Irena Gadzińska „Irena”
Irena Gadzińska, mam osiemdziesiąt jeden lat. Podczas Powstania Warszawskiego byłam członkiem AK w Zgrupowaniu „Róg”, w Batalionie „Bończa”. Byłam łączniczką.
- Proszę powiedzieć na początek o swojej rodzinie, z której pani pochodzi?
Pochodzę z rodziny, która całe swoje życie poświęciła Polsce, tak to nazwę, tak to powiem. Miałam troje rodzeństwa: dwóch braci i siostrę. Starszy brat był w zgrupowaniu „Baszta”, zginął na Czerniakowie w końcu sierpnia 1944 roku podczas Powstania. Siostrę w ostatnich dniach w ciąży rozstrzelali na Woli u Franaszka. Młodszy brat był w Zgrupowaniu „Chrobry II”, był bardzo ciężko ranny, miał poprzestrzelane nogi, po wyjściu Niemców z Polski miał chyba kilkanaście operacji, zmarł w 1985 roku. Jak mówiłam, byłam w „Rogu”. Mieliśmy duże mieszkanie, które mieściło się przy ulicy Wroniej 64/5 na drugim piętrze. Było bardzo duże, miało dwa wejścia. U nas odbywały się zaprzysiężenia akowców, uczyliśmy się obchodzenia z bronią. Warunki były takie, że były dwa wyjścia, a trzecim można było uciekać po dachu, z którego dwa razy korzystali koledzy. Przy tym nasze zebrania, spotkania, nazywały się – wszyscy ci co żyją, do dziś pamiętają – „wieczorki literackie”. Wtedy się wszystko omawiało, robiło, mówiło. Jak na schodach (jednych, czy drugich, od frontu, czy z drugiej strony) był szum, to ktoś siadał do pianina, grał, a my udawaliśmy, że jest potańcówka. W czasie Powstania 1 sierpnia wieczorem przeszłam ze swego domu na Elektoralną 2.
- Jeszcze chciałabym porozmawiać o czasach samej okupacji. Proszę powiedzieć, co robili pani rodzice?
Mój tata był inżynierem – architektem. Miał bardzo dużą, znaną w wolnej Polsce firmę inżynieryjno-budowlaną. Podczas okupacji udawał, nie tylko on, bo takich było wielu, że pracują, że coś robią. Robili tylko to, co mogło być dla Polski dobre i mogło zostać w Polsce. Zajmował się tym, że zatrudniał, wystawiał zaświadczenia, że ktoś u niego pracuje, głównie młodzi ludzie, których najczęściej nie znał. Żyliśmy dosłownie tylko tym, cała moja rodzina. Mama była w domu i nas pielęgnowała, bo była nas czwórka.
Po wojnie tata, między innymi, od podstaw wybudował Dom Rzemiosła na Miodowej, wszystkie banki. [To była] bardzo znana firma i przed wojną, i po wojnie, którą kilka razy po wojnie niszczono. Rodzicie też byli wywiezieni w czasie Powstania. Ponieważ tata znał bardzo dobrze język niemiecki, to wrócił do kraju w przedziale niemieckim. Dosłownie wrócił w marcu 1945 roku i we własnym domu, który dla nas budował, a którego nie zdążyliśmy zająć w 1939 na Boernerowie... Niemcy to zajęli, bo dom był już przygotowany do przeprowadzki. Mieliśmy się tam przenieść we wrześniu, po przyjeździe z wakacji. Niemcy zajęli, tam mieszkali. Później zasiedlili swoich ludzi. We własnym domu tata kupił kawałek domku, tam mieszkał i tam się zebraliśmy, już mała nas garstka. Powiedziałam tylko o najbliższej rodzinie, że mi zginęło dwoje rodzeństwa, a z rodziny dalszej jak rodzina taty, to właściwie prawie nikt nie został, wszyscy zginęli.
- Kiedy wybuchła wojna miała pani czternaście lat.
Prawie piętnaście.
- Uczyła się pani wtedy. Proszę opowiedzieć o szkole.
[Przed wojną w 1938 roku] zdawałam do gimnazjum Królowej Jadwigi, ale nie zdałam tak idealnie, żebym się dostała. Niemniej upoważniło mnie to do chodzenia do innego gimnazjum, do wejścia tam bez żadnego egzaminu i tak też było. Od razu w klasie pierwszej [miałam] nieprzyjemny przypadek, uszkodziłam sobie nogę uderzając się bardzo mocno o rower. Miałam mieć amputowaną nogę, leczyłam ją. Wyleczył mnie lekarz Żyd, który zginął w czasie Powstania. Szukałam go po Powstaniu. Leżałam, przychodzili do mnie na korepetycje nauczyciele, którzy uczyli mnie przedmiotów takich, jakie były w szkole handlowej, bo szkoła na ulicy Królewskiej, to była szkoła handlowa Heleny Grabowskiej, ale [też] mieliśmy program normalnego, ogólnokształcącego gimnazjum. Mnie owało takich rzeczy jak stenografia, towaroznawstwo, bo tego nie miałam, nie uczyłam się nigdy. Uczyłam się leżąc, bo leżałam bardzo długo, [jak] ratowali nogę. Poszłam do drugiej klasy do szkoły, jak nazywali „na bombie”, o której bardzo dużo dziś się pisze, słyszy. Razem z naszym naczelnym dyrektorem Mokrzyckim wszyscy walczyli, wszyscy występowali przeciw okupantowi. Skończyłam szkołę. To było w trochę przyspieszonym trybie, dla mnie szczególnie, bo poszłam do drugiej klasy.
Pracowałam w konspiracji. Tam poznałam swojego męża, który też był w „Rogu”. Tak się złożyło, że Niemcy zabierali młodych, samotnych mężczyzn jako żywe tarcze na front. Mojego męża też wytypowała firma, w której on pracował. W związku z tym rodzice pozwolili nam się pobrać, żeby on był żonaty. W dziesięć miesięcy potem urodziła nam się córka. W tym czasie, kiedy się spodziewałam [dziecka], byłam najbardziej przydatna w zgrupowaniu. Bez przerwy kursowałam, miałam specjalnie uszyty stanik poprzeszywany na część, przenosiłam krótką broń i prasę. Po przyjściu na świat mojej córki, nie wycofałam się nawet na moment. Razem z wózkiem i z dzieckiem wędrowałam, woziłam prasę i krótką broń, co wspominam w napisanych przez mnie wspomnieniach.
1 sierpnia wieczorem wyruszyłam tam, gdzie się zbierało nasze zgrupowanie, na Elektoralną 2, do Ministerstwa Przemysłu i Handlu. Tam szykowałyśmy dla swoich chłopców jedzenie, przygotowywałyśmy bandaże. Oni robili rożne wypady i szykowaliśmy się do przejścia na Starówkę. Z 7 na 8 [sierpnia] wieczorem niepełne zgrupowanie, tylko sami mężczyźni, poszli w kierunku Starego Miasta, żeby – tak jak to się mówiło u nas potocznie – przetrzeć drogę. Mieli po nas rano wrócić, czego nie zdążyli, bo nas odcięli. Wkroczyli do nas „ukraińcy”. Nawet na samą myśl, co się działo, mam w tej chwili na sobie gęsią skórę. Wyprowadzili nas. Prowadzili nas wąską ulicą, sypały się całe okna, całe kawały palących [się] domów. Nie dali nam iść jezdnią, tylko pod budynkami. Tak nas doprowadzili do kościoła Świętego Karola Boromeusza. Idąc tam, zatrzymali nas przy ulicy Solnej i wybrali młode dziewczyny do domu publicznego, w którym bym się całkiem niechcący znalazła. Dlatego, że zainteresował się mną, że idę z malutkim dzieckiem przyklejonym do siebie [„ukrainiec”]. Poprosił mnie o zegarek, o złoto jak mam, że on mnie uratuje. Namawiał mnie, żeby oddać dziecko. To była duża grupa ludzi. On mnie uratuje, żebym weszła do bramy. Powiedział mi: „Wejdziesz do bramy, pójdziesz w bramę do podwórka na lewo i na schody”. Tam się skierowałam. Człowiek, który się ratuje, zrobi wszystko. Jak tylko weszłam na podwórko i usłyszałam pijackie krzyki, śpiewy, muzykę, to już wiedziałam co to jest. Na moje szczęście za mną wsunęło się wiele osób, wiele kobiet. To już były same kobiety, mężczyzn zabrali, rozstrzelanych i powieszonych widzieliśmy w Hali Mirowskiej. Cofnął nas wtedy Niemiec, to mnie uratowało przed znalezieniem się tam. Później nas odłączyli. Młode kobiety zabrali od matek i [zaprowadzili] do domu publicznego, jak się później okazało. Nas upychali w kościele Karola Boremeusza. Kościół był pełen. Powiedzieli, że się nie zmieścimy i pójdziemy trochę dalej, bo kościół zaraz wysadzą w powietrze. Pognali nas do kościoła Świętego Wojciecha. Z lewej strony teraz stoi kapliczka, zresztą stała, tylko w innym miejscu. [Tam] były tak potworne sterty trupów, że to się nie da opisać. Rozstawili nas do rozstrzelania. Mordowali nas kilkanaście minut. Wszyscy się cofali do tyłu, a ja stanęłam na przedzie z dzieckiem i sobie [myślę], żeby najpierw Ewunię, a potem mnie, żeby ona nie została, broń Boże, [sama]. Mordowali nas kilkanaście minut, żeby nam powiedzieć, że zało naboi. Pokazali nam, że im zało. Wszystko [to byli] „ukraińcy”.
Popędzili nas do Pruszkowa. Tam podzielili na grupy. W grupie, w której się znalazłam, było dwadzieścia kilkoro dzieci. Moja Ewka była jedną z młodszych, jeszcze jedna dziewczynka była od niej młodsza o dwa miesiące, zmarła od razu w drodze. Z dzieci została trójka. Jeszcze wracam. Podzielili nas na grupy, część zabrali do obozów koncentracyjnych, bo późnej się wzajemnie szukałyśmy, część do bauerów, część do prac, do jakich ja byłam [przydzielona] – byłam drwalem, byłam murarzem, byłam sprzątaczką, byłam wszystkim, czym można było być.
- Gdzie pani trafiła po Pruszkowie?
Najpierw byłam w obozie w Leippe. Potem nas przewieźli do Hoseny, to jest pod samym Dreznem. Przeżyłam tam wszystkie straszliwe naloty, przecież się po parę dni stamtąd nie wychodziło. Pracowałam, a dzieci pozostawały, między innymi moja córka Ewunia, pod opieką pań, które się nie nadawały do pracy. Kilka osób było tak starych, że córki przychodząc z pracy musiały je ubrać, umyć, to niby one i Niemki się opiekowały.
Straszne. Byłyśmy za drutami. Wyprowadzali nas do pracy, przyprowadzali nas z pracy. Był głód, przecież my nie dostawaliśmy żadnej pomocy, był brud, a poza tym potworne zmęczenie. Jak wróciłam do kraju, to przez szereg tygodni nie składałam rąk, bo to wszystko był brud, jakby kto nożem pokroił. Ktoś, kto tego nie znał, nie widział, to nie wie, co to jest. Muszę tu zaznaczyć, że moje dziecko zachorowało na czerwonkę, tak jak chorowały wszystkie dzieci. Najprawdopodobniej by nie przeżyło, gdyby nie wspaniały przypadek. My wtedy karczowałyśmy las. Moja Ewa umierała. Nie chciałam pójść do pracy, zostałam. Prosiłam Niemca, chciałam go w rękę pocałować, żeby mnie zostawił. Nie pozwolił. Uderzył mnie tak, że uderzyłam głową o szafę z naczyniami. Myśleliśmy, że mam połamaną szczękę. Wtedy przyszli oficerowie z oflagu, podeszli do nas w krzaczkach, zapytali, co mi jest, bo byłam strasznie spuchnięta. Dziewczynki powiedziały. Jeden z oficerów powiedział, że da zastrzyk, żeby ktoś wyszedł pod drutami, bo my byliśmy za drutami, może zastrzyk pomoże i tak też było. Jedna z pań wyszła, powiedziała: „Ty masz dziecko, to się nie narażaj. Jak mnie zabiją, to mnie zabiją”. W związku z tym wyszła, przyniosła zastrzyk. Oficer cały czas się nami interesował, mną i Ewunią. Dostałam od niego buty. Mam bardzo małe nogi, buty były strasznie wielkie, to podarłam sobie stary koc, obłożyłam nogi i chodziłam w tych butach. Dostałam ciepły sweterek. Wszystko przekazywane [było] przez Niemca, który wychodził z nimi na spacer. Właściwie wierzę w to, że zastrzyk uratował moje dziecko. Zrobiłam jej zastrzyk domięśniowy. Chyba najstraszniejsze, co może przeżyć matka, jak coś takiego musi zrobić na takiej kruszynce. Zastrzyk od razu utopiłam w latrynie, jak byłam proszona i dziecko przeżyło. Gdyby wojna trwała jeszcze trochę, gdyby nie przyszło zakończenie, to na pewno bym nie miała dziecka. Dlatego, że zostało troje dzieci, wszystko było przygotowane do tego, żeby oddać dzieci do domu dziecka. My wiedzieliśmy, co to jest. [W] domu dziecka już się dziecka nie oglądało, bo oni po prostu zabierali i Niemcy brali na wychowanie. Nie byłoby dziecka, dlatego to uważam za cud.
- Jakiej narodowości był oficer, który pani pomagał?
Polak z Częstochowy. Mamy jego piękne zdjęcia. On mnie po wojnie szukał przez radio, on tylko chciał się dowiedzieć, czy ja i Ewa żyjemy. To był człowiek z Częstochowy, bardzo znane nazwisko. Mieli swoje księgarnie. Nazwisko też niepospolite – Leonard Sowier. Proszę sobie wyobrazić, że moje losy się tak pokierowały, że się nie spotkaliśmy. On miał rodzinę, ja też. Los chciał, że przez przypadek, w listopadzie u nas w Muzeum spotkałam pana [...] i z moich ust padło nazwisko Sowier. On mówi, że on zna Sowiera, jest to syn Lolka. Tak się losy układają.
- A pan Leonard jeszcze żyje?
Nie, zmarł w 1973 roku, od niego się wszystkiego dowiedziałam. Mam jego zdjęcia, bardzo piękne, oryginalne. On nam dał zdjęcia z obozu, z pięknymi dedykacjami dla mojej Ewy. Twierdzę i twierdzić będę, że nie ja coś zrobiłam dobrego, tylko moje dziecko. Wszystko co dostaję, to jest jej.
- Jak pani pamięta moment wyzwolenia?
Moment wyzwolenia był taki, że my siedziałyśmy za drutami, jak mówię w strasznych warunkach. Z myciem było bardzo ciężko, o jedzeniu się nie mówi. Jak nas wyzwolono, to połączyłyśmy się w grupy. Wszyscy chcieli do kraju, jak najszybciej do kraju. Nikt sobie nie jest w stanie [tego] wyobrazić. Nam nasza trawa inaczej pachnie, nasze drzewa inaczej pachną. Wszyscy chcieliśmy do domu. Połączyliśmy się w grupy. Też się znalazłam w tej grupie. Wtedy chłopcy od bauerów, od gospodarzy, przynieśli nam mleko, świeżo upieczony chleb, bo my w lesie mieliśmy schron, dziurkę, bo nic innego nie było. W ogóle nie wyobrażali sobie, że można... Wszędzie było zdziwienie, jak mnie zobaczyli z [malutkim] dzieckiem. Ewunia biegała. Będąc w takich warunkach, moje dziecko zaczęło chodzić, mając niepełna jedenaście miesięcy. Była tak malutka, że jak wróciłam do kraju i mój tata ją zobaczył po moim powrocie... Jak wróciłam, weszłam do pokoju, [chciałam] żeby tata zgadł, żeby powiedział, [kto] to jest. Nie myślałam, że coś źle zrobiłam. Powiedział: „To nie jest Ewunia, bo jest za mała. To jest dziecko Izy”. A moja siostra nie żyła.
Wróciłam do kraju w niezorganizowanych, niebezpiecznych – później zdałam sobie z tego sprawę i chyba wszyscy sobie zdaliśmy – grupach, bo nie chronionych, nie bronionych przez nikogo. Spotykaliśmy na swojej drodze powieszonych Polaków, z literkami „P” więc wiadomo, że Polacy. Było niebezpiecznie, ale szliśmy do Polski, szliśmy do kraju. Nie wiedziałam o nikim nic, kto żyje, kto nie żyje, żadnych wiadomości. Przyjechałam do Warszawy na Dworzec Zachodni wagonami bydlęcymi po amunicji. Warszawy nie było, nie wiedziałam, czy jest Boernerowo. Tam był mój tata. Wiedziałam, że tam mamy dom zajęty przez kogoś, ale myślę sobie: „Dach nad głową znajdę”. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, ale wiedziałam, że moja teściowa była z wnukiem na wakacjach w swoim rodzinnym domu w Szymanowie. Myślę sobie: „Pojadę do Szymanowa”. Zaczęłam się rozglądać, pytać, jak mogę dojechać i w tym momencie spotkałam męża. Mój mąż nas szukał. Przyjeżdżały zorganizowane i niezorganizowane grupy ludzi. Zaprowadził mnie z córką, do obecnego Bemowa, do Boernerowa, gdzie był tata i mój mocno chory, poharatany brat. Często się do tego wraca, szczególnie w tym wieku, ale przeżywa się tak samo.
- Pani nie wiedziała, co się dzieje z rodziną?
Nic, absolutnie. Nawet sobie pozwoliłam na takie kłamstwo, jak przyszłam, przyjechałam do domu, mąż nas tam zaprowadził... Mój mąż po prostu uratował mojego brata, bo go zabrał z podwarszawskiego szpitala. Jako ciężko rannego by go rozstrzelali. Zabrał go i go przetrzymywał w lepiance na polu, gdzieś koło Szymanowa. Jak wrócił tata, to go dostarczył tacie. Później rodzice się wzięli za jego leczenie. Nie wiedziałam nic o nikim, nie wiedziałam, że brat zginął, że siostra zginęła, nie wiedziałam, co jest z mamą. Tata był tak strasznie zrozpaczony, że skłamałam i powiedziałam, że wiem, że mama żyje, bo miałam wiadomość z Polskiego Czerwonego Krzyża. Proszę sobie wyobrazić, że mama za trzy dni wróciła.
Była cały czas na linii przyfrontowej, kopała okopy – te osoby, cała grupa, były żywymi tarczami. Zebraliśmy się, ale już nas się mało zebrało.
Mąż uciekł, też był ciężko ranny w Powstaniu. Był cały czas na Starym Mieście, brał udział w Powstaniu do końca. Przewozili ich, wypędzili z wagonów, przeszeregowywali, robili przymiarki – tak jak u nas robili – jedni do obozu koncentracyjnego, drudzy tam gdzieś i mąż się przesunął. Chodził o kiju, bo miał bardzo mocno przestrzelone udo, nogę. Położył się z kijem w kartoflach. Wtedy, kiedy przyszli Niemcy i zaczęli wyrzucać, bo tam wiele ludzi uciekło i się chowało, to mój mąż powiedział, że stoi z kijem i pilnuje kartofli, to mu dali drugi kij, żeby sobie dawał radę i tak został. Bardzo dużo zrobił, bo bardzo dużo ludziom pomógł. Między innymi jestem mu wdzięczna, ciągle będę mu wdzięczna – nie żyje już dwa lata – za to, że mojego brata na plecach wyniósł w nocy z niemieckiego szpitala.
- Kiedy dokładnie wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam 4 maja 1945 roku.
- Chciałabym jeszcze wrócić do samego Powstania. Co się działo z panią pomiędzy 1 a 8 sierpnia?
Cały czas byłam na Elektoralnej 2 w naszej grupie „Bończy” Oni nas tam zaopatrzyli, z Hali Mirowskiej przynieśli całe worki cukru, mąki, żeby ludność miała. Wszyscy się szykowaliśmy na kilka dni Powstania, nikt nie myślał, że to będzie tak wyglądało. 6 [sierpnia] Przemienienie Pańskie, to było tak wyraźnie słychać jeden front i drugi front. Tu nas Niemcy wymordowywali do końca, a Rosjanie ucichli i się wrócili. W najgorszym przypadku 6, 7 Rosjanie już by zajęli Warszawę, gdyby byli naszymi przyjaciółmi. Przypuszczam, pozwalam sobie tak powiedzieć – mam już tyle lat za sobą, bardzo dużo przemyśleń na ten temat, bardzo dużo czytałam i czytam dalej, bardzo się interesuję naszymi dziejami, to mój koń – historia Polski – śmiem twierdzić, może jestem w błędzie, że Powstanie by nie wybuchło, żeby nie zapewnienie nas przez Rosjan, a byli tuż, że będzie to dla nich ogromna pomoc. Później się zastanowili, że może my byśmy sobie za dużo przypisali i nas zostawili, żeby nas wyrżnięto i tak też było. Być może los mi to dał, że nie zdążyłam się znaleźć na Starym Mieście, bo na pewno bym stamtąd ani ja, ani córka, nie wróciła.
- Jak pani wspomina atmosferę ośmiu dni na Elektoralnej?
Wspaniała! To była jedna przeogromna rodzina. Taka była cała okupacja, to było coś niesamowitego. Nie zdążyłam się zetknąć z ludźmi, którym by się to nie podobało, to była przeogromna euforia. Nie potrafię powiedzieć, co to było.
- Zarówno AK jak i ludność cywilna tak to odbierała?
Tak, o tym mówię. Tam było dużo ludności cywilnej. To były bardzo dobre schrony. Najlepszy dowód, że to wszystko jest, tego nie zburzyli. Wszystkie piwnice, ogromne schrony były zajęte głównie przez ludność cywilną.
- Jakie pani miała zadania do wykonania podczas ośmiu dni na Elektoralnej?
Podczas ośmiu dni przygotowywaliśmy [w] kilka osób jedzenie. Koledzy wszystko zorganizowali z płonącej Hali Mirowskiej, szykowałyśmy jedzenie. Ludność znosiła nam prześcieradła, to się cięło, darło i zwijaliśmy w bandaże. Poza tym opatrywaliśmy pierwsze rany i gdzie się dało, [ranni] byli odprowadzani do szpitala, do lekarza. Trwało to krótko, bo to było osiem dni. Jak mówię, byłam [w] jednej z najpierwszych w ogóle grup, które nie zostały rozstrzelane, bo wszystkich rozstrzelali. Jak szliśmy, jak nas prowadzili, pędzili – tak to trzeba nazwać, bo to nie było prowadzenie – kto nie miał siły i został w tyle, a się przewrócił, nie daj Boże, to się już nie podniósł, żeby nie wiem z kim był z rodziny, bo nie można było pomagać, od razu był strzał. Pędzili nas. Była taka masa trupów po drodze, takie masy na jezdni, na ulicach, w bramach, [że] to się nie da powiedzieć. Dzisiaj się bardzo temu wszystkiemu dziwię. Twierdzę, że my, nazywają nas pokolenie dinozaurów, mają rację... Ale to było silnie pokolenie, nie mieliśmy ani lekarza, ani żadnego psychologa, ani nikogo, kto by nam pomógł, tylko się sami dźwigaliśmy. To jest coś nadzwyczajnego, że my dziś mamy rozum.
- Mówiła pani o „ukraińcach”, że w dosyć okrutny sposób obchodzili się z Polakami, byli gorsi niż Niemcy?
Dużo gorsi, dużo gorsi! To byli ludzie, tak jak nam później historia mówiła, zwolnieni z więzień.
Tak, to byli okrutni ludzie. Poza tym grabili wszystko, co się dało. Ale to już nie było ważne. Właściwie człowiek by oddał wszystko za życie. Najpierw [czuliśmy] przeogromny strach, a potem otępienie, bo później już było wszystko jedno, aby się to wszystko skończyło.
- Pamięta pani żołnierzy innych narodowości oprócz „ukraińców” i Niemców?
Nie.
- Jak pani zapamiętała Niemców z okresu Powstania?
Można ich określić jednym słowem, nie można ich oszczędzać, to byli bandyci. To byli ludzie okrutni, to byli ludzie wybrani. To nie była armia, tylko to byli ludzie wybrani, ludzie bez serca, ludzie, którzy mieli za zadanie niszczyć [innych] ludzi, Warszawę pozostawić jako wspomnienie po Warszawie, obrócić ją w pył, co też robili.
- Zetknęła się pani z jeńcami niemieckimi, których nasi Powstańcy mieli w niewoli?
Nie, natomiast mogę wspomnieć taką rzecz na temat naszych okupantów. Spotkałam się w życiu z dwoma przypadkami, które bardzo dobrze wspominam. To Niemcy, nie „ukraińcy”, o nich nie mogę nic dobrego powiedzieć. Dużo by zajęło czasu, żeby opowiadać, jak wracaliśmy, jak nas łapali, w ogóle co się działo, bo to specjalni ludzie... Niemiec, który wyprowadzał na spacer oficerów z oflagu… To byli oficerowie z 1939 roku, wspominałam o tym oficerze, przecież wieczorem przyniósł zastrzyk. On się narażał, że przynosił mi buty, że niby do kolegi, do budki wchodził, rozmawiał, a nam przesuwali coś pod [ogrodzeniem]. Bardzo go dobrze wspominali żołnierze, on ich wyprowadzał na spacer. To był bardzo dobry człowiek. Drugi raz się z tym spotkałam, [jak] kopałam piasek dla huty szkła. Pięć razy w tygodniu była tak zwana [cięższa] praca, kuło się przeogromne góry, jak skały, a raz w tygodniu była [praca] lżejsza. Na bardzo wysokim nasypie stały wagoniki i trzeba było wrzucać piach – to się nazywała lżejsza praca, a jaka lżejsza, możemy sobie wyobrazić. Pewnego dnia Niemiec, który nas pilnował, konwojował z obozu do pracy, ustawił [nas] w dwuszeregu. Tam pracowali ludzie wszystkich narodowości i różnej płci, ogromne ilości niewolników. On nas ustawił i wybrał pięć kobiet do robienia porządków w jego willi w spiżarniach, piwnicach. Jego dom był niedaleko. Między innymi wybrał mnie, nie wiedząc o tym, że mam dziecko. On u nas nie był, tylko nas zabierał. On na nas czekał przed bramą, był apel, liczyli nas, wyprowadzali, a on nas konwojował. Tak wspominam dwóch dobrych Niemców, których spotkałam. Eryk powiedział nam: „Możecie się najeść, ile chcecie, tylko pamiętajcie, że wy nie powinniście dużo jeść dlatego, że wam to może zaszkodzić z uwagi na odżywianie, jakie macie. Ile możecie, zjedźcie, ile uważacie, tylko nie wolno niczego wynieść”. Nie wszystkie się posłuchały. Jadłam jak najęta, bo wiedziałam, że oddam to dziecku, ale nie wyniosłam niczego. Nie wszystkie wzięły, ale wydaje mi się, że co niektóre wyszły z tym. Za tydzień znowu Niemiec mnie zaprasza, żebym przyszła w niedzielę, od rana będę w kuchni myła naczynia, bo oni mają rocznicę ślubu, gości. Rozpłakałam się, powiedziałam, że ja bym chciała, ale nie mogę, bo mam małe dziecko. Chciałam, bo coś tam mogłam zjeść. Zdziwił się bardzo, mówi: „To przyjdź z dzieckiem. Przyprowadzimy ciebie z dzieckiem”. Tak też było. Przyszłam z Ewunią, Ewunia miała przeze mnie ręcznie uszyte buty ze starego koca, sukieneczkę ze starego szarego koca, jakie mieliśmy do przykrycia. Była bardzo ładna, bo miała przepiękne kręcone włosy, zresztą mam zdjęcia z tamtych czasów. Była jak lalka, malutka. Wzruszyła tych ludzi, jak na nią popatrzyli. Nie wolno było wejść do żadnego pokoju, tylko w kuchni. Nakrycie, jakie ze mnie zdjęli i z Ewy, gdzieś wynieśli, bo się bali wszy mimo, że w obozie do tego nie dopuszczali. Wtedy miałam tak dobrze, bo myłam naczynia i zjadałam wszystkie resztki, aż się rozchorowałam. Jakie to wszystko było pyszne. Dzisiaj nie napiję się w szklance wody, jeżeli ktoś już z niej pił. Jakie tam z talerzy było wszystko pyszne! Moją córkę unieruchomili w ten sposób, że odwrócili wysoki taboret i ją wsadzili w taboret. Ona stała, dzieci stały w progu kuchni, mówiły do niej, ona rączki wyciągała, coś tam mówiła po swojemu, bo w ogóle nie mówiła. Tylko ja ją rozumiałam. W rok po przyjeździe było to samo, nikt jej nie rozumiał, ona miała swój język. Bo [najpierw] Niemki, później ja niewiele... Ona sobie zamieniła noc na dzień i odwrotnie. Całą noc się sama karmiła, przewracała po mnie. Tak wzruszyła tych ludzi, że ją z taboretem zabrali do pokoju. Wypuścili ją z taboretu, dzieci się z nią zaczęły bawić. Ona nic nie jadła, nie potrafiła jeść, bo niczego nie jadła, tylko ja ją nocami karmiłam. Proszę sobie wyobrazić, że Niemka dokąd była, bo później gdzieś wyjechali, to pamiętam i zawsze mi coś przez Eryka przysyłała, niby dla Ewuni, to kawałek ciasta. Jak strasznie Niemka i Niemiec płakali! Jak nie mogli sobie darować, że coś podobnego się dzieje, tak wzruszyło ich to dziecko, a dziecko dalej jest takie ładne.
- Wiem, że podczas okupacji było u pani w domu radio i tam się słuchało radia. Proszę coś o tym więcej opowiedzieć.
Tak, w piecu. Rodzice mieli cztery ogromne pokoje. Jak się otworzyło drzwi, [od] dwóch pokoi, które były w amfiladzie, to była sala, na której można było wyprawiać wesela. W każdym pokoju był przepiękny piec. To były rzeźbione kafle. W jednym z pieców, w którym się nie paliło, tylko się udawało – z pieców, w których było palone, przenosiło się tam resztki spalonego węgla, że niby się paliło – była zrobiona powyżej półka i było radio. Radia trzeba było oddawać, jeżeli ktoś nie oddał, odkryli – kara śmierci. My jedno, czy dwa oddaliśmy, a zostało to, które się zmieściło w piecu. Mieliśmy wszystkie wiadomości z zagranicy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że tak jak się narażali moi rodzice i nawet dom narażaliśmy – co tu dużo mówić, dzisiaj na pewno też by się tacy znaleźli – uważam to za niesamowity wyczyn, niesamowitą rzecz. Brat, który był w „Baszcie” – mam pośmiertne odznaczenia, odbierałam za niego – był bardzo odważny. On potrafił paczkami przywozić do nas do domu bibułę – jak to nazywaliśmy – gazetki, odkrytą dorożką. Tam rozdawaliśmy. To był dom, który był bardzo przydatny z uwagi na swoje położenie i na to, że jednym wyjściem można było uciekać, drugim wyjściem, a jeszcze był klucz do suszarni, o którym nie wiedzieli lokatorzy. Uciekali dwa razy po dachach – mieliśmy taki przypadek.
To były nasze akowskie „Biuletyny”.
- Jakie to były sytuacje, że koledzy musieli uciekać?
Raz to była sytuacja, o której wspominałam, to było 29 lipca. W pokoju, w gabinecie taty przy biurku zebrali się [ludzie] z „Baszty”, z „Roga” i z „Chrobrego”. Przynieśli krótką broń. Pamiętam, że była tylko krótka broń. Za biurkiem siedział mój starszy brat, miał pseudonim „Sobek”, młodszy miał „Adolf” – nie mogliśmy mu darować, jak się dowiedzieliśmy, ale młodość ma swoje prawa. Brat rozłożył broń, potem złożył, bo uczył nas posługiwania się. Ktoś trącił brata, kula przebiła biurko i wbiła się w ścianę. Prosta rzecz, że trzeba było natychmiast się wynosić. Zeszłam po schodach, ja i dwie dziewczyny, a reszta chłopaków na górę z kluczem i po dachach na inne posesje. Tak się szczęśliwie złożyło, że nikt nie słyszał. Drugi raz to też było z [bronią]. Wtedy w Warszawie było bardzo niespokojnie. Pamiętam, że siostra prawie nie odchodziła od pianina, tylko grała i grała, najpierw cichutko. Ktoś leżał na balkonie, bo balkon od ulicy był bardzo duży, drugi był od podwórka. Kładło się kogoś, przykrywało płachtą, czymś, wieszało się pranie i lustrował ulicę, też nieraz miałam taki dyżur. Czasami nie chciałam, ale nie chcieli słuchać i leżałam. Ponieważ było niespokojnie, to pilnowaliśmy, a siostra cichutko grała, jak byśmy schodzili, nawet dla sąsiadów, bo nie wiadomo było, jacy byli sąsiedzi, nie znało się ich dobrze. Nie miało się zaufania, trzeba było być ostrożnym. Też uczyliśmy się nowej broni, posługiwania się nową bronią. Wtedy pamiętam, bo to było długo, był kurs pierwszej pomocy, to wszystko porozkładane na biurku, na kanapie i wypaliła broń, też tak, że kula wbiła się w ścianę. W ciągu sekund nie było nikogusieńko, wszyscy byli tak sprawni.
Nikt nie usłyszał. Mieliśmy dom tak – to do dziś wspominają koledzy – ustawiony, [że] cud boski, że nie było żadnej wpadki, żadnej.
- Podczas Powstania miała pani dostęp do radia albo do gazet?
Nie. Już nic nie pracowało, tylko wiadomości, które przynosili koledzy.
- Tam też pani spała, na Elektoralnej?
Tak.
- Jak wyglądały godziny po wszystkich obowiązkach, wszyscy się gromadzili?
Tak, gromadzili, dzieliliśmy się... Warunki były straszne, zawsze Ewunię układam gdzieś wyżej. Jeszcze zaznaczę, że może to ją uratowało, że ona była bardzo spokojnym dzieckiem, bardzo grzecznym dzieckiem, ona nie umiała w ogóle płakać.
- Ile miała miesięcy, kiedy wybuchło Powstanie?
Siedem miesięcy. Ona nie potrafiła płakać, była bardzo grzeczna. Już wieczorkiem... Na czym się spało? Na kocach, na starych materacach, na skrzyniach. Tam była kupa ludzi. Nasza grupa akowców oddzieliła się od grupy ludności cywilnej. To też byli ludzie nam przyjaźni, bardzo serdeczni, ale my tam wieczorami omawialiśmy przeróżne swoje sprawy, dzieliliśmy się tym i marzyliśmy, żeby się dostać na Stare Miasto. Były całe przygotowania do wycofania się na Stare Miasto, bo Niemcy nacierali od Woli. W związku z tym cały czas przygotowywaliśmy się do przejścia. Mój mąż chciał mnie zabrać od razu z Ewą, ale wszyscy mówią: „Nie, absolutnie nie zabieraj, najpierw pójdziemy, zobaczymy, jaka droga”. Wszyscy chłopcy szli. My nie wiedzieliśmy, że co niektórzy się schowali za worki z cukrem. Nie dziwię się, bo strach jest straszny! Jak Niemcy rano do nas wpadali, to najpierw karabinem maszynowym na okolusieńko, gdzie kto siedział wysoko, czy leżał wysoko, to i trupy tam się znalazły wśród nas. Zawołali, żeby wyszli mężczyźni. My byłyśmy pewne, że nie ma nikogo. Okazało się, że było i to kilkunastu, oni się pochowali. Oni biedni zginęli.
- Pamięta pani z tego okresu modlitwy, msze?
Ciągle się modliliśmy wszyscy razem i bardzo wierzyliśmy, że będzie dobrze. To nas trzymało.
Nie, ja się nie zetknęłam. Później na Starym Mieście mieli duchownych, a my nie. Bardzo się modliliśmy wszyscy z ludnością, nawet jak chłopcy poszli Ogród Saski podejrzeć i zdobyć trochę broni. Naród był tak rozmodlony, tak mocno wierzący, nie wysłuchany...
Tak.
- Religijne czy też patriotyczne?
Religijne, w czasie tragedii, to nie... Teraz jesteśmy rozśpiewani, starzy ludzie, jak my sobie na naszym spotkaniu pośpiewamy, to szkoda mówić.
- W maju 1945 roku wróciła pani do Polski i co się później z panią działo?
Wróciłam do Polski, przez przypadek spotkałam męża. W kilka lat później urodziłam drugą córkę, też bardzo udaną, wspaniałą dziewczynę. Małżeństwo się nie układało, okazało się, że się nie dobrało, ale bez żadnych nieprzyjemności, robionych sobie wzajemnie, rozstaliśmy się. Poszłam do pracy. Musiałam być samodzielna. Nie wyobrażałam sobie, że mogę liczyć tylko na alimenty. Pracowałam. Tak się złożyło, że pracowałam tylko w dwóch instytucjach i zawsze na stanowisku kierownika i w jednej. i w drugiej. Oprócz tego, że miałam ukończenie szkoły, to korzystałam ze wszystkich pomocnych mi kursów, żeby mi nikt niczego nie podpowiadał. Dokształcałam się i mam to we krwi do dzisiaj. Każdy kurs jaki jest, chociaż mam prawie sto lat, to też idę, bo może się czegoś nauczę. [Przez] cały okres pracy nigdy się nie przyznałam, że byłam w AK. Nie można się było przyznać, nie było mowy, przecież byliśmy „zaplutymi karłami”, byliśmy wszystkim najgorszym. Jak mówię, mieszkaliśmy w Boernerowie. Tata za pożyczone pieniądze wykupił resztę domu. Mieszkałam z mężem, z rodzicami, z młodszym bratem, studiował wtedy na politechnice, też skończył architekturę. Tam urodziła się moja druga córka i nas stamtąd wyrzucono. Za sto dziesięć metrów, jakie zajmowałam we własnym domu, dostałam dwadzieścia siedem. Więcej nie mogłam dostać dlatego, że byłam traktowana tak, jak moi rodzice w PRL-u jako – jak nas nazywali – „krwiopijcy”, bo mieli własny dom, mieli przedwojenne wykształcenie. W związku z tym wylądowałam tu. Rodzice po wielu latach... Tam miało być lotnisko, na obecnym Bemowie, okazało się, że teren się do tego nie nadaje, ale dom nam zniszczyli. Rodzice podzielili dom na połowę i połowę odzyskali, a drugiej połowy, mojej, nie mogliśmy odzyskać. Ciężkie było życie w tym czasie.
- Przez te lata nie przyznała się pani do udziału w Powstaniu, w związku z tym nie była pani represjonowana?
Nie, nie byłam, bo się nie przyznawałam. Niemniej czasami przeżywało to się bardzo, bo tam ciągle były komisje, goście, spotkania, ciągle się bałam, żeby kogoś nie spotkać, ale szczęśliwie nie.
- Mówiła pani o swoich refleksjach dotyczących Rosjan i Powstania, a jakie są pani bardziej ogólne refleksje dotyczące Powstania po tych wszystkich latach?
Dobrze, że było Powstanie, bo być powinno. Mimo, że różni ludzie różnie na to patrzą. Pokazaliśmy, że nie jesteśmy niewolnikami, chociaż z nas później zrobiono niewolników. Niemniej gdyby nie Powstanie, gdyby ludzie się nie zerwali do Powstania, nie zrobili tego, to Polska by straciła wszystko, a tak jesteśmy.
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Warszawa 05 kwietnia 2006