Jerzy Jabrzemski „Wojtek”
Moje nazwisko Jerzy Jabrzemski. Urodziłem się w Warszawie 22 listopada 1918 roku, a więc już w wolnej Polsce, jedenaście dni po wyzwoleniu. Jestem warszawiakiem - nie wyjeżdżałem z Warszawy, nie zmieniałem miejsca zamieszkania. Mieszkałem na Starym Mieście na uliczce Kapucyńskiej, której w tej chwili już nie ma, jest tylko kawałek przy kościele Kapucynów. Gimnazjum również miałem na tej ulicy. Było to państwowe gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego. Rozpocząłem naukę od pierwszej klasy gimnazjalnej, poprzednio nie byłem w żadnej innej szkole, dostałem się od razu po egzaminie. Oczywiście po kilku latach nauki w szkole, zapisałem się do drużyny harcerskiej. Była to 27 Warszawska Drużyna Harcerska imienia Szymona Konarskiego, Najstarsza Drużyna Rzeczpospolitej – oficjalnie miała taką nazwę. Była założona w październiku 1910 roku w szkole przez nauczyciela gimnastyki Nebla. W gimnazjum spędziłem swoją pierwszą młodość harcerską: od normalnego członka zastępu poprzez zastępowego, potem byłem przybocznym. Do okresu wojennego zakończyłem pracę jako przyboczny. Byłem na pierwszym kursie instruktorskim, ale z powodu choroby – miałem zapalanie płuc, kiedy zdawałem maturę – nie ukończyłem go. Tak, że przed wojną nie miałem większego pola do popisu w harcerstwie. Gimnazjum ukończyłem w 1937 roku. Zapisałem się do Wyższej Szkoły Handlowej. Maturę zdałem w maju a już we wrześniu rozpocząłem pracę dziennikarską – taką miałem akurat możliwość, zresztą zawsze bardzo interesowałem się sportem. Grałem w drużynce siatkówki szklonej i w reprezentacji szkół warszawskich. Miałem takie możliwości, że dostałem etat w redakcji „Przeglądu Sportowego” w 1937 roku, w tym samym roku w którym zdałem maturę. Po roku zostałem sekretarzem redakcji, co było wielkim wyróżnieniem dla młodego chłopaka. To były początki mojej pracy dziennikarskiej. Na pozycji dziennikarza „Przeglądu Sportowego” zastała mnie wojna. Wojna wybuchła i na terenie Warszawy harcerze z jednej strony tworzyli pewnego rodzaju ochotniczą kompanię harcerską, następnie służby pomocnicze, pogotowie harcerskie ale jednocześnie był sygnał od generała Umiastowskiego przez radio, że jeżeli ktoś chce wstąpić do wojska, żeby wyjeżdżał z Warszawy na wschód. Myśmy też chcieli, grupa kolegów, którzy byli po maturze i harcerzy, wstąpić do wojska. W Warszawie nas nie przyjęto. Razem ze mną było nas czterech harcerzy z dwudziestej siódmej, pojechaliśmy do Brześcia nad Bugiem, gdzie mieliśmy obiecane, że możemy wstąpić do wojska. Dojechaliśmy, ale nie przyjmowali. Wobec tego skierowaliśmy się na południe do Kowla. W Kowlu też nie przyjmowali, wobec tego dotarliśmy do Lwowa. Dojechaliśmy do Lwowa 16 września, wstąpiliśmy do ochotniczej kompanii, a 17 września weszły wojska radzieckie, Armia Czerwona i zostaliśmy we Lwowie. Mieliśmy dwie możliwości: albo przez Rumunię, tak jak część naszej armii z generałem marszałkiem Rydzem Śmigłym starać się przedostać do armii polskiej we Francji, albo wracać do Warszawy. Cała nasza grupa zdecydowała, że wracamy do Warszawy. Nie było to łatwe, tym niemniej udało nam wydostać się poprzez Przemyśl. Tak się trafiło, że 11 listopada trafiliśmy do Warszawy do swoich domów. Rozpoczęliśmy szukanie pracy. Wtedy instytucją opiekuńczą była Rada Główna Opiekuńcza RGO. Przewodniczącym zespołów pomocniczych Rady Głównej Opiekuńczej – w Warszawie to był Stołeczny Komitet Samopomocy Społecznej – był mój kolega redakcyjny Edward Strzelecki. On mnie wciągnął, żebym tam zaczął pracować. Zespół pomocniczy polegał na tym, że staraliśmy się ściągnąć do siebie do współpracy młode osoby, dziewczyny i chłopców, którym legitymacja Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej pozwalała nie być zabranym na roboty do Rzeszy – to był pierwszy warunek. Kiedy po pewnym czasie kierownik zespołów pomocniczych całej Warszawy zrobił zebranie kierowników poszczególnych okręgów z Warszawy, okazało się, że dziewięćdziesiąt procent kierowników to są instruktorzy harcerscy. Myśmy się już w pewnym sensie znali. Zastępcą Strzeleckiego, wiceprzewodniczącym zespołu, był Gustaw Niemiec. To był harcmistrz, przed wojną komendant chorągwi gdańskiej, a tutaj pierwszy pełniący obowiązki szefa głównej kwatery w tajnym Związku Harcerstwa Polskiego w „Szarych Szeregach”. Wkrótce zebraliśmy się i zorientowaliśmy co jest. On objął nad nami właściwe kierownictwo. Strzelecki był niby naczelnym, ale był z boku, nie orientował się wtedy, że to są prawie wszystko harcerze. Naszym zadaniem, poza chronieniem młodzieży od wywózki na roboty do Niemiec, było niejako prześwietlanie młodzieży, orientowanie się kto to jest, by najlepszych kierować do podziemnych „Szarych Szeregów”. To był nabór, obserwacja. Miałem wtedy pod opieką trzy okręgi praskie SKSS-u. Byłem wodzem zespołów na Pradze. Bródno był jeden okręg, potem środkowa Praga i Grochów. To były trzy okręgi. Pod moim kierownictwem było kilkuset młodych dziewczyny i młodych chłopców, z których wybierałem i w porozumieniu z chorągwią warszawską ich przekazywałem. Była cała grupa młodzieży, która była potem w „Grupach Szturmowych” w batalionie „Zośce” . To był mój początek. Gustaw Niemiec jednocześnie pełnił obowiązki – to był okres organizacyjny – szefa głównej kwatery „Szarych Szeregów”. Na jesieni 1940 roku na nasze zebranie wszystkich kierowników w „Romie” na Nowogrodzkiej wkroczyło gestapo właśnie po Gustawa Niemca, jego aresztowało, wyprowadziło. Poza tym nikt z nas nie był aresztowany. Tu chodziło wyraźnie o niego, nawiązali do tego, że był komendantem chorągwi gdańskiej w 1939 roku. Wtedy szefem głównej kwatery tajnych harcerzy „Szarych Szeregów” został harcmistrz Eugeniusz Stasiecki „Piotr Pomian” z Częstochowy , który był w Warszawie. Gustaw Niemiec, który mnie wciągnął do „Szarych Szeregów” powierzył mi współpracę w tajnych podziemnych harcerskich pismach, które się ukazywały. Jednocześnie byłem kurierem, rozprowadzałem to, jeździłem do Krakowa, podrzucałem pisma do Kielc, do Lublina. To był pierwszy okres pracy. Pisałem też różne materiały, współpracowałem z całą redakcją.Po pewnym czasie w 1941 roku powierzono mi funkcję kierownika akcji „N” – to jest rozprowadzania tajnych pism niemieckich. Przy czym nasze podziemne drukarnie były w Warszawie w różnych miejscach i nawet stać je było na drukowanie kolorowego pisma satyrycznego
Der Klabauterman dla wyśmiewających Hitlera, hitleryzm niemiecki. To było na bardzo wysokim poziome. Wszystkie pisma redagował głównie profesor Kumaniecki z Uniwersytetu Warszawskiego, współpracował z nim również profesor Gieysztor. Przy Komendzie Głównej Armii Krajowej było kierownictwo akcji „N”. Natomiast ja z ramienia „Szarych Szeregów” miałem za zadanie rozprowadzanie, rozrzucanie tego po całej Generalnej Guberni, ale nie tylko, również docieranie do Rzeszy Niemieckiej. Moim zadaniem było organizowanie w poszczególnych chorągwiach, poprzez wizytatorów, głównej kwatery... To była bardzo zasadnicza rzecz organizacyjna, mianowicie w kwaterze głównej byli wizytatorzy komendantów chorągwi. Było osiemnaście chorągwi „Szarych Szeregów” na terenie zarówno Generalnej Guberni czyli Polski centralnej jak myśmy mówili, na terenie Polski wschodniej, pod okupacją radziecką, jak i na terenie Trzeciej Rzeszy. Wizytatorzy byli jednocześnie przedstawicielami poszczególnych chorągwi. Z jednej strony oni byli w Warszawie, z drugiej strony jeździli mniej więcej co dwa tygodnie w teren do swoich chorągwi i przekazywali wszystkie instrukcje, które szły z głównej kwatery z kierownictwa naczelnictwa podziemnego harcerstwa. Moim zadaniem było organizowanie poprzez nich w każdej chorągwi specjalnych, również tajnych, zakamuflowanych, zakonspirowanych dla naszych harcerzy, dwóch czy trzech zastępów, które zajmowały się akcją „N”. Chodziło o to, żeby Niemcy się nie zorientowali, żeby myśleli, że wszystkie materiały, gazetki są drukowane przez Niemców, antyhitlerowców. W gazetkach były bardzo ciekawe różne sprawy, na przykład jak uchronić się od pójścia do armii niemieckiej. Trzeba sobie wstrzyknąć w nogę zastrzyk... Potem były specjalne ulotki dla wojsk węgierskich po węgiersku, bo wtedy Niemcy tam organizowali pomocnicze wojsko. Drukowaliśmy również po włosku, kiedy armia włoska zaczęła bardziej działać po stronie niemieckiej. Wydawnictw było bardzo dużo.
- Czy pamięta pan jakieś szczególnie ciekawe akcje?
Była na przykład ciekawa akcja balonikowa. Mianowicie Anglicy przesłali do nas specjalny papier, którego nie było w Europie. Papier był dla ulotek lotniczych w Anglii. Angielskie samoloty RAF-u, wywiadowcze, nie te które bombardowały, rozrzucały na teren nad całymi Niemcami specjalne ulotki na bardzo cieniutkim papierze wzywające Niemców do zaprzestania wojny. Samoloty docierały wtedy najdalej do Berlina, a chodziło o to, żeby ulotki rozrzucić nad Warszawą. Wobec tego przysłali do nas papier. Na papierze, już w Warszawie, wydrukowane zostały angielskie teksty. Byłem kierownikiem akcji. Mianowicie ustawiliśmy grupy naokoło Warszawy, bo nie wiadomo było jak wiatr będzie wiał w danym momencie. Samoloty angielskie będą lecieć – to był chyba listopad 1942 rok – do Berlina, w tym kierunku, ale nie dolecą do Warszawy. Chodziło o to, żeby przedłużyć... Tego dnia, tej nocy, mieliśmy specjalne butle z wodorem. Nasze grupki harcerskie i nie tylko harcerskie bo i AK, tak były rozmieszczone naokoło Warszawy, żeby wyrzucać ulotki w powietrze wtedy kiedy będzie wiatr wiał. Wiatr wiał z Żyrardowa. Byłem w Żyrardowie, tam przewieźliśmy butlę. Mieliśmy specjalne śmieszne aparaciki. Mianowicie to były wąsy druciane z bardzo mocnego drutu, na który się nawijało sznurek, na sznurku były nanizane ulotki i aparat przywieszało się do pięciu, sześciu, siedmiu baloników napełnionych wodorem z butli. Było umówione, że kiedy, o której godzinie, co, jak. Do Żyrardowa dostarczyliśmy butle, tam mieliśmy mieszkanie. Jak dostaliśmy hasło, że tej nocy będą lecieć, to wieczorem nasza grupka pojechała do Żyrardowa, napełniła baloniki. Koncepcja była tak, żeby puścić w górę baloniki, one szły w górę, nici się odwijały i na wysokości półtora kilometra one rozsiewały z góry ulotki jakby z samolotu angielskiego. Anglicy jednocześnie mówili: „Nasze samoloty dotarły nad Warszawę.” W tym momencie, kiedy byłem w Żyrardowie, był bardzo silny wiatr. Nasza grupa nie zdecydowała się wypuścić baloników. Wypuściliśmy tylko kilka próbnych, one leciały bardzo szybko tuż nad ziemią. Baliśmy się, że to będzie przez Niemców, posterunki niemieckie, rozszyfrowane, dlatego dałem rozkaz, że my nie wysyłamy. Natomiast nie pamiętam skąd kilka grup wysłało baloniki. Wracając do Warszawy następnego dnia widziałem na ulicy Rakowieckiej na domu na piątym piętrze ulotkę, jedna się przylepiła. Widać było, że dotarły do Warszawy. To była specjalna akcja balonikowa. Była cała masa innych akcji – rozdzielanie, rozwieszanie afiszy. Na przykład w rocznicę imienin Hitlera zostały rozwieszone w dystrykcie warszawskim po wsiach, po miasteczkach i po Warszawie specjalne afisze proszące, żeby folksdojcze niemieccy jako prezent dla Hitlera dostarczali jajko, masło do komendantów powiatu. Do Warszawy […], do komendantów powiatu, przyjeżdżały wozy, gdzie była awantura, oni nie wiedzieli co się dzieje. Były rozwieszane też inne afisze. Poza dostarczaniem materiałów, prasy podziemnej niby niemieckiej, były również akcje specjalne. Całą akcją kierowałem, tworzyłem grupy, przesyłałem. Moja narzeczona była jedną z łączniczek, która pomagała, też jeździła jako kurierka, rozwoziła do Kielc.W pewnym momencie zostałem zaproszony do naczelnika „Szarych Szeregów” Floriana Marciniaka. On mi powiedział, że docenia moją pracę jako kierownika akcji „N”, zostaję na stanowisku, ale jednak uważa, że powinienem prowadzić pracę również bardziej wychowawczą. Chciał żebym był wizytatorem chorągwi kieleckiej w Górach Świętokrzyskich. Tak się złożyło, że od tego czasu zostałem wizytatorem, a jeszcze pewien czas – tam były aresztowania – byłem dodatkowo wizytatorem chorągwi radomskiej, chorągwi lubelskiej. Głównie prowadziłem wizytację, która polegała między innymi na wyjeździe do partyzantki w Kielecczyźnie w Górach Świętokrzyskich, gdzie jechałem z grupą siedmiu, ośmiu kandydatów na instruktorów z „Szarych Szeregów” kieleckich, szkoliłem ich. Była tak zwana „Szkoła za lasem”, gdzie szkoliłem podharcmistrzów. To była dodatkowa praca. Mnie się wydaje, że parę słów mogę powiedzieć na temat „Szarych Szeregów”. Otóż co to były „Szare Szeregi”? To był konspiracyjny Związek Harcerstwa Polskiego, który został założony przez instruktorów harcerskich, którzy byli w Warszawie 27 września 1939 roku, tego dnia, w którym również, niezależnie, powstało Polskie Państwo Podziemne. Nie wiedzieliśmy o sobie. Wysłannik Rydza-Śmigłego dotarł do Warszawy do generała Czumy, do generała Rummla i przekazał im polecenie zorganizowania podziemnej armii Polskiego Państwa. Jednocześnie grupa instruktorów – między innymi był Aleksander Kamiński, słynny „Kamyk” – na zebraniu na ulicy Polnej stworzyła podziemne harcerstwo, podziemny Związek Harcerstwa Polskiego, który wkrótce przyjął nazwę „Szare Szeregi”. „Szare Szeregi” były największą w okupowanej przez Niemców Europie organizacją młodzieżową, organizacją wychowawczą, która jednocześnie pełniła bardzo ważne zadania obok zadania wychowania młodzieży. Naszym głównym punktem programu było wychowywać młodzież poprzez walkę z okupantem. W tajnym Związku Harcerstwa Polskiego czyli w „Szarych Szeregach” były trzy szczeble młodzieżowe: „Zawisza” najmłodsza, była od dwunastu do czternastu lat, BS to „Bojowe Szkoły” były od piętnastu do siedemnastu lat, a osiemnaście lat i wyżej to były „Grupy Szturmowe”. Każda z grup miała program pracy, który znowu był hasłem: „Dziś, jutro, pojutrze.” „Dziś” to było to co się dzisiaj robi, „Jutro” to jest okres Powstania, końca wojny, a „Pojutrze” tworzenie wyzwolonej Polski.
- Wróćmy do pana osobistej historii Powstania. Jak to było gdy zbliżało się Powstanie, początek roku 1944?
Zbliżało się Powstanie – to był okres przekształcania całego programu „Jutro” na konkretne rzeczy na terenie Warszawy. Plany dowództwa Armii Krajowej były tego rodzaju, że ma być krótkie Powstanie. W momencie kiedy Niemcy wychodzą z Warszawy robi się Powstanie, żeby opanować Warszawę przed wejściem Armii Czerwonej. Wobec tego nie ma miejsca dla „zawiszaków” w Powstaniu, trzeba ich przechować, oni nie walczą. Walczą BS-y: tworzą plutony szturmowe, plutony specjalne ochrony sztabów – już w 1944 roku od wiosny są wiązane z okręgami Armii Krajowej. Jest pluton ochrony sztabu i pluton wywiadu, rozpoznania terenu – to są już grupy „Bojowych Szkół”. Frontowe oddziały to są oczywiście nasze bataliony „Zośka”, „Parasol”, „Wigry”. HP – Harcerstwo Polskie miało też batalion „Gustaw”, to były następne rzeczy. „Szare Szeregi” prowadził wtedy jako naczelnik Stanisław Broniewski. Postanowił on grupę wizytatorów, tych którzy tworzyli główną kwaterę, jakby mózg „Szarych Szeregów”, rozdzielić na dwie części. Jedna grupa była na Śniadeckich, a druga z naczelnikiem poszła do „Zośki” na Wolę. Byłem w grupie, która z naczelnikiem Broniewskim udała się w godzinie „W” 1 sierpnia na Wolę do Telefunkena. Tam była kwatera „Zośki”, zgrupowania „Radosław”, niedaleko był „Parasol”, niedaleko były „Wigry”. Tam nas chyba ośmiu z głównej kwatery zostawili, zostaliśmy przekierowani do sztabu „Zośki”. Natomiast pierwsza grupa miała zostać na terenie Warszawy i tam organizować, zobaczyć co będzie dalej.
- Jak pan pamięta pierwszy dzień Powstania?
Żona mnie odprowadziła na ulicę Okopową. Mieszkaliśmy wtedy na Lesznie u rodziny, u rodziców: u matki, babci i ciotki. Doprowadziła, mówię: „Piękne jest życie, wszystko będzie dobrze, za parę dni się zobaczymy”.
- Pan żona nie brała udziału w Powstaniu?
Wtedy nie, w tamtym momencie brali udział głównie ci, którzy dostali rozkazy. Dostałem rozkaz sam, bez łączniczek. Mieliśmy się zgłosić na Okopowej do mieszkania na parterze o godzinie czternastej. Tam dostaliśmy opaski, które na razie schowaliśmy do kieszeni i polecenie udania się do fabryki Telefunkena na Mireckiego. To już było niedaleko i tam się udaliśmy. Hasło odpowiednie powiedzieliśmy, bo była już warta „zośkowców”, wejście do nich było przygotowane. Myśmy byli skierowani do sztabu. Pierwszej nocy dostaliśmy polecenie – nadlecą samoloty angielskie i zrzucą nam broń, zrzucą pomoc – że trzeba opanować cmentarze i być przygotowanym. Po trzech, czterech dniach „zośkowcy” opanowali tak zwaną Gęsiówkę, żydowski obóz. Potem rozszerzyli się w kierunku Powązek i w kierunku Śródmieścia. Niedaleko na Okopowej był „Bór” Komorowski ze swoim sztabem. Pamiętam jak Janek Rossman, jeden z nas z głównej kwatery, drugiego dnia telefonował do znajomych na Grochowie. Telefony były jeszcze czynne. Pyta: „Co tam u was słychać?” „A w nocy przejechały dwa czołgi radzieckie Grochowską, potem się wycofały, ale przejechały.” Radość wielka, że już wchodzą. Wtedy były różne koncepcje, ale naczelnik Broniewski zdecydował, że ponieważ tutaj bezpośrednio jest front, jest grupa frontowa, to że trzeba się porozumieć z komendantem Powstania, z generałem Chruścielem „Monterem”, który jest w Śródmieściu. Wobec tego idziemy do niego. Dwóch czy trzech instruktorów zostało przy „Zośce”, natomiast nas pięciu z naczelnikiem przeszło do Śródmieścia, to był trzeci dzień Powstania, żeby zameldować się i zorganizować. Coś czuło się, że trzy, cztery dni, tydzień, to nie będzie, że to może potrwać dłużej. Wobec tego trzeba było coś pomyśleć, jeżeli chodzi o wszystkie inne grupy harcerzy, młodzież, która się garnęła. Starsza młodzież była brana do batalionów. Trzeba się było porozumieć jak możemy pomóc jako „Szare Szeregi”. Przeszliśmy do Śródmieścia skacząc przez Plac Grzybowski pod ogniem snajperów niemieckich.
Tak, miałem pistolet, każdy z nas miał. Przeszliśmy najpierw na Świętokrzyską, gdzie mieszkał jeden z nas, szef głównej kwatery Edek Cirn. Tam się dowiedzieliśmy, że niedaleko na ulicy Wareckiej w drukarni „Robotnika” jest „Kamyk” Kamiński, redaguje tam „Biuletyn Informacyjny”. Wobec tego poszliśmy, żeby zameldować się u niego, dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja, powiedzieć, co się dzieje na Woli. Pierwsza wiadomość z Woli, którą dostarczyliśmy to była, jakie tereny opanowały nasze harcerskie bataliony i jak tam jest, że Gęsiówka została uwolniona. Potem Broniewski dowiedział się, gdzie jest „Monter”, komendant Powstania. Zameldował się u niego na Świętokrzyskiej na rogu Jasnej w PKO – tam była główna kwatera „Montera”. Tam postawił sprawę zagadnienia, co mogą pomóc harcerze, czy można coś zorganizować. Dostał pewne zadania od „Montera” z jednej strony tworzenie Wojskowej Służby Społecznej, żeby dać instruktorów do komórki, która będzie zajmowała się ludnością cywilną, żeby nie zostawić ludności cywilnej samej tylko, żeby zorganizować. Do tego wzięto głównie harcerki, z naszej grupy poszedł Leon Marszałek i Kozłowski Jurek. Widać było, że to dłużej potrwa. Wszędzie była masa „zawiszaków”, młodych. Co z nimi robić? Stanice organizować. Przyszła wiadomość z „Pasieki”, głównej kwatery, która była na terenie Warszawy - na Śniadeckich, a potem na Wilczej, że oni organizują pocztę harcerską. Bardzo dobrze, wobec tego będziemy organizowali na terenie całej Warszawy pocztę harcerską właśnie z „zawiszaków”. Łącznicy będą zanosić do naszych oddziałów frontowych broń w chlebakach... Jak będą zanosić? Kanałami! Wtedy zaczęła się służba kanałowa. Młody „zawiszak” szedł z dwoma wielkimi torbami, w jednej torbie miał granaty, broń, amunicję, w drugiej torbie miał gazety „Biuletyn Informacyjny”, nasze wydawnictwa i docierał do naszych oddziałów frontowych. Na Świętokrzyskiej opanowaliśmy na parterze firmę niemiecką, duży lokal, Niemców już oczywiście nie było. Na drzwiach wywiesiliśmy: „Główna Kwatera, << Pasieka >> Szarych Szeregów”. Zostałem tam jako komendant bazy i jednocześnie – ponieważ nie dotarł do nas komendant chorągwi warszawskiej Stefan Mirowski, gdyż został odcięty na Ochocie – byłem przez pewien okres pełniącym obowiązki komendanta chorągwi warszawskiej. Jednocześnie zaczęliśmy już wydawać pisma harcerskie na powielaczu. Piątego dnia zdecydowałem się wysłać łączniczki do mojej żony, która była na Lesznie u rodziny. Napisałem jej, że życie jest piękne, jestem tutaj, co i jak. To było jeszcze na takim etapie, że wszystko powstawało, jeszcze nie było wiadomo, czy my tam zostaniemy. Tak, że nic jej nie napisałem o tym, żeby przyszła do mnie, ale ona przyszła. Zapytała się łączniczki, która była też moją łączniczką w akcji „N”, gdzie ja jestem. „Na Świętokrzyskiej.” „To mogę iść do niego?” „Oczywiście, niech druhna idzie.” One się znały, w akcji „N” były łączniczkami. „Mam tutaj opaskę rezerwową.” Dała opaskę i ona przyszła do mnie. Następnego dnia przyszedł jej młodszy brat „zawiszak”, który tam był i już Leszno zostało odcięte. Szła niemiecka ofensywa w kierunku przebicia się przez środek do Mostu Kierbedzia i opanowania go. Już wtedy – nie wiedziałem o tym – wywieźli moją matkę i moją ciotkę z mieszkania na Lesznie. Gdyby Gena została tam jeszcze jeden dzień, to też już byśmy się nie widzieli, bo matka i ciotka zginęły w Ravensbrück, w obozie koncentracyjnym. To było wielkie szczęście, że trafiła i w tej chwili minęła sześćdziesiąta trzecia rocznica ślubu. Sześćdziesiąt trzy lata przeżyliśmy jako małżeństwo, dzięki temu, że ona wtedy do mnie przyszła. Ona organizowała pocztę harcerską. Jednocześnie były inne łączniczki, czyli na Świętokrzyskiej zaczęliśmy... Był z nami naczelnik. Naczelnik dostał specjalne zadanie od „Montera”, mianowicie przeprowadzić kanałem na Czerniaków kapitana Armii Czerwonej, który był w wywiadzie radzieckim. Zgłosił się on do „Montera” i nadał od niego, już dla Rokossowskiego i Berlinga – oni byli po drugiej stronie Czerniakowa – co się tutaj dzieje, jak jest. Staszek Broniewski przeprowadził go do brzegów Wisły, na Powiśle, tam go puścił i on potem przeszedł na drugą stronę. On wysyłał: „Pomóżcie Powstaniu.” Potem o nim ślad zginął, on dotarł tam, ale rozpłynęła się sprawa, że oni chcą dać nam pomoc. Sprawa została zatuszowana przez stronę radziecką. Potem Broniewski z rozkazami „Montera” przechodził kanałami do „Zośki”, potem na Powiśle, na Mokotów. Kanałami chodził ze swoją łączniczką. Wtedy rozpoczęła się cała praca, jeżeli chodzi o Powstanie. Przy końcu sierpnia przekazałem swoje stanowisko, obowiązki komendanta chorągwi Olenickiemu. Ponieważ bardzo ścieśniło się Śródmieście Północ, było bardzo wielkie bombardowanie, powstała decyzja, żeby naszą grupę głównej kwatery przerzucić na Wilczą, gdzie była zasadnicza grupa i żebyśmy tam prowadzili dalszą robotę. Myśmy się przedarli przez przejście przez Aleje Jerozolimskie, doszliśmy do Wilczej. W dalszym ciągu będąc razem z Broniewskim wydawałem prasę harcerską, zająłem się przede wszystkim wydawnictwami. Wydawaliśmy „Bądź Gotów” dla „zawiszaków” i „Brzask” dla GS-ów – walczących na pierwszej linii frontu.
- Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania, co państwo jedli?
Były kuchnie, wszystkie oddziały miały zaplecze kuchenne. Jak mieliśmy na Świętokrzyskiej bazę, to po drugiej stronie ulicy w Prudentialu obecnie „Hotel Warszawa” – nie pamiętam kto prowadził kuchnię w podziemiach – tam żeśmy się stołowali. Były przydzielone grupy. Ciężko było. Przede wszystkim była kasza tak zwana „plujka”, która była przenoszona z Woli, kiedy jeszcze można było. Tam była podstawa, potem już był właściwie tylko obiad.
Woda jeszcze była, bo dość długo była czynna elektrownia. Był taki moment, że jak Niemcy opanowali elektrownię, światło zostało wyłączone, prasa nie wychodziła. Natomiast myśmy mieli powielacz. Wydawałem oba pisemka na powielaczu. To było przez dwa czy trzy dni jedyne pismo, które się ukazywało w Warszawie Centralnej na Mokotowskiej, na Marszałkowskiej, kolportowaliśmy to. Jeżeli chodzi o dzień powszedni, to wszystko zależało od tego, czy w nocy Niemcy atakują czy nie atakują. Raczej oni nocą nie atakowali, ale mieliśmy taki moment, jak byliśmy jeszcze na Świętokrzyskiej, że w nocy nas zerwano: „Słuchające Niemcy są już kilkadziesiąt metrów stąd. Ubierzcie się, uważajcie co, jak.” To było dość blisko.
- Czy brał pan udział w akcjach zbrojnych?
Nie, w akcjach zbrojnych brały udział tylko nasze BS-y... Była grupa BS-ów koło nas, która poszła zdobywać PAST-ę, tam też dziewczyny poszły pomagać. PAST-a jest w tej chwili siedzibą Światowego Związku Armii Krajowej i Stowarzyszenia „Szarych Szeregów”, my się tam mieścimy na dziewiątym piętrze.
- Ciągle był pan razem z żoną?
Już potem cały czas z żoną byliśmy do samego końca. Potem, kiedy był koniec Powstania, była decyzja, że będzie poddane, więc przed nami stało zagadnienie co robić: czy iść do niewoli, czy wycofać się do Generalnej Guberni. Takie zagadnienie stało przez wszystkimi – co zrobić, czy idziemy do niewoli, czy przedzieramy się jako ludność cywilna. To był bardzo ciężki wybór. Wtedy jednak zdecydowałem, że idę do niewoli razem z grupą instruktorów głównej kwatery i z naczelnikiem Broniewskim. Wtedy nas przydzielono do pułku, to był tak zwany dwudziesty siódmy pułk, prowadził go „Radwan” Pfeiffer. To było grupa Śródmieście Warszawy. Przeszliśmy do nich i z nimi razem poszliśmy. Natomiast żona była już wtedy w ciąży, ale jeszcze początkowej, parę tygodni. Zdecydowaliśmy, że wyjdzie z ludnością cywilną, że pójdzie z grupą naszych łączniczek, które szły jako grupa cywilna. Będzie szukała matki, bo nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Rodzinę mieliśmy w Końskich, potem poprzez Kielce... Mówiłem: „Jedź do Kielc, gdzie szkoliłem instruktorów w partyzantce.” Ona już znała środowisko, komendanta chorągwi. „Jedź do komendanta chorągwi do Józka Dobskiego do Kielc, on cię na pewno urządzi.” Tak zresztą było. Tam Wiktor Głuszek też dotarł, to była baza. Byłem spokojny, że tam się nią zaopiekują i będzie wszystko dobrze. Jednocześnie miałem koncepcję, ponieważ miałem rodzinę w Paryżu we Francji, liczyłem, że jeżeli matkę wywieźli Niemcy do obozu to jak będzie w Niemczech, to raczej będzie w kierunku tamtej rodziny się przemieszczała, jeżeli nie będzie mogła tutaj przejść, że będę miał wiadomości w Paryżu. Zresztą tak postanowiliśmy. Skończyło się Powstanie. Jeszcze wychodząc do niewoli szliśmy Tarczyńską na Plac Narutowicza, na Placu Narutowicza składaliśmy przed „Hotelem Akademickim” broń, wszyscy salutując. Stamtąd nas prowadzili na Dworzec Zachodni. Grupę cywilów, która wychodziła ze Śródmieścia, prowadzili też tędy, żona też przeszła i między Placem Narutowicza a Grójecką dowiedziała się, że niedaleko idzie grupa „Radwana”. Żeśmy się jeszcze zetknęli, pomachali do siebie, jeszcze się widzieliśmy. Żonę skierowali do pociągu, wsadzili ich i do Pruszkowa. Na stacji, nie pamiętam za Ursusem czy gdzieś, zaczęli z dołu wołać: „Tu nie ma Niemców, wyskakujcie.” Żona wyskoczyła z łączniczkami, cztery ich wyskoczyło przez okno. Było odrutowane, ale to zerwali, wyskoczyli przez okno i dostali się do cywilnych już znajomych w Pruszkowie. Żona potem dotarła do Kielc.
Przemaszerowaliśmy do Ożarowa. W Ożarowie byliśmy dwa dni, dwie noce. Potem zapakowano nas do pociągów. Poprzez Poznań, poprzez przedmieścia Berlina dojechaliśmy do wielkiego obozu, który się nazywał Fallingbostel. To był stalag nie oflag. Opaska była zasadniczym znakiem, że byliśmy w Armii Krajowej. Przeważnie mieliśmy cywilne ubrania. Na nogach miałem gumiaki, nie miałem w ogóle żadnych butów. Obóz Fallingbostel był dwa kilometry od stacji kolejowej, na której nas wysadzono. Myśmy dwa kilometry przeszli, przemaszerowali z biało-czerwoną chorągwią, śpiewając pieśni. Niemcy naokoło zadziwieni, wpakowali nas do stalagu, obozu, gdzie nie wiedzieli co z nami oficerami zrobić. Wtedy nas przyszło koło tysiąca oficerów. Wobec tego powstał problem co z nami zrobić. Tak się złożyło że naszym dowódcą był „Radwan”, a starszym obozu stalagu polskiego był człowiek, który też nazywał się Radwan, wielki zapaśnik, olimpijczyk, marynarz. On też zaczął rozmawiać co z wami będzie. Co się okazało? Jest niedaleko, dwadzieścia kilometrów, Bergen-Belsen, obóz koncentracyjny, który należy do esesmanów. Oni tam załatwili, że z obozu koncentracyjnego wyrzucają ludność, pięć baraków dają dla nas, dla oflagu, baraki otaczają drutem i wojsko- Wehrmacht niemiecki. Tu jest cały obóz koncentracyjny, przeważnie Żydzi, esesmani strzelali, dymią kominy, bo działa spalanie zwłok. Wszystko działało cały czas jak żeśmy tam byli, a my na rogu mamy straż wojskową Wehrmachtu.
- Jakie warunki tam panowały?
Warunki straszne, bo na razie nie było ani jedzenia ani nic, dopiero to wszystko organizowali. Raz na tydzień prowadzili nas do łaźni. Wyprowadzali z obozu, prowadzili do baraku, który był już w obozie koncentracyjnym, z którego też dymił komin. Czy my idziemy do spalarni zwłok, czy my idziemy do łaźni, żeśmy nie wiedzieli do ostatniej chwili. To była tego rodzaju atmosfera.
- Mieli państwo jakiś kontakt z ludnością, która przebywała w obozie koncentracyjnym?
Trochę tak. Myśmy byli oddzieleni od obozu siatkami drucianymi, potem była droga, którą dowozili żywność do naszej kuchni i zaraz były następne siatki, jeszcze był wolny kawałek przejścia, trzydzieści metrów i tam ludność się gromadziła. Docierała do nas ludność z Warszawy, którą zabrali z Powstania. Oni zobaczyli, że tu są z oflagu. „Kto jesteście?” Mogliśmy wołać do siebie. „My powstańcy jesteśmy, a wy co?” „A my z ulicy Grójeckiej...” Był pewien kontakt, ale jednocześnie tam strzały były, kominy spalarni zwłok. Dlaczego wspomniałem o Radwanie. Była obawa jego i naszego dowództwa, że nas tutaj też mogą wykończyć raz dwa. Chodziło o to, żeby jak najprędzej zawiadomić Międzynarodowy Czerwony Krzyż że jest w obozie grupa oficerów i to Radwan zrobił. Mieliśmy już wtedy prawa oficerów, alianci już nas uznali za pełnoprawną armię. W listopadzie pierwszy raz przyjechało dwóch delegatów Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i razem z Radwanem przyszli do nas. Oni wtedy paczki amerykańskie przywieźli. To było śmieszne, bo z nami rozmawiają, ale patrzą – dwóch Szwedów było – co się dzieje w obozie koncentracyjnym. To było dla nich coś dziwnego. Pod koniec grudnia znowu zlikwidowano nasz obóz. Zapakowano nas do wagonów, do pociągu i po dwóch dniach wyładowują nas do wielkiego oflagu Gross Born. Wychodzimy i słyszymy hałas artylerii, już Armia Czerwona podchodziła z tamtej strony. Gross Born było za Piłą, Wielkie Borneowo – nie pamiętam jak to się nazywa. Myśmy wkraczali do obozu, a przed wejściem do obozu komendant stukał się w głowę – co za idioci przysłali nas tutaj, kiedy on chce obóz ewakuować. Dla nas to było wielką rzeczą – to był ogromny obóz, wielkie magazyny – dobrałem sobie buty, ubrania. Ubraliśmy się tam porządnie. Armaty było ciągle słychać i po dwóch tygodniach zarządzono wymarsz. Rozpoczęło się siedemset kilometrów marszu. Pierwsze dni było minus trzydzieści stopni. Mieliśmy nocować w katedrze w jakimś miejscu. Katedra, wielki kościół, cała już była zapchana przez folksdojczów, którzy uciekali z Polski. Wobec tego poprowadzili nas do tartaku i nocowaliśmy, przy trzydziestu stopniach mrozu i śnieżycy, w hali tartaku, która miała tylko dwie boczne ściany. Były tam deski na których odpoczywaliśmy, wiatr i śnieg w nas wiał. To była pierwsza noc marszu. Potem siedemset kilometrów maszerowaliśmy aż doszliśmy pod Bremę, do następnego obozu do Sandbostel. […] […] Spotykamy się, wszyscy jednogłośnie wracamy do kraju. Z tym, że Białous powiedział: „Nie mogę, zostanę tutaj w Londynie, bo wiecie, jaka jest sytuacja, będziemy w kontakcie.” Wobec tego wsiadamy do małego „Opelka”, żeby jechać do Brukseli i zorganizować naszą podróż. To był już październik. Przede wszystkim my harcerze nie paliliśmy, a tam przydział papierosów był wielki. Paczki papierosów, które mieliśmy, w Brukseli trzeba sprzedać za dolary, bo z nimi będzie łatwiej. Patrzyliśmy na życie, żeby się w kraju jakoś zorganizować. Jest 20 październik i jedziemy do Brukseli małym „Opelkiem”, pięciu nas jedzie. Przejeżdżamy Münster, wjeżdżamy na górę i pod samą górą mija nas wielki amerykański ciężarowy samochód z przyczepą, murzyn prowadzi. Potem nam opowiedzieli jak to było. Przyczepą zawadza nas i zrzuca nas, toczymy się, „Opelek” się rozbija. Na szczęście tuż za nami jedzie dżip z dwoma oficerami angielskimi, jeden oficer zostaje, drugi wraca do Münster, gdzie jest szpital angielski, zaraz przyjeżdżają karetki i nas biorą, w nocy mamy operację. Przytomnieję, mam rozciętą twarz, wszystko jest otworzone, w tej chwili mam tylko mały ślad. Przeżyliśmy wszyscy, ale jednemu koledze płyn mózgowy przecieka i ma gule, Broniewskiemu płyn mózgowy przecieka do oka, są dość ciężkie obrażenia. Oprzytomniałem po dwudziestu czterech godzinach jako pierwszy. Otworzyłem oczy i widzę anioły, które chodzą w białych strojach. Tylko białe anioły mówią po niemiecku, bo to były niemieckie pielęgniarki. Czułem, że krew mi dochodzi, ale słyszę, że po angielsku też mówią-lekarz angielski przechodził.
Basin - miednica tylko to pamiętam, że powiedziałem. Podstawili mi miednicę, zwymiotowałem i znowu dwanaście godzin byłem nieprzytomny. Myśmy byli w batteldresach angielskich. To był szpital wojskowy, jeszcze wojna była przecież. Wobec tego, tak jak w czasie wojny, przewożą do głównego szpitala wojskowego, który jest w Ostenda, stamtąd transportują nas do Birmingham i znajdujemy się nagle w Anglii. To było dwa tygodnie od wypadku jak żeśmy przepływali. Wtedy dwa tygodnie od wypadku pełną świadomość odzyskał Broniewski, ocucił się, wstał, mówi: „Co tu się dzieje?” Mówię: „Przepływamy.” „Gdzie?” „Przez La Manche płyniemy.” „Nie, ja wysiadam! Wracam do kraju, mowy nie ma.” Dostaliśmy się do Anglii. Dostaliśmy się do angielskiego szpitala, potem nas przewożą do polskiego. W polskim szpitalu dwie godziny trwa rejestracja, tylko pytają nas co my jesteśmy za oficerowie, nie historia choroby, to nikogo nie obchodzi. Tylko: „Kim wy jesteście? Porucznicy? Wszyscy podporucznicy?”
- Udało się państwu dotrzeć do Polski po wielu przygodach?
Tak, udało się. Potem nawiązaliśmy kontakt z Grażyńskim, który był wcześniej przewodniczącym ZHP. Powiedział nam, że możemy trzy lata tam mieszkać, nawet bez pracy, będziemy was utrzymywać, wszystko możecie robić, tylko zostańcie. Nie, my jednak wracamy do kraju. „Dobrze, szanuję was, wracacie do kraju.” Tylko z Anglii wtedy jeszcze nie było transportu. „Wobec tego możemy was wyrzucić z powrotem w tym miejscu, gdzie mieliście wypadek.” Tak nas przesłali, dali nam rozkazy wyjazdu na pociąg. Dotarliśmy z powrotem do Niemiec, do Maczkowa. Tam już były transporty do kraju. 26 marca 1946 roku dotarłem do Warszawy.
- Czy był pan później represjonowany?
Nie, myśmy byli pod silną obserwacją, byłem zapraszany na rozmowy, ale nikt z nas, z góry nie był aresztowany. Jak były rozmowy z nimi to mówili: „Co, wypadek? He, he, he wypadek w Anglii mieliście? Przecież po was samoloty wysłali i ściągnęli do kraju. Wyście przyjechali tutaj ze specjalnymi poleceniami.” Stale się śmieli jak „bezpieczeństwo” z nami rozmawiało. „Mówicie o wypadku samochodowym, bujda, żadnego wypadku nie było.”
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Jak pan sądzi, jaki wpływ wywarło na pana?
To był wielki zakręt życia. Przede wszystkim samo Powstanie było olbrzymim przeżyciem: z powrotem flagi polskie, Wojsko Polskie, wszystko to oddziaływało. Byliśmy już w Polsce te dwa miesiące. Roboty było masę, przecież wysyłanie, kontrola naszych stanic, wszystkich rzeczy. Nie było tak, jak miała powiedzmy ludność cywilna, że nie wiedziała co robić- myśmy mieli masę roboty. Euforia była niesamowita. Robiło się wieczorne ogniska. Zofia Kossak – Szczucka wróciła z wtedy Oświęcimia i opowiadała nam, co tam się dzieje. Były różnego rodzaju spotkania. Koniec Powstania to była znowu tragedia. Decydowaliśmy, czy wyjdziemy z żoną razem, czy idziemy osobno, co da szansę przetrwania. Moja koncepcja była, że to nam da przetrwać. Jeżeli byśmy razem wrócili do Generalnej Guberni, do Krakowa, czy gdzieś, ale już nie mając papierów, to byłoby trudne do przetrwania. Uważałem, że ją jedną na pewno zaopiekują się Kielce, chorągiew kielecka. Koniec Powstania to była myśl o przetrwaniu, co zrobić, żeby przetrwać. [To był] na pewno olbrzymi zryw niepodległości, zryw patriotyczny, ale im bliżej końca, to widać było... Koncepcje były różne. Była koncepcja „Montera” w pewnym momencie, że wszyscy się zamykamy, nasze sztaby, w gmachu PKO na Jasnej, murujemy drzwi, okna, bo już bolszewicy muszą tutaj wejść i nas tak nie zbombardują. Były koncepcje, co robić, jak skończyć Powstanie. Był moment, że Broniewski poszedł z naszym przewodniczącym naczelnictwa do „Montera” żądać kapitulacji. Była też sprawa kapitulacji: jak to zrobić, czy jeszcze walczyć miesiąc, czy jednak zdecydować się na kapitulację. Były również problemy w naszej głównej kwaterze, o tym też się myślało. Koniec Powstania był bardzo ciężki. Widzieliśmy, co się dzieje, że pomocy nam nie dał zachód, że sowieci też nie dali – to na końcu na nas oddziaływało.
- Jak pan ocenia samą decyzję o Powstaniu?
Była konieczna, nie można było inaczej. Przecież były afisze radzieckie: „Weźcie się do tego, musi byś Powstanie.” Zgadzam się z Nowakiem – Jeziorańskim, który przyjechał i powiedział, że pomocy żadnej nie dostaniemy, ani wojskowej, ani lotniczej, ani nic, ale jak zdecydujecie się na Powstanie, to robimy Powstanie. On wrócił z Londynu parę dni przed. Nowak – Jeziorański to był nasz dobry znajomy, też z 3WDH, z drużyny Broniewskiego. To były bardzo ciężkie chwile, wspaniały patriotyzm i trudna sytuacja.
Warszawa, 31 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel