Aleksander Michalak „Olczak”

Archiwum Historii Mówionej

Michalak Aleksander, urodzony 4 października 1920 roku w Anoninie na Podlasiu, obecnie województwo mazowieckie, pseudonim „Olczak”; stopień podczas Powstania Warszawskiego podchorąży. Jak wychodziłem do oflagu już byłem z kartą podporucznika.

  • Przynależność do zgrupowania?

Zgrupowanie „Konrad” numer 3, na Powiślu „Krybar”.

  • Proszę powiedzieć, jak pan wspomina swoje dzieciństwo?

Najpierw [była] szkoła powszechna, pięć klas. Potem ojciec zdecydował, że trzeba mnie oddać do miasta, gdzie było gimnazjum państwowe.

  • Wcześniej mieszkał pan na wsi. Czym się zajmowali pana rodzice?

Ojciec był rolnikiem, zajmował się troszkę polityką. Dostał nawet odznaczenia od Piłsudskiego i, ponieważ byłem jedynakiem, to koniecznie chciał mnie skierować na studia. Żeby mnie skierować na studia, to trzeba było najpierw zrobić szkołę powszechną, która była w Tuchowiczu. Gmina też była w Tuchowiczu, a teraz jest gmina w Staninie. […] Po pięciu latach trzeba było podjąć decyzję albo pójść, żeby skończyć szósty oddział i siódmy do Stanina albo do Łukowa, miasta powiatowego. Dwa dni byłem w Staninie i zdecydowałem, że pójdę do Łukowa. W Łukowie dobrze się skończyło, ponieważ koniecznie chciałem iść do szkoły…, słowa mi uje.

  • Mieszkał pan na stancji? Czy tam pan chodził do szkoły, do gimnazjum?

Tak. Najpierw chodziłem do szóstego oddziału.

  • Jak pan to wspomina?

Oczywiście wspominam bardzo pozytywnie. Była to szkoła kolejowa. Była szkoła powszechna numer 1 w powiecie łukowskim i tam trudno było się dostać. Trudno już było do szkoły powszechnej się dostać. Ojciec znalazł protekcję i przez protekcję dyrektor szkoły przyjął mnie do szóstego oddziału, bo inaczej to mnie przysyłano też do innej szkoły, gdzie z otwartymi ramionami przyjmowano chłopców. Skończyłem tę szkołę kolejową i już wtedy zabłysnąłem jako matematyk. Dlaczego? Kwestia przypadku. Profesor, który dawał matematykę zwrócił na mnie uwagę, ponieważ rozwiązałem problem inaczej niż on. Powiedział mi, że będą ze mnie ludzie i tak ta sprawa się potoczyła. Ale później przyszedł egzamin z szóstego oddziału do gimnazjum państwowego dla chłopców, bo było gimnazjum państwowe dla dziewcząt oddzielne. I znów trudności. Z języka polskiego profesorka stwierdziła, że za dużo słów gwary używam. Więc – niedostatecznie. Znów trzeba było, żeby ojciec pomanewrował i dyrektor szkoły powiedział, ponieważ tylko tej profesorki od języka polskiego były uwagi kiepskie, to znaczy jedna dwójka – przechodzi. I tam cztery lata byłem w gimnazjum ogólnokształcącym. Ale był ten język polski, było bardzo humanistyczne, a ja już byłem notowany jako matematyk, więc to ta profesorka była szczęśliwa, żeby mnie się pozbyć, chociaż robiłem postępy z mową i pisaniem. I podała mnie jako kandydata na matematykę. Trzech chłopców zostało przeniesionych do Siedlec na matematykę do liceum matematyczno-przyrodniczego Hetmana Żółkiewskiego, które było jedno na Podlasiu. Dlaczego? Dlatego, że było humanistyczne gimnazjum Prusa. Olbrzym, jedno z największych jakie w ogóle było w siedleckim. Skończyłem właśnie gimnazjum matematyczno-przyrodnicze i nie pchając się byłem drugi w klasie i nie miałem trudności z maturą, ponieważ to był inny profesor niż ta pani z Łukowa i nie wiem czy miał do mnie sympatię, ale w każdym razie uważał inaczej niż ta pani profesor. Skończyłem maturę i w czerwcu 1939 roku zgłosiłem się na podchorążówkę. Tak jak we Francji, rok [szkolny] kończył się bardzo wcześnie, w maju już definitywnie. Zgłosiłem się do saperów.

  • Był obowiązek zgłoszenia się do podchorążówki?

Tak. Można było wybrać podchorążówkę pod warunkiem, że były miejsca. Do podchorążówki saperów w Modlinie to pasowało, jeszcze oni zdążyli mnie uchwycić i wysłali mnie natychmiast do Junackich Hufców Pracy, dlatego, że żeby wstąpić do podchorążówki, to trzeba było przejść obóz specjalny przygotowawczy, to było sześć tygodni. Oczywiście nie zdążyliśmy być tych sześciu tygodni, bo wojna wybuchła.

  • Gdzie zastał pana wybuch wojny?

Na tym obozie. Wtedy trzeba było wycofywać linię, bo to było miasto na granicy Śląska.

  • A gdzie był pan na obozie?

To było Mokre koło, niedaleko Katowic, bardzo blisko, Mokre koło Mikołowa. Tam byli tylko chłopcy, którzy szli na karierę wojskową. Najpierw wybrałem podchorążówkę na wodzie – morską i jak odjeżdżałem na konkurs, to dyrektor mówi: „Proszę pana, ja tam mam przyjaciela, więc mam nadzieję, że pan skończy tę szkołę.” I ten jego protektor mnie obciął. Nie pasowałem do jego profilu. Wobec tego mówię: „Nic się złego nie stało, bo zgłosiłem się do saperów.” W saperach zanotowali to, że ojciec mnie zgłasza na Podchorążówkę zawodową w Modlinie. Była taka sprawa, że zażądano, żeby ojciec podpisał dokumenty, że całym swoim majątkiem zaręcza państwo, Rzeczpospolitą Polską, że angażuje się do spłacenia jakiegokolwiek wypadku, który może zaistnieć w czasie moich studiów w Szkole Saperów. Ta szkoła była trzyletnia przewidziana, wychodziło się jako inżynier lądowiec.

  • Czy wszyscy rodzice musieli pisać takie zobowiązania?

Zdaje się, że tak. Mój ojciec, zdębiał, jak mu tak powiedziano: „A teraz niech pan to podpisze.” Jak czytali, to te warunki były drakońskie. Chłopu na wsi powiedzieć, że on wszystkim co ma gwarantuje za swego syna... Na szczęście byłem jedynakiem. Ponieważ to było miasto powiatowe, więc tam był szwadron kawalerii. Te wszystkie miasteczka na granicy wschodniej [miały], bo to już był wschód, osiemnaście kilometrów do granicy rosyjskiej.

  • Proszę teraz powrócić do wybuchu wojny. Czy wybuch wojny zastał pana na tym obozie?

Tak, w Mokrym koło Mikołowa. Naszym komendantem był podpułkownik Radwan Pfajfer. Podpułkownik Radwan Pfajfer został mianowany generałem już bardzo daleko po Powstaniu i z Powstania wyszedł nie jako podpułkownik, ale pułkownik. Ten człowiek będzie miał duży wpływ w moim życiu wojskowym.

  • Jest 1939 rok, a pan jest na Śląsku, w Mokrym.

O godzinie piątej rano pobudka i na wschód, szybko na Wschód.

  • Czy dostał pan wtedy jakąś broń?

Nie. Bez broni. Ewakuacja na Wschód. Siedemdziesiąt kilometrów na piechotę i znajdujemy się w województwie lubelskim. I to było straszne. Chłopców, którzy nie mogli nadążyć w tym marszu, to się zostawiało. Wciąż Niemcy byli na piętach, dlatego, że byli zmotoryzowani, [byli] szybciej. Tego samego dnia przekroczona została granica i oni od razu szli na północny-wschód według planu.

  • I znalazł się pan w województwie lubelskim?

W województwie lubelskim. 13 września, druczki przygotowane, zwolnienie z obozu pracy, powrót albo do domu, albo na granicę rumuńską, albo do domu… Rozpuszczono wszystkich chłopców. Wtedy co robić? Bo to Lubartów, to było jakieś sześćdziesiąt kilometrów do Annonina. Do kolegi z gimnazjum matematyczno-przyrodniczego, który też się wybierał na stałe do wojska, mówię: „Słuchaj, ponieważ Anonin jest bliżej niż Celiny, więc idziemy do moich rodziców.”

  • Pamięta pan, jak ten kolega się nazywał?

Tak. Oskroba. I cały czas bidak mnie poszukiwał, a ja już nie miałem wiele czasu, żeby z wszystkimi kolegami nawiązać stosunki.

  • Zdecydował się pan iść z tym kolegą do siebie, do domu?

Tak, [zdecydowałem się] wracać do mamy. Wróciliśmy do mamy, szybko się przebrać w ubranie cywilne. Tam były kłopoty na drodze między Łukowem, a Radzyniem, ponieważ zatrzymali nas Niemcy. Ale jakoś to się wszystko odbyło, dlatego, że przecież jeszcze nie miałem dziewiętnastu lat, jeszcze parę dni owało. A kolega był starszy. Ale ponieważ był mniejszy, to Niemiec machnął ręką, feldfebel, i zostawili nas w ubraniu wojskowym na drodze już przed samym domem prawie. Otrzymałem dyplom z 13 września podpisany przez Radwana Pfajfera, że skończyłem obóz przygotowawczy na Politechnikę. Wyobrażam sobie, Radwan miał kupę papierów do podpisania, bo było dużo kandydatów nawet na „lądówkę”. Później ci inżynierowie kończyli Politechnikę. Żeby dostać się na Politechnikę, to trzeba było odbyć dwa lata szkoły zawodowej wojskowej. Ale niektóre przedmioty, wracało się na Politechnikę Warszawską i wtedy po trzech latach jako inżynier wojskowy wracało się z powrotem na stałe na przydział do saperów w wojsku.

  • Zdecydował się pan pojechać do Warszawy w czasie okupacji niemieckiej?

Tak. Ponieważ na wsi ten mój kolega też chciał do swojej mamy wracać, więc odwieźliśmy go. I później do niego trzeba było pojechać po broń, którą odebraliśmy pod Kockiem. Pod Kockiem były właśnie ostatnie walki. […] Pojechaliśmy ze stryjem, z bratem ojca do Oskroby i z nimi pojechaliśmy w te lasy. Bo oczywiście znaleźliśmy sporo broni, więc załadowaliśmy. Koń, którego znaleźliśmy na postoju na poligonie, który został w lesie, płakał, bo go zostawiono. Już nie pasowało, bo oni wszyscy wracali na Warszawę. Ci, co nie mogli uciekać szli do niewoli. Zresztą dowódca walk pod Kockiem poszedł do oflagu.

  • Pan właśnie ze stryjem i tym kolegą chcieli pozbierać tę broń i gdzieś ją przechować?

Tak. Nie można było tak bardzo dużo zabrać tej broni, bo to ciężkie było, ale tu było kilka karabinów. Zbieraliśmy szczególnie amunicję, na szczęście. Ze stryjem wróciliśmy z Jeleńca do domu, to było jednak czterdzieści do pięćdziesięciu kilometrów. To były jednak duże odległości. Ja tego konia, co tak płakał, zabrałem ze sobą. Karmiłem w czasie nocy i nad ranem dojechaliśmy z bronią do Anonina. Ojciec się przeraził, ponieważ był sołtysem i był odpowiedzialny już przed Niemcami za tego rodzaju podskakiwania. Myśmy tę broń okręcili w słomę i zakopali naprzeciwko krzyża przy drodze. To było jakieś trzydzieści metrów, na górkę się wchodziło. Tam na tej górce zachowaliśmy tę broń. Najmłodszy drugi brat ojca, bo ich było trzech braci, od razu sobie wypożyczył dwa karabiny dla nich, że to może się przydać. A ojciec go przepędził, bo on jeszcze nie był w wojsku, a myśmy zachowali tę broń.

  • Mówił pan, że pana stryj stracił życie przez tę broń?

Tak. I proszę sobie wyobrazić, że ZWZ był bardzo silny w Tuchowiczu, w Anoninie, był oddział, struktura. I kapuś jakiś wkręcił się w to wszystko, ponieważ w miastach powiatowych Niemcy mieli gestapo, obstawę, departamenty. Pojechał do departamentu i tam coś wychlapał, więc oni aresztowali wszystkich ludzi.

  • Pana stryja też?

Tak. I znów któryś z chłopców wychlapał, że to był Michalak, który chował broń i on nie wie, gdzie ta broń jest. Natychmiast odesłano do Lublina na słynny Zamek Lubelski i tam go zakuli na śmierć.

  • A jak stryj miał na imię?

Stanisław Michalak.

  • Czy zdradził, gdzie jest broń?

Nie.

  • Należał do Związku Walki Zbrojnej?

Tak.

  • To pan też był w niebezpieczeństwie?

Tak, oczywiście. Gdyby on był nie tak twardy, mógłby coś [chlapnąć].

  • Który to był rok?

To był 1939 rok. Nie, to było dwa lata później. Do tego stopnia, że ten, co wysypał to miał córkę „podchadziaszczą” i koniecznie chciał, żebym się żenił z nią. Ojciec mówił: „Wiesz co? Dlaczego nie? Ale trzeba żebyś skończył szkołę.” A ja wtedy byłem w Warszawie w szkole Wawelberga. Wawelberg to był technolog. Niemcy pozwolili na otworzenie państwowej szkoły dla technologów. Ja tę szkołę oczywiście skończyłem. Miałem trudności w dostaniu się, ponieważ przyjechałem za późno. Szkoła Wawelberga otrzymała tysiąc dwieście kandydatów na pierwszy rok. Potężna Politechnika i Uniwersytet, wszystkie uniwersytety pozamykane i to skrócili trzy na 2 lata.

  • W Warszawie zatrzymał się pan gdzieś u znajomych, czy wynajął pan stancję?

Wynająłem stancję.

  • Gdzie pan mieszkał?

W Alejach Niepodległości. I w tych samych Alejach Niepodległości, co ja mieszkałem, mieszkał Bytnar. Bytnar to był bohater, który został zamordowany przez gestapo. To był aktywista.

  • Pan go znał?

Tak. Dlatego, że to był wspaniały matematyk. To był wyjątkowo silny matematyk. Ponieważ ja byłem cały czas w grupie tych chłopców, którzy technicznie się orientowali. […]

  • Kiedy wstąpił pan do konspiracji?

Jak tylko dostałem się w lipcu do Wawelberga, to trafiłem drogą przypadku na profesora Karasińskiego, który był usunięty z Politechniki Warszawskiej za to, że się sprzeciwił ministrowi oświaty. Został z miejsca usunięty i profesor Huber ze Lwowa przyszedł na jego miejsce. Bałem się, bo ten profesor Huber to też była wyjątkowa głowa. Ponieważ ja znałem Karasińskiego, to starałem się rozwiązać jego przykłady inną metodą niż tą którą on wskazywał. I miałem później kłopoty z tego powodu. Zamieszkałem na stancji z kolegą z Siedlec. Źle się nam jakoś [mieszkało], nie pasowaliśmy i wobec tego zdecydowałem opuścić tą stancję. Opuściłem tą stancję i właśnie wtedy spotkałem tego profesora Karasińskiego. To była kwestia dwóch tygodni. I proszę sobie wyobrazić, jeszcze dwa tygodnie dalej ten sam chłopiec z tej stancji zrezygnował. I on skończył też Wawelberga. Także byliśmy w takich bardzo przyjaznych stosunkach. I wtedy też spotkałem kandydatów do Marynarki Wojennej u Wawelberga, ponieważ oni tak jak ja saper, nie poszli do wojska, bo nie było czasu i wysłali ich z powrotem do domu.

  • Proszę opowiedzieć, jak z tą konspiracją było? Czy to profesor panu zaproponował współpracę?

Nie. Ten profesor mi powiedział tak: „Słuchaj, tutaj są różni ludzie, żebyś nigdy mi nie opowiadał o znajomościach z konspiracji. Nigdy, bo ja nie chcę o tym słyszeć.” Ale to był już wtedy starowina, ten profesor. I on pisał o rozważaniach matematycznych i z tego żył. Dlatego, że on musiał coś robić, a miał niesłychane [umiejętności], wtedy dopiero ukazywały się równania różniczkowe i ich nowe rozwiązania. I to właśnie ten profesor Karasiński, to on przewyższał Hubera pod tym względem, bo właśnie niesłychanie zdolny był.

  • Kiedy pan wstąpił do konspiracji? Który to był rok?

[…] Uciekłem z tej stancji i znów znalazłam ogłoszenie, że pani majorowa tym razem poszukuje studenta na mieszkanie i się zgłosiłem. Zgłosiłem się i ona mówi tak: „Mój mąż jest w Anglii.” Uhm, tak, to myślę sobie, to jest dobra stancja, bo ta pani to jest wojskówka i od tego się zaczęło. W pewnym momencie ona mówi: „Ach wiesz, chciałabym, żeby cię jeden pan poznał, to może by cię zainteresowało?” [Miałem] całkowite zaufanie do tej pani i mówię: „No, dobrze.” To był Pan z ZWZ.

  • Pamięta pan, jak się nazywała ta majorowa?

Nie.

  • A gdzie ta stancja była?

Na Oleandrów.

  • I wtedy właśnie nawiązał pan kontakt z konspiracją?

Tak. Z konspiracją to „Ostoja” był. Rotmistrz „Ostoja”.

  • Pan chodził do jakiejś szkoły dla podchorążych w konspiracji, ukończył pan podchorążówkę?

Zrobiłem dwie podchorążówki, jedną z pierwszą lokatą. Wtedy właśnie Radwan Pfajfer był przy tym, a ja regulamin wojskowy służby czynnej według tych z 1938 roku jeszcze znałem na pamięć, co mi niesłychanie pomogło, że pewne rzeczy zapamiętywałem, a później zapominałem oczywiście. Radwan Pfajfer na egzaminie interweniował w sprawie szczegółów służby wewnętrznej. Ja ten paragraf znam na pamięć i dokładnie. Mówię: „Panie pułkowniku, jeśli pan pozwoli to dokładny tekst jest następujący.” Aż się rozprostował Radwan, skąd ja to wiedziałem. Nie pamiętał tego, że sam dał mi adres jednego niedaleko Uniwersytetu gdzieś, który miał całe, wszystkie wydania wojskowe do dyspozycji ludzi, którzy się tym interesowali. Więc ten Radwan był tym tak przejęty, że ja go zaskoczyłem. Dostałem pierwszą lokatę. Ale najpierw byłem na innej podchorążówce z ZWZ. […] Konspiracja administracyjnie to jest koniec roku 1940.

  • Wstąpił pan do konspiracji jak pan mieszkał na ulicy Oleandrów u pani majorowej i tam pana wprowadził pan o pseudonimie „Ostoja.”?

Tak. Rotmistrz „Ostoja”. Rotmistrz „Ostoja”, był dowódcą batalionu.

  • Przed kim składał pan przysięgę?

Tak u „Ostoi”. Taka była ulica, że mieszkanie na czwartym piętrze oczywiście było, ale można było wyjść od tej strony, albo przez podwórko na następnej poprzecznej. To niesłychaną przysługę oddawało, bo jak jakiś kapuś pilnował, to wystarczyło przejść na drugą stronę i on mógł osiem godzin czekać. To były znane domy i on w takim domu mnie przyjmował. To był tekst bardzo, bardzo krótki, bardzo zwięzły i on był też bardzo zadowolony ze mnie. Zaaresztowali go. Pewna pani, która liczyła na to, że wyjdzie za mąż za niego, dowiedziała się, że on jest żonaty. Poszła do oficera gestapo i tak się skończyła zabawa. Oczywiście, oficer gestapo, wywiad i wszystko i Aleja Szucha. Aleja Szucha to była makabra dla wszystkich aresztowanych. Na ulicy Oleandrów kiedyś schodzę na dół i dowiaduję się [od woźnego] tego nowoczesnego gmachu, że major, [mąż] pani majorowej był lekarzem i był cały czas z wojskiem, wyjechał aż do Francji, a później do Londynu. I tak myślałem, czy w końcu ta majorowa odzyskała tego swego męża, czy nie.

  • Czy pan słyszał od kogoś historię o kobiecie, która poszła na gestapo donieść na rotmistrza „Ostoję”?

Tak.

  • Być może po prostu rotmistrz „Ostoja” ukrył przed tą kobietą fakt, że ma żonę?

Przypuszczalnie tak. Ale to był babiarz w swoim rodzaju. Takich panów to się rozpoznaje po pewnych gestach.

  • Zatem w pewnym sensie można powiedzieć, że sam był sobie winien. Zawrócił kobiecie w głowie.

No tak, ale co on przeżył to nie były żarty. To był przyjaciel pułkownika Radwan Pfajfera. Już wtedy właśnie był dowódcą Batalionu, żeby przejść stopień wyżej.

  • Pan nie wie, czy ta kobieta, która wydała rotmistrza „Ostoję” miała później jakieś nieprzyjemności z tego powodu?

Nic, nic. Jej w ogóle nie widziałem. Tak, ale babiarz był niewąski, ten „Ostoja”.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś akcjach w czasie okupacji?

Tak, brałem udział i to byłoby się źle skończyło. Myśmy poszli na obstawę i jakiś pułkownik też do jakiejś pani przychodził i było wiadomo, że tego dnia o tej godzinie on tam będzie, tam będzie szedł. I rzeczywiście szedł. Radio niemieckie podało, że banda rozbójników składająca się z trzech czy pięciu osób napadła na jakiegoś colonela [fr. pułkownika] niemieckiego, żeby mu odebrać broń. Dzięki temu, że na tej ulicy runda tych z Wehrmachtu przechodziła, on przeszedł na drugą stronę ulicy do tej szpicy, która od razu za broń i żeby się rozprawić z nami. Była sygnalizacja chłopca w skórze, bo nosiłem skórę niemiecką i ubierałem się jako folksdojcz.

  • Dlaczego?

A to mi ułatwiało podróż w razie jakiejś łapanki.

  • Czy wtedy była taka moda, że folksdojcze chodzili w skórach?

Tak. Wszyscy oficerowie gestapo nosili skórzane ubrania. U majorowej mieszkał adwokat ukraiński, który załatwiał sprawy rozwodowe dla bogatych pań, to był bardzo bogaty człowiek. Zajmowałem najpiękniejszy pokój, który wychodził na Pola Mokotowskie. I on chciał ten pokój. Więc majorowa odwlekała tę sprawę, odwlekała, aż w końcu ten Ukrainiec przez jakiegoś generała niemieckiego tą sprawę załatwił: „Natychmiast, od jutra ten adwokat dostaje pokój, który potrzebuje. Ten pokój jest niezbędny do dobrego marszu”. Oczywiście majorowa wtedy musiała mnie szybko odstawić do innej kapitanowej. I ta kapitanowa była trzecia z rzędu. A później jak przyszło Powstanie, to byłem w czwartym mieszkaniu.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku - wybuch Powstania Warszawskiego?

[…] Nasz dowódca lubił popijać. Od rana pił wódę i o godzinie siódmej rano dzwoni telefon: „Słuchaj, wpadnij do mnie za piętnaście minut, kiedy będziesz mógł, ale zaraz, ważna sprawa.” Ubieram się, przyjeżdżam i jest dowódca kompanii, jego zastępca i dwóch dowódców plutonu. Dowódca kompanii wyciąga butelkę i stawia na stół, siódma rano, mówię: „Bardzo przepraszam, ja o siódmej rano nie piję, bo się rozchoruję.” Kapitan zdziwiony, że tak odwaliłem to, więc nalał sobie: „Za zwycięstwo!” Ale później okazało się, że on był cały dzień pijany, co nie ułatwiało podejmowania decyzji. I w tym momencie, podczas Powstania, kiedy wlazłem na taras tej kamienicy na ulicy 3-go Maja numer 2, tam gdzie właśnie ci nasi chłopcy urzędowali. Ponieważ czułem z miejsca tę sprawę za bardzo niepewną, ilość broni jaką myśmy mieli i jaką mieli Niemcy, którzy byli naprzeciwko nas, to była jeden do stu, to znaczy oni byli sto razy więcej uzbrojeni niż my. Właśnie po tej mojej wizycie na tym tarasie zdałem sobie sprawę, że to jest katastrofa, że trzeba natychmiast się wycofać. Schodzę na dół z siódmego piętra na drugie, bo dowódca mieszkał u kolejarza niemieckiego, który był, powiedziałbym, więźniem dowódcy. Oddał rewolwery i tylko dolewał oficerowi, żeby mieć spokój. Schodzę na drugie piętro i mówię właśnie do tego porucznika, że mam bardzo ważny komunikat, że absolutnie po mojej wizytacji na górze zdecydowałem się zaproponować natychmiastowe wycofanie. On mówi: „Natychmiastowe?” Zmęczony, pijany, więc mówię: „Absolutnie musimy się wycofać.” Byłem oficerem już na funkcji oficerskiej, ale jeszcze mój awans nie wyszedł od naczelnego wodza, dlatego, że pułkownik Radwan trzymał tą swoją dywizję do ostatniej chwili niezależnie od wypadku, to znaczy był w kontakcie z naczelnym wodzem, ale nie był z ZWZ. To nie był Związek Walki Zbrojnej, tylko się mówiło grupa wojskowa „Edward”.

  • Czy to wszystko się działo 1 sierpnia?

Tak. Ten dzień 1 sierpnia to był dzień w ogóle fantastyczny dla mnie. Bo najpierw jak ja nie mogłem go przekonać, że należy się wycofać jak najszybciej, to on się nie zgodził. On się nie zgodził, był pijany i nie podejmował decyzji. Zaproponowałem dowódcy, że pójdę na zebranie na jego miejsce rano do zgrupowania i wyjaśnię im tę sprawę. „A to dobrze, to idź.” I on to rozdmuchał, że on na to zebranie deleguje „Olczaka”, żeby się zgłosił do dowódcy „Konrada”. Ustaliliśmy z dowódcą, który był tego dnia na służbie, że ja wyjdę w godzinie wyznaczonej przez radio niemieckie, to znaczy o szóstej rano z dwoma kobietami, które się zaplątały na noc w tym gmachu i z naszą łączniczką wyznaczoną przez dowódcę kompanii, wyjdę przebrany na kolejarza niemieckiego, ponieważ znaleziono spodnie, które pasowały. Pozostało mi zdjęcie butów, bo wszyscy podchorążowie nosili buty takie oficerskie, zresztą bardzo cenne i bardzo drogie. Natychmiast znalazł się amator na moje buty, ale później zniknął i nie wiadomo było jak mnie ubrać. Zdecydowaliśmy, że trepy tenisowe tego kolejarza pasowały na mnie, bo jego rzeczy to były nasze rzeczy. [Ale] zostawiłem marynarkę tę, którą miałem, ponieważ jego marynarki nie pasowały. Wyszliśmy piętnaście czy dziesięć minut po szóstej z bramy na ulicę przejściową, którą w każdej chwili pruły karabiny maszynowe i działka przeciwpancerne. To było z pantery rozmontowane dla żołnierzy, którzy pilnowali tego pasa w kierunku wyjścia do miasta. Wyszliśmy i ten moment był bardzo drastyczny. Oczywiście nie otworzyli ognia…. Odczekaliśmy chwilę i poszliśmy naprzód. I w ten sposób wyszliśmy z tego piekła. A wszyscy inni zostali. Później trzeba było znaleźć miejsce odprawy, którą robił „Konrad” i zameldować w jak tragicznej sytuacji znaleźliśmy się. Po raz pierwszy widziałem cały ten areopag podkomendnych zgrupowania, batalionu i mówię: „Przychodzę od 3-ej Kompanii porucznika Wojciecha, żeby powiedzieć, że sytuacja jest tragiczna i że jeśli nie będzie pomocy w ciągu dnia to prawdopodobnie czołg wejdzie do środka i to się smutno skończy.”

  • Czy informował pan, że dowódca jest pijany?

Nie, tego nie mówiłem. […] Nigdy go nie oskarżałem za pijaństwo, ale on został zawieszony w funkcji. Przypuszczam, że dowódca pułku zdecydował go lekko odsunąć od afer. Ale to są przypuszczenia. Oficerowie, którzy byli pod tym Wojciechem, nigdy tego nie poruszali. Dopiero teraz jak on już umarł.

  • To był dobry dowódca, może sytuacja go przerosła?

To był pijak. Był pijak i pułkownik „Róg”, nie wiem jak jego nazwisko, ale Błaszczak chyba, [chciał] zdjąć go z funkcji, ale nie mógł go zdjąć z funkcji, bo się „Radwan” nie zgodził. A „Radwan” był dowódcą Dywizji. Taki był rezultat, że był dowódcą, a nie był dowódcą, a „Konrad” mianował kogo innego na jego miejsce. Ale ponieważ mianował kogo innego przez protekcję i przez wpływy pana „Janeckiego”, to jego pseudonim był. To był dobry intrygant. On się przeraził jak ja się pokazałem na powierzchni, bo tego dnia dowódca kompanii zapowiedział mu, że otrzyma Krzyż Zasługi. I raptem tutaj przyszedł bohater z Oddziału Zamkniętego, to wtedy jego akcja była kiepska. To on wymyślił: „To nie jest << >>Olczak<< >>. Kto może poświadczyć, że to jest << >>Olczak<< >>?” I proszę sobie wyobrazić, szczęście czuwało nade mną, bo [był tam] dowódca „Rafałków”, widywałem go na kursie podchorążych dla dziewcząt. I jak kapitan ten nowej Kompanii pyta się go: „Ty znasz << >>Olczaka<< >>?” „No, oczywiście. A chcesz go na adiutanta?” „Dobrze.” Sytuacja była taka, że dowódca tej kompanii miał pójść do „Konrada” i mu wytłumaczyć, że ta mowa „Janeckiego”, to jest mowa trawa, bo to jest przecież „Olczak”. Ale każdy pilnował swojej sprawy i rezultat był taki, że ja Krzyża nie dostałem, a „Janecki” dostał. Od tego momentu oczywiście, nasze stosunki stały się fatalne. Do tego stopnia, że nie mógł na mnie patrzeć, a ja na niego.

  • Został pan adiutantem dowódcy „Rafałków”?

Tak, ale drużyna „Rafałków” to było sześć plus jeden osób. To jest strasznie mała grupa, to jest mała drużynka. Zostałem jak przyszedłem. „Rafał” był młodszy ode mnie, hrabia. Kiedyś jak mu nawymyślałem od hrabiów, to się stosunki popsuły. Ale był bardzo sympatyczny.

  • Dlaczego pan mu nawymyślał?

On chciał, żebym się nie wtrącał w tak zwane sprawy wypadowe, żebym pilnował kancelarii, ponieważ tam wciąż myszkował ten „Janecki”. To była strasznie parszywa osoba. Jak wieczorem zostawaliśmy sami, to między sobą mówiliśmy: „Co za świnia.” On był strasznie zadowolony jak wracał: „No, co nowego?” Dlatego, że on się bał „Janeckiego”. Nie ufał mu i znał jego sztuki. Ale już pomijając właśnie to, „Janecki” zapowiedział, że to wcale nie jest wiadomo, że to jest „Olczak”, ale tak zakwestionował to na zebraniu. Wobec tego dowódca „Konrad” zdecydował, że ta sprawa jest zagmatwana i nie należy jej rozdmuchiwać w tej chwili. W końcu to się rozeszło po kościach. On dostał Krzyż Zasługi, a że nie zdobył pewnych rzeczy, to nie miało żadnego znaczenia. I moje stosunku właśnie wtedy się popsuły, jak „Rafał” zaczął na coś krzyczeć, ja mówię: „Ej, hrabio.” Taki był w życiu kiepski nastrój.

  • Co należało do pana obowiązków jako adiutanta?

Należała do mnie funkcja oficerska. Kapitan kompanii, dowódca kompanii to był sympatyczny pan inżynier, „Rafałowi” mówi: „Dobrze niech on tych pięciu chłopców ma i niech on się tym zajmuje. A ty masz wszystko, co masz na swoim biurku.” Co ja mam na biurku? Ilość karabinów, które były do dyspozycji, które wyszły, które nie wychodziły, jaka amunicja i tak dalej.

  • Czy oddział „Rafałków” powiększał się w czasie Powstania?

Nie powiększał się, malał.

  • Ile osób było na początku?

Sześć osób, a później normalnie to było troszkę więcej, może o jednego chłopca więcej.

  • Czy przyszli ochotnicy?

Tak. Była dyscyplina niesłychana, to była taka grupa, która zajmowała się wszystkimi trudnymi zadaniami do tego stopnia, że „Rafał” jak poszedł rzucać piata na przeciwko stojącą baterię, to się zabił. Tak, bo to był piat, to jest jak granatnik, że się strzela i pocisk trafia. Puścił jeden pocisk za krótki, puścił drugi pocisk za długi, a puścił trzeci to zaczepił metalową belkę na wysokości poprzecznicy i krew mu rzygnęła z tego miejsca. Za dwie minuty było skończone.

  • Czy tak zginął dowódca „Rafał”?

Tak. „Rafał” zginął. I w drużynie „Rafałków” wtedy automatycznie ja przychodziłem na jego miejsce. Poszliśmy na obstawę pod szpital niemiecki, gdzie ze wschodu rannych Niemców się odwoziło.

  • Gdzie szpital się znajdował?

[…] To jest prawie przy elektrowni. Był oddział bez dowódcy przez cztery dni. Byłem troszkę zmartwiony, bo myślę sobie, co ja z tymi chłopcami teraz zrobię? Bo jednak „Rafał” tak robił. Szedł pierwszy, a za nim reszta. I tak się praktykowało. Pochowali go tam, ponieważ pan dziedzic miał pieniądze, więc po Powstaniu odgrzebali zwłoki i pochowali w grobowcu rodzinnym. To był niesłychanie sympatyczny chłopak, ale bardzo młody, za młody na tak odpowiedzialne stanowisko. Przychodzi wypad nowy i sam dowódca kompanii go prowadzi. Wszystkich „Rafałków” zabiera ze sobą. I tak, szpital jest jak by tutaj powiedzieć, jak stąd do tych firanek na przeciwko. I tam jest takie przejście. Kto pójdzie z karabinem maszynowym, bo trzeba stąd wyjść i pójść do ogrodu na przeciwko. Więc albo Nałęcz, który był jego adiutantem do spraw wojskowych, albo ja. Ja ustawiłem się w kącie i myślę sobie no to przecież mi powie. Patrzę w pewnym momencie, Nałęcz zostaje wezwany: „Tak jest panie kapitanie”, i się ustawia według tych wskazówek i ginie. Dostaje kulę w hełm, tutaj roztrzaskany hełm. Śmierć natychmiastowa. Jeszcze dwa, trzy dni oddział pozostał bez dowódcy i przychodzi na stanowisko sierżant, wspaniały dowódca. W pewnym momencie zdecydowano, że trzeba opuścić Powiśle, bo Niemcy oczyścili Starówkę, a po Starówce, to my. Ponieważ to my, to kto pójdzie? Co dalej? Przychodzą wiadomości, że zginął dowódca „Rafałków”. Zginął. To był 5 września 1944 roku. W pewnym momencie już jest szachownica co kto robi podczas wycofania. Przychodzi delegat rządu do „Konrada” i mówi: „Z rozkazu Komorowskiego „Bora”, musi pan zostać dwadzieścia cztery godziny na stanowiskach, na których pan jest i o centymetr nie poruszać się.” „Tak jest!” I przylatuje do mnie chłopak od dowódcy kompanii i mówi: „Słuchaj << Olczak<<, Leonowicz Cię wzywa.” Wszystko rzucam i idę. On mówi tak: „Ponieważ otrzymaliśmy ostatnie wiadomości od delegata rządu dla cywilnej ludności zdecydowałem, że ty będziesz odpowiedzialny za obronę tego a tego przejścia przewidzianego dla cywilów. Otrzymasz trzech chłopców pod bronią uzbrojonych po zęby. Wyegzekwuj się.” I ja rzeczywiście idę do tych Szarytek, bo tak się chyba nazywały te siostry. Dziura taka w tym murze i tędy można przejść do Śródmieścia. Idziemy tam wieczorem i ludność pcha się i trzeba interweniować, żeby był porządek. W pewnym momencie ogród jest na takim pochyleniu, widzimy na dole około trzysta metrów młodych Niemców rozebranych, chyba się myli. Oczywiście trzeba było się dobrze ustawić, ale znikli szybko. Na drugi dzień ilość tych ludzi maleje, maleje, aż w końcu jakiś pan idzie z dziewczyną, która płacze. Idą razem. W pewnym momencie: „Panie podchorąży, jest sprawa.” Idę patrzeć, co [się stało]. To jest dowódca „Rafałków”, ubrany po cywilnemu oczywiście: „Ach, panie podchorąży jest mi bardzo przykro, że w takich kiepskich warunkach się spotykamy, ale musiałem się zająć moją narzeczoną i właśnie ją prowadzą w miejsce bardziej spokojne.” A chłopcy teraz dopiero to mieli zabawę. Raptem, że nie tylko dlatego, że znalazłem dowódcę, ale że się przebrał w cywila.

  • To był nowy dowódca, tak?

Tak.

  • Jaki miał pseudonim?

Bo ja wiem? Chyba ja to zapisałem.

  • Czy był długo z państwem?

Nie, ci chłopcy w ogóle się wykruszali bardzo szybko i przybywali nowi. Nie było za dużo. Jednak było niebezpieczeństwo za duże. Oczywiście jeden chłopak mówi: „Panie podchorąży” i pokazuje mi tam Niemców rozebranych. Ja właśnie tak korzystam z okazji i mówię: „Dobrze, zajmujemy się tą sprawą najpierw, – mówię do tego podchorążego – droga jest otwarta. Pan przechodzi bramę i sprawa uregulowana. Cześć.” Więc my strzelamy, strzelamy wszyscy bardzo niecelnie. Chłopcy zniknęli i nie posuwali się naprzód, tylko zostawili na miejscu wszystko… Myśmy też za dużo nie podskakiwali. Trzech chłopców nawet dobrze uzbrojonych niewiele znaczyło wobec takiej ilości [Niemców], których tam było więcej niż trzech.

  • Gdzie przebywał pan, gdy powstanie chyliło się ku upadkowi?

[…] Wróciłem na moją stancję ostatnią tam, gdzie byłem, jak byłem studentem. Na Ludnej. Zostawiłem wszystko co miałem na zimę, bo zdawałem sobie sprawę, że to pod Hanowerem, to już wiadomo było co jest.

  • Jak pan zapamiętał zakończenie Powstania w Warszawie?

Jak je zapamiętałem? To już jest historia. Została podpisana kapitulacja przez Komorowskiego. On sam podpisał. To było sześćdziesiąt trzy dni, policzmy do tego momentu jak Bór podpisał kapitulację i do obozów wojskowych poszliśmy.

  • Gdzie pan składał broń? Jak pan wychodził do niewoli?

Wychodziliśmy na Plac Narutowicza. Tam rzucało się broń stając na baczność. Oczywiście broń była zmaltretowana i tylko można ją było użyć jako żeliwo. I szliśmy dalej do Pruszkowa, do obozu przejściowego, gdzie nas załadowano na wagony dla bydląt.

  • Do którego obozu pana wywieziono?

Pod Hanowerem, najpierw to był podobóz koncentracyjny Bergen-Belsen. Byliśmy przekonani, że Niemcy nas tam wykończą, znosząc bariery między obozem koncentracyjnym, a obozem jenieckim.

  • Z kim pan tam był w tym obozie? Kto spał nad panem na pryczy?

Był tam Fijewski, który spał nade mną, bo to piętrowe prycze, a ja na dole.

  • Jak on się tam znalazł?

Komorowski „Bór” podpisał jego nominację i wysłał go do oflagu, bo uważał, że on się zmarnuje inaczej, i miał rację. Wszyscy się Fijewskim zajmowali. To był bardzo przyjemny chłopak, co on nie naopowiadał.

  • Napisał coś, jakiś wierszyk dla pana?

Tak. „A nasz << Olczak << lekcje daje, lekcje bierze i wciąż myśli o karierze” Dlaczego? Dlatego, że ja byłem asystentem od matematyki. I ci wszyscy oficerowie, którzy jeszcze mieli courage [fr. odwagę], żeby czegoś się nauczyć, to przychodzili na kursy geometrii do mnie. Ale to był planik, bo profesorem był dr Ensiens z Uniwersytetu Warszawskiego, a ja byłem tylko asystentem. On mi zostawiał tą geometrię, bo on wiedział, że ja na artylerię, bo nic innego nie było, saperów nie było. Więc to był kurs dla artylerzystów, którzy pochodzili z piechoty. Kurs tajny. Jeśli Niemcy by się dowiedzieli, to od razu koncentrak i koniec pieśni. Ale nie było żadnych wypadków.

  • Czy to był obóz oficerski?

Tak, bo myśmy szli na piechotę, jak był koniec wojny.

  • Czy oprócz pana byli tam jeszcze jacyś inni oficerowie?

Tak. Cały obóz, który był pod Szczecinem, oflag, to szedł z nami przez Niemcy w poprzek. Myśmy wylądowali pod Hanowerem.

  • Jak wyglądało pana wyzwolenie?

Z Francuzami. Proszę sobie wyobrazić, ja, który nigdy się nie uczyłem francuskiego i nie miałem zamiaru się uczyć, spotykałem tylko Francuzów. Tak się złożyło. Przypominam sobie jeszcze dzisiaj, jak wychodziło się z oflagu pod drutami kolczastymi na autostradę, bo już przyjeżdżali Kanadyjczycy, żeby oswobodzić 2 maja obóz koncentracyjny. Kanadyjczycy zbliżali się, więc my tam od razu pod drutami przeszliśmy. I kogo spotykam? Oczywiście Francuza. Tak przylgnął do mnie, opowiadał mi swoje życie, opowiadał jak tęsknił za swoją żoną, jak stracił zdrowie i czas, i że jutro wróci do Francji. A właściwie natychmiast wywozili aliantów do ich miejsca, gdzie zostali zmobilizowani. Francuzi wyjeżdżali […], Amerykanie […] wyjeżdżali […]. Tylko jeszcze siedzieli Anglicy, którzy wcale się nie spieszyli, bo Montgomery miał armię i Eisenhauer miał swoją armię, ale to były dwie armie.

  • Gdzie trafił pan po wyzwoleniu?

[…] Miałem takiego przyjaciela, Jacek Tunguz– Zawiślak. Jego ojciec był pułkownikiem i był najstarszym obozu polskiego. Natychmiast później zdjął go „Bór” Komorowski, żeby wsadzić swojego przyjaciela na to stanowisko. Więc Tumb – Zawiślak, mówi do Jacka, to jest jego syna (on miał jednego syna i jedną córkę): „Słuchaj, należy powiedzieć << Olczakowi<<, że wy jutro jedziecie do Meppen, do generała Maczka, żeby was przyjął do wojska.” „Dobrze, to pojedziemy jutro.” Jutro przyjeżdża ten kurier z Londynu do obozu i najstarszy obozu Tunguz -Zawiślak, ojciec Jacka – otrzymuje papier, że my mamy rozkaz transportu na Maczka. I pojechaliśmy do Maczka. Jedziemy do Maczka. Maczek mówi do personalnego: „Dobrze, to zaproście ich na obiad. To ja się przywitam i dowiem się czego oni chcą.” Strasznie ważni się stajemy, dostajemy się, tutaj to generał Maczek, a tutaj to areopag, sala, obiad i tak dalej. Przychodzą do nas oficerowie od Maczka, którzy dostają awanse. Bo to już jest koniec wojny i Maczek ma kawałek Niemiec do okupacji, armia do okupacji. Szczególnie jeden z oficerów był kapitalny: „Panowie, tutaj do nas, w jakiej sprawie?” Więc mówimy, że przyjeżdżamy, żeby zaciągnąć się do wojska. „Ale proszę panów, wojna jest skończona. Panowie się spóźnili o dwa tygodnie.” I takie to były śmichy z nami. W końcu przychodzi Maczek. Na baczność wszyscy się zrywają, bo to jednak dyscyplina wojskowa. Pan Michalak pseudonim „Olczak”, pan Tunguz-Zawiślak, syn pułkownika. Maczek tym razem nie pozwalał sobie na głupie dowcipy, mówi: „Proszę panów, jest taka sprawa, że stopnie panów nie przeszły przez Naczelnego Wodza Armii Polskiej. Musicie jechać do Paryża, bo Paryż jest misją wojskową, która musi to wszystko rozprostować i wydać panom odpowiednie dokumenty, żeby wstąpić do wojska. I wtedy jak będziecie mieli te dokumenty to możecie przyjść do mnie, ale już wojny nie będzie. Wojna się skończyła.” Wzywa oficera personalnego, mówi: „Słuchaj, tych zapisz na listę.” Nam nie powiedział na jaką listę i myśmy dopiero zrozumieli jak przeżuliśmy tą sprawę na miejscu. On kazał nam natychmiast jechać do Paryża do uregulowania spraw administracyjnych, ale ja uważałem, że to nie pasuje. Bo najważniejszy dokument, który miałem dostać z wojska to Radwan Pfajfer powiedział mi: „Ja ci to zrobię wtedy kiedy będzie potrzeba.” Ale ponieważ to tak wszystko po diable [szło] zanim bym się zgłosił do Pfajfera, a później do Tungusa, to by trwało. Więc nie poszedłem do Pfajfera, ale pojechałem na gapę. Dla mnie to trzeba było zrobić aller et retoue [fr. w tę i z powrotem]. A Maczek miał inne zdanie o tym. Mówi: „Dobrze, ale pan jest inżynierem.” Nie byłem przecież. Mówi: „Może byłoby lepiej, gdyby pan dostał tutaj na zachodzie dyplom, co by nie kosztowało pańskiego ojca. Dyplom z zagranicy to będzie się liczył w kraju.” Tak Maczek mówił: „Mam możliwości panów umieścić.”

  • Dlatego pan się zdecydował studiować w Belgii?

Tak.

  • Czy nawiązał pan wtedy kontakt z rodziną?

Tak.

  • Dlaczego później zdecydował się pan zostać na emigracji?

Bo spalili jeszcze raz ojca. Po raz drugi.

  • Komuniści?

Tak.

  • Za co go spalili? Za to, że syna miał na zachodzie?

Tak.

  • Kiedy przyjechał pan pierwszy raz do Polski?

Osiemnaście lat później.

  • To już nie spotkał się pan z rodzicami?

Spotkałem się z ojcem.

  • Osiadł pan później we Francji?

Tak.

  • Pracował pan jako konstruktor pojazdów Renault, Peugeot, później przy pociągu TGW. Później był pan też ekspertem w UNESCO.

Tak, ale w UNESCO to było odgrzewane kluski.

  • Mam pytanie na temat Powstania Warszawskiego. Czy uważa pan, że ono było potrzebne?

Wszyscy chłopcy, którzy wtedy byli w Polsce i byli patriotami, to byli szczęśliwi, że Powstanie się odbędzie. Wtedy było ono nieprzygotowane i straty były straszne.

  • Gdyby pan miał znów dwadzieścia cztery lata, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

To jest taka spekulacja dla spekulacji. Przypuszczalnie bym nie poszedł.

  • Nie? Dlaczego?

Bo to jednak za droga była sprawa… za droga…

  • A skąd pana pseudonim „Olczak”, dlaczego pan wybrał taki pseudonim?

Olek. Olek na wsi to jest Aleksander.

  • I dlatego Olczak, tak?

Tak. I najlepiej jak pierwszą podchorążówkę skończyłem, to był 1943 rok. Był bardzo przyjemny oficer, który prowadził chłopców, którzy przychodzili na tajną podchorążówkę. Przyszedłem w ostatnim momencie, i usiadłem. […] Każdy podawał datę urodzenia, oddział z którego przychodzi. Ja jestem ostatni. I mówię: „Olczak.” A kapitan, który prowadził kurs jest głuchy. I pisze: „Olszak”. Później kurs się kończy i ja wychodzę jako Olszak. I wszystkie archiwa, które jeszcze istniały i które cudem boskim nie dostały się do naszych rąk, to znaczy do tych, co ich interesują, to mówili na mnie „Olszak”, a nie „Olczak”. To była straszna sprawa, żeby to doprowadzić do „Olczaka” z „Olszaka”.

  • Wszystkie pana dokładne wspomnienia można przeczytać w książce, którą pan napisał pt. ”Olczak nie wraca” .


Francja, 4 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Aleksander Michalak Pseudonim: „Olczak” Stopień: podchorąży Formacja: zgrupowanie „Konrad”, zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter