Agnieszka Szumańska, urodzona 19 kwietnia w 1936 roku w Warszawie.
Lat przedwojennych właściwie nie pamiętam, bo byłam za mała. Jedyne wspomnienie to, jak ojciec nas odwoził z końcem sierpnia do dalekich krewnych, do Otwocka. Pamiętam drogę nocą, samochód, światła, to chyba jest pierwsze wspomnienie dzieciństwa i chyba pierwsze spotkanie ze strachem.
To był 1939 rok, tuż przed wojną. Ojciec został już powołany. Był oficerem, majorem w Modlinie, więc odwiózł nas do dalekiej rodziny, a sam wracał do Modlina.
Romuald Prawisz-Kwinto.
Majorem w służbie czynnej, później był obrońcą Modlina. Bardzo szybko trafił do więzienia, do oflagu w Murnau.
W Legionowie i Modlinie. Urodziłam się w Warszawie, w szpitalu wojskowym, ale właściwie w Legionowie.
Brata – Krzysztofa.
O dwa lata starszy.
Pod Otwockiem w Całowaniu. Tam pamiętam, to jest bardzo trudno powiedzieć, co się dokładnie pamięta, a co są rzeczy opowiadane, ale wiem, że zatrzymaliśmy się u państwa Drewitz. Pan Drewitz został rozstrzelany w pierwszych dniach, gdyż nie chciał się zgodzić na zmienienie nazwiska pochodzenia niemieckiego. Pamiętam też, że front przechodził tuż obok. Matka, która skończyła kursy sanitariuszki, opatrywała rannych i zawsze opowiadała nam o tym. Opatrywała rannego, nie miała żadnych narzędzi, więc nożyczkami, nożami stołowymi opatrzyła, i parę dni później przyjechał młody człowiek konno, przywiózł jej walizeczkę, zdobytą na czołgu, żeby innych mniej bolało.
Byliśmy w Całowaniu do 1941 roku, do strasznego dramatu. Było tam miejsce w majątku, gdzie odpoczywali oficerowie z ruchu oporu i była wpadka. Którejś nocy przyszło Gestapo, myśmy mieszkali w malutkim domku naprzeciwko dworu, legitymowali wszystkich. Doskonale pamiętam, że spałam w malutkim przedsionku, dokąd wszedł Niemiec z karabinem. Spytałam się: „To Niemcy?” Odpowiedział mi po polsku: „Śpij, to Niemcy.” Czyli dziecko, wtedy czteroletnie, już wiedziało, co to są Niemcy. Matkę legitymowali z pistoletem na skroni, brata ściągnęli z łóżka, był bardzo duży, myśleli, że to jest dorosły. Miał wtedy czterdzieści stopni gorączki, miał anginę. Legitymowali matkę, aż znalazła list ojca z oflagu z Murnau. Niemcy mieli respekt dla żon oficerów. Wtedy kazali nam opuścić dom, ale w nocy wszyscy młodzi ludzie zostali rozstrzelali pod naszym oknem. Wyjechaliśmy do Warszawy.
Nie, to nie był ośrodek, to był dwór i tam nie potrafię powiedzieć, dlaczego, ani jak, ale ukrywali się młodzi ludzie. To byli oficerowie, którzy byli wysyłani na odpoczynek czy na pracę. Niedawno byłam w tamtym miejscu, jeszcze są wyryte litery, są tablice. Wiem, ze tam państwo Drewitzowie przyjeżdżają co roku, składają kwiaty.
Dostaliśmy rozkaz. Musieliśmy raniutko opuścić dom. Przenieśliśmy się do dalszych krewnych do Warszawy, na Krakowskie Przedmieście 19. Dzisiaj tam jest Ministerstwo Kultury, a wtedy był tam ogromny, największy chyba sklep państwa Chowańczak, sklep futer. Aż do Powstania tam mieszkaliśmy.
Bardzo mało, dlatego że praktycznie nie wychodziliśmy z pokoju. Matka pracowała w ciągu dnia - gotowała dla rodziny Chowańczak, a my bawiliśmy się z najmłodszym synem - Jerzym, który zresztą później był księdzem, kapelanem młodzieży. Bardzo mało mam wrażeń. Pamiętam, że jak przychodziły listy od ojca, zawsze parę marek ojciec przysyłał, matka dawała nam parę złotych, szliśmy na Stare Miasto. Wiedzieliśmy, że nie możemy dalej pójść, wiedzieliśmy, że coś nam grozi. Pamiętam, ale to tak przez mgłę, jak matka wyprowadzała nas czasem. Wychodziliśmy na spacery z synem przyjaciółki, która wyszła za mąż za Żyda. Wychodziliśmy z Edwinem, nie raz nas kontrolowano. Niemcy się pytali, jak to się dzieje, że jest troje dzieci, jeden ciemny. Matka zawsze odpowiadała, miała zaufanie do tego listu, który zawsze miała z sobą: ma troje dzieci, jeden jest ciemny, dwóch jest jasnych, tak już jest.
Do listu od ojca z Murnau, wiedziała że jak pokaże list, to na ogół, nawet podczas kontroli to puszczą ją, jako żonę oficera, który jest w niewoli.
Tak, później dopiero dowiedziałam się, dlaczego. Chodziliśmy do bratowej ojca, na ulicę Grottgera, do pani Eugenii Trzeciak, która była artystą fotografikiem. Przychodziliśmy, mniej więcej raz na tydzień, później stamtąd z mamą szłyśmy do innej znajomej na Żoliborz. Po spotkaniu się z panią Trzeciak, okazało się, że ona robiła fotografie różnych dokumentów i matka je przenosiła. Matka nie brała udziału bezpośrednio w Powstaniu, ale na pewno się przyczyniła.
Samego wybuchu nie pamiętam. Pamiętam, przede wszystkim pożar i straszny dym, wszystko się paliło. Warszawa się paliła. Nasz dom się palił od frontu i byliśmy zablokowani, nie mogliśmy wyjść. Było sporo osób w tym mieszkaniu, rozbiło się zamurowane drzwi na boczne schody i tamtędy wyszliśmy. Przeprowadzali nas polscy strażacy, doskonale pamiętam, mam w oczach obraz strażaków. Przeprowadzili nas do podziemia do Bristolu. Tam siedzieliśmy wszyscy razem, na coś czekaliśmy, ale było wiadomo, nawet takie dzieci jak my wiedzieliśmy, że coś strasznego się dzieje. W bardzo krótkim czasie przyszli tam Niemcy. Pamiętam, szarpnął matkę za rękę, bo kogoś opatrywała. Zawiązywała bandaż, więc chciał ją wziąć jako sanitariuszkę, ale się jakoś obroniła. Później byliśmy przepędzeni już na pieszo z „Bristolu”. Było strasznie gorąco, paliło się. Szliśmy przed czołgami, między czołgami, z boku czy z przodu, tego nie mogę pamiętać. Polacy, powstańcy stali, więc myśmy byli pędzeni po prostu, jako ludność między Niemcami, żeby Polacy nie strzelali. Tak zostaliśmy przepędzeni do szpitala na Woli.
Nie, nie strzelali. Wydaję mi się, że widzę pod ścianą młodych ludzi, ale to są albo wspomnienia albo opowiadania. Nie potrafię powiedzieć. Na Woli pamiętam, że byliśmy tam w nocy, że była strasznie duża ilość ludzi. Leżeliśmy na ziemi, Niemcy przebierali i zabierali rzeczy. Ukraińcy, to znaczy ci, co byli razem z Niemcami, były takie oddziały, zrywali kobietom biżuterię, pierścionki. Później byliśmy przepędzeni z ludnością do Pruszkowa.
To jeszcze był sierpień, koło połowy sierpnia. W Pruszkowie mam chyba najgorsze wspomnienie: zamiast toalet, były ogromne dziury ogrodzone drewnem. Potwornie baliśmy się wpaść do tego. Później Niemcy nas zapędzili do wagonów, zamknęli i wywieźli do Niemiec.
Tak. Wagony oczywiście były zabite. Wywieźli najpierw do Gettenbergen, gdzie byliśmy parę dni, może tydzień. Tam było dzielenie, segregacja. To było potworne, dlatego że rozdzielali rodziny, jak było kilkoro dzieci, to odbierali je. Matki z jednym, bezdzietne czy z dwojgiem, były wysyłane na pracę. Tak matka trafiła do Hameln, do fabryki w zasadzie wełny, ale w rzeczywistości to były części do V2.
Razem ze mną i z bratem.
Byliśmy taką grupą dzieci, nikt się nami nie interesował. Na jesieni chodziliśmy zbierać grzyby, jagody. Niemcy nie jedli grzybów. To są takie momenty, których dobrze nie pamiętam. Wiem, że było potwornie zimno, bo mieszkaliśmy w hali fabrycznej. Na pryczach, z kocem czy słomą. Okien nie było. Wyjechaliśmy w sierpniu bez ubrań. Przypuszczam, że Czerwony Krzyż musiał dać nam później ubrania, bo nie wyobrażam sobie, żebyśmy przetrwali. Choć matka musiała coś przewidywać, bo wyjechała z walizką rzeczy. Ale to na pewno nie wystarczyło.
Nie, żadnego. Nie był możliwy. Tylko kontakt z Czerwonym Krzyżem i tu jeszcze była następna obawa kobiet, bo Czerwony Krzyż zaplanował, że zabierze dzieci do Skandynawii, więc rozpacz kobiet i przerażenie, co będzie dalej. Później było wyzwolenie.
Nie pamiętam jak to było. Pamiętam, że była straszna obawa, że przyjdą, że znowu rozłączą.
Wyzwolenie to było, można nawet powiedzieć, epiczne. Dlatego że Hameln to był węzeł kolejowy, były straszne bombardowania, Niemcy już nas nie pilnowali. Był moment nawet tragiczny, bo schowaliśmy się do schronu i obok upadła bomba, zasypała nas, ale że tam byli też Niemcy, to nas odkopali. Później krążyliśmy, włóczyliśmy się po okolicach, po górach, uciekając, ale nie wiedząc przed kim, jak i co. W końcu zatrzymaliśmy się i doszli do nas opiekuni – Francuzi z obozu francuskiego. Towarzyszyli nam dalej i opiekowali się nami, aż do dojścia wojska amerykańskiego, do dywizji Pattona.
Zaraz po wyzwoleniu, to było z początkiem maja chyba. Matka przez Czerwony Krzyż dała znać i ojciec do nas przyjechał.
Nie, wtedy ojciec był w oflagu Murnau. Był tam przez pięć lat. Jak zostaliśmy wywiezieni, to nie mieliśmy żadnego kontaktu, ale właśnie przez Czerwony Krzyż, przypuszczam, że to mama pierwsza dała znać, ojciec nas odnalazł. Wtedy ojciec nas zabrał z Hameln. Byliśmy tam parę tygodni, matka była tłumaczem, troszeczkę znała francuski i jeszcze pracowała w szpitalu amerykańskim. Później ojciec został mianowany dowódcą obozu Oberlangen dla żołnierzy polskich w strefie angielskiej i tam byliśmy dwa lata.
To był cudowny okres dla dzieci. Byliśmy jedynymi dziećmi w obozie, było jeszcze parę pań z AK, które zostały w obozie, bo poodnajdywały mężów, narzeczonych. Poza tym nie było żadnych dzieci, tak że myśmy byli maskotkami, tam wtedy nam się wydawało: cudowne wakacje chyba nieskończone.
Do października 1947 roku.
Obóz został rozwiązany. Zadaniem ojca było rozwiązywać sytuację każdego żołnierza czy oficera. Niewiele wróciło do Polski, bardzo niewiele. Najwięcej wyjechało do Anglii, do Włoch i de facto, ponieważ ojciec nie wysłał wszystkich do Polski, to groziła mu kara śmierci, tak że nie mógł wrócić do Polski i rodzice zdecydowali się na wyjazd do Francji. Pamiętam ostatnią defiladę. Musiała ona być w 1946 roku, bo jeszcze było dużo żołnierzy, oficerów, pamiętam, że przyjechał cały sztab angielski i pamiętam emocje, jakie były, jak ojciec defilował i prowadził swoich żołnierzy.
Tylko mężczyźni, kobiet było dziewięć czy dziesięć.
Chyba dlatego, że matka znała język francuski, więc sentyment związany z jej dzieciństwem.
Nie, ojciec nigdy nie wrócił do Polski. Zmarł na emigracji.
W 1973 roku, jak tylko dostaliśmy obywatelstwo francuskie, jeździliśmy do Polski praktycznie co roku, bo matka męża mieszkała w Polsce, pod Warszawą - w Rujnowie. Jeździliśmy z dziećmi na wakacje.
Na pewno. Nie wiem, czy pisze się o tym, czy mówi, ale matka zawsze opowiadała, że wyszedł komunikat niemiecki, który wzywał wszystkich mężczyzn od siedmiu do siedemdziesięciu lat, żeby się stawili 1 sierpnia na zbiórki. Przecież wiadomo było, co to znaczy. Poza tym chyba nie można było tak żyć w strachu, musiało się coś robić. Wiem, że Warszawa czekała na pomoc z Paryża, że miała nadzieję, jak wybuchło, jak Paryż został oswobodzony, że będzie pomoc.
To jest stowarzyszenie osób prywatnych, Francuzów przede wszystkim, którzy chcieli, na początku pomagać, a teraz współpracować z Polską.
Byłam.
Niesamowite. Po raz pierwszy byłam z Francuzami, z delegacją przedsiębiorców. Zaprowadzono nas tam na rozpoczęcie naszej delegacji. Myślałam, że dla Francuzów to będzie strasznie duży wstrząs, ale świetnie to odebrali. Dla mnie to było duże przeżycie, bo utwierdziły się wspomnienia. Pięknie zorganizowane. Podziwiam zaangażowanie młodych ludzi, którzy nie znali Powstania, ale znają historię. Dla mnie to jest wspaniałe.