Alicja Pietrzyk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alicja Pietrzyk. Urodziłam się w Warszawie i właściwie całe życie, z wyjątkiem krótkiego okresu po Powstaniu, spędziłam w Warszawie.

  • Kim byli pani rodzice?

Moi rodzice byli ludźmi właściwie niezbyt wykształconymi, ale stanowiliśmy bardzo ciepłą, kochającą się rodzinę. Byliśmy bardzo szczęśliwi do wybuchu wojny.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Tak. Dwóch braci. Jeden był młodszy półtora roku, a drugi – osiem i pół.

  • Gdzie mieszkali państwo w czasie okupacji?

W czasie okupacji cały czas mieszkaliśmy na ulicy Chłodnej, tak jak i przedtem. Był moment, kiedy zagrażało nam przeniesienie, bo tam miało być getto. Rodzice byli przerażeni, bo to na ogół wyglądało w ten sposób, że trzeba było się wymieniać z rodzinami żydowskimi. Potem okazało się, że granice getta zostały zmienione i uchowaliśmy się w tym miejscu aż do Powstania.

  • Pani dzieciństwo przebiegało w czasie okupacji. Proszę opowiedzieć, co pani pamięta z tego okresu?

Właściwie moje wczesne dzieciństwo było przed wojną, bo w czasie wybuchu wojny, w 1939 roku, miałam już dziesiąty rok. Przed wybuchem wojny już chodziłam do szkoły. Chodziłam do szkoły prywatnej, do zakonnic na ulicy Ogrodowej, ale kiedy wybuchła wojna, oczywiście Niemcy tę szkołę zamknęli i dopiero od następnego roku szkolnego zaczęłam chodzić do szkoły numer 100.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Przeżyliśmy to w Warszawie, a Warszawa, wiadomo, była oblężona przez bardzo wiele dni. Szczególnie naloty to dla dzieci była makabra. Poza tym później już nie było jedzenia, nie było wody. Tak że [żyliśmy w ciężkich warunkach], tak jak wszyscy, którzy w tym czasie znaleźli się w Warszawie. Wiem, że szczytem szczęścia było zdobycie jakichś ciasteczek w sąsiedniej cukierni. Już chleba nie było, więc te ciasteczka były wyprzedawane i to był rarytas nie dlatego, że ciastka, tylko dlatego, że w ogóle coś do jedzenia.

  • Czy ktoś z pani rodziny został ranny w czasie nalotu?

Mój tatuś. Pracował w Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji na Powiślu, to na ulicy Lipowej się mieściło. Tam był reklamowany z wojska, bo ta instytucja reklamowała. W czasie pełnienia obowiązków przebiegał przez podwórko i z sąsiedniego domu spadł na niego dach. Z początku był ogłuszony, ale później dość szybko okazało się, że nie poniósł zbyt wielkich szkód.

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina w czasie okupacji?

Z pracy taty. Tata pracował cały czas w Dyrekcji Wodociągów i Kanalizacji. Nie było oczywiście łatwo. Było nas pięcioro. Mój młodszy brat miał w chwili wybuchu wojny rok, więc to było małe dziecko. Tak jak wszyscy warszawiacy musieliśmy to przeżyć. Mieszkaliśmy w pobliżu placu Kercelego, tam bywały naloty Niemców. Otaczali plac, ludzi wyciągali, wywozili. Poza tym ciągły strach – jak wszyscy w tym czasie. Kiedyś wieczorem sąsiadka wpada: „Niech pan ucieka, bo podobno na Woli gdzieś zabili Niemców, więc będą mężczyzn jako zakładników wyciągać!”. To było już blisko godziny policyjnej, mój tatuś nie zdecydował się i na szczęście nie było akcji odwetowej.

  • Czy była pani świadkiem łapanki albo rozstrzeliwań?

Rozstrzeliwań – nie. Tylko [widziałam] budy, które wiozły ludzi, zamknięte ulice w czasie przejazdu. Ale byłam świadkiem łapanki. Nawet kiedyś byłam złapana. W tramwaju nas wygarnięto. Miałam wtedy dwanaście czy trzynaście lat i na szczęście zostałam jako dziecko odsunięta, ale część osób została zabrana, nie wiem, czy na Pawiak, czy na Szucha, czy też na Skaryszewską. Wtedy był punkt na ulicy Skaryszewskiej, gdzie ludzi z łapanki zwożono.

  • Czy uczestniczyła pani w tajnych kompletach?

Tak.

  • Gdzie to było?

Chodziłam do cudownej szkoły, szkoła numer 100. Grono nauczycielskie to byli fenomenalni ludzie, gorący patrioci, głównie kobiety, bo jak wiadomo, nauczycielki to przede wszystkim kobiety. W dodatku były to osoby działające przed wojną w harcerstwie. Moją wychowawczynią była pani Kazimiera Bajówna (później Galińska), która była harcmistrzynią Rzeczypospolitej, więc to osoba naprawdę godna szacunku, chociaż jeszcze wtedy młoda. Drugą moją nauczycielką była pani Górnicka, która też była harcerką. Była nauczycielką między innymi śpiewu, bo była po konserwatorium, więc wszystkie patriotyczne pieśni to od niej. Bardzo szybko, w 1940 roku, została zorganizowana drużyna harcerska na terenie szkoły, drużyna numer 100. Drużynową została pani Górnicka. Właściwie zaczęło się od tego, że pani Bajówna zaproponowała dzieciom, które uważała za bezpieczne, naukę historii i geografii, żeby się porozumieć z rodzicami, czy się zgadzają. Ta nauka odbywała się chyba dwa razy w tygodniu, na ogół w różnych mieszkaniach, żeby jednej rodzinie nie sprawiać kłopotu. Zbierała się grupa dziewcząt, przychodziła pani Bajówna i była lekcja historii i lekcja geografii.

  • Czy pamięta pani swoje koleżanki z tamtego okresu?

Tak. Nawet z niektórymi miałam kontakt już po Powstaniu, ale już sporo niestety się wykruszyło.

  • Czy pamięta pani ich imiona albo nazwiska?

Mogę nawet pokazać listę – bo dostałam od pani Górnickiej po wyzwoleniu dokument, żeby zweryfikować w Głównej Kwaterze Harcerstwa, że należałam do „Szarych Szeregów” – skład zastępu. Tam jest napisane, że od września 1940 roku przy szkole numer 100 pracowała drużyna numer 100, działały cztery zastępy: zastęp „Morski”, zastęp „Orląt”, zastęp „Wilków” i [czwartego] nie pamiętam. Była koleżanka Jamiołkowska, koleżanka Zosia Wojewoda. Basia Jamiołkowska była w naszej klasie, jej starsza siostra była o rok wyżej. Zresztą Basia Jamiołkowska i Janka Jamiołkowska zginęły z czasie Powstania. Jest tablica pamiątkowa na rogu Karolkowej. Tam nasze koleżanki, nasze zastępowe (bo to były dziewczyny ze starszej klasy) wtedy były na punkcie w szpitalu. Zostały razem z rannymi zamordowane.

  • Proszę opowiedzieć o swojej działalności w „Szarych Szeregach” w okresie okupacji.

Muszę się pochwalić, że moją pierwszą zastępową była druhna „Kama” – Maria Stypułkowska i u niej w mieszkaniu na ulicy Leszno odbywały się zbiórki, ale później odeszła. Bardzo pochłaniało ją AK. Chciała działać, harcerstwo to było jednak trochę za mało dla niej. Tak myślę. Pani Górnicka głównie podkreślała (i pani Bajówna zresztą), że naszym głównym zadaniem jest uczyć się dla dobra Polski, przede wszystkim jak najwięcej zdobywać wiedzy. Poza tym oczywiście były zbiórki. Pomagałyśmy, jak mogłyśmy w tym wieku, robiłyśmy paczki na przykład, zbierałyśmy żywność, szczególnie pamiętam cebulę, którą się zbierało, paczki na Pawiak czy też do obozów, do sierocińców. Dostawałyśmy polecania, żeby gdzieś zanieść ustny przekaz bądź jakieś pismo. Bardzo często chodziłyśmy do szpitala Bożego Jana na Bonifraterską. Tam był chyba jakiś ośrodek bardzo aktywny, tylko oczywiście nie byłyśmy wtajemniczane w szczegóły. Jeździłyśmy też z jakimiś przekazami do rodzin oficerów. Na Mokotowie była kolonia domków oficerskich. Przenosiłyśmy prasę, kiedyś jakąś maszynę do pisania. To było oczywiście bardzo groźne, ale nas (młode dziewczyny dwunasto-, trzynastoletnie) nie bardzo to przerażało.

  • Czy podczas wykonywania tych zadań, przeżyła pani jakąś niebezpieczną przygodę?

Nie, jakiejś poważnej nie. Raz z koleżanką ową maszynę do pisania niosłyśmy i naprzeciwko [szło] dwóch żandarmów, ale zrobiłyśmy wesołe miny, zaczęłyśmy się śmiać i przeszłyśmy jakoś bez kłopotów.

  • Jak wspomina pani „Kamę” z tamtego okresu?

Była trochę starsza od nas, chyba trzy lata. Miała cudowną babcię. Ta babcia zawsze mówiła: „Panienki, tylko grzecznie!”. Biedna babcia, jak się okazało („Kama” opowiadała już po Powstaniu) została wywieziona. W czasie wywózki pociągiem zmarła i [została] wyrzucona z pociągu, nawet nie wiadomo gdzie. „Kama” rwała się do działalności. Z „Kamą” byłyśmy chyba dwukrotnie na Święto Zmarłych na cmentarzu wojskowym, dekorowałyśmy groby żołnierzy, którzy polegli w 1939 roku. Przedtem na zbiórkach robiłyśmy lampiony z bibułki i ustawiałyśmy na grobach. Było takie zdarzenie (co zresztą po wojnie „Kama” wspominała), że tak się zajęłyśmy tymi grobami, że nawet nie zauważyłyśmy, że już godzina policyjna, ciemno i cmentarz zamknięty. Przez płot wychodziłyśmy po grzbiecie „Kamy”, bo ona mówi: „Ja, jak kapitan, ostatnia”. Takie drobne wspomnienia.

  • Czy pamięta pani przysięgę harcerską?

Oczywiście.

  • Czy to było doniosłe wydarzenie?

Bardzo. Składałyśmy przyrzeczenie na krzyż harcerski druhny Bajówny.

  • Ile osób składało przysięgę?

Ile osób, nie jestem w stanie powiedzieć. Nasz zastęp. To nie była duża grupa, chyba sześć osób czy siedem. Tak to pamiętam. Mogę powiedzieć rotę: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłuszną prawu harcerskiemu”. Skończyłam siódmą klasę w 1943 roku i nasze kochane nauczycielki zadbały, żeby trafić do jakiejś szkoły średniej. Mnie i koleżankę Jadzię Ścisło skierowano do szkoły, która oficjalnie nazywała się 1. Miejska Zawodowa Szkoła Żeńska, a nieoficjalnie to było gimnazjum Hoffmanowej. Mieściło się na ulicy Zgoda. Zgoda nie dochodzi do Marszałkowskiej, ale przy tym końcu Zgoda, nie przy Chmielnej.
  • Jak pani wspomina naukę w tej szkole?

To była normalna szkoła średnia. Książki cudem zdobywane, bo podręczników nie było, szczególnie do historii, do polskiego… Jednak jakieś miałyśmy. Nauczyciele byli bardzo oddani. Kiedyś był taki przypadek, kiedy wszyscy wpadli w panikę, bo wpadli Niemcy, a u nas lekcja historii. W ogóle nic nie było przygotowane na taką okoliczność, więc podrzucono nam jakieś zeszyty, jakieś bruliony – lekcja rachunkowości. Gdyby rzeczywiście Niemcy wpadli i zaczęli cokolwiek pytać, to by się naprawdę marnie skończyło. Oczywiście książki były w pulpitach.

  • Bała się pani nosić książki ulicami do domu?

Na pewno to było niebezpieczne, ale chyba wiek do tego skłaniał, że nosiłyśmy bez żadnych obaw. To znaczy obawa była na pewno, ale jednak nosiłyśmy książki.

  • Czy pamięta pani jakieś ważne uroczystości szkolne?

Nie. Takie uroczystości raczej nie były organizowane. To była jednak szkoła pod tytułem 1. Miejska Zawodowa Żeńska. Poza tym była tam pani od robót, pani Miller (jeśli dobrze pamiętam nazwisko), która na pewno miała związek z tajnymi organizacjami. Starała się na lekcjach robót dawać nam takie zajęcia, żeby… Na przykład szyłyśmy śliniaczki, kaftaniki i ona to przekazywała do sierocińców. Jeśli chodzi o uroczystości czy akademie, to nie było. Zresztą tylko rok zdążyłam chodzić do tej szkoły i później wybuchło Powstanie.

  • Czy przed Powstaniem wasze działania – przekazywanie listów, paczek – były w jakiś sposób wzmożone? Czy wiedziałyście, że wybuchnie Powstanie?

O samym wybuchu Powstania – nie, ale (to był chyba czerwiec, lipiec) dostałyśmy polecenie, żeby zrobić topografię terenu. Po dwie dziewczyny i kilka ulic, to znaczy czworokąt zamknięty tymi ulicami, żeby zrobić topografię, czy są przejścia między posesjami na potrzeby Powstania. Nam razem z koleżanką Jadzią Ścisło, która już niestety nie żyje, przypadła ulica Staszica, Działdowska, Wolska, Skierniewicka, tamten kawałek Woli.

  • Gdzie zastało panią Powstanie?

W domu. Mój tatuś niestety w styczniu 1944 roku zachorował ciężko i ta choroba okazała się chorobą tragiczną, bo to była gruźlica i to postać gruźlicy tak zwana galopująca. Wtedy tak się to nazywało. Z początku próbował się leczyć prywatnie, ale w końcu prywatny lekarz skierował go do szpitala. Leżał na Płockiej. Wrócił ze szpitala, ale stan był bardzo ciężki. Mój tatuś miał proroczy sen. Zupełnie nieprawdopodobne. Na kilka tygodni przed wybuchem Powstania obudził mamę krzyk taty: „Mamo! Mamo!”. Co się okazało? Śniło mu się, że od strony Woli idzie śmierć, taka jak na obrazkach. Śmierć z kosą i kosi ludzi. Podcina i ludzie wpadają do jakichś dołów. Zupełnie jakby ktoś zboże ciął. Tatuś mówił: „Popatrz. Nikogo nie wołałem, tylko matkę w tym momencie”. Rzeczywiście, śmierć szła od Woli.
Wybuch Powstania zastał mnie w domu. Myśmy mieszkali na trzecim piętrze, więc z górnych pięter schodziło się bądź do piwnicy bądź na parter (wtedy tak wszyscy robili), bo w przypadku bomb to pozwalało mieć nadzieję, że się człowiek uchroni. Tatuś został zniesiony na dół, do pomieszczenia dozorcy. Tam leżał i my przy tatusiu siedzieliśmy, bo miał bardzo wysoką gorączkę. To był już stan krytyczny. Nie zostałam zawiadomiona, żaden łącznik do mnie nie dotarł, ale i tak bym pewnie nie była w stanie odejść od tatusia. Mój młodszy brat miał wtedy sześć lat.

  • Jak zapamiętała pani pierwszy dzień Powstania?

To był 1 sierpnia, ciepło. Usłyszeliśmy strzały. Zorientowaliśmy się, że zaczęła się akcja, ale Powstańców u nas jeszcze nie było. Dopiero w nocy z 5 na 6 sierpnia przybiegli przez naszą piwnicę właśnie, przez przejścia między posesjami wpadli Powstańcy. Do tej pory pamiętam, jak jeden z nich wołał: „Chłopy, uciekajcie, bo wyżynają wszystkich!”. To było w nocy, a już o świcie wpadli Niemcy i zostaliśmy wyciągnięci do bramy.

  • Cała rodzina?

Tatuś nie, bo leżał. Nie chcieliśmy odejść, to z karabinami nad nami. Do bramy. Kobiety i mężczyźni zostali rozdzieleni i mój trzynastoletni brat, który w lipcu skończył trzynaście lat, został przesunięty do mężczyzn. Ponieważ już od roku uczyłam się niemieckiego w gimnazjum Hoffmanowej, więc próbowałam po niemiecku Niemców prosić, że to dziecko, ale w ogóle nie było rozmowy. Jeszcze powiedział: „Wróci! Wróci!”. Mężczyzn wyprowadzili przez bramę na ulicę Chłodną. To było bardzo blisko Towarowej, dom, który był narożny z Towarową. Nas przez podwórko, bramę (już się palił dom i brama się paliła) na Wolską wypędzono i gnano do kościoła Świętego Wojciecha, tam był spęd.

  • To było pani pierwsze wyjście na dwór od momentu wybuchu Powstania?

Nie. Nasza rodzina mieszkała na Grzybowskiej, więc tam do swojej siostry ciotecznej jeszcze w sobotę poszłam. To była niedziela, kiedy nas Niemcy dopadli, a jeszcze w sobotę byliśmy u mojej siostry ciotecznej. Ona miała małe dzieci i była sama, więc na chwilę wpadliśmy. Ja i mój brat, ten który został później zabrany z mężczyznami.

  • Gdzie brat został zabrany?

Z początku nie było wiadomo. Dopiero po powrocie z Niemiec. Nas wywieziono przez kościół Świętego Wojciecha, przez Pruszków do Niemiec. Ponieważ wyzwolenie zastało nas w strefie wyzwolonej przez wojska amerykańskie, to nie było łatwo wtedy wrócić. Alianci bardzo krzywo patrzyli na osoby, które chciały wrócić do strefy komunistycznej, bo uważali, że to są komuniści. Oczywiście ja też, ale i moja mama bardzo chciała, bo liczyła, że może jednak odnajdzie się mój brat. Już nie pamiętam, w jaki sposób zdobyliśmy adres jednego z mężczyzn, którzy byli zabrani razem z moim bratem. On wtedy w Poznańskim, w Obornikach się osiedlił. Odpisał bardzo szczegółowo, że wyprowadzono ich na ulicę Chłodną i użyto jako osłonę czołgów. On uratował się przez to, że potrzebny był nagle ktoś do niesienia rannego Niemca. On był blisko i rzucił się do noszy, [szedł] pod groźbą, że jeśli nie doniesie żywego, to i on zostanie zabity. W ten sposób stracił kontakt z grupą, więc właściwie można tylko przypuszczać, co spotkało pozostałych.

  • A pani z mamą gdzie tamtego dnia zostały poprowadzone?

Pod karabinami pognano nas (potem dołączano grupy z innych domów) do kościoła Świętego. Wojciecha. Na placu przed kościołem był spęd. Tam zresztą spotkałam między innymi panią Górnicką i panią Bajównę, i naszą hufcową, i koleżanki niektóre. Tam się działy sceny dantejskie. To było coś strasznego. Nie było sanitariatów. Niektórzy ludzie już dłużej tam byli. W kościele na stopniach ołtarza ludzie umierali, bo byli w różnym stanie: i ranni, i chorzy. Zapanowała biegunka, bo w takich warunkach…

  • Jak długo pani tam była?

Jeden dzień tylko, wieczorem kazano nam się ustawić w kolumnę. Byliśmy przekonani, że nas rozstrzelają. Żandarmi po boku, z karabinami i pieszo całą noc do Pruszkowa. Moja mama mojego brata przeniosła na plecach, bo to dziecko sześcioletnie. Całą noc szliśmy. W Pruszkowie – wiadomo, były hale po warsztatach kolejowych.

  • Jak długo tam byliście?

Chyba dwa dni. Niedługo. Kazano nam [wsiadać] do pociągów. Podstawione były wagony towarowe, tak zwane bydlęce, wtedy tak się to nazywało. Byliśmy pewni (bo tak się wtedy mówiło), że zostaniemy zawapnowani, zagazowani albo coś w tym rodzaju, jak już wsiądziemy, ale nie było wyjścia, bo mogli tylko zastrzelić. Mnie chcieli rozłączyć z mamą. Mama z sześcioletnim dzieckiem pewnie byłaby uniknęła wywózki do Niemiec, może byłaby skierowana gdzieś na teren Generalnej Guberni, ale mama po rozdzieleniu (bo i tatuś, i mój brat), jak lew dosłownie… Cofałyśmy się i do następnej bramki podchodziłyśmy. W końcu udało się razem przejść. Tak że byłam razem z mamą i z bratem w Niemczech. Najpierw do Wrocławia. Tam był obóz na Burgweide, po którym niestety nie ma żadnej dokumentacji. Później pisałam i do archiwów miejskich, i do Wrocławia, i do Jeleniej Góry (bo później do Jeleniej Góry trafiliśmy), ale nie ma śladu po tym obozie na Burgweide. To był obóz przejściowy, baraki. Ciągle nas pędzono do parówki, jak to się nazywało, to znaczy umywalnia, a ubranie do dezynfekcji. Tam zresztą spotkałam się znów z panią Górnicką.
Później tam odbywały się (byłam tam chyba trzy tygodnie albo może nawet więcej) targi niewolników. Przychodzili pracodawcy i wybierali sobie ludzi do pracy. Muszę powiedzieć, że mieliśmy trochę szczęścia, bo trafiliśmy do Jeleniej Góry. Przyjechał wybierać pracowników jakiś administrator z tartaku. To był tartak pod Jelenią Górą, bardzo blisko. On przyjechał wybierać i wybierał kobiety z dziećmi. To było po prostu niezrozumiałe. Wybrał dziewięć rodzin, wszystkie mamy z dziećmi. Nasze mamy pracowały w tartaku. Moja mama mi przerobiła datę urodzenia o rok, bo też byłabym do pracy poszła, od czternastu lat już Niemcy zmuszali do pracy. Ponieważ mama podała, że jestem z grudnia 1930 roku, to dopiero w grudniu 1944 roku wzięto mnie do pracy. Już nie w tartaku, ponieważ tartak został zlikwidowany. Niemcy nie mieli już głowy do tego, żeby prowadzić tartak. Administrator to był człowiek młody, ale ułomny, to znaczy miał z nogą jakiś kłopot (jeździł co prawda na motorze), ale i on został wcielony do armii i już w ogóle tartak przestał funkcjonować.
Trafiłyśmy do fabryki zbrojeniowej w samej Jeleniej Górze. To w grudniu było chyba. W połowie stycznia ruszyła ofensywa rosyjska. Wtedy Niemcy wpadli w jakiś popłoch i nas obcokrajowców, robotników wyrzucili. Dali nam marszrutę i kazali na zachód. Nie wiem, oni nas chronili przed frontem dosłownie. Właściwie od połowy stycznia do końca lutego była wędrówka. To dobrze, że była łagodna zima, bo przecież ubrania nie mieliśmy, jakieś drelichy, które nam przydzielono w tartaku. Właściwie to prawie pieszo do Lipska doszliśmy. W Lipsku trafiliśmy do obozu. To były baraki, nie wiem, jaki to był obóz. Byli obcokrajowcy, Jugosłowianie byli, bardzo różne nacje. A obok był obóz jeniecki. Pracowałam tam ja i moja mama w kuchni, obierałyśmy kartofle. Nie tylko my zresztą. Obierałyśmy bardzo grubo, jeńcy przychodzili pod śmietnik i wybierali obierki. Jak się Niemcy zorientowali, to była straszna awantura, że tak grubo, ale tyle można było zrobić. Tam nas zastało wyzwolenie. Do Estery (chyba Estera przez Lipsk płynie) weszły wojska rosyjskie, a my znaleźliśmy się w drugiej części Lipska, gdzie weszły wojska amerykańskie.

  • Jak wspomina pani spotkanie z wojskiem rosyjskim? Czy Rosjanie nie przeszli?

Do nas nie weszli, bo się zatrzymali. Rzeka była granicą. Lipsk był miastem podzielonym na pół, może nie dokładanie na pół. Co prawda można było przez most przechodzić, bo nie było ostrej kontroli. Niemcy handlowali. Sprzedawali swoje dobra, żeby się utrzymać, bo popadli w tarapaty. To było w kwietniu. Dopiero w drugiej połowie kwietnia został Lipsk wyzwolony i do lata, do czerwca w ogóle nie można było się doprosić o transport do Polski. Wręcz odwrotnie. Tak, jak już powiedziałam, uważano nas za komunistów, za popierających ten system, że dlatego chcemy wracać, więc w ogóle nie były organizowane transporty. W końcu pierwszy transport, chyba pod koniec czerwca. Tak że w drugiej połowie lipca, też wagonami towarowymi (które ciągle były na bocznice odstawiane, bo priorytet miały transporty wojskowe, nie wojskowe), jechaliśmy i jechaliśmy. Pociąg się zatrzymywał i nigdy nie wiadomo było, czy na piętnaście minut, czy na trzy godziny, bo gdzieś w polu albo na bocznicy.
Wróciliśmy do Polski przez Legnicę z nadzieją, że mój brat przynajmniej się odnajdzie. Z tego naszego domu była kupa gruzu, Wola strasznie ucierpiała, tak że na naszej ulicy zostały dosłownie dwa czy trzy domy. To była ulica Chłodna, która teraz właściwie nie istnieje jako taka. To była arteria z zachodu na wschód, kilka linii tramwajowych krzyżujących się z liniami, które szły Towarową i Okopową. To był trakt jednym słowem. Ta ulica umarła niestety po Powstaniu.

  • Gdzie osiedliliście się po powrocie?

Przygarnęła nas ciocia, siostra taty, która mieszkała na Grochowie koło placu Szembeka. Tam domy nie były zniszczone, bardzo niewiele, ale jej mieszkanie nie ucierpiało. To był pokój z kuchnią, więc okazała nam bardzo dużo serca. Jak przyjechaliśmy, to pociąg dochodził tylko do Dworca Zachodniego, więc na Dworcu Zachodnim wysiedliśmy. Jedna z towarzyszek niedoli miała kontakt ze swoją siostrą, która zajęła mieszkanie na Szczęśliwickiej, więc blisko Dworca Zachodniego. Kogo mogła, to zaprosiła do tej siostry, żeby chociaż się przespał. Na podłodze, na różnych kocach, pierzynach, na czym można było, siostra tej pani bardzo gościnnie nas wszystkich przyjęła. Kogo tylko ona przyprowadziła, to wszyscy tam przenocowali. Rano poszłam pieszo ze Szczęśliwickiej, po gruzach, przez Aleje Jerozolimskie. Był most pontonowy na Saską Kępę, za Muzeum Narodowym, więc przez ten most i na plac Szembeka do cioci. Moja ciocia dostała ataku serca, jak mnie zobaczyła, bo nie wiedziała, co z nami się stało. Oczywiście wujek zaraz poszedł ze mną po mamę. Tam byliśmy miesiąc czy dwa, ale mama rozumiała, że to niemożliwe, żeby tam siedzieć na głowie. Ciocia była bardzo serdeczna i bardzo dobra. Człowiek nadzwyczajnie dobry.
  • Jak nazywała się ciocia?

Z męża nazywała się Władysława Grudzień, to była taty siostra rodzona. Bardzo zacny człowiek. Później moja cioteczna siostra, która wcześniej wróciła, bo była wywieziona do Generalnej Guberni, zajęła jakieś mieszkanko w domu na Siennej. To było między obecną Jana Pawła a Pałacem Kultury, Emilii Plater. Tam cztery domy ocalały. Spotkała znajomych ze swojego domu i kilka osób z jej współlokatorów z Grzybowskiej znalazło tam lokum. Rodzina, która zajęła to mieszkanko (maleńkie zresztą i w kiepskim stanie, dziury świtały przez ścianę) zdecydowała się wyjechać na zachód, na Ziemie Odzyskane. Wtedy szczególnie warszawiacy, którzy tutaj nie mieli już domów, nie mieli dobytku, szukali jakiś [innych] możliwości. Oni wyjeżdżali chyba do Świebodzic czy do Świebodzina, nie wiem. Jak moja siostra usłyszała, to mówi: „O! Moja ciocia szuka, bo wróciła z Niemiec i jest bez mieszkania”. Moja mama biedna, która nie miała nic kompletnie, bo wróciliśmy tak jak staliśmy, przysłowiowej łyżki, miski ani kołdry, musiała im zapłacić pieniądze za mieszkanie, które oni zajęli na dziko, ale takie warunki postawili, więc pożyczyła te pieniądze. Dziwiła się, że jej ludzie pożyczyli, bo mama nie pracowała nigdy przed wojną, więc nie było jej łatwo. Ci, którzy pożyczali, nie bardzo mogli liczyć, że dostaną swoje pieniądze, ale ponieważ znali mamę, to pieniądze pożyczyła i w ten sposób jakiś kąt… Dosłownie kąt, bo to była część mieszkania, kuchnia i służbowy pokoik o szerokości półtora metra czy mniej, nie wiem. To było od podwórka, a front tego domu tak zwana krowa zwaliła, więc do sąsiadów, którzy zajęli pokój należący do tego samego mieszkania (duży pokój z balkonem), chodziło się po desce po świeżym powietrzu, po gruzach. Deska była ułożona i oni wchodzili. Byliśmy szczęśliwi, że mamy kąt.
Pierwsze zdanie mojej mamy: „Chcesz się uczyć, to idź do szkoły”. Zresztą moi rodzice od początku bardzo dużą wagę przywiązywali do tego, żeby dzieci się uczyły. Już było zaplanowane, gdzie pójdę do średniej szkoły. Miałam iść do szkoły na Młynarską, bo to było miejskie gimnazjum, obecnie jest Sowińskiego. Nie wiem, czy ono przed wojną też się tak nazywało. Było to miejskie gimnazjum, a ponieważ mój tatuś był pracownikiem miejskim, więc mu przysługiwało, dziecko mogło tam się uczyć. Wszystko było zaplanowane. Rodzice bardzo dbali o nasze wychowanie i właśnie stąd pytanie mojej mamy, która nie miała dosłownie na chleb: „Czy ty chcesz się uczyć, iść do szkoły?”. Przecież już miałam piętnaście lat. Wiele osób w tym wieku musiało iść do pracy, żeby pomóc mamie. Do matury mama mnie utrzymywała, a po maturze nie miałabym sumienia, więc poszłam do pracy. Zdawałam na studia, studiowałam na dziennych studiach.

  • Jak mama poradziła sobie z utrzymaniem rodziny?

Znalazła w końcu pracę. Ciężką pracę, pracowała fizycznie, żeby na nasze utrzymanie zarobić. Pamiętam taki moment, kiedy dosłownie na następny dzień nie było już pieniędzy na chleb. Muszę powiedzieć, że aczkolwiek Niemcy byli bardzo brutalni, obchodzili się z nami brutalnie w momencie, kiedy wpadli do domu i w Pruszkowie, i wszędzie… Miałam złoty medalik pamiątkę od chrztu i nie zerwali mi tego. Mama miała obrączkę i pamiątkowy pierścionek. Też nie zabrali. Mama sprzedała obrączkę taty i ten pierścionek, żeby było na chleb.

  • To było w tych pierwszych, ciężkich dniach?

Wtedy, kiedy już chodziłam do szkoły. Wtedy nie było to może takie bardzo dotkliwe, chociaż sporo koleżanek było w dużo lepszej sytuacji materialnej. Przede wszystkim oboje rodzice przeżyli, to zawsze łatwiej. Poza tym były na pewno dużo lepiej ubrane i inne warunki miały, ale muszę powiedzieć, że mi było wszystko jedno, byle się uczyć.

  • Tak pani wpojono?

Chciałam się uczyć po prostu. Moja mama jest bohaterką, bo to właściwie dzięki mamie. Gdybym poszła do pracy w tym wieku, to już bym pewnie nie… Nie wiem, może jakieś wieczorowe. Bardzo była dzielna, bardzo oddana. Cały czas jak wróciliśmy, to mieliśmy nadzieję, że może mój brat się odnajdzie, ale niestety. Pisałam nawet do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, do Arolsen. Niestety ani mama, ani ja, nie mówiąc o bracie, który zaginął… Nie ma śladu w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, a przecież byłyśmy wywiezione i przez obóz we Wrocławiu przeszłyśmy, ale śladu po obozie nie ma. Tak że jeszcze długi czas żyliśmy nadzieją, że mój brat się odnajdzie, że może przeżył, może gdzieś wywieziony, może wyjechał, może nie może jeszcze wrócić, może się jednak zdarzy cud. Wtedy na gruzach były zamieszczane informacje, na cegłach dosłownie pisane: „Żyję. Jestem tu i tu”. Chodziłyśmy więc z mamą na nasze gruzy i patrzyłyśmy. Niestety, poza żoną księgarza… W naszym domu była księgarnia, to żona księgarza też tam przychodziła. On też był zabrany z mężczyznami, też nie znała żadnych szczegółów o jego losie, nie wiedziała nic, więc też przychodziła. Później na Woli powstał ten cmentarz Polegli Niepokonani, to znaczy jeszcze nie pomnik, ale tam zwożono ciała, prochy. Tam podobno (tak nam przynajmniej powiedziano), zostały zwiezione prochy, bo na ulicy Chłodnej były stosy popiołów z popalonych ciał. Zawsze 1 sierpnia i 6 sierpnia (bo 6 sierpnia to był ten moment, kiedy nas Niemcy dopadli i wyrzucili) byłyśmy pod pomnikiem, jak już później pomnik powstał. Do tej pory moje dzieci wiedzą, że muszą mnie 6 sierpnia zawieźć na Wolę.

  • Co pani sądzi o Powstaniu z perspektywy lat i tych tragicznych wydarzeń?

Myślę, że nie mnie sądzić, ale byłabym daleka od krytycznych opinii, bo uważam, że to był zryw. Po prostu to był wybuch, którego nie dało się opanować. Była taka nienawiść i taka wola odzyskania niepodległości, że wydaje mi się, że nie było innej możliwości. Abstrahuję od politycznej strony, bo na pewno były aspekty polityczne. AK chciało, żeby to nie Rosjanie wyzwolili Warszawę, żebyśmy się sami wyzwolili, tym bardziej że wydawało się, że warunki są sprzyjające. Rzeczywiście, chyba na dwa tygodnie przed Powstaniem ciągnęły tabory niemieckie i wojsko niepodobne do tego wojska, które kiedyś szło na front. Wszystko było pod igłę wyczyszczone, jak z obrazka, a wracali ludzie naprawdę zmarnowani, na wozach to wszystko jechało. Wydawało się więc może, że ten moment jest dobry. Nie chciałabym zabierać głosu, ale uważam, że nie było innego wyjścia, chociaż moja rodzina zapłaciła bardzo dużą cenę za to. Wydaje mi się, że po prostu było to konieczne. Nie dało się opanować tego wybuchu, tej woli wyswobodzenia i odwetu na Niemcach.

  • Czy jeszcze ktoś z pani rodziny zginął w czasie Powstania?

Zginęło jeszcze dwóch braci mojego taty, też bez wieści zupełnie. Byli w AK. Zresztą mój tata prawdopodobnie też był, ale tata w domu nic na ten temat nie mówił. Wiem tylko, że wychodził, znikał, ale w ogóle nic nie wiedzieliśmy. Nawet już po zakończeniu wojny, po powrocie do Polski, moja mama mnie wysłała do dość dalekiego kuzyna taty, żeby się dowiedzieć, czy on coś wie o działalności taty, ale ten stryjek absolutnie nic nie chciał powiedzieć. Były to czasy, kiedy pewnie o własne bezpieczeństwo mu chodziło. Nic nie powiedział. Mówi: „Ja tam nic nie wiem”.

  • Czy byłyście z mamą represjonowane? Czy były jakieś problemy z uzyskaniem pracy?

Nie było, bo przede wszystkim mama nie była w AK, nie była żołnierzem, nie brała udziału w Powstaniu. Była wywieziona z ludnością cywilną, tak zresztą jak i ja. Ja się nie przyznawałam. Chociaż muszę powiedzieć, że po powrocie do Polski zapisałam się na nowo do harcerstwa. Już nie do 100. drużyny. Wtedy pani Górnicka pracowała w szkole na Dworskiej (dzisiaj to się nazywa Kasprzaka) i tam została zorganizowana drużyna numer 90. Jak się z moją koleżanką Jadzią spotkałyśmy, okazało się, że przeżyłyśmy, to zapisałyśmy się i byłyśmy. Byłyśmy do momentu (to był chyba 1948 rok), kiedy harcerstwo przestało być harcerstwem. Pamiętam rozpoczęcie roku harcerskiego. Na placu Teatralnym było, uroczyste. Potem już nie należałyśmy. Potem moje dzieci ciągle słyszały moje opowiadania o harcerstwie. Jak już były w szkole, to: „Do harcerstwa! Do harcerstwa!”. Okazało się, że to było jedno wielkie nieporozumienie, bo jak się szybko zapisał, tak szybko się rozstali. Na przykład pojechali na biwak. Jeszcze mój mąż (mieliśmy samochód już wtedy) zawiózł im tam jakieś naczynia, kotły, bo biwak gdzieś niedaleko Warszawy. Miał na drugi dzień jechać i zabrać te rzeczy. Pojechał. Obóz zupełnie jakby spał. Nic w ogóle się nie dzieje. Sprzęt niespakowany. Okazało się, że druh drużynowy zapił wieczorem i śpi jeszcze w namiocie.

  • Może chciałaby pani jeszcze opowiedzieć o jakimś wydarzeniu z okresu okupacji czy Powstania, o które nie zapytałam?

Wydaje mi się, że obszernie starałam się mówić, chyba nawet za dużo.


Warszawa, 24 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Alicja Pietrzyk Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter