ulicy taty nie poznali.

  • To zimą było? Jaki to okres roku?

Już jak tata wrócił, już był.

  • Kiedy wrócił z wojny?

Na początku 1940 roku wrócił.

  • Co się dalej działo?

Czterdzieści minut tam wszyscy byliśmy, po czterdziestu minutach przyszedł i mówi: „Jesteście wolni, mam takie samo dziecko − tak mi tata tłumaczył − mam taką samą dziewczynkę”. Siostra miała straszne kędziory na głowie, on pogłaskał. Jeszcze pamiętam, że były kobiety i dzieci. Podobno całą kamienicę wywieźli.
  • Czy to był tylko jeden Niemiec, czy kilku ich było?

Tylko jeden Niemiec, jak tata mówił. Opowiadał później, że on Kinder…, że miał takie dziecko i pokazywał na włosy. Kazał nam wszystkim… Tam były jeszcze dwie kobiety i kilkoro dzieci schowanych, a z kamienicy słychać było bez przerwy szum w bramie. Powiedział: „Od was wszystko zależy, nie wolno się ruszać, nie wolno drzwi otwierać ani nic”.

  • Czy jeszcze w jakiejś takiej sytuacji pani była?

Byłam. Mieszkałam na Mariensztacie 19 i było wejście od ulicy Sowiej, oficyna, która była wybudowana w 1938 czy w 1939 roku, vis-à-vis mojej. To samo podwórko i był ten sam właściciel. Szłam, na Sowią mama mnie wysłała zrobić jakiś sprawunek. Ściągnięto nas z ulicy i na róg Sowiej i Mariensztatu. Przyprowadzono młodego człowieka. Oczy miał zasłonięte i miał plaster na ustach. Ustawiono nas. Bałam się, że nas też rozstrzelają. Sama byłam, gdzieś wyszłam wcześniej. Oczy zasłoniłam, to mnie szarpnął i kazał patrzeć na wszystko. Widziałam, jak strzelili i on upadł. Później odeszli. Później matka mnie znalazła, bo wiedziała, że to było. Nawet nie wiedziała, że byłam świadkiem. Strasznie po tym bałam się wyjść do szkoły, bałam się wyjść na ulicę.

  • W którym roku to było?

To było przed samym gettem. W tej nowej oficynie z trzydziestych lat pralnię mieli. To trzypokojowe mieszkania były, podobno luksusowe, nie widziałam ich. Na dole była pralnia żydowska. Właśnie z tej pralni mnie wciągnęli na podwórko. Strasznie to się na mnie odbiło. Kazał patrzeć, wszystkim kazał patrzyć, bo ludzie zasłaniali sobie oczy. Nie wiem, dlaczego się tam znalazłam w pierwszym szeregu. To było bardzo blisko, kilkadziesiąt kroków od mojej głównej bramy, gdzie wchodziłam przez główny budynek. Później się bałam wyjść. Rodzice mieli ze mną straszny kłopot. Jak był nalot, to nocniczek brałam i do piwnicy. To było wszystko. Całą rodziną do piwnicy.

  • Czyli był w pani lęk?

Straszny był. Później, jak zostałam wysiedlona, jak mnie wyprowadzali, to widziałam, jak płonęły firanki z naszego domu, z mojego pokoju.

  • Proszę opowiedzieć o swoich sąsiadach, o kamienicy.

To była ciekawa kamienica. Później tam Niemcy mieszkali, jak getto stworzyli, właściciela zabrali.

  • Właściciel był Żydem?

Tak.

  • Pamięta pani jego nazwisko?

Nie pamiętam nazwiska. Mieszkałam w oficynie, okna były na Sowią. Był tam ogródek. Główna kamienica była duża, luksusowa, z marmurami, nowoczesna. Tam sporo było Żydów. Wiem, że na parterze mieszkali w oficynie, na pierwszym piętrze. Tych z parteru znałam, oni sobie szabat robili. Zawsze ojciec mówił: „Dziewczynki, to jest ich sprawa, to was nie interesuje. To są ludzie, robią to, co uważają”. Nigdy na ten temat nie było ani słowa, to jedno, co zapamiętałam. Taka była u ojca tolerancja. Nigdy nic nie powiedział. Coś się mówiło, że coś w ogródku… Mówił: „To sprawa ich, robią to, co chcą”. Taki był.

  • Pamięta pani, kiedy ci Żydzi byli wysiedleni?

Jak tylko getto było. Siedzieliśmy w domu, nie wypuszczano nas. Tam było masę sklepów, pan Sulimirski miał wielki skład. Nawet ojciec od niego w czasie okupacji, przed samym Powstaniem, dwa rowery kupił, dla siostry i dla mnie. Braciszek miał wtedy kilka miesięcy, to było na początku roku 1944. Pan Sulimirski był bardzo przyjemny człowiek, od samego początku mieszkał. Wiem, że mieszkała nad nim, tylko nie w samym froncie, tylko od Sowiej, to mieszkała polska [niezrozumiałe] tancerka. Mieszkał pan Niedzielski, to był przodownik policji. Z synem mieszkał, zawsze jak się bramą szło, to prosił, żeby nie wychodzić nigdzie, żeby się nie kręcić, jak jakaś obława była na Rynku Mariensztackim. Na wprost, kilka kroków była brama przez jezdnię. A nade mną w oficynie mieszkał pan Wielochowski. To był fryzjer z ulicy Sowiej, miał syna, który później był kapitanem żeglugi wielkiej. Nad nami mieszkał na czwartym piętrze.

  • Ktoś z pani rodziny brał udział w walce, należał do konspiracji? Wiedziała pani coś na ten temat?

Później dopiero. Tata miał brata, w Dachau zginął. Mieszkał na Słodowcu, na dole, jak Marymont. Domek drewniany mieli, tam przed wojną chodziłam, byłam kilka razy.

  • On był w konspiracji?

Prawdopodobnie tak, przecież tam się już później nie chodziło. Młody człowiek był, to był tatusia brat. Babcia zginęła. Na Pradze mieszkała, w Rembertowie zginęła, rozstrzelali. Tylko prochy się dostało po Powstaniu. Mamusi brat mieszkał z mamą, bo rodzice wpierw wybudowali dom w Legionowie Przystanek pierwszemu synowi, później dopłacili, kupili mamie mieszkanko. To było spore mieszkanko, Mariensztat 19. Mamusi najmłodszy brat osiadł na Pradze. On został zastrzelony w bramie w czasie Powstania. Tylko jeden brat został.

  • A babcia?

Babcia miała zapalenie płuc, jak Niemcy ją wysiedlili. W Rembertowie podobno wszystkich starców rozstrzelali. A on był w bramie pochowany i jak wróciła jego żona, czyli mamusi bratowa, którą Powstanie zastało u nas… Z nami była w Pruszkowie…

  • Jak pani zapamiętała początek Powstania? Zdawała pani sobie sprawę z tego, co się dzieje?

Nic nie wiedziałam. Tylko tyle, że jak tata odchodził na klika dni, to powiedział: „Pamiętaj, Basiu, opiekuj się. Masz braciszka, który nie ma jeszcze roku. Pamiętaj, żebyś nie opuszczała mamy, żebyś była pomocą w domu”. To było na kilka dni przed Powstaniem. Już siostry nie było wtedy. Tata to mi powiedział, pamiętam jak dziś: „Pamiętaj, nie odstępuj mamy na krok, opiekuj się swoim braciszkiem”. On był prawie piętnaście lat młodszy ode mnie.

  • Było wiadomo, gdzie tata idzie?

Później żeśmy się dowiedzieli, jak wrócił.

  • Gdzie tata poszedł?

Tata był na Boduena w Warszawie, za gmachem Korczaka. Nawet pseudonim ojca znałam.

  • Jaki miał pseudonim?

„Biały”. Jak umierał w 1971 roku, to swoją legitymację i opaskę dał mojemu bratu, żeby był umieszczony, że był w czasie Powstania. W czasie Powstania [chorował] na krwawą dyzenterię, wydostał się z Powstania Warszawskiego. Cały czas był na placu Boduena. „Biały” miał [pseudonim], legitymację nam pokazywał.

  • Jak życie pani, pani rodzeństwa, mamy wyglądało podczas Powstania?

Siostry nie było całe Powstanie.

  • Była pani z mamą, z bratem?

Tak. Straszne. Tylko liczyłam „Berty”, w ogóle nie chciałam wyjść z piwnicy.

  • Co pani liczyła?

Liczyłam „Berty”, „krowy”. Miałam wtedy rozstrój żołądka, leczyłam to. Stałam w futrynie piwnicy, na progu. Straszne. Było tak: tydzień czasu Niemcy, tydzień czasu Polacy. Nie mieliśmy co jeść, w Powstanie sześć tygodni nie widziałam chleba, w ogóle nie było. U nas była tak zwana jatka, końskie mięso sprzedawali, więc po kawałku tego mięsa. Wszystko: fasolę, kaszę, co kto miał, wszyscy oddali. Tyle było ludzi z zewnątrz w czasie Powstania, że nic nie było. Po tygodniu nas wzięli na Mariensztat 20, to była piękna, nowa kamienica kilkunastopiętrowa, gdzie były mieszkania. W takim mieszkaniu nas stłoczono.

  • Kto was wziął?

Niemcy, nasze bloki były opróżnione.

  • To był tydzień, jak trwało Powstanie?

Więcej, to było po 15 sierpnia. Niemcy nas wyrzucili do tego bloku. Tam byliśmy chyba przez tydzień czasu.

  • Mariensztat 20?

Tak, to było na środku. Jak się szło do góry, z jednej strony był Mariensztat, a z drugiej ulica szła do góry, przy wiadukcie było widać. Tam żeśmy byli wyprowadzeni. Dzieci spały, matki z maleńkimi niemowlakami, w pokoju dwudziestometrowym nas było dwadzieścia kilka osób. To było mieszkanie kilkupokojowe. W ogóle nie było co jeść. Niemcy dawali, jeszcze jak byłam te pierwsze tygodnie, na Mariensztacie 19. To było kilkadziesiąt kroków do tamtej kamienicy, ona stała z drugiej strony, tyłem do Krakowskiego Przedmieścia. Niemcy dawali trochę, mama dostała nieraz coś od Niemców, jakiegoś mleka, bo nie było nic w ogóle. Po trzy fasolki dawała na ostatku.

  • To Niemcy dawali?

Suchary [dawali]. Jak to się kończyło, nie było co jeść. Sześć tygodni nie widziałam chleba. Wiem, że jeszcze nie jadłam chleba, jak byłam wyprowadzana przy końcu sierpnia (w drugiej połowie) do Pruszkowa. Kiedyś wyjrzałam przez okno w kamienicy, a po drugiej stronie Rynku Mariensztackiego stały tak zwane gmachy schichtowskie. Pierwszy był, drugi do wiaduktu. One były kilkunastopiętrowe, jeden jest na Nowym Zjeździe, został jeden, a były trzy. Zauważyłam (jak myśmy byli na Mariensztacie 20), że kobieta… Krzyczeć zaczęłam strasznie.

  • Dlaczego?

Z rynny kobieta… To podobno była Żydówka, widziałam, jak z rynny spuszczała się z dzieckiem, niemowlakiem. Patrzyłam, zaczęłam krzyczeć. Dopiero jak ona z pierwszego piętra schodziła na dół, to Niemiec ją zastrzelił. Zaczęłam krzyczeć, wszyscy znieruchomieli, bo później Niemcy skoczyli do góry: „Kto krzyczał, kto tu robi zamęt?”.

  • Co z dzieckiem?

Zabił. Cicho musiałam być, wszystko to widziałam. To mnie tak utkwiło w pamięci! Tylko mi powiedziano, że była młoda. To z tego schichtowskiego domu. To było widać. Był gzyms, nie widzieli, czy Niemcy nie zauważyli. Cały czas obserwowałam. Dopiero jak ona na dół zeszła, to zaczęłam krzyczeć przy tym oknie. Uspokojono mnie, jeszcze powiedzieli, że zginą przeze mnie. Później nas wyprowadzili. Wyprowadzono nas na ulicę Sowią, Sowią żeśmy szli czy Krakowskim Przedmieściem, jak Niemcy nas spod „dwudziestki” wyprowadzili. Były puste kamienice wkoło, cały Rynek Mariensztacki, już paliły się domy na ulicy Sowiej, Dobra też, było słychać. Pierwszy raz kożuszek dostałam od rodziców (to było przed samym Powstaniem), to w tym kożuchu byłam. Ludzie mi płachty dawali, jak szłam, bo tak płonęły nasze budynki. Widziałam, jak mój budynek płonął. Nie wiem, czy to byli Niemcy, młodzi w czarnych rogatywkach rzucali granaty, piwnice się już paliły.

  • Czy pani w czasie Powstania widziała Powstańców?

Nie. Właśnie o to chodzi, co widziałam. Muszę powiedzieć jeszcze od początku, jak to było. Dostałam płachty mokre, zarzucono mi, bo tak płonęła ulica Sowia i Mariensztat do góry, do Krakowskiego Przedmieścia, tak kamienice się paliły, że nie można było iść. Cała byłam w sadzach. Szliśmy do kościoła Świętej Anny. Jak żeśmy szli, to nie wiem.

  • Prowadzili was Niemcy?

Niemcy. Wszystko wysiedlali, nasz dom (Mariensztat 19) płonął. Doprowadzili nas do Świętej Anny. W pewnej chwili gdzieś zginęli mężczyźni. Z naszego domu był pan Zięba, który miał sklep spożywczy, na kartki wydawał chleb, wszystko. To był znajomy mamusi. Oni wszyscy nam zniknęli.

  • Mężczyźni wszyscy zniknęli?

Tak. Nie widziałam tych mężczyzn później, gdzieś musieli iść dalej. Przed Świętą Anną czołg podjechał, a w pierwszym rzędzie szłam z mamą. Mama była chustą przewiązana, z dzieckiem. Jeszcze nie chodził, miał jedenasty miesiąc. Szłam koło mamy. Szarpnął mnie Niemiec, chłopca doprowadzono. Stale słyszałam strzały za sobą, a ta gąsienica [czołgu] chodziła.

  • Prowadzono panią?

Przed czołgiem szłam. Krakowskie Przedmieście miałam z prawej strony, od Świętej Anny, od Miodowej. Byłam przywiązana.

  • Była pani przywiązana?

Przywiązana łańcuchem, chłopak koło mnie był do mnie przywiązany łańcuchem. Myśmy szli. Cały czas były jęki, cały czas były groźby. Mama mówi: „Dziecko, nie odwracaj się, idź! Idę za tobą, nie wolno nic ci mówić, bo pilnują”. Stale słyszałam jęki i strzały, tylko się pytałam: „Mamo, żyjesz jeszcze?”. – Żyję dziecko, idę za tobą”.

  • Mama też była przywiązana?

Nie, tylko ja z tym [chłopcem], ale oni szli może krok, dwa kroki za nami. Ten chłopiec był szczupły, ja też. Miałam piętnaście lat, ale byłam bardzo drobna, niska. Mam metr sześćdziesiąt, byłam raczej drobna, nie było widać, że mam te lata.

  • Jak długo tak szliście z tym czołgiem?

Nic nie było słychać, myślałam, że ogłuchnę. Bałam się, że ta gąsienica na mnie najedzie, ale tam był luz jednak. Myśmy szli rozciągnięci, było jakieś pół metra tego łańcucha czy metr. Kazano nam iść, był Niemiec na przedzie. Słyszałam bez przerwy jęki.
  • Gdzie pani miała przywiązany łańcuch?

Wyżej łydki.

  • Do nogi?

Tak, do nogi. Nie czułam bólu, nic nie czułam. Te nerwy! Mama mi mówiła: „Basiu, nie odwracaj się, bo powiedzieli, że jak się odwrócicie, to zginą. Z tamtej strony nie widziałam, bo z prawej szłam. Doszliśmy. Straszny hałas, były jęki, bez przerwy były strzały. Podobno tam (później mama mi mówiła) została tylko garstka kobiet z małymi dziećmi. Nie wiadomo, gdzie to się wszystko podziało.

  • Dokąd państwa doprowadzono?

Już tak mnie bolało, już w ogóle nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Prowadzili nas tu, jak jest Krakowskie Przedmieście, hotel „Bristol”. Przed „Bristolem”, przed pałacem Prezydenckim usłyszałam jakieś krzyki, jeszcze coś, ale było pusto. Zrobiło się cicho, nie wiadomo, co się stało. Czołg szedł, ale była straszna cisza na ulicy, strzały umilkły. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zauważyłam z okna, bo on zjechał na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia…

  • Zjechał na prawo czy na lewo?

Po prawej, tak jak Miodowa się zaczynała, po tamtej stronie szłam, nie od strony Karowej, tylko po drugiej stronie. Usłyszałam, że się cisza zrobiła. Powstaniec (widziałam wyraźnie), człowiek niemłody, z opaską biało-czerwoną, krzyczał. Była księgarnia Gebethnera i Wolfa, na pierwszym piętrze, na samym rogu vis-à-vis tego. On krzyczał: „Uwaga, chłopcy! Nie strzelajcie, bo jest czołg pod asekuracją kobiet i dzieci! Pamiętajcie, nie strzelajcie!”. Cisza się zrobiła. Nie wiem, co to było. On krzyczał, a czołg dalej szedł. Strzałów nie było, a czołg cały czas szedł jednak. Te kobiety to była garstka. Zaprowadzili nas wejściem na podwórko Gebethnera i Wolfa. To jest vis-à-vis hotelu „Bristol”. To była księgarnia olbrzymia na rogu. On krzyczał: „Kobiety polskie i dzieci są prowadzone przed czołgiem!”. Rozkazywał im, żeby nie rzucali nic, żeby nie strzelali. Zatrzymali wszystkich, a nas z tym łańcuchem prowadzili na plac Piłsudskiego, to jest tam, gdzie Grób Nieznanego Żołnierza. Tam czołg wjechał w okop. Zanim wjechał, to dwóch Niemców przyszło, zdjęli nam łańcuchy. Krwawiłam już, mama wołała (stała tam): „To moje dziecko!”. Nas doprowadzili tam, te kilkanaście kroków.

  • Tego chłopca też?

Tego chłopca też. Tam się znalazł pan Zięba, który szedł na końcu za nami. Nie widziałam, kto szedł, nie kazali się odwracać. Ich odłączono. Tam nas trzymali krótko. Tam zaczęli mnie… To Niemcy byli, tam już Powstańców nie było.

  • Nie pamięta pani daty, którego to sierpnia było?

To było w drugiej połowie sierpnia. Zawsze, jak były jakieś fotografie, to uważałam, czy to nie jest z Powstania, że mnie prowadzą. Uciszyło się, a później oni krzyczeli. Czołg zniknął, a Niemcy się znaleźli na podwórku, tam gdzie widziałam Powstańców. Na podwórko nas zaprowadzili, mężczyźni mnie jakieś koszulami…

  • Ale mężczyźni ci, którzy szli za wami?

Pan Zięba się znalazł, był.

  • Ale ci, którzy pani pomagali, to nie byli Powstańcy?

Nie, to zniknęło wszystko. Tam nas później zostawili i tam się znaleźli Niemcy. Odłączyli wszystkich mężczyzn, kobiety dalej szły pieszo przez plac Piłsudskiego do Woli. Pół dnia się szło ulicą Wolską. Po trupach szłam po prostu. Pieniądze, pościel, fruwały pierze. Coś strasznego było. Do kościoła na Woli nas poprowadzili, kobiety i dzieci. Myśmy szli bez jedzenia, bez picia, bez niczego. Szło dużo, korowód ludzi szedł. Już naszych, pani Rytlowej nie widziałam, nie widziałam nikogo, już wszystko obcy ludzie byli. Tam była rzeź kobiet, „ukraińcy” tam kobiety gwałcili. Byłam tam dzień po tym.

  • Pani to widziała?

Tak. Ksiądz, jak wyszedł, to materac pod ławki podłożył i mama nade mnie spała. Strasznie się bał, mówi: „Tu była straszna rzeź wczoraj! Żeby jak najwcześniej ludzi wyprowadzili stąd!”.

  • Widziała pani skutki tej rzezi?

Widziałam. Oni latali, jeszcze tam byli, mieli damską bieliznę na czapkach. To nie byli Niemcy chyba, po niemiecku nie mówili. Ksiądz powiedział, że nie wiadomo, kto był w niemieckiej armii, ale to nie byli prawdopodobnie Niemcy. Tam dostało się trochę picia, ktoś miał z sobą coś, to dał jeść. Później nas prowadzili ulicą Wolską dalej (tam miałam jeszcze jeden opatrunek) na Dworzec Zachodni. Jak na Dworzec Zachodni się wchodzi, to nie było już miejsca. Jak się schodziło do podziemia dworca, to byłam pomiędzy wejściem dolnym a górą. Tam [spędziłam] całą noc. Widziałam, jak samoloty rzucały bomby, w przeciągu godziny czy dwóch kilkanaście samolotów, bomba za bombą szła, wszystko było widać. Myśmy siedzieli na kamiennych schodach.
Do Pruszkowa nas w nocy prawie dali. Podobno (mama mi mówiła) zabrałam z mieszkania papierosy „mewa”, co tata palił. Mama jakiemuś kolejarzowi dała. Tam obrączkę straciła. W Pruszkowie dali mi zastrzyk taki straszny, że w życiu… Myślałam, że na kość trafili czy coś. Chcieli to zdezynfekować, bo to było już taka rana, że bali się bardzo. Lekarz z mamusią ustalił, powiedział, że codziennie transporty wychodzą, że na razie nie, bo pani z dzieckiem, a jeszcze opatrunki musimy zrobić, córce, żeby rana obeschła (tam niedużo, jeden czy dwa szwy były), żeby do Niemiec nas nie zabrali. Szłam razem z bratową mamusi, z ciocią, to ją do Niemiec dali, a my na drugą stronę, bydlęcym wagonem strasznym, gdzie krowy, odchyla się tylko drzwi. Tydzień byłam, a transporty codziennie były.

  • Tydzień czasu była pani w Pruszkowie?

Tak, bo robili opatrunki. W ostatni dzień Niemiec powiedział mojej mamusi… Mamusia kiedyś położyła się (bo spaliśmy tam na słomie w hali takiej fabrycznej), karmiła dziecko. Przyszedł Niemiec, kopnął mamusię w pierś. Mama zemdlała. Zaczęłam strasznie krzyczeć. Lekarze mówią: „Dziecko, uspokój się, wszystko jest w porządku, damy, żebyś się nie bała”. To był polski lekarz. Miałam gips, wyżej mi dano.

  • Specjalnie założyli pani gips?

Tak, nałożyli, ale mówił, że musi być zdezynfekowane. Tam jest wszystko w porządku, rana zagojona, zastrzyk musiał być. Myśmy się bali, bo rdza od tego była. Przez to prawie cały dzień się szło. Po tygodniu nas wyprowadzili, prowadzili młodych na jedną stronę, kobiety z dziećmi na drugą.

  • Pani była z kobietami z dziećmi?

Tak, z mamusią, mamusi się kurczowo trzymałam. Miałam gips, tak przeszłam.

  • Gdzie zostałyście wywiezione?

Do Rawy Mazowieckiej. Mama nigdy nie chciała mi nic podać. Tata walczył w Powstaniu i bała się chyba. Dlatego z Mokotowskiej nie było nic, nie znaleźli mnie, że tam byłam. Dlatego, że [tata] ukrywał się.

  • Mama nie podała żadnych personaliów?

Ale tata się dowiedział jednak, gdzie jesteśmy. Tata nas przywiózł.

  • Gdzie byłyście w Rawie, u kogo?

Ona była Niemka, on był folksdojcz. Młyn mieli. Mama została w młynie, a ja z dzieckiem na klepisku u gospodarza.

  • Mama pracowała w młynie?

Tak. Ja już byłam taka podobno słaba! Z dzieckiem mnie zostawiała. Byłam taka głodna wiecznie! Nie chodziłam prawie. Mama poszła tam, szyła. Powiedziała, że umie szyć. Chodziła tam na kilka godzin. To była Rawa Mazowiecka, tam było kasyno niemieckie. Z dzieckiem wychodziłam, braciszek zaczął stać, już miał dwa, trzy miesiące ponad rok. Z popielnika popiół jadł, nie miał co jeść, gospodarz prawie nic nie dawał, a mama, jak szła reperować w młynie, to dostawała piersiówkę mleka i trochę makaronu. Dzieciak zjadł, nie było już nic dla nikogo.

  • Dokąd byłyście w Rawie Mazowieckiej?

Byłyśmy, dopóki wojska radzieckie nie wkroczyły. Szły na Berlin. Wtedy Niemcy uciekli, rozgrabili to. Polski gospodarz nas u siebie usadowił. Ten zostawił młyn, wszystko. Uciekli.

  • Ten folksdojcz?

Tak, folksdojcz z żoną Niemką. Ona po polsku bardzo mało mówiła. Matka nic nie dostawała dla mnie i dla dziecka, tylko trochę makaronu, a ten mały chłopiec cały dzień stał i popiół zjadał.

  • Kiedy tata was odnalazł?

W marcu 1945 roku. Przyjechał do nas. To były okolice Trzcianna B koło Rawy Mazowieckiej. Tam było kasyno niemieckie. Od mamy dostałam, mało mi ucha nie naderwała, bo Niemiec rzucił mi… Szłam z dzieckiem, śmieli się, że to chyba moje dziecko, bo chustą byłam przewiązana. Wyszłam z chałupiny, żeby się trochę przewietrzyć. Rzucali kości od kurczaka, mama to zobaczyła, powiedziała: „Dziecko, tego nie wolno ci nigdy robić! Mogą zatruć”. Później jeszcze w jakimś ośrodku byłam, gdzie kuchnię polową… Przyszli Rosjanie (myśmy zostały), przyszedł lekarz wojskowy, który powiedział, że jutro będą szli na Berlin. Pamiętam, jak szli: mongolskie typy, z krzykiem, z chorągwiami, boso szli prawie, w onucach, jakieś tam drewno mieli czy coś. Tam nas było kilka rodzin, to wszystkie kobiety, dzieci wszystkie dał na piętro, kazał być cicho. Powiedział, jak te ordy szły: „Wszystkich nas wymordują, nie da rady”.

  • To był Rosjanin?

To był Rosjanin, który bardzo dobrze… Drugi raz nas uratowano. Przecież nic nie jadłam, on dopiero coś mamie dał dla dziecka: „Ale proszę nie dziecku podać, tylko tej panience”. Taki kocioł gotowali dla tych, co przechodzili. To był lekarz. Jakiś wojskowy punkt był u tego gospodarza, oni to zajęli, ja tam byłam. Całą noc, cały dzień żeśmy siedzieli na górze, na strychu, bo bali się, te straszne ordy szły. Taki był człowiek, że dał jeść. Konserwy miałam, wszystko, nie wiedziałam co to jest, co jeść. Nie dawał, bo się bał, że zachoruję. Zanim te wojska przyszły, zanim Niemcy uciekli, to kopałam redliny, chodziłam za chłopów okopy kopać. Dostawałam od Niemców paczkę margaryny, a od gospodarza w dzbanku trochę kawy i chleb. To wszystko przynosiłam do domu. Ale jak kobiety szły, to trzy redliny brały dziennie, a ja tylko jedną i wszystko połatane. Gospodarz się zdenerwował, bo wszystko pociapane było. Kocioł mamusia codziennie dostawała. Nic nie dawał, tylko ziemniaków. Mama gotowała te ziemniaki, miała tranu trochę, smażyliśmy na tym. Jeszcze dawała ludziom, co koło nas byli. Pamiętam rodzinę, muszę powiedzieć o niej. Niemcy nas prowadzili, to było jeszcze, zanim mama poszła do młyna. To było u takiego gospodarza niedaleko, który dawał jedzenie wszystkim na obiad.

  • To był Polak?

Tak, polska wieś, to bardzo duże gospodarstwo było, dwadzieścia kilka osób. Kartoflankę gotowali z kapustą i gicz tam wstawiał cielęcą. Ale tam do stołu się nie można było dopchać. Gdzieś się schowałam, gdzie tłum ludzi, nigdy nie poszłam, tak że bez obiadu byłam.

  • Czyli on dokarmiał wszystkich?

Tak, bo jak uciekli Niemcy, on nie wiedział, co robić. Coś robił, dawał nam jeść, a tak to kartofle były, dostawałyśmy kartofle. Później, jak tata przyszedł, był tam z nami jeszcze miesiąc, to wysłał… Rodzinę miał w Kielcach, która aptekę miała, jego siostra się wychowywała w tej aptece. Tam mama pojechała, do pociągu mnie, mamę wsadzał z dzieckiem. Wróciła za kilka dni. Tam ze trzydzieści osób mieszkało, przyjęli rodzinę gdzieś na ganku, bo nie było gdzie.

  • Mówi pani o Kielcach, o rodzinie kieleckiej?

Tak. Wróciła. Wtedy do Warszawy na wierchu jechaliśmy w bydlęcych wagonach.

  • W marcu?

W marcu.

  • Gdzie żeście się zatrzymali?

Ojciec się zatrzymał w Warszawie. W marcu 1945 roku dostał Zakład Hodowli Roślin numer 1, szklarnię znowuż prowadził, kierownikiem był Stanisław Lewandowski.

  • Gdzie zamieszkaliście?

Ta willa do tej pory stoi. Tata był kierownikiem, opiekował się, przeważnie palmy, banany. Takie ozdobne. Szklarnia do tej pory została. Tam były szkółki kellerowskie, to był bardzo duży zakład. Teraz tam są apartamenty pobudowane na Polu Mokotowskim.

  • Jak się pani życie dalej potoczyło?

Jak żeśmy wrócili po Powstaniu, nie było nic. Ojciec chodził odgruzowywać, o te rowery mu chodziło, bo tylko kupa była z tej kamienicy. Odciągali ojca, nie pozwolili nam, bo wszystko zapadłoby się z nami. Później rektor z SGGW zaopiekował się, chyba znał ojca z Ogrodu Saskiego. [Ojciec] prowadził szklarnię, więc dał nam taki pokój po nasionach. Miałam piętnaście lat, te nasiona nosiłam. Mama się uczyła chodzić, mama miała straszną chorobę. To była wysoka, szczupła niewiasta, najwyższa z nas wszystkich dzieci, prawie jak ojciec. Uczyła się chodzić po Powstaniu.

  • Na co mama chorowała?

Nie wiadomo. Jedliśmy pory, dawał nam ten rektor z SGGW, zaraz za SGGW były tereny. Tam cukrownia była. Pory się jadło. Później dostawał masło solone z UNRRA, to już było, ale porami się żywiliśmy z pola. Czekaliśmy, żeby do ulicy Rakowieckiej się dostać. Byliśmy na końcu za SGGW, na końcu Rakowieckiej, w ogrodach.
  • Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły? Wróciła pani do szkoły po wojnie?

Tak, wróciłam. Rodzice tłumaczyli, że wszyscy to tak przeżyli, że nie tylko ja przeżywałam. Jeszcze dodatkowo, jak nas po Powstaniu wzięli, to księża tam byli pochowani, kilka grobów, bo to vis-à-vis kaplicy Bobolego i były ekshumacje zwłok. W ogóle nie wychodziłam z domu, w ogrodzie było pokopane. W czasie Powstania ich tam mordowali. Wiem, że dwóch czy trzech księży tam było.

  • Proszę wrócić do wspomnień z okresu okupacji.

Była pralnia w oficynie. Ona tam kilka lat tylko była, w 1939 roku była duża pralnia żydowska i mama obiecała tej, co ją do getta wzięli, że rybę jej przyśle. Prosiła chyba matkę o karpia, żeby jej dać. Na przystanku, gdzie było getto (motorniczy wiedział i na przystanku stał), miałam wysiąść. Ona do przystanku miała dobiec. Dobiegłam do bramy i tramwaj ruszył, bo Niemiec mu kazał ruszyć i ja prawie w biegu skoczyłam. Rybę dałam (wyszła ta pani) i ledwo wskoczyłam. [Motorniczy ] mówi: „Dziecko, ja bym tu zmarnował tylu ludzi!”. Mama była ze mną. Kazał mu Niemiec dalej jechać. Ja dałam, to kilka kroków było tylko, ale on już musiał ruszyć. W miarę możliwości matka jeszcze tę rybę dała.

  • Wróćmy do okresu po wojnie. Była pani dzieckiem w czasie wojny i w czasie Powstania. Mówiła pani o tym, że pani się ciągle bała. Jaki pozostał ślad na pani psychice, jak długo pani z tym walczyła?

Dlaczego to się stało? Czyja to była wina? Nie mogłam sobie… Książki czytałam, zbierałam wszystkie książki. Przecież ja dzieci zamęczałam po prostu! Mąż mówi: „Nie można, to są młodzi ludzie przecież! Mamy książki wszystkie, opamiętaj się, trzeba życiem żyć”. Tak powoli trochę [zaczynałam żyć]…

  • Czyli pani cały czas wracała do okresu wojny?

Wracałam. Tak się bałam o dzieci! Wszystko mi się przedstawiało. Każdy mógł na ulicy kogoś zamordować i koniec. Nie było możliwości żadnej obrony, nic.

  • Mówiła pani, że przez długie lata słyszała szum samolotów.

To kilka lat było. To zaraz po Powstaniu. Coś potwornego było. Nawet jak byłam po Powstaniu na wsi, jak słyszałam, że szły samoloty, to dostałam gęsiej skórki. Liczyłam sobie, że te bomby… W czasie Powstania „Berty” były, pociski, to liczyłam. Jak doliczyłam do piętnastu, to ten odgłos był daleko, a jakbym nie doliczyła się, to bym zginęła chyba. Cały czas walili.

  • Cały czas żyła pani w lęku.

W lęku. Dlaczego to było? Lekarzowi tłumaczyłam: „Dlaczego?”. – „Dziecko, co ja ci będę tłumaczył? To jest wojna”. Wszyscy warszawiacy byli tacy. Jakoś nie mogłam się z tym pogodzić w ogóle. Dlaczego tak było?

  • Kiedy pani się troszeczkę uspokoiła?

Chłopcy się dobrze uczyli, skończył studia jeden, drugi. Skończyłam później maturę. Jak wychodziłam za mąż, to byłam w drugiej licealnej, a później wychowałam dzieci i dopiero zrobiłam wyższe studia. Dostałam świadectwo dojrzałości, z pracy mnie zwolniono. Pracowałam w dwóch warszawskich szpitalach. Później jako księgowa, skończyłam kursy. Później miałam sprawy bankowe. Uspokoiłam się. Ale jak dzieci były małe, strasznie pamiętałam. Bałam się bardzo z nimi gdzieś wyjść, a później jakoś… Jestem dwadzieścia dwa lata wdową, synowie mają swoje rodziny, mam pięć wnuczek, prawie trzy studentki.

  • Czy ojciec pani, który brał udział w Powstaniu, był represjonowany?

Nie podawał. Dlatego od razu z matką skasowali, że myśmy tam gdzieś byli.

  • Nie ujawnił się?

Nie ujawnił się.

  • Wspominała pani wcześniej, że jak pani chodziła do szkoły w czasie okupacji, uczniowie byli dokarmiani. Przez kogo?

Przez siostry na ulicy Brzozowej, na Starym Mieście. Ze szkoły na Dobrej nas brali na dożywianie. Brukiew się dostawało.

  • To robiły siostry zakonne?

Siostry zakonne z ulicy Brzozowej. To było w czasie okupacji, one nas dożywiały. Było zsiadłe mleko i ziemniaki. Myśmy nie mieli w ogóle co jeść. Tata dwie palmy miał, to sprzedał za słoninę. To mama sprzedała, nie powiedziała tacie, gdzie to było. Tylko sacharyna była. W okupację i po okupacji nie było co jeść. Jak myśmy wróciły, zaczęłyśmy mieszkać przy Chodkiewicza 13, w Zakładach Hodowli Roślin numer 1 w Warszawie, to myśmy chodziły z siostrą, zostawiałyśmy sobie ziemniaczki. Tata zakisił ogórki. W willi mieszkaliśmy, mieszkał naczelny dyrektor, pod nim kierownik, co te zakłady prowadził, to żeśmy się dożywiały w nocy. Rodzice poszli, a myśmy prawie dwadzieścia kilo ogórków zjadły.

  • Cały czas lęk przed głodem?

Lęk przed głodem był u mnie straszny. Jak zaczęłam pracować, to wszystko wydawałam na jedzenie. Dopiero później do szkoły poszłam, zrobiłam maturę. Bez egzaminów zostałam przyjęta, robiłam małą maturę. Chodziłam na Klonową do Żmichowskiej, robiłam maturę u Żmichowskiej. Chodziłam w międzyczasie do szkoły Batorego, to była szkoła popołudniowa imienia Ksawerego Praussa. Tam robiłam małą maturę. Mam normalne świadectwo matury, nawet z wejściem na uczelnię.

  • Chciałam wrócić do pani wspomnień z okresu okupacji i z okresu Powstania. Była pani dzieckiem. Czy pamięta pani jakąś miłą chwilę? Ma pani jakieś piękne wspomnienie z okresu wojny?

Nic. Wszystko mi się teraz przypomniało. Męża straciłam, nagle mąż zmarł, miał piorunującego czerniaka na żołądku, tak że zmarł od razu. Później, jak sama byłam, to sobie przypominałam, a tak całe życie z nim przeżyłam, czterdzieści lat. W porządku byłam, tylko tyle że dzieciom nie dałam, jak byli młodzi, nic robić. Wszystko sama robiłam w domu. Bałam się, jak później wróci czy coś. Byłam bardzo [nadopiekuńcza], nie podobało się to nikomu. Mnie też się teraz nie podoba, ale tak się bałam o dzieci! Na żaden film nie poszłam po Powstaniu. Tata robił dekorację z kwiatów w Teatrze Polskim czy w „Polonii”, to szłam tylko wtedy, jak był film, sztuka nie o dzieciach. Tak się bałam o dzieci, że ich spotka to, co mnie. Nie wiem, co bym wtedy zrobiła. Tak się bałam strasznie.

  • Czyli nie ma pani wspomnienia miłej chwili?

Później, jak wychowywałam dzieci, to były, ale w czasie wojny, to nie. Byłam strasznie wzburzona.

  • Które wspomnienie z tego okresu było najstraszniejsze?

Prowadzenie przed czołgiem. Myślałam, że już po mnie będzie. Jak jeszcze zobaczyłam nogę krwawiącą, zastrzyk mnie dali… Podobno był, bo to była zardzewiała rura. Coś Niemiec musiał krzyczeć na mnie, bo mi mama powiedziała (jak tam dochodziła, jak on odszedł kawałek dalej): „Nie odwracaj się Basiu”. On powiedział: „Jak się odwrócicie… – ja z tym chłopcem. – Jak rozumiecie, to kiwnijcie głową, żeście zrozumieli, co powiedziałem”. On [chłopiec] skinął i ja skinęłam głową. Pamiętałam jego twarz, ale później już nie pamiętałam. Był chudy, był wyższy ode mnie. Nie wiem, czy miał piętnaście lat, chyba nie miał.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać do swoich wspomnień, jakieś podsumowanie?

Nigdy więcej wojny. Żadnej. Wojny to straszne okrucieństwo. Później słyszałam (czytałam dużo), co Pol Pot zrobił, co w Chinach się działo. To straszne było dla mnie. Później zrozumiałam, jakie wojna to straszne okrucieństwo, jak wypacza. Miałam zupełnie inne warunki, bałam się ruszyć, bałam się w ogóle istnieć.

  • Już po wojnie?

Tak, po Powstaniu. Ale to minęło. Wyszłam za mąż, dzieci uczyłam, mąż znał języki, więc uczył ich. Jakoś w ten świat zostałam wprowadzona, ale zawsze jednak: „Dlaczego to się stało?”. Zniszczyć tak ludzi, rodzinę, wszystko! Stale mi się wydawało, że każdy z ulicy może przyjść, mogę dostać w głowę czymś i koniec. Po prostu bałam się ludzi.

  • Już po wojnie?

Po wojnie. Jak już chodziłam do szkoły, do gimnazjum wpierw. Później robiłam małą maturę, cztery klasy gimnazjum, a później poszłam i w dwa lata zrobiłam dużą maturę. Chowałam sama dzieci, bałam się do dzieci jakąś pomoc wziąć. Taki lęk został, taka niemoc ludzka.

  • Teraz się pani troszeczkę z tego wyzwoliła?

Wyzwoliłam się, tak. Dawniej nie mogłam pojechać na Krakowskie Przedmieście. Na Rynku siedziałam i łkałam.

  • Kiedy pani pierwszy raz odważyła się pojechać na Krakowskie Przedmieście?

Byłam tam, odkopywałam gruzy. Byłam zaraz po 1945. Jak po Powstaniu wróciliśmy, to żeby dostać się do ulicy Rakowieckiej tramwajem, Fałata, Alei Niepodległości, miesiąc czasu siedzieliśmy, zanim mogliśmy dojść. W ogóle nie było łączności ze światem, jak byliśmy w ogrodzie na ulicy Chodkiewicza, dlatego że to wszystko było zaminowane.

  • Pani brała udział w odgruzowywaniu Warszawy?

Tak. Strasznie mama była niezadowolona.

  • Chodziła pani ze szkołą czy z własnej inicjatywy?

Ze szkoły chodziliśmy. Byłam pierwsza na to. Rany mi się na rękach porobiły. Koło wizytek, bo to moja pierwsza szkoła była i na Krakowskim Przedmieściu, później byłam jak [jest] ślimak, ulica Browarna. Tam też odgruzowywałam. Zawsze chodziłam. Do budynku YMCA chodziłam (już się uczyłam, w 1947 roku) na basen, ale przyznam się szczerze: nie miałam pływania, tylko dostawałam dwie bułeczki i kakao.

  • I dlatego pani tam chodziła?

Tak. Później się nauczyłam. Ojciec mówi: „Chociaż masz…”. Mówię: „Tata, ale tam dostawałam bułeczki i kakao”, czego w życiu nie znałam, nie pamiętałam już. Głodowałam po prostu całe sześć miesięcy po wyjściu z Powstania, a okupacja była straszna, nie było co jeść, mało na kartki się dostawało. W bramie u nas był chleb spod Warszawy, to rodzice raz w tygodniu to kupili. Później to w ogóle sześć tygodni nie widziałam chleba. Zobaczyłam chleb, to nie umiałam go jeść. Nie było nic, ziemniaki tylko, tran. Lekarz powiedział, że ten tran uratował mnie życie.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?

Miałam rodzinę, nie pamiętam już ich, która była wysiedlona z Powstania Warszawskiego, tam gdzie z Pruszkowa pojechałam. To była matka z córką mężatką, z małym dzieckiem i z zięciem. Ta córka była młoda niewiasta, starszy syn był niewidomy, który miał wtedy koło trzydziestu lat, córka młodsza była. Oni mieszkali koło nas. Zapamiętam, że z tą rodziną mieszkałam, chciałam kiedyś ją znaleźć. Ta pani mi pomogła, chodziła i kartofle… Musieliśmy zapracować na jedzenie, kartofle kopać. One niosły trzy, a ja dwie redliny i dostawałam kocioł. Ona zawsze coś mi wsunęła w rękę. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak tata przyjechał (te kilka miesięcy) i nie dostali pieniędzy z Kielc, a chcieli wrócić do Warszawy, to tata kupił wtedy dwa kilo śledzi, karty pocztowe, ołówki i ja z tatą (nie miałam butów, to była zima, mama została z dzieckiem) szłam w onucach, w łapciach, ołówki sprzedawałam, żeby matce przynieść coś do jedzenia. Tak trafiliśmy, że taki był głód, ale tam było z Powstania bardzo dużo ludzi, każdy gospodarz miał. Wiem, że tam były dwa osiedla później: Trzcianna A, Trzcianna B. To było przy samej Rawie Mazowieckiej. Było duże kasyno niemieckie.

  • Była duża ilość warszawiaków?

Bardzo duża, nawet [rodzina] ojca znajomego. Mieszkał na Nowym Zjeździe, państwo Pawłowscy. Po Powstaniu rozmawiałam: ich córka zmarła, była starsza ode mnie, była z 1927 roku. Oni w konspiracji brali [udział], chodziłam do nich, nie wiedziałam, a tam były gazetki.

  • Pani o tym nie wiedziała?

Nie wiedziałam o tym, ojciec nic nie mówił. Nie wiem, czy mama wiedziała, czy nie wiedziała. W czasie okupacji tata dostał działkę na Wybrzeżu Kościuszkowskim przy pomniku Dowborczyków, działka 250 metrów. W dzień Powstania rano wyskoczyłam i wyrwałam wszystką marchew, pietruszkę. W Powstanie sąsiedzi jedli to wszystko. Czyli mama już wiedziała.

  • Mama panią wysłała?

Tak, mama mnie wysłała, to musiała wiedzieć. Nie mieliśmy co jeść. Jak poszliśmy pod „dwudziestkę” (skupili z całego Rynku, wszystkie cztery bloki opróżniono), to też nie było co jeść. Po trzy fasolki, po dwie fasolki dostawaliśmy. Jeszcze był kawałeczek mięsa czy coś, a chleba nie. Sucharków trochę dali Niemcy dla małego dziecka.

  • Czyli główne, co pani utkwiło w pamięci, to głód?

Ale zawsze Powstańcy przynieśli coś dla dzieci.
  • Czy pani widziała tych Powstańców?

Widziałam, byli, schodzili do piwnicy do nas i mówili: „Uspokójcie się, wszystko będzie dobrze”. Za tydzień Niemcy.

  • Jak ludność cywilna, pani sąsiedzi reagowali na Powstańców? Czy życzliwie? Jak ci ludzie byli przyjmowali?

Życzliwie, Powstańcy to dla nas było wyzwolenie. Ten młody krzyczał wtedy: „Kobiety polskie z dziećmi idą, proszę nie strzelać! Koledzy, nie strzelać! Proszę nic nie robić!”. Ale to dziwne, bo żeśmy wyszli na plac, Niemcy rozłączyli nas i już byli na podwórku. To był drugi blok od Krakowskiego Przedmieścia. Tam był Powstaniec, a tutaj już byli Niemcy. Tak nas prowadzono. Nie ja jedna, wszyscy tak mieli. Łapanka strasznie dużo dla mnie znaczyła, że kazał mi na to patrzeć.

  • Na rozstrzelanie tego młodego człowieka?

Tak, to był młody chłopak. Boże kochany, nie miał więcej jak osiemnaście, siedemnaście lat! Z ulicy wszystkich ściągnęli, kto był, okrążyli i kazali się patrzeć.

  • Na jakiej to było ulicy?

Tu gdzie mieszkałam, róg Sowiej, Mariensztatu 19. Jedna oficyna wychodziła na ulicę Sowią, a druga była już od Mariensztatu. To najważniejsze, co mi utkwiło.
Myślałam, że nie będę żyła, że już kończę życie. Jeszcze później ta krew. Bólu nie czułam, dziwne, ale jak krew zobaczyłam, to mi się wydawało, że już nie żyję. A później zaczęłam książki czytać, zbierałam wszystko. Za dużo dzieciom może dawałam, uczyłam. Tyle tych książek się zgromadziło! Ale ta bezsilność ludzi, że tak się [trzeba] było podporządkować, to takie okropne.

  • Bardzo dziękuję za tę rozmowę.

Musiałam to wydobyć, ulżyło mi. Później zrozumiałam, że dzieci pierwsze. Trochę zaczęłam myśleć, jak mąż zmarł nagle. Dwadzieścia dwa lata jestem sama, sama prowadziłam dom, sama się utrzymywałam.






Warszawa, 29 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Barbara Cecylia Gajczyk Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter