Jerzy Koszada „Harcerz”
Koszada Jerzy, urodzony 11 lutego 1926 roku w Słupcy, kiedy zostałem żołnierzem Armii Krajowej miałem stopień strzelca, byłem łącznikiem dowódcy plutonu, obecnie mam stopień majora.
- Jakim pseudonimem posługiwał się pan w czasie Powstania?
„Harcerz”.
- W jakim oddziale pan walczył?
W czasie Powstania byłem w „Grupie Kampinos”.
- Proszę powiedzieć, jak pamięta pan czasy przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września chodziłem do szkoły powszechnej w Warszawie na ulicy Elbląskiej. Wakacje spędzałem w naszym domu w Izabelinie pod Warszawą, to jest na skraju Puszczy Kampinoskiej. Tam zostaliśmy na cały okres wojny. Wybuch wojny zapamiętałem, jak kilka dni przed 1 września mój przyjaciel Stasio Skrzyniarz radośnie powiadomił, że rok szkolny został przełożony, tak że nie musimy iść 1 września do szkoły.
- Kiedy on o tym powiedział?
To było na kilka dni [przed 1 września], jak była mobilizacja, ze względu na to, że wojsko kwaterowało w szkołach, otwarcie roku szkolnego zostało zawieszone. Natomiast dla mnie to nie było zupełnie tak, bo 1 września miałem wyznaczony egzamin do gimnazjum, bo akurat skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej. Wtedy po szóstej klasie szło się do gimnazjum. Właśnie tutaj 1 września, ponieważ trzeba było do Warszawy dojechać z Izabelina, kursowały autobusy, wstałem dosyć wcześnie rano i usłyszałem ten słynny komunikat, że Niemcy przekroczyli granice.
I te słynne: „A więc wojna. Od tej chwili każdy musi być żołnierzem”, i tak dalej. Trochę ten egzamin stał się mniej stresujący, bo była informacja o wojnie. Dojechałem oczywiście na egzamin, który odbywał się w trochę nietypowej atmosferze, większość nauczycieli mężczyzn miało już powołanie do wojska, więc wszyscy raczej o tym rozmawiali niż o egzaminie. Egzamin odbywał się przy akompaniamencie bomb, bo już wtedy Warszawa była bombardowana, syreny ogłaszały alarm. W czasie egzaminu dwa razy schodziliśmy do schronu, potem szybko sprawdzali nam wyniki, chyba wszyscy nawet zdali. Jak do domu wracałem, to jeszcze tramwajem dojechałem na Powązki, bo stamtąd jeździł autobus do Izabelina. Ale autobusu już nie było, bo autobusy były rekwirowane, wojsko je zabierało. Z Powązek pieszo pomaszerowałem do Izabelina, obserwując samoloty niemieckie. Za Bernerowem była radiostacja, to były wtedy takie wysokie słupy, potem Niemcy to wysadzili, widziałem jak samoloty niemieckie je bombardowały. Tak zaczęła się dla mnie wojna.
- Na szczęście dotarł pan do domu.
Tak, do domu doszedłem szczęśliwie, nic się tam wojennego w pierwszych dniach nie działo. Po kilku dniach przyjechał do nas mój wujek, brat mamy, który mieszkał w Ostrowie Wielkopolskim. Oni już wtedy przed Niemcami uciekali ze swoim synem, który był ode mnie o cztery lata starszy, miał już małą maturę, był po przysposobieniu wojskowym, więc trochę nam się potem przydał. Dalsze losy to, po kilku dniach, koło [siedemnastego] chyba, pokazały się pierwsze czołgi niemieckie i Niemcy już na tym terenie byli.
Po paru dniach [dotarły] Armie Poznań i Pomorze, które przedzierały się przez Puszczę Kampinoską. Przez trzy, cztery dni trwała tutaj bitwa, my byliśmy w samym centrum tej bitwy, raz padali polscy żołnierze, raz Niemcy, raz polscy, raz Niemcy. Naszych żołnierzy chowaliśmy, był taki schron, bo wtedy wszyscy schrony kopali, w tym schronie siedziało pięciu czy sześciu żołnierzy. Niemcy wpadali, oczywiście zawsze z krzykiem, grozili, że rozstrzelają polskich żołnierzy, żeby ich nie przechowywać. Jeszcze taka ciekawostka: mieszkaliśmy na tle lasu, tego dnia kiedy zaczęła się bitwa, rano jak wstałem, to właśnie przed naszym domem na zapleczu, na tle lasku przeleciał samotny koń ułański już bez jeźdźca. My byliśmy wychowywani na tradycji wojen 1920 roku. Wtedy, to o czym człowiek się uczył jako historii, to nagle zobaczył. Ta bitwa trwała trzy dni. Spalili kilka domów w otoczeniu.
- To była bitwa pod Izabelinem?
Tak. Tam była ta słynna bitwa w Sierakowie, potem w Laskach, tam w Zakładach Niewidomych potem był główny szpital. To wszystko działo się na tym terenie. Mój brat był o dwa lata ode mnie starszy, mój wujeczny brat był o cztery lata ode mnie starszy. Stanowiliśmy już zespół, który oczywiście wszystko interesowało. Tam była masa porzuconej broni, sprzętu wojskowego. Tam było pierwsze moje zetknięcie z bronią. Mój brat [wujeczny], który był po przysposobieniu wojskowym, trochę się na tym znał, pokazał nam jak się granaty rzuca, jak się karabin ładuje. Wtedy właśnie zaczęły się pierwsze działania, można powiedzieć, konspiracyjne, mianowicie próba chowania, gromadzenia tej broni. Różne były sposoby, zakopywało się. Najpierw w domu próbowaliśmy ją chować, ale potem rodzice trochę protestowali, to gdzie indziej chowaliśmy tę broń. Sposób zakopywania, zabezpieczenia udoskonalało się z czasem. W przyszłości ta broń stała się [częścią] pierwszych magazynów broni i amunicji VIII Rejonu VII Obwodu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej.
- Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan 17 września 1939 roku?
To były mieszane uczucia, bo właściwie my byliśmy chowani na tradycjach wojen z bolszewikami, więc większość nie miała złudzeń, że to nie jest żadna pomoc. Wtedy atmosfera nie była już najlepsza, bo wiadomo było, że Niemcy już są pod Warszawą, Warszawa się broni. Tak, że rzeczywiście, może pierwszy raz wtedy uświadomiłem sobie, że Polska może być okupowana.
- Co się działo dalej? Mieszkał pan wciąż z rodzicami?
Tak. Cała wojnę mieszkaliśmy w Izabelinie w naszym domku.
- Chciałabym jeszcze wrócić do broni, o której pan mówił. Gdzie ją chowaliście? Kto dokładnie ją chował?
Był u nas taki domek dodatkowy, w którym nikt nie mieszkał, to najpierw próbowaliśmy tam utykać ją w różnych miejscach, gdzie wydawało nam się, że nikt nie znajdzie, a później zakopywało się w ziemi, odpowiednio próbując zabezpieczyć, na przykład amunicję w butelkach się lakowało. Czasami były jakieś powojskowe pojemniki, to można było tę broń tam schować, jakoś odpowiednio zabezpieczyć smarem. Niewiele to pomagało, bo jednak ta broń była zardzewiała, ale wiele się przechowało. Później już, jak nabrało to formy organizacji, byliśmy już żołnierzami, to tę broń się przekazywało do centralnych magazynów, jakie były organizowane. To przeważnie były duże skrzynie zakopywane gdzieś w lesie, albo na polu, na przykład na środku pola była wielka skrzynia, potem to się zasypywało ziemią, tak, żeby nie było widać.
Co ja robiłem? W pierwszym roku [wojny], zimą poszedłem z moim bratem do pracy. Tam było leśnictwo. Niemcy potrafili to wszystko wykorzystywać, gospodarka leśna zaraz zaczęła tam działać, wycinano drzewa na potrzeby [zgodne z] planami. My z bratem układaliśmy kupki gałęzi. Teraz to jest niezrozumiałe, bo gałęzie leżą po lesie i przeszkadzają w chodzeniu, a wtedy z tych gałęzi układało się kupki i leśnictwa sprzedawały to na opał. Za układanie kupek z gałęzi płacili od kupki. Tam jakieś pieniążki zarobiliśmy. Później byłem pomocnikiem geodety, prowadzono jakieś pomiary, więc nosiłem tyczki. To była pierwsza moja praca. Ponieważ rodzice byli w dość trudnej sytuacji, dlatego że mój ojciec przed wojną miał uszkodzone oko, przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Miał państwową posadę na poczcie, tak że [przed wojną] ta emerytura była pełna, dość wysoka i nasza sytuacja była dość dobra. Natomiast w czasie wojny nie było żadnej rewaloryzacji, tylko płacili znów to samo wtedy, kiedy inflacja była ogromna, tak że właściwie to były jakieś grosze zupełnie.
Przed wojną mama oczywiście nie pracowała, bo nie było takiego zwyczaju, tak że byliśmy w dość ciężkiej sytuacji. Poza naszymi drobnymi zarobkami, to rodzice, tak jak większość ludzi, wyprzedawali po prostu rzeczy, które nie były konieczne. Później to już rodzice podejmowali różne prace, tak że my mogliśmy pójść do szkoły. Skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej. Szkoły było siedmioklasowe, z tym, że siódma klasa była właśnie dla tych, którzy już nie szli dalej, to była taka końcowa dla tych, którzy kończyli na szkole powszechnej. Ponieważ nie było czym jeździć do Warszawy, bo komunikacji nie było żadnej, to moi rodzice, zresztą bardzo dobrze zrobili, posłali mnie do siódmej klasy wiejskiej szkoły w Mościskach [...]. Tam skończyłem siódmą klasę. Zresztą bardzo dobrze mi to szło. W tej klasie było nas tylko trzynastu, taka mała klasa, ale przez to wiele rzeczy stamtąd wyniosłem [...]. Kierownikiem tej szkoły był Zygmunt Sokołowski. Był oficerem rezerwy, walczył w 1920 roku, był oczywiście zaprzysiężonym od samego początku żołnierzem Armii Krajowej i był dowódcą kompanii w tym Rejonie. Wtedy, jak chodziłem do szkoły to jeszcze nie byłem żołnierzem, za młody byłem, nie mogłem być żołnierzem, ale właściwie cała ta szkoła, szczególnie nasza siódma klasa, gdzie byliśmy najstarsi, była zakonspirowana. Właściwie lekcje historii czy polskiego to były lekcje patriotyzmu, to było tak jak przed wojną. Mieliśmy [normalnie] wszystkie lekcje. Taka ciekawostka, polskiego uczył Bohdan Kiełbiński, na zakończenie roku szkolnego powiedział: „Chciałbym wam coś zostawić, żebyście zapamiętali szkołę i mnie.” Ponieważ był poetą, pisał wiersze, napisał wiersz patriotyczny. Ponieważ oczywiście wtedy było ryzyko dekonspiracji, to tego wiersza nie pozwolił nam zapisać, tylko uczył nas na pamięć. Zapamiętałem ten wiersz. Potem jak zacząłem działalność w ramach naszych środowisk [akowskich], to sobie ten wiersz przypomniałem i go przekazałem tej szkole, tak że dzieci w szkole w Mościskach na swoich uroczystościach deklamują ten wiersz.
Tak. Może powiedzieć ten wiersz?
[…] Spróbuję z pamięci. Ile to lat? Ponad sześćdziesiąt. To jest wiersz Bohdana Kiełbińskiego, który napisał specjalnie dla siódmej klasy szkoły powszechnej w Mościskach na zakończenie roku szkolnego [1940/1941 i zakończenia szkoły i] kazał nam się nauczyć [go] na pamięć, ze względu na to, żeby nie było kłopotów z dekonspiracją, nie wolno było go zapisywać. Chciał, żebyśmy ten wiersz potraktowali jako jego pożegnanie z nami, jego posłanie, jakie nam przekazuje. Spróbuję przypomnieć ten wiersz: Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego
w moją Ojczyznę serdecznie wierzę,
I w rozbłyśnięcie oręża naszego i w to, że wrócą do kraju żołnierze,
Bo [ich] anieli skrzydlaci [nam] strzegą pod łukiem tęczy i skrwawionym pierzem.
Wrócą, o, wrócą wojska chorągwiane na wielkie
Te Deum błysnąć przed Panem.
W częstochowską wierzę Bogurodzicę, co z Jasnej Góry świeci jako słońce,
Że miecze nasze zmieni w błyskawice i da nam oczy ogniem pałające,
I zażegnięte tym ogniem źrenice,
Pole bitewne oświetli miesiącem, żeby i nocą mogła świecić zbroja,
Gdy krew lać będziem w nieśmiertelnych bojach.
Przed ogniem ducha klękam w pokorze, co w kształt płomienia się ludom ukazał,
I w nas się ogniem pożarzy i gorze,
Wierzę, że wstąpi i w nasze żelaza, gdy zbrojni staniem na własnym ugorze,
Jak na Matejki ogromnych obrazach, gdzie twarz historii [jest w Tunie i zorzy]
I duch narodu i ogień w nim Boży.
[O] pozwól Panie doczekać tej chwili, gdy serca w piersiach zabiją jak dzwony,
Kiedy sztandary przed Tobą pochylim i błyśniem szabel świetlistych milionem,
I [z nożem] mnogie zastępy Atylli,
Wtedy Ci złożę ofiarę łez słonych
Tęsknotę moją i noce niespanie
I serca mego zakrwawioną ranę
- Piękne. Też było w jakiś sposób motywujące. Kiedy zetknął się pan z konspiracją?
Po skończeniu tej szkoły poszedłem na komplety gimnazjalne do Warszawy. To były typowe konspiracyjne komplety prowadzone przez żonę profesora Raabego - to był znany profesor, chyba od biologii - gdzieś w okolicy ulicy Filtrowej. Tam skończyłem dwie klasy gimnazjum. Potem tam nastąpiła dekonspiracja, musieliśmy się zwijać, bo to było zupełnie nielegalne. Później chodziłem do takiej szkoły, [która] była zakonspirowana, półlegalna. To były tak zwane kursy przygotowawcze do szkoły drugiego stopnia. Ta szkoła mieściła się na Zielnej, gdzieś za PAST-ą. Nie ma już oczywiście tego budynku. To była prywatna szkoła, której dyrektorem był Stanisław Dudziński. Tam skończyłem trzecią klasę gimnazjum. To był już rok 1943. Wtedy w Warszawie zaczynały się największe, bardzo nasilone represje, zaczynały się łapanki. Rodzice zdecydowali, że przerwiemy naukę, to znaczy, że nie będę jeździł do Warszawy, bo to było zbyt skomplikowane, dlatego że z Izabelina nie było żadnej komunikacji, więc trzeba było jechać na rowerze do Boernerowa, z Boernerowa tramwajem. Poza tym jeszcze chyba były jakieś materialne względy, bo za szkołę trzeba było płacić, to była prywatna płatna szkoła, tak że rodzice mieli kłopoty [finansowe].
Wspomnę jeszcze o moim bracie, który był dwa lata starszy, on już więcej podejmował jakichś prac. Też chodził na tajne komplety, robił tam maturę. W 1943 roku zaczął pracować w nadleśnictwie lasów, które mieściło się w Izabelinie. Ponieważ był przeznaczony na leśnika, to ojciec załatwił, żeby przyjęli go najpierw jako praktykanta, później w tym nadleśnictwie był sekretarzem. Oczywiście był już wcześniej żołnierzem, był dwa lata wcześniej zaprzysiężony. Był w dywersji bojowej. Przysięgę można było złożyć dopiero jak się miało siedemnaście lat, chociaż wcześniej to się cały czas działało [konspiracyjnie], bo się przenosiło broń, wykorzystywano nas do różnych rzeczy. Ja przysięgę złożyłem chyba w lutym, zaraz jak skończyłem siedemnaście lat, w Izabelinie, na ręce dowódcy plutonu, to był kapral podchorąży Franciszek Sznajder pseudonim „Dąb”.
- Jaki był pierwszy kontakt z oddziałami konspiracyjnymi?
Bardzo dobrze pamiętam tę przysięgę, w takim małym domku w Izabelinie - jeszcze będę o tym mówił - w którym została spalona matka dowódcy. Świadkiem był jeszcze jeden żołnierz. Był krucyfiks, znana treść przysięgi. Zapamiętałem tylko, że na końcu dowódca plutonu popatrzył na mnie [i] mówi: „No, jesteś od tej chwili żołnierzem, w każdej chwili może ci grozić śmierć, ale taki jest los żołnierza.” Od tej chwili już brałem udział [w konspiracji] w bardziej zorganizowany sposób, to znaczy przede wszystkim zaczęliśmy tę broń przenosić do centralnych magazynów, czyścić. [Brałem udział] w niektórych akcjach, między innymi ubezpieczenia przy transporcie broni. Szeregowy żołnierz nigdy wszystkiego dokładnie nie wie, co się dzieje, w każdym razie kiedyś jakieś furmanki wiozły coś główną szosą w kierunku Młocin i my tam z dwoma kolegami ubezpieczaliśmy jadąc na rowerach. Naszym zadaniem było jechać przodem, ostrzegać. Sytuacja była taka, że właściwie nie było co ostrzegać, bo już front zaczął się zbliżać i był [duży] ruch niemieckich samochodów na tej drodze, ale jakoś szczęśliwie ten transport dostarczyliśmy, gdzie trzeba było. Wtedy zaczynały się zrzuty. Z tym, że były sygnały, my ubezpieczaliśmy stanowisko, gdzie miał nastąpić zrzut. Do zrzutów, przynajmniej w tych, w których brałem udział przed Powstaniem, nie doszło. Dwa razy brałem udział w [chowaniu poległych] w czasie represji, o których będę jeszcze mówił. Jak ginęli nasi żołnierze, to my potem w nocy transportowaliśmy ich na cmentarz wojenny w Laskach, który [powstał] w 1939 roku i tam byli chowani. Stanowiliśmy asystę honorową, ale przede wszystkim asystę ubezpieczającą z bronią. Było kilka akcji, w których również brałem udział, nie bezpośrednio w działaniach, ale raczej w ubezpieczeniu akcji likwidacji jakichś niemieckich mleczarni, które dostarczały mleko dla wojska niemieckiego. [No i szkolenie].
- Czy nosił pan cały czas broń?
Nie, cały czas broni się nie nosiło. W zasadzie broń się pobierało wtedy, kiedy była akcja. Jak, na przykład, zginęło pięciu naszych żołnierzy dywersji bojowej, Niemcy zostawili ich w lesie na drodze, [zabronili] nawet w ogóle ich chować - wozy miały ich rozjechać - my oczywiście w nocy [tam poszliśmy]. Wtedy alarmem kompania nasza została zmobilizowana, wieczorem pobierało się broń, akcja została przeprowadzona i potem z powrotem tę broń się tam chowało. Niektórzy, ci którzy mieli funkcje bardziej [odpowiedzialne], może dowódcy, nosili przy sobie broń na wszelki wypadek, ale zwykli żołnierze nie, nie było potrzeby, bo to byłoby tylko niepotrzebne ryzyko. Nie było warunków czy potrzeby, żeby tę broń używać, tak że była wydawana, kiedy były jakieś akcje bojowe. Przede wszystkim najważniejsze było szkolenie. Owszem, wprawdzie przed wojną byliśmy w harcerstwie, a ponieważ byłem harcerzem, pewne elementy obchodzenia się z bronią, służbę wartowniczą [znałem]. Szkolenie prowadzone było dla nas, młodych żołnierzy, przeważnie w stodołach naszych dowódców. Byłem w drużynie kaprala [Mariana Kajszczaka], pseudonim „Kuleczka”, w Radiowie i on przeprowadzał nasze spotkania w swojej stodole. Tam nas zapoznawali z bronią, sposobem użycia tej broni, a na zapleczu jego pola odbywaliśmy normalne ćwiczenia polowe, przeważnie oczywiście głównie w nocy.
Tak przyszedł rok 1943, szczególnie krwawy. Zresztą w całej Warszawie Niemcy bardzo zaostrzyli [represje]. U nas w Izabelinie, w naszym [VIII] Rejonie, nastąpiła zdrada, jeden z naszych zaprzysiężonych żołnierzy, zresztą w tym samym plutonie, w którym ja byłem, nazywał się [Antoni] Zych, z Truskawia, po prostu zdradził nas, poszedł do Niemców. On brał udział w ubezpieczeniu zrzutu, o którym wspomniałem. Wobec tego wiedział, że magazyn broni był na terenie tego budynku, w którym mieszkał dowódca plutonu, podchorąży „Dąb”. On od razu przyprowadził [żandarmów] na miejsce, pokazał, gdzie jest schowana broń. [„Dąb”] był ostrzeżony, tak że „Dęba” nie było w domu, natomiast była jego matka i gospodyni tego domu. Niemcy spalili ich żywcem razem z tym domem. A jego siostrę, która akurat wracała z Warszawy też aresztowali, torturowali ją strasznie, oczywiście zginęła również. I tu się zaczęła seria aresztowań. Między innymi aresztowali sekretarza nadleśnictwa, w którym pracował mój brat. W tym nadleśnictwie była radiostacja, która przyjmowała sygnały [nadawane z Londynu] dotyczące zrzutów, to były umówione melodie. Ten zdrajca wiedział, gdzieś się musiał dowiedzieć, że tam jest radiostacja, bo Niemcy wpadli do tego nadleśnictwa i tylko szukali tego radia. Oczywiście nie znaleźli, natomiast tego sekretarza, którego ten prawdopodobnie wskazał, że jest w konspiracji, strasznie torturowali przez kilka dni i oczywiście rozstrzelali go.
Tutaj chciałbym wspomnieć o moim bracie, który miał pseudonim „Blondyn”. Nadleśniczy, inżynier [Józef Karnen] pseudonim „Drewno”, mieszkał w Warszawie na Bielanach, był szefem wywiadu. Była taka sytuacja przy tej wsypie, czy się zwinąć i wtedy całe nadleśnictwo byłoby zdekonspirowane, czy udawać, że nic się nie dzieje i pozostać na posterunku. Mój brat dostał rozkaz, żeby zostać na posterunku. W gruncie rzeczy to dobrze się skończyło. Nadleśniczy na ogół był w Warszawie, bo miał tam mieszkanie, miał też chyba jakąś funkcję w Warszawie, bo przyjeżdżał tu rzadko. Jak [przychodzili] Niemcy, to przeważnie był mój brat. Początkowo to wyglądało groźnie, ale chyba doszli do wniosku, że ponieważ się nie schował, nie uciekł, to kazali mu tylko informować jakby się pokazał nadleśniczy. Żandarmeria była w Zaborowie. Jak nadleśniczy przyjeżdżał to dzwonił do nich, że jest, [mówił], że nie pozwoli, żeby tutaj coś [się działo] i nigdy nie miał czasu, żeby się z nimi spotkać. Mówił dobrze po niemiecku. To trwało ze trzy tygodnie i Niemcy w końcu zostawili ich w spokoju. Tym bardziej, że Niemcy byli praktyczni, im to nadleśnictwo było potrzebne, bo prowadzili eksploatację drewna dla potrzeb wojska. Administracja leśnictwa była polska, to byli wszystko Polacy za wyjątkiem szpiclów, których próbowano tam wsadzić na stanowisko gajowego czy jakiegoś leśniczego, ale o tym wiedzieliśmy.
- Mam pytanie o Zycha. Czy on zdradził dobrowolnie, czy wcześniej został złapany przez Niemców?
Dobrowolnie. Na niego był wyrok śmierci, dwa czy nawet trzy razy próbowano dokonać na niego zamachu, niestety zawsze był nieudany, został tylko ranny w nogę, potem gdzieś zniknął, rozpłynął się, nie wiadomo co się z nim stało. Natomiast jego rodzina, ci, którzy z nim współpracowali, to na nich wyrok został wykonany. Mieszkał we wsi Truskaw, znał wszystkich żołnierzy w konspiracji. Przez niego bardzo dużo ludzi zginęło. Te aresztowania trwały chyba do lutego, marca następnego roku. Między innymi był magazyn broni w Opaleniu, to jest taka leśniczówka pod Wólką Węglową, tam też w jakiś sposób Niemcy bardzo dużo osób aresztowali, może kogoś wyciągnęli, zrobili nalot. To było na początku 1944 roku. Tam jeden z żołnierzy zginął na miejscu - Jerzy Zawadzki, próbował uciec, a pozostałych aresztowali, potem ich powiesili na warszawskiej Woli. Na balkonie powiesili kilku zakładników, między innymi tych aresztowanych na naszym terenie. Te aresztowania trwały do początku [1944] roku, potem sprawa ucichła. Niemcy zresztą byli troszkę mniej pewni siebie, bo front się zbliżał.
U nas wtedy aktywność konspiracyjna znowuż została wznowiona, zostały odbudowane zniszczone w wyniku represji komórki organizacyjne, tak że do wybuchu Powstania przywrócono zdolność organizacyjno-bojową VIII Rejonu, zaczęły się znowuż szkolenia. Próbowaliśmy jakoś uzupełnić magazyny broni, zinwentaryzować to, co zostało. Były przygotowania do Powstania. VIII Rejon, między innymi, miał zadanie zdobycia lotniska bielańskiego.
Przechodząc do Powstania, to tutaj najbardziej charakterystyczną dla naszego Rejonu sprawą to było to, że nagle 26 lipca do wsi Dziekanów Polski wkroczyło polskie wojsko. Ten temat jest mało znany, teraz już może trochę więcej. Proszę sobie wyobrazić, że my w konspiracji od 1939 roku nie widzieliśmy polskiego żołnierza, ostatnich żołnierzy widzieliśmy jak ginęli w walkach przebijając się przez Puszczę Kampinoską i nagle przychodzi meldunek do naszego dowództwa, że w Dziekanowie Polskim jest polskie wojsko. To było w terenie naszego nadleśnictwa. To my na rowery i jedziemy [zobaczyć], co tam się dzieje. Rzeczywiście, wojsko polskie, polskie mundury jak przed wojną, według polskiego regulaminu, orzełki. I ta kresowa śpiewna mowa. Oczywiście to się wyjaśniło w krótkim czasie. Najpierw były różne [przypuszczenia], czy to nie prowokacja. Okazało się, że to były oddziały zgrupowania sołpecko-nalibowskiego Armii Krajowej, które od kilkunastu miesięcy walczyły na terenach kresowych [w rejonie Naliboków].
W wyniku represji niemieckich była przeprowadzona akcja, bardzo wyniszczyli te oddziały. Ale później zaczęła się gorsza sprawa. Sowieci, którzy mieli bardzo silne partyzantki to początkowo, jak jeszcze front był daleko, nawet próbowali współdziałać w niektórych sprawach. Jak była słynna obława niemiecka, której celem było zniszczenie partyzantki, to z sowietami było umówione, że mieli obsadzić pewien odcinek frontu. Okazuje się jednak, że się zwinęli bez naszej wiedzy, tak że od samego początku widać było, że nie można liczyć na Sowietów. Ale najgorzej się stało, jak w końcu roku partyzantka sowiecka dostała rozkaz likwidacji polskiej partyzantki. Na to są dokumenty, rozkazy, które były wydane, żeby likwidować polską partyzantkę. Sowieci swoją metodą zapraszali dowództwo niby na narady, po czym aresztowali. Porucznikowi „Dolinie” Adolfowi Pilchowi, Cichociemnemu, zrzutkowi, który był tam przydzielony, [jako jednemu] z niewielu oficerów udało się z tej obławy wymknąć i odtworzyć część oddziałów. Szczególnie kawalerii udało się uniknąć aresztowania przez Sowietów i odtworzyli partyzantkę, ale niestety musieli już walczyć również z Sowietami. Na ten temat było dużo różnych komentarzy, sprawa też nie została wyjaśniona. Tam w pewnym momencie nastąpiło takie ciche zawieszenie broni z Niemcami, żeby się ratować przed likwidacją przez Sowietów. W białoruskiej policji, która tam była, było wielu zakonspirowanych żołnierzy Armii Krajowej. Oni jakoś fortelem wojennym wyciągnęli nawet od nich trochę amunicji, bo nie mieli przecież żadnych możliwości dostaw i dzięki temu jeszcze przez kilka miesięcy bronili na tym terenie przede wszystkim ludność polską, która była tam narażona na represje przede wszystkim ze strony Sowietów. Zresztą powstawały tam też niekontrolowane bandy. To było powodem tego, że wtedy, kiedy się już front zbliżał, to nie mieli szans, do Wilna niestety nie mogli się dostać, bo Wilno było już odcięte i tam nawet niektóre tereny były zajęte przez Sowietów. Wtedy podjęli ten brawurowy rajd do Warszawy.
Porucznik Adolf Pilch, miał wtedy pseudonim „Góra”. On przeprowadził to wojsko, to było około dziewięciuset żołnierzy, w tym połowa kawalerii, piechota przeważnie na wozach. Z tym, że - by zrozumieć atmosferę jaka [wtedy] była - Niemcy się częściowo cofali, to był teren przyfrontowy, tam przemieszczały się najrozmaitsze wojska - tych kolaborujących z Niemcami - węgierskie, […] własowcy, wszystko po tych drogach się pętało, mieli najrozmaitsze umundurowanie. Tutaj Niemców to trochę myliło. Poza tym to była siła, to było około dziewięciuset żołnierzy dobrze uzbrojonych, więc jak był posterunek żandarmerii niemieckiej, to w ogóle nosa nie wytykali, żeby się nie wplątać. Natomiast większych jednostek wojskowych tam nie było, bo omijali te tereny, aż wreszcie doszli do Nowego Dworu. Tam znowuż zastosowali vabank, wjechali na most: „Co to za wojsko?” –
„Polnische legionen.” Po dłuższych pertraktacjach - ale ten temat moi koledzy doliniacy, jak my ich nazywamy, rozwiną - Niemcy dali się przekonać, że to jest wojsko, które walczyło z Sowietami i przepuścili ich, wyznaczając im miejsce kwaterowania w Dziekanowie Polskim. Zresztą w czasie tego pobytu jeszcze z Modlina od Niemców wyciągnęli trochę amunicji. Z tym, że jak Niemcy się zorientowali, jak nasi wyjeżdżali, to doszło do strzelaniny i nawet zginął jeden ułan. Ale w ten sposób się dozbroili.
Porucznik „Dolina” natychmiast nawiązał kontakt [z dowództwem], zresztą pojechał nawet do Warszawy szukać kontaktów, ale dowódca Rejonu kapitan Józef Krzyczkowski, pseudonim „Szymon”, ponieważ te meldunki do niego doszły, to oczywiście sam przyjechał do nich na rozmowy, co to za wojsko. Początkowo było ostro, bo nie bardzo chcieli się ujawnić. Zresztą jak przyjechał [„Szymon”], to „Góry” wtedy nie było, [pojechał do Warszawy]. Potem jak spotkał się z „Górą”, to wszystko wyjaśnili dokładnie, co to za wojsko, skąd jest. „Szymon” wyjednał w dowództwie w Warszawie w Komendzie Głównej [AK], też zresztą nie bez trudności, bo dowództwo nie bardzo było zorientowane, w każdym razie uzyskał zgodę, żeby [włączyć] te oddziały do VIII Rejonu i podporządkować kapitanowi „Szymonowi”. W ten sposób gdzieś od dwudziestego dziewiątego [lipca] VIII Rejon wzmocnił się o oddziały ponad dziewięciuset doskonale uzbrojonych żołnierzy. Mieli [prawie] tyle broni i amunicji, co połowa Warszawy. Zostali skierowani na kwatery do Wierszy i okolicznych wsi, po drodze zlikwidowali, żeby już nie było wątpliwości z kim walczą, wszystkie niemieckie [posterunki], bo tam przechodziła granica Generalnej Guberni i tam były wachy niemieckie, na przykład w Palmirach, w Kaliszkach. Zakwaterowali się w Wierszach i okolicznych wsiach. I już po dwóch dniach, jeszcze przed Powstaniem [31 lipca], stoczyli bitwę w Aleksandrowie, gdzie rozbili kompanię Wehrmachtu, która maszerowała drogą do Modliła. Tak się zaczęły walki powstańczo-partyzanckie jeszcze przed Powstaniem.
Wracając do moich dziejów. Zostałem zmobilizowany mniej więcej dziesięć dni przed Powstaniem. To była ta wstępna mobilizacja. Dowództwo Rejonu i batalionu zostały zmobilizowane, mieściły się w leśniczówce w Opaleniu, tam było dowództwo Rejonu. Niedaleko od tego był budynek zwany Michałówką, gdzie było dowództwo batalionu. [Ja] zostałem skierowany do ubezpieczenia dowództwa batalionu, mój brat był w ubezpieczeniu dowództwa rejonu w Opaleniu.
- Jak wyglądał sam początek walk 1 sierpnia?
Najpierw my tam po prostu pełniliśmy tylko służbę wartowniczą, jako placówki bojowe ochraniając nasze sztaby. Tam, co prawda, dochodziło do drobnych potyczek, ponieważ naokoło kwaterowali Niemcy, ale przeważnie to byli lotnicy, którzy obsługiwali reflektory, więc ich zdolność bojowa była raczej [słaba]. Pamiętam, miałem stanowisko na górce, był karabin maszynowy i nas trzech żołnierzy. Niemcy przeciągali przewody telefoniczne. Oni nas widzieli przez lornetkę, popatrzyli, popatrzyli, a my mieliśmy rozkaz, żeby nie strzelać, jeżeli nie atakują. Szybko się wycofali za stogi, które tam były, nie mieli zamiaru wchodzić w konflikt. Widzieli, że my tam jesteśmy, ale ponieważ to było wojsko lotnicze, oni nie byli przeznaczeni do tego. Zresztą mieli swoje zadania. 1 sierpnia o [koło] godziny piętnastej, wiem, że to było krótko po żołnierskim krótkim obiedzie, alarmowa zbiórka i dowódca batalionu porucznik „Janusz” poinformował, że przyszedł rozkaz rozpoczęcia akcji. Ponieważ byłem łącznikiem dowódcy plutonu, od razu dostałem rozkaz, żeby jechać do Radiowa, tam` gdzie była drużyna naszego plutonu, do kaprala „Kuleczki” z pisemnym rozkazem, który był na małej kartce: „Godzina ‘W’, godzina siedemnasta, natychmiast zmobilizować [i przyprowadzić] pluton.” Ja na rower [i] do Radiowa. A w Radiowe stacjonowali Niemcy, między innymi lotnicy, ale brawura młodzieńcza… Akurat dowódca plutonu robił coś na podwórku, ja mu na środku tego podwórka melduję oficjalnie, że przyszedł rozkaz rozpoczęcia akcji, wręczam mu to. On [to często wspominał], umarł niedawno, wspominał ten moment otrzymania rozkazu. Oczywiście wróciłem, a drużyna zaczęła się mobilizować. Z tym, że niestety do nas rozkaz przyszedł bardzo późno, nie wiadomo, dlaczego dopiero koło godziny piętnastej. Tak, że nie było mowy, żeby ściągnąć te oddziały sołpecko-nalibowskie z Wierszy. Oczywiście kapitan „Szymon” natychmiast wysłał rozkaz, zresztą kopia tego rozkazu jest w mojej książce, żeby skierować natychmiast batalion piechoty i szwadron kawalerii na wzgórze 103, gdzie była nasza koncentracja, natomiast jeden szwadron kawalerii skierować [tak, by] przeciąć szosę Warszawa-Modlin na wysokości Pieńkowa, bo naszym zadaniem było zabezpieczenie od strony Modlina. Oczywiście gońcy natychmiast popędzili tam na koniach, ale nie było mowy, żeby oni na godzinę [siedemnastą] zdążyli. Kapitan „Szymon” - jak sam wspominał, w konspiracji uczyli, że ważne jest, żeby rozpocząć jednocześnie akcję - postanowił rozpocząć natarcie na lotnisko bielańskie siłami takimi, jakimi dysponował, to znaczy te, które były zmobilizowane, między innymi nasze oddziały ubezpieczające. W sumie to były tam dwie kompanie uzbrojone nienadzwyczajnie, ale trochę mieliśmy tej broni. Z tym, że oczywiście rozkazem nie było zdobycie lotniska bielańskiego wtedy pierwszego dnia, ponieważ nasze siły były [za małe], nie byliśmy w stanie [tego zrobić], natomiast chodziło o to, by związać ogniem Niemców i odciążyć w ten sposób oddziały Bielan i Żoliborza, które w tym czasie miały rozpocząć Powstanie. Natarcie trwało może około dwóch godzin, przepędziliśmy Niemców z pierwszych stanowisk, które były tutaj wysunięte, stosunkowo słabe. Ale potem, jak przeszli na bardziej przygotowane pozycje obronne, mieli siłę ognia, nasze dowództwo uznało, że nie mamy siły, żeby kontynuować dalsze natarcie. Po dwóch godzinach wycofaliśmy się. Dla mnie to był pierwszy chrzest bojowy. Zapamiętałem, że wielkie wrażenie na mnie zrobił [ogień] karabinów maszynowych, artyleria mniej, do artylerii można się przyzwyczaić, bo pocisk gwiżdże, słychać go. Natomiast karabin maszynowy wtedy, kiedy nagle pociski ryją ziemię [w odległości] paru centymetrów, to trochę robiło wrażenie.
- Miał pan wtedy jakiś mundur?
Miałem wtedy bluzę harcerską, czapkę taką, jaką mieli leśnicy w administracji [leśnej], jaka była w czasie okupacji, były takie specjalne czapki, oczywiście na to przywaliłem sobie wielkiego orła, opaskę na lewym ramieniu jeszcze mieliśmy pierwszego dnia, miałem długie gumowe buty, bo innych nie miałem, nogi straszliwie mi się mordowały, jakiś chlebak. Miałem karabin, miałem mały, damski pistolecik, nazywał się „piątka”, taki przedwojenny, [damski pistolecik].
Mały karabin. Z pistoletem wyruszyłem z domu na koncentrację, karabin dostałem na miejscu z naszych magazynów. W każdym razie byłem dobrze uzbrojony, miałem trochę amunicji. Mój brat był z dubeltówką, bo służba leśna w czasie okupacji mogła mieć dubeltówki. Ponieważ dubeltówka ma charakterystyczny strzał - on strzelał oczywiście kulami, jakimi się strzela do dzików, tak zwaną breneką - wiedziałem, gdzie „Blondyn” jest, po strzale go poznawałem. Tak, że to był ten pierwszy dzień.
Teraz nastąpiła powstańcza noc, która mi się najbardziej utrwaliła, dlatego że straszliwie chciało mi się pić. Z tym, że całą noc lał deszcz. Kocami próbowaliśmy się nakrywać, to z tego koca wodę wyciskałem i tę wodę piłem. Po czym mi się tak pić chciało, nie mam pojęcia. Najważniejsze, że w nocy, gdzieś koło północy przybyły oddziały nalibowskie, pamiętam, jak nagle [usłyszeliśmy] najpierw rżenie koni. Ułani byli świetnie uzbrojeni. Nam się wydawało, że to lotnisko zdobędziemy bez najmniejszego kłopotu. To była duża siła, batalion piechoty, szwadron kawalerii, szwadron ciężkich karabinów maszynowych. Natarcie rozpoczęło się o świcie. Tylko, że niestety moment zaskoczenia został zaprzepaszczony, Niemcy byli dobrze przygotowani. Mimo, że z naszej strony to była duża siła ognia, natarcie trwało kilka godzin. W międzyczasie ranny został dowódca rejonu, kapitan „Szymon”, prowadzący natarcie. Wtedy przekazał dowództwo „Górze”, dowódcy oddziałów nalibowskich. Może jeszcze ze dwie godziny próbował, ale doszedł do wniosku, że nie ma szans, żeby zlikwidować te silne [pozycje niemieckie], tym bardziej, że pokazały się samoloty, czołgi. Od strony Boernerowa zaczęły się jakieś ruchy, tak że dał rozkaz wycofania. Lotniska nie zdobyto, ale zostało zniszczone, już Niemcy go nie używali do końca wojny, tak że z tej strony nie mogli korzystać przeciwko walczącej Warszawie.
Jeśli chodzi o moje osobiste przeżycia: nacierałem w swojej kompanii porucznika „Zetesa”, w plutonie porucznika „Dęba”. Doszliśmy aż do Lasku Bielańskiego, zwanego „Syberia”. Tam się zaczęła walka prawie, że wręcz. To też robiło ogromne wrażenie, bo słychać było głosy Niemców, oni byli wszędzie, byli blisko, słyszało się to. Zginął tam dowódca batalionu. Krótko, jeszcze kilkanaście minut przed tym widziałem go blisko koło nas, przelatywał, zachęcał nas do posuwania się naprzód. Po paru minutach już zginął. Zginęło zresztą kilku znanych, bardzo bojowych żołnierzy dywersji bojowej. Ja nie zostałem nawet draśnięty, miałem szczęście. Z tym, że w tym lasku zwanym „Syberią” pierwszy raz przeżyłem silny ostrzał artyleryjski. Ale, tak jak mówiłem artyleria nie robiła takiego wrażenia, jak karabin maszynowy. Może zmęczony byłem bardziej, w każdym razie jedyne co [pamiętam], to gałęzie drzew, które spadały po wybuchach...
- Proszę powiedzieć, w jakich kolejnych akcjach brał pan udział w czasie Powstania?
Po wycofaniu się z lotniska bielańskiego oddziały zostały przemieszczone w głąb Puszczy Kampinoskiej, w rejon Wierszy i okolicznych wsi. Najpierw kwaterowałem w Janówku. Tam nastąpiła pewna reorganizacja, ponieważ zginęło wielu żołnierzy, wielu dowódców. Nastąpiły zmiany przydziału. Zostałem w dalszym ciągu w kompanii porucznika „Zetesa”. Panowało jednak pewne przygnębienie. Świadomość walk na lotnisku bielańskim, które nie doprowadziły do zdobycia lotniska, powodowały nastroje raczej lekkiego przygnębienia.
Z tym, że tutaj 3 sierpnia nastąpiły wydarzenia, które ten stan ducha poprawiły. Mianowicie bitwa pod Truskawką. Jakaś kompania Wehrmachtu, nie mając świadomości, że tu są takie siły, spokojnie sobie maszerowała, prawdopodobnie w kierunku Modlina. Jak przyszły meldunki od naszych zwiadów, że maszeruje tam taka kompania, to oczywiście od razu pełna mobilizacja, między innymi nasza kompania została natychmiast tam skierowana. Tu nastąpiła następna bitwa, w której uczestniczyłem. To była bitwa początkowo bardzo klasyczna. Naprzeciw widać było nieprzyjaciół, widać było nasze oddziały, tyralierę, którą wyszliśmy, zaczęła się normalna wymiana ognia. To było tak, że my schodziliśmy z góry, a Niemcy wyszli naprzeciw tamtej góry. Oczywiście my natychmiast padliśmy, tylko byliśmy w gorszej sytuacji, bo leżeliśmy głową w dół, a Niemcy byli na górce. Ponieważ mój brat „Blondyn” był również w tej samej kompanii, był ode mnie jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, zapamiętałem jak wdał się w pojedynek ogniowy z jakimś Niemcem. Widziałem bardzo dokładnie brata „Blondyna”, bo my zawsze patrzyliśmy, gdzie który jest. Patrzę, że gdzieś celuje, bardzo strzela, okazuje się, że oni między sobą zaczęli wymieniać [ogień]. Ja oczywiście też, jak widziałem jakieś ruchy, to strzelałem, ale ciągle patrzyłem, jak „Blondyn” [walczy], widziałem jak niedaleko jego kule ryły piach. Była to sytuacja groźna, bo byliśmy w trochę gorszej sytuacji. Schowałem się za krzakiem, żeby mnie nie zauważyli, bo będąc na terenie odkrytym byliśmy bardzo widoczni. Wtedy, ponieważ w międzyczasie dowództwo, które kierowało akcją, skierowało tam kawalerię, zajechała ich ona od tyłu. Oczywiście oni się spieszyli, bo kawaleria zawsze walczyła [spieszona]. Konie służyły im do przemieszczania, więc oni szybko wjechali w tył i nagle słyszymy z tamtej strony: „Hura!” Ci wszyscy Niemcy, którzy tam byli, poderwali się i chodu. Widziałem tylko, jak „Blondyn” nie wytrzymał, wstał i stojąc strzelał do tego Niemca, z którym miał ten pojedynek. Oczywiście też już mogłem śmiało strzelać, bo widziałem, że uciekają. Jaki był wynik, to nie wiem. W każdym razie „Blondyn” miał nowy niemiecki karabin, nową ładownicę pełną amunicji i nawet lornetkę. To była pierwsza zwycięska bitwa po Aleksandrowie, w której zostało zabitych siedemdziesięciu paru Niemców. Tutaj nawiązując do historii, przyjęło się nazywać to pole bitwy Psim Polem, dlatego, że siedemdziesiąt niemieckich trupów rozsianych po tym terenie przywołało wspomnienie historii spod Legnicy.
- Jaka była nazwa tej miejscowości?
Truskawka.
Truskawka, to jest różnica. Pierwsza bitwa zwycięska. To bardzo podbudowało morale naszych żołnierzy. Teraz zaczęła się reorganizacja, ponieważ powstał Pułk Palmiry - Młociny, to znaczy wszystkie te oddziały, które brały udział w walkach na lotnisku bielańskim, to znaczy oddziały VIII Rejonu i oddziały sołpecko-nalibowskie, [połączyły się] rozkazem kapitana „Szymona”, który wprawdzie ranny przebywał w szpitalu w Laskach, ale w dalszym ciągu zatrzymał dowództwo, powołał Pułk Palmiry-Młociny. Ponieważ sam nie mógł bezpośrednio dowodzić, to dowodzenie w akcjach bojowych powierzył porucznikowi „Górze” Adolfowi Piachowi, który przyjął wtedy pseudonim „Dolina”, żeby zmylić Niemców i Sowietów prawdopodobnie. Od tej chwili był Pułk Palmiry-Młociny, który liczył około tysiąca trzystu żołnierzy, więc to była już znacząca siła. Wtedy zaczęły ściągać [oddziały] z innych Rejonów, które z różnych powodów nie mogły kontynuować swoich zadań powstańczych. Ponieważ istniała taka baza, Pułk Palmiry-Młociny, to przyszło tutaj bardzo dużo oddziałów, niektóre bardzo liczne, jak batalion z Sochaczewa, batalion legionowski. Wtedy powstało zgrupowanie, które przyjęło nazwę „Grupa Kampinos”.
- Jak wyglądały kolejne działania?
[…] W pewnym momencie dowódca batalionu kapitan „Dulka”, który zastępował kapitana „Szymona”, doszedł do wniosku, że ponieważ zadania powstańcze nie zostały wykonane w takim stopniu, jak było przewidziane, to postanowił rozwiązać batalion. Wprowadziło to trochę zamieszania, dlatego że takiego rozkazu dowódca rejonu nigdy nie akceptował. Ale część żołnierzy wróciła do konspiracji. My wtedy stacjonowaliśmy w okolicy Sierakowa. [Miałem] wtedy dylemat. Pamiętam, był wóz, [na którym trzeba było] broń zostawić. Ci, którzy byli gospodarzami, którzy mieli swoje gospodarstwa - to był okres żniw - to niektórzy rzeczywiście [poszli]. Mój brat, który prawdopodobnie chciał mnie trochę osłaniać, mówi: „Słuchaj Jurek, ja jeszcze trochę zostanę, ale ty na razie… Wiesz, idziemy do konspiracji, zobaczmy, co będzie dalej.” Położyłem karabin na tym wozie, odszedłem kawałek… nie! Wróciłem się, zabrałem karabin z powrotem. I w ten sposób zostałem. Kapitan Dulka jak to rozwiązywał, to powiedział, że ci, którzy chcą zostać, [zostaną wcieleni] do oddziału porucznika „Góry”. Z moim kolegą, pseudonim „Sikorka”, z którym byliśmy w jednym plutonie, postanowiliśmy, że idziemy do oddziału porucznika „Góry”. Tam akurat był oddział kawalerii, więc my do nich uderzyliśmy. „Oczywiście, chętnie przyjmiemy was, chodźcie.” Byłem przekonany, że będę służył w kawalerii, o czym zawsze marzyłem, trochę jeździłem na koniu. Przyłączyliśmy się do tego oddziału kawalerii. Zresztą oni mieli tam tabor, więc częściowo nawet na wozach sobie podjechaliśmy, dojechaliśmy do Wierszy. Ale jak tam przyjechaliśmy, to doszli do wniosku, że [ponieważ] nie mamy koni, to skierowali nas do kompani piechoty. To była kompania porucznika „Strzały”, który później był dowódcą batalionu, zresztą jedyny żyjący jeszcze z naszej kadry. Mieszka w tej chwili w Łodzi, jest w stopniu pułkownika. Teraz w międzyczasie było wykonanie rozkazu generała „Bora”. Był rozkaz, że wszystkie oddziały, które są uzbrojone mają być skierowane do Warszawy. Jedynie Grupa „Kampinos” wykonała to zadanie. Częściowo zgłaszali się na ochotników. Zgłosiłem się na ochotnika i w ten sposób trafiłem do oddziału, który maszerował do Warszawy w pierwszym rzucie.
- Kiedy to dokładnie było, które to były dni sierpnia?
To było 15 sierpnia. Maszerowaliśmy w nocy. Koncentracja była w Laskach. Zapamiętałem jeszcze, jak przy kapliczce w Laskach, która jeszcze istnieje, jak przemaszerowywaliśmy, któryś z kapelanów, to mógł być ksiądz kapelan Wyszyński albo Baszkiewicz - Wyszyński był wtedy w Laskach, więc mógł to być on - udzielał nam absolutorium: „Ktokolwiek w tej walce zginie, będą mu odpuszczone wszelkie grzechy.” Przypomniało mi się, jak w szkole, kierownik szkoły Sokołowski, porucznik „Zetes” jak nam opowiadał, że jak oni maszerowali w 1920 roku na wojnę, to właśnie ksiądz udzielał im absolutorium. Taka refleksja… Doszliśmy do Powązek. Tam nastąpiło pewne zamieszanie, bo natrafiliśmy na duża kolumnę Niemców. Jak się dowiedziałem po wojnie, bo jak człowiek jest żołnierzem szeregowym, to widzi tylko swojego bezpośredniego dowódcę i niewiele więcej, niektórzy dowódcy chcieli zaatakować tę kolumnę, ale prowadzący pułkownik „Wiktor” się na to nie zgodził. Oddziały się trochę pogubiły. Znalazłem się w tej części, która wróciła z powrotem do Puszczy.
- Dużym oddziałem wyruszyliście?
Tak, dużym, co najmniej kompania. Część się przedostała. Potem, po kilku dniach był główny marsz do Warszawy. Jak „Okoń” przyszedł do Wierszy, to poprowadził ten główny marsz, tam się znalazło około dziewięciuset naszych żołnierzy. Z tym, że ja w tym drugim nie brałem udziału, bo w międzyczasie już byłem w kompanii porucznika „Strzały” i braliśmy udział w innych akcjach, między innymi w bitwie pod Leoncinem.
Pod Leoncinem był duży oddział żandarmerii niemieckiej. Tam był próba zdobycia tego i przede wszystkim likwidacji, zdobycia broni, jakiegoś zaopatrzenia, bo zawsze była taka możliwość. To było też takie klasyczne. Wieczorem dostaliśmy rozkaz, żeby się przygotować, że w nocy nastąpi wymarsz. Popołudniu pozwolili nam się trochę przespać. Wymaszerowaliśmy o zmierzchu. Jak uczyli na kursach, że nie powinno się podawać przed wymarszem celu, żeby nie było jakichś szpiegowskich przecieków, dowódcy dopiero w marszu [nas informowali]. To było takie klasyczne - dowódca kompanii szedł, jak my maszerowaliśmy, i mówił jaki jest nasz cel, że idziemy do Leoncina, że tam będziemy atakowali niemiecki posterunek. Z tym, że nasza kompania miała za zadanie zająć stanowisko strzeleckie od strony lasu, natomiast kawaleria miała objechać od drugiej strony i nacierać. Liczono na to, że Niemcy będą się próbowali wycofać, to wtedy tutaj my mieliśmy ich zatrzymać. Przymaszerowaliśmy nad ranem do Leoncina. Pamiętam, jak się tak maszerowało. Byliśmy wtedy dosyć zmęczeni, bo to kawał drogi. Trochę zazdrościliśmy kawalerii, bo oni sobie spokojnie na koniach jechali, zawsze dwie godziny później mogli wyjechać. Dzięki temu mogli zająć odpowiednie stanowiska wcześniej i rozpocząć natarcie. Jak się zrobiło widno, to się okazało, że nic nie widać, była tak gęsta mgła, że absolutnie nic [nie było widać]. Widziałem, że dowódcy tak trochę na ślepo próbowali nas podprowadzić. Podprowadzili nas chyba bardzo blisko, dlatego, że słyszałem niemiecką mowę, jak wydawali rozkazy. Byliśmy bardzo blisko, ale ja nic nie widziałem, zupełnie nic. Oczywiście kawaleria rozpoczęła natarcie, trwało to ponad dwie godziny. W pewnym momencie jakiś oddział niemiecki tam się zaplątał w granicach naszej widoczności, nie wiem, czy wracał, to ich trochę ostrzelaliśmy od naszej strony. Ale, gdzieś mniej więcej po półtorej godziny, jednak przyszedł rozkaz wycofania się. Okazało się, że wywiad, który był przeprowadzony, był trochę niedokładny. Tak, jak po wojnie porucznik „Strzała” to wyjaśniał, okazało się, że tam są takie ubezpieczenia, takie bunkry, które oczywiście można by było zdobyć, ale byłyby duże straty. Doszedł do wniosku, ze to nie było naszym zadaniem, bo to nie był jakiś strategiczny punkt, chodziło o to, żeby zdobyć zaopatrzenie, ale kosztem tak wielkich strat, jakie trzeba by tu ponieść, to nie było warto. I dlatego porucznik „Strzała” dał rozkaz wycofania się.
W tej kompanii, w której byłem, to właściwie byli przeważnie żołnierze kresowi, nas było dwóch czy trzech. W ramach reorganizacji powstał pluton zrzutów, który był obsadzony prawie wyłącznie przez oddziały miejscowe VIII rejonu. Dowódcą był porucznik „Drewno”, Józef Karny, nadleśniczy, który w czasie konspiracji był dowódcą zwiadu, jego zastępcą początkowo był porucznik „Zetes”, a potem porucznik „Zetes” przejął kompanię, a [plutonem zrzutów] dowodził porucznik „Drewno”. W tym plutonie zrzutowym przebywałem już właściwie do końca Powstania. Z tym, ze naszym głównym zadaniem był oczywiście odbiór zrzutów. Stanowiliśmy też bojowe ubezpieczenie zrzutowisk, bo były sygnalizacje, łączniczki. Służba dosyć ciężka, bo większość nocy musieliśmy spędzać na zrzutowiskach. Nie zawsze się one odbywały, ale kilkanaście zrzutów zostało przyjętych, z tym, że w międzyczasie braliśmy również udział w akcjach bojowych. Jak się zbliżał front, coraz częściej się zdarzało, że różne wojska, szczególnie wojska kolaborantów tam się plątały, nigdy nie mieli dobrego zwiadu i ciągle do nas albo kozackie albo ronowskie albo inne [oddziały] się wplątywały. Dochodziło do różnych starć, często braliśmy udział w drobnych potyczkach. Braliśmy również udział w akcji podjętej w ramach zdobywania zaopatrzenia, gdy nasi oficerowie ubrani w mundury żandarmów niemieckich, które w międzyczasie zdobyliśmy, na niemieckich motocyklach wyjeżdżali na szosę Leszno-Warszawa, zatrzymywali lizakiem, jak wypatrzyli bardziej załadowany samochód. Niemcy oczywiście są zdyscyplinowani, więc wysiadali z szoferki, Niemca [brano] do motocykla, [a] nasz kierowca siadał za kierownicą i samochodem jechał do Puszczy. Niby bardzo prosta sprawa, ale zawsze pewne ryzyko było, parę razy doszło do incydentów. My parę razy ubezpieczaliśmy takie akcje, to znaczy zajmowaliśmy wtedy osłonięte stanowiska wzdłuż szosy i obserwowaliśmy całą tę historię. Jak już ten samochód dojechał do Puszczy, to ubezpieczaliśmy i doprowadzaliśmy do miejsca. Raz doszło do strzelaniny, ale Niemcy się bardzo szybko wycofali. My mieliśmy dosyć silny ogień, bo kilka karabinów maszynowych, pistolety maszynowe. Tak, że oni nigdy nie wiedzieli… w ogóle bali się Puszczy, jak był las, to już się tam woleli nie zbliżać za bardzo.
Może jeszcze powiem moje pierwsze wrażenia z zrzutów. Człowiek słyszał o tych zrzutach, ale nigdy tego bezpośrednio nie widziałem. W głowie osiemnastoletniego chłopaka, który w życiu jeszcze niewiele widział, ta świadomość, że tu ma przylecieć gdzieś z dalekiej Anglii czy Włoch, trafić tutaj na naszą leśną polanę, to było coś takiego, co trochę moją wyobraźnie przekraczało. Nagle tutaj, prawie dokładnie o tej godzinie, która była wyznaczona, w nocy w tej ciszy Puszczy słychać taki ciężki warkot samolotu. I ten wielki cień, bo [samolot] wtedy bardzo się obniżał, przeleciał nad tą Puszczą raz, drugi raz, sygnały podał i wtedy zapalała się nasza tak zwana strzałka i za chwilę odrywały się białe czasze spadochronów i spadały te pojemniki. Ten pierwszy rzut tak zapamiętałem, to rzeczywiście było fantastyczne.
Grupa „Kampinos” przez cały okres Powstania stoczyła prawie pięćdziesiąt bitew i potyczek z Niemcami, dwukrotnie maszerowała do Warszawy, walczyła na dworcu Gdańskim w dwóch natarciach.
- Brał pan udział w tej akcji?
Nie. W tym drugim [marszu] nie poszedłem, bo wtedy byłem w innej kompanii i my wtedy przeprowadzaliśmy jakąś inną akcję, tak że nawet nie wiedziałem, kiedy wymaszerowali. Do pierwszego [marszu] zgłosiłem się na ochotnika.
- Proszę powiedzieć o pierwszej akcji, o ataku na dworzec Gdański, jak ta akcja wyglądała z pana perspektywy?
Ale nie brałem w niej udziału, bo [gdy był] pierwszy wymarsz do Warszawy, to część oddziałów wróciła, ja się znalazłem w oddziałach, które wróciły, zgubiły się po prostu, łączność była nienadzwyczajna. Natomiast natarcie na Dworzec Gdański nastąpiło jak doszła ta druga partia. Od razu jednej nocy i potem następnej, dwie kolejne noce były natarcia. Oba zresztą niestety nieudane, z różnych względów. To było najbardziej krwawe [starcie], tam zginęło około czterystu naszych żołnierzy, większość to była chłopaków z Kresów Wschodnich, którzy zobaczyli Warszawę w ogóle pierwszy raz w życiu i tam zostali. [Atak] na Dworzec Gdański to była jedna z bardziej przykrych naszych bitew.
Natomiast muszę wspomnieć tutaj o bitwie najbardziej zwycięskiej, takiej spektakularnej, to była bitwa w Truskawiu. Tam stacjonowały wojska RONA. Sprawa była o tyle niebezpieczna, że oni ostrzeliwali nas artylerią. To było blisko. Atakowali ciągle nasza placówkę pod Pociechą, bez przerwy tam były walki. Kawaleria ubezpieczała oddział „Jeżyków”. Oni próbowali codziennie, oczywiście nie mieli tyle siły, żeby nas tam zlikwidować, ale ciągle nas tam skubali. Najgorsza była artyleria. Dowództwo postanowiło, że trzeba to zlikwidować. Tutaj porucznik „Dolina”, Cichociemny, wyćwiczony, wyjednał [u] majora „Okonia”, który początkowo nie bardzo się godził, że on zbierze oddział szturmowy i zlikwiduje ten Truskaw. I rzeczywiście, zebrał. Wtedy zbierali na ochotnika, ja się zgłosiłem na ochotnika, ale mnie nie przyjęli, ponieważ warunek był, że wszyscy musieli mieć broń maszynową. Nikt mi nie chciał pożyczyć pistoletu maszynowego, dlatego nie brałem udziału. Ale zebrał najlepszych z najlepszych, uzbrojonych wyłącznie w broń maszynową i granaty i w nocy obeszli wieś Truskaw od strony Warszawy, weszli, zaskoczyli ich kompletnie. Tam były dwa bataliony ronowców, bo okazało się, jak weszli, że poprzedniego dnia przyszedł jeszcze jeden batalion. Tam było ponad pięciuset żołnierzy. Grupa tych siedemdziesięciu naszych rozbiła ich w proch i pył, tak że tam w ogóle była największa klęska. To były te słynne oddziały, które mordowały w Warszawie. To była największa klęska tych oddziałów w Powstaniu Warszawskim, zadana tam przez „Grupę Kampinos” w Truskawiu. Tu się pokazał geniusz „Doliny”, który rzeczywiście przeprowadził to w sposób nadzwyczajny, przy stosunkowo niewielkich startach jakie tam były. Kilku naszych zabitych [było], zawsze muszą być straty, ale to było minimalne w stosunku do zadania, jakie wykonał niszcząc tą artylerię, te działa. Jedno działo wyciągnęli, potem my z niego korzystaliśmy trochę. Natomiast pozostałych nie było możliwości [wyciągnąć], to po prostu nasi je zniszczyli, wysadzili taką metodą jak Kmicic.
- Czy to był już wrzesień? Jaki to był czas Powstania?
To było w połowie września.
Ponieważ dla Niemców Grupa „Kampinos” stanowiła problem, więc oni stopniowo otaczali nas, coraz więcej było meldunków wywiadu, że w okolicznych wsiach Niemcy zaczynają się koncentrować. Wiadomo było, że przy jakimś uderzeniu większych niemieckich oddziałów, tym bardziej, że Powstanie w Warszawie wygasało, [musielibyśmy się wycofać]. Pomału my byliśmy przygotowywani, nawet były robione ćwiczenia, do ewentualnego wymarszu w Góry Świętokrzyskie. Takie były plany.
Rzeczywiście, 27 września niemieckie samoloty zbombardowały Wiersze, i jeszcze kilka wsi. Przyszły meldunki, że oddziały pancerne zaczynają zbliżać się do naszych placówek. Wtedy major „Okoń” podjął decyzję wymarszu w Góry Świętokrzyskie. Kolumna, ponad dwa tysiące partyzantów pieszych, konnych wyruszyła w kierunku zachodnim. Przez dwa dni przedzierała się, ten pierścień się zaciskał, coraz częściej myśmy maszerowali, piechota i tabory, których było strasznie dużo, szkoda było zostawić, bo myśmy jednak z tych zrzutów sporo dobrali broni, zaopatrzenia, to wszystko na wozach było załadowane, kolumna wyjechała. Początkowo nawet szliśmy bez większych jakichś bitew, słychać było ubezpieczenie, głównie kawaleria ubezpieczała nas na skrzydłach. Stopniowo potem dochodziło do coraz większych starć. Ale mimo to bez większych strat doszliśmy w rejon Jaktorowa [i] Bud Zosinych. Tutaj niestety, [zapadła], jak się okazało, błędna decyzja majora „Okonia”, że przed torami zatrzymał kolumnę, żeby odpocząć. Nie wiadomo, czym się kierował, trudno dzisiaj powiedzieć. Oficerowie nalegali, żeby przekroczyć tory, tam były lasy, żeby w tych lasach się zatrzymać. Nie, uparł się, że przed torami. I to zdaje się doprowadziło do klęski, dlatego że [dopiero] następnego dnia ruszyliśmy do natarcia.
Byłem w kompanii porucznika „Zetesa”. Początkowo spędziliśmy Niemców z [ich] pierwszych stanowisk. Oni zawsze mieli ubezpieczenie torów, tam były punkty oporu, to ich bardzo szybko stamtąd spędziliśmy. Ale w pewnym momencie [usłyszeliśmy] charakterystyczny huk, hałas pociągu pancernego, który wjechał na tory. Zapamiętałem tylko, jak te lufy zaczęły się podnosić, bo jak jedzie ma opuszczone lufy. I wtedy zaczęło się piekło. To był tak silny ogień artylerii maszynowej [i broni]. My mieliśmy działko przeciwpancerne, to oddało kilka strzałów i zostało rozbite. Oni natychmiast nas namierzyli. Osiem strzałów może oddało. Piaty przeciwpancerne też kolejno milkły. Ponieważ główne szturmowe kompanie zostały rozbite, to nastąpił kompletny chaos. Teraz czytając relacje, to już wiem mniej więcej jak to było, ale wtedy niewiele widziałem, bo każdy żołnierz widzi tylko, co się koło niego dzieje. Trzymaliśmy się naszych dowódców w coraz mniejszych grupkach, plutonach. Potem przyszedł rozkaz, żeby miejscowi, ci, którzy mają niedaleko rodziny, próbowali broń zakonspirować i wrócić do konspiracji, bo nie ma możliwości przebicia się większych oddziałów. Kresowiacy głównie, ponieważ oni niestety, biedacy, nie mieli [tu rodzin], poza tym ich zdradzała śpiewna, [kresowa] mowa, byli bardziej zdeterminowani i najwięcej tych oddziałów przedarło się jednak przez tory pod dowództwem porucznika „Doliny” i walczyło na terenach kielecczyzny aż do stycznia 1945 roku w ramach tamtejszych oddziałów partyzanckich. Natomiast tutaj rożnie było. Ja po prostu jeszcze z kilkoma kolegami schowaliśmy się w gospodarstwie. Jak już później te oddziały były kompletnie rozbite, jak już nie było dowództwa, nie było jakichś zorganizowanych akcji, to po prostu miejscowi ludzie nam pomogli schować broń. To zresztą też byli żołnierze konspiracji, którzy dali nam jakieś zastępcze ubrania. Z tym był też kłopot, bo wtedy była bieda, ci ludzie sami nie bardzo mieli się w co ubrać. Wielu naszych kolegów miało angielskie
battle dresy .
Jeżeli chodzi o mundur, to już potem w czasie Powstania miałem mundur. Ponieważ byłem drobny, to gdzieś tam [dostałem], jak z zrzutów sorty mundurowe wyciągali. Sorty mundurowe służyły przeważnie do uszczelniania pojemników, więc były najrozmaitsze. Mnie przynieśli, przypuszczam, mundur jakiegoś kadeta amerykańskiego, bo to był mundur amerykański ze złotymi guzikami, bardzo elegancki. W takim mundurze już byłem do końca Powstania. [Miejscowi] te mundury chętnie wykorzystali. Potem już, przedzierając się zawsze w ten sposób, [że] patrzyliśmy - jak ludzie na polu pracowali, to było najbezpieczniej do nich się wplątać [się], między tych ludzi. I tak jakoś udało mi się dobrnąć [do domu w Izabelinie].
Natomiast mój brat dostał się do niewoli węgierskiej. To jest ciekawa sprawa, bo Węgrzy odegrali tutaj bardzo istotną rolę. Mianowicie oni pozorowali, [branie] do niewoli naszych żołnierzy, po czym, jak zapadał zmrok, to po dwóch trzech ich wypuszczali, broń oczywiście niestety musieli oddać. W ten sposób mój brat się ocalił. Ale było tak, że w pewnym momencie przyjechał oddział esesmanów i chciał ich zabrać. Doszło do tego, że Węgrzy chwycili za broń, jak tamci za bardzo chcieli. Tak, że odjechali z niczym. W ten sposób wróciliśmy do konspiracji.
- Czy w trakcie tych wszystkich walk nie był pan ranny?
Nie, na szczęście nic. Miałem tylko nogi poobcierane, ale to od tych cholernych gumowych butów.
- Proszę powiedzieć, gdzie żywił się wasz oddział, gdzie mieliście posiłki w trakcie tych wszystkich zmagań?
Przy każdym oddziale była kuchnia polowa.
- Kto prowadził tę kuchnię?
Żołnierze, to przeważnie były kobiety.
Tak, to były kobiety, żołnierze, prowadzili kuchnię. Każdy oddział miał swoją kuchnię polową. W niektórych oddziałach, na przykład, byli Rosjanie, którzy uciekli gdzieś z niewoli, zaplątali się do nas, obsługiwali kuchnię, nawet są zdjęcia w mojej książce. Ale u nas były dwie panie, bardzo zresztą sympatyczne. My oczywiście pomagaliśmy, tradycyjne skrobanie kartofli to żołnierze wykonywali. Natomiast, jeżeli chodzi o wyżywienie, rekwizycji w zasadzie nie przeprowadzono, kupowano trochę żywności, ale my sporo zdobywaliśmy. Między innymi była przeprowadzona specjalna akcja, zdobyto kilkaset krów. To było we wrześniu. My tego mięsa mieliśmy, co prawda ja już nie mogłem na to mięso patrzeć, bo to [przygotowywane] było w dosyć prostych warunkach. Tego mięsa było dużo, myśmy nawet i ludności cywilnej pomagali i do Zakładu Niewidomych w Laskach przekazali.
Jeszcze, [gdy była] akcja wyjazdu na szosę naszych oficerów w mundurach niemieckich, to też tam było zdobyte trochę zaopatrzenia. Bardzo często wypatrywałem samochody, które przewoziły jakieś produkty żywnościowe. Były specjalne akcje wypadowe, na przykład na majątek Pilaszków prowadzony przez Niemców. Tam zdobyto sporo zaopatrzenia. W rejonach, gdzie Powstania nie było, normalnie działała konspiracja, więc nam dostarczano [żywność] również z tamtych terenów. Jeszcze przed powstaniem były wyznaczone młyny, które miały przerabiać mąkę. Głodu nie było.
- Jak to było ze zdobyciem tych krów? Jak zdobyliście krowy?
Po prostu Niemcy przepędzali jakąś większą ilość krów gdzieś ze wschodu, bo się wycofywali, to gnali je ze sobą. Pamiętam jak przed Powstaniem, to było charakterystyczne, przez Warszawę przechodziły. Zabezpieczali sobie [żywność] po prostu. Gdzieś przyszedł meldunek, że Niemcy pędzą krowy, pojechał tam szwadron kawalerii, rozpędził Niemców i krowy przyprowadził, nie było większego problemu. To było takie bardzo spektakularne zwycięstwo.
Natomiast było trochę kłopotu z higieną. Wszy nam dokuczały niestety. W takich warunkach jak się spało w stodole. Mycie było oczywiście tylko zimną woda przy studni. Panowała czerwonka.
- Miał pan kontakt z rodziną, z rodzicami?
Moja rodzina, ojciec i matka cały czas mieszkali w Izabelinie. Początkowo jak jeszcze w Siarkowie kwaterowaliśmy to miałem [z nimi] kontakt. Raz jeden byłem z rozkazem do Lasek, to też odwiedziłem rodzinę. Matka cały czas przeżywała [wszystko] na swój sposób.
- Czy w oddziale bywało tak, że miał pan jakiś czas wolny?
W partyzantce to jest tak, że właściwie… W plutonie zrzutów żyło się zrzutami - czy będzie, zrzut czy nie będzie zrzutu. Wtedy trzeba było troszkę wcześniej odpocząć, bo cała noc była [zajęta]. Mówiąc szczerze, to właściwie się myślało o jakiejś akcji, żeby brać udział, żeby były te akcje. Bo dla żołnierza najgorsze jest, kiedy nie ma co robić. Nam znajdowano zajęcie, przede wszystkim było ciągle szkolenie, bo jednak, mimo wszystko, my nie byliśmy jacyś specjalnie wyszkoleni żołnierze. Wielu było takich, którzy w czasie Powstania przystąpili dopiero, przysięgę składali. Były prowadzone szkolenia, były prowadzone ćwiczenia. Próbowano przeprowadzać również ćwiczenia strzeleckie. Ale to w ograniczony sposób, bo raz, że szkoda amunicji, a poza tym niepotrzebny hałas robi, bo to jednak zawsze zwracało uwagę. Ale trochę było też strzelania ćwiczebnego. Żołnierz myśli tak, żeby się wyspać, najeść i brać udział w akcji. Raczej nie było takich sytuacji, żeby się nudzić, zawsze coś było. Nawet, jeżeli nic się nie działo, to przecież cały czas trzeba było warty trzymać. Nasza kwatera była dwieście metrów od lasu, gdzie ciągle jakieś oddziały się pokazywały. Miałem tam swoje stałe stanowisko wykopane w ziemi przy takim drzewie, na którym sobie w korze wyrzeźbiłem krzyż. Po wojnie znalazłem to miejsce, nawet zdjęcie zrobiłem, a teraz tak jest, że nie mogę znaleźć tego drzewa, może tak zarosło, może ktoś je wyciął.
Jak zaczyna artyleria strzelać, to cywile chowają się po piwnicach, po schronach, a w wojsku nie wolno się chować. My wtedy musieliśmy iść na stanowiska obronne, bo po takim ostrzale artyleryjskim na ogół następuje atak. Wtedy opuszczaliśmy nasze kwatery i szliśmy na stanowiska obronne na skraj lasu.
- Czy do waszego oddziału docierała prasa powstańcza?
Prasa docierała, ale w mniejszym stopniu niż w Warszawie. U nas [prasa] była tylko wtedy, jak oddziały przychodziły. Zresztą do nas z Warszawy też łącznicy przychodzili, między innymi ten słynny Jankowski, który przeszedł przez Żoliborz, był u nas. W ten sposób ta prasa docierała, ale ponieważ było jej mało, więc była raczej czytana. Przeważnie przychodziły do poszczególnych plutonów, oddziałów i łączniczki odczytywały prasę. Czasami przekazywali nam wiadomości radiowe, bo w Puszczy Kampinoskiej działał radiostacja Komendy Głównej Armii Krajowej przez cały czas Powstania. I oczywiście przychodziły sygnały zrzutowe, te melodie słynne, które odbierali. Tak że za dużo tej prasy nie było.
- Jak wyglądały nastroje wśród żołnierzy?
Bardzo dobre, bardzo dobre do samego końca. Nikt na nic nie narzekał, przecież to wszystko byli ochotnicy, przecież to wszystko byli chłopcy, którzy cztery, pięć kilometrów [stamtąd] mieli swoje domy i na dobra sprawę mogli sobie iść do domu, nikt by ich nie znalazł. Nic, wszyscy trwali do końca. To samo wśród ludności cywilnej. Miejscowi chłopi - jak oni serdecznie [nas przyjmowali], przecież narażali się! Oni ponieśli straszne straty, przecież spalili te wsie, pomordowali ludzi. Jak po wojnie że do nich jeździliśmy, to też przyjmowali nas z wielkim uznaniem i serdecznością szaloną. Wtedy zwykło się nazywać ten teren Niepodległą Rzeczpospolitą Kampinoską, co dwa lata temu zostało upamiętnione pomnikiem, który został wzniesiony we wsi Wiersze.
- Jak wyglądały nastroje, gdy już była informacja o tym, że oddziały polskie poddają się, że kapitulujemy?
W Warszawie?
- W Powstaniu, po podpisaniu odpowiednich umów?
Ponieważ dzielnice w Warszawie kapitulowały stopniowo… Jak była ostateczna kapitulacja, to my już byliśmy w drodze w Góry Świętokrzyskie.
- Kiedy pan osobiście dowiedział się o tym, że Warszawa cała upadła?
Jak wróciłem do domu. To było w pierwszych dniach października. Kilka dni włóczyłem się, zanim dobrnąłem. Dwudziestego dziewiątego nastąpiła ostateczna bitwa, która rozbiła „Grupę Kampinos” pod Jaktorowem. My się tam potem jeszcze plątaliśmy przez kilka dni, zanim wydostaliśmy się z tego okrążenia. Tam już przychodziły [wiadomości], że [Warszawa] częściowo kapitulowała. Natomiast Grupa „Kampinos” to jest jedyna jednostka Powstania Warszawskiego, która nie skapitulowała. Bach próbował - to jest w dokumentach - jak były prowadzone pertraktacje, żeby również objąć oddziały Grupy „Kampinos”, które w tym czasie, jak były prowadzone pertraktacje, to już [walczyły] pod Jaktorowem. Ale wtedy przedstawiciele Komendy Głównej powiedzieli, że nie mają z nimi łączności, nie mają możliwości i dlatego nie musiała kapitulować, została rozbita w boju, do ostatniej chwili walczyła. Wielu jeszcze potem walczyło na ziemi kieleckiej aż do stycznia 1945 roku.
- Ilu żołnierzy wyszło z tego potrzasku i doszło do Gór Świętokrzyskich?
Trudno powiedzieć dokładnie, kilkaset, może dwieście, może trzysta, tam później [inni] jeszcze dołączali. Potem niektórzy żołnierze, którzy gdzieś się pogubili, szczególnie z kadry oficerskiej, to dołączali potem, dowiadywali się, gdzie partyzantki są. Oni tam stoczyli kilka znaczących bitew na tych terenach, u „Szarego”.
- Co pan robił, gdy wrócił pan do Izabelina?
Jak wróciłem, to najpierw cicho siedzieliśmy, jak mysz pod miotłą. Tym bardziej, że wszędzie wokół byli Niemcy. Ponieważ Niemcy potrafili dbać o swoje interesy, to wznowili działalność nadleśnictwa. Porucznik Karny „Drewno” też wrócił do konspiracji, on zresztą nawet dostał zezwolenie, jeszcze przed wymarszem został skierowany do konspiracji. On tutaj normalnie zgłosił się do władz administracyjnych, ze tutaj już jest spokój. Niemcy z powrotem kazali uruchomić nadleśnictwo, Karny został z powrotem nadleśniczym, mój brat pracował jako leśniczy.
Przeżyłem taką historię: siedzimy jak mysz pod miotłą, cicho, żeby się nie ujawnić, bo wszędzie Niemcy się pętali i w pewnym momencie zajeżdża samochód niemiecki. My już chcemy uciekać przez okno, z samochodu wychodzi oficer niemiecki, a za nim porucznik Karny „Drewno” w mundurze leśnym. On zawsze elegancki chłop był, taki przystojny, buty z cholewami, oficerki, świetnie mówił po niemiecku. Do mojego brata [mówi]: „Nadleśnictwo rozpoczyna pracę, pan będzie leśniczym.” I normalnie nadleśnictwo zaczęło pracować. Niemcy oczywiście wykorzystywali to, żeby prowadzić wycinkę lasów. Nasi jak mogli, to oczywiście sabotowali. W każdym razie to była fantastyczna przykrywka dla wielu tych, którzy chcieli wrócić do konspiracji. Wtedy bardzo dużo ludzi zostało tam zatrudnionych jako robotnicy leśni, jako pracownicy leśnictwa. Leśnicy nieśli pomoc partyzantom, bo część wróciła do Puszczy Kampinoskiej i skryła się w tych najbardziej dzikich, bagnistych terenach. Właśnie ponieważ zima się zbliżała, były [trudne] warunki, to leśnicy zorganizowali im zaopatrzenie i utrzymywali z nimi kontakt, między innymi mój brat. Karny oczywiście wszystkim dyrygował. Zresztą leśnicy od początku odegrali bardzo znacząca rolę przez to, że byli w uznawanej niemieckiej administracji, to mieli dużo większe możliwości.
- Co działo się z panem osobiście od października 1944 do maja 1945 roku?
Najpierw siedziałem jak mysz pod miotłą, potem byłem robotnikiem leśnym, to znaczy przynajmniej oficjalnie. Miałem specjalną opaskę. Tak doczekaliśmy przyjścia Sowietów. Pamiętam siedemnastego [stycznia] dokładnie. W głównym naszym domu do ostatniej chwili kwaterowali Niemcy. Po Powstaniu, jak wróciliśmy, to po trzech, czterech tygodniach przyszli Niemcy i zajęli cały [dom], tam kwaterowali. Nas wyrzucili do takiego małego, drewnianego domku, który był obok. Ale ponieważ brat oficjalnie wtedy był leśniczym, to jakoś mogliśmy tam egzystować. Siedemnastego rano, jak Niemcy już uciekli - bo poprzedniego dnia Niemcy wyjechali - mama odsłaniała okno, bo zaciemnienie obowiązywało, a tu Sowiet, sowiecki żołnierz stoi z tą swoją pepeszą. Jakiś patrol przedarł się. To był nasz pierwszy kontakt z Sowietami.
Jak już Niemcy się wycofali, to głównie kapitan „Szymon”, który przeżył tę wojnę, zaczął gromadzić dokumenty najrozmaitsze, organizować cmentarze, bo przecież groby żołnierzy były rozrzucone po całej Puszczy Kampinoskiej. [Nastąpiła] ekshumacja zwłok, identyfikacja zwłok, pomoc dla niektórych żołnierzy, szczególnie tych z Kresów Wschodnich, którzy nie mieli żadnego oparcia. Wtedy powstały pierwsze zalążki środowiska Grupy „Kampinos”. Zaczęły powstawać pomniki pamięci. Osobiście zaangażowałem się w harcerstwie. Wtedy to było jeszcze to w miarę prawdziwe harcerstwo. Najpierw sam organizowałem drużynę harcerską w Izabelinie, później włączyłem ją do hufca warszawskiego, później poszedłem do szkoły. Miałem skończoną trzecią klasę gimnazjum, wobec tego poszedłem do prywatnego gimnazjum w Boernerowie i tam skończyłem gimnazjum. Ale w tym gimnazjum było przysposobienie wojskowe. To były te lata 1945, 1946, kiedy jeszcze przysposobienie wojskowe było zakonspirowane, bo wszyscy czekaliśmy na trzecia wojnę. My [organizowaliśmy się] w ramach przysposobienia wojskowego, to był hufiec kilkudziesięciu gimnazjalistów, licealistów, bo od szesnastu lat mogli być żołnierze. Byłem tam zastępcą komendanta, szefem hufca, a jednocześnie prowadziłem drużynę harcerską. Przeprowadzaliśmy ćwiczenia, jeździliśmy do Puszczy Kampinoskiej w mundurach niby „POW”, Przysposobienia Wojskowego, z opaskami. Jak przejechaliśmy przez wieś, to chłopi zaczęli: „Słuchajcie, my też tu mamy [broń], może dołączymy do was?” Myśleli, że to jest partyzantka. Takie były wtedy oczekiwania.
- Były prowadzone przez tę grupę jakieś akcje?
Ćwiczenia były, a akcji dywersyjnych żadnych. Rzeczywiście powinniśmy mieć broń ćwiczebną, mieliśmy normalną broń ostrą. Tam dochodziło do konfliktów, ale w końcu po roku się zorientowali i ten hufiec rozwiązali. Przez chyba prawie dwa lata tam [byłem]. [Zbigniew Ściwiarski pseudonim „Bożek”], zresztą też żołnierz Kampinosu, był komendantem tego hufca. Tak, że tu była taka konspiracja trochę peeselowska, a potem harcerstwo. Harcerstwo, prawdziwe, w tych pierwszych latach było jeszcze możliwe. [W 1946 roku byłem na obozie na Mazurach], komendantem naszego hufca [i obozu] był Kaczyński, ten, który w akcji pod Arsenałem dostarczał czekoladki Niemcom i dał sygnał wyjazdu tej karetki.
- Powróćmy do samego Powstania, które wydarzenie było dla pana najbardziej radosne, a które najbardziej smutne w czasie Powstania?
Niewątpliwie wydarzeniem, które było najbardziej radosnym to był sam wybuch Powstania, a właściwie nawet może wtedy, kiedy zostałem zmobilizowany i skierowany do ubezpieczenia, bo to było takie coś, że się zaczyna, że mam broń, że chodzę z tą bronią. Brat jak wychodził, to jeszcze wrócił się na chwilę i na pianinie odegrał „Jeszcze Polska nie zginęła.” To było coś wzniosłego. Wszyscy tak przeżywali.
Natomiast tragiczne niewątpliwie było rozbicie „Grupy Kampinos” pod Jaktorowem, ta bezradność nasza, że właściwie nie mamy dowódców, nie mamy broni, zostaliśmy rozbici, wracamy do domu. Niewątpliwe była satysfakcja, ze się żyje, ale to przyćmiło wspomnienia kolegów, których widziało się ginących obok na naszych oczach. To było najbardziej przykre. Ale ogólnie, to jednak wspominamy to jako coś wielkiego, jakieś wielkie przeżycie.
Warszawa, 01 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Kędzior