Krystyna Łyczywek „Iga”
Krystyna Łyczywek – pseudonim „Iga”, urodzona w Poznaniu 24 sierpnia 1920 roku. W Powstaniu Warszawskim byłam w batalionie imienia Waleriana Łukasińskiego na Starym Mieście jako współredaktorka pisma „W walce” i łączniczka. Potem w Śródmieściu również jako łączniczka, po przejściu kanałami.
- Urodziła się pani w Poznaniu. Czy tam również spędziła pani dzieciństwo?
Tak. W Poznaniu byłam od dwunastego roku życia harcerką. W czasie wojny byłam już po pierwszym roku romanistyki i [działałam w Szarych Szeregach w Akademickim Kole Harcerskim przy żeńskiej Komendzie Chorągwi Wielkopolskiej]. Za [tą] działalność namierzyło mnie Gestapo...
- Wróćmy jeszcze do lat przedwojennych. Gdzie pani mieszkała w Poznaniu, gdzie chodziła pani do szkoły?
[Mieszkałam najpierw przy ulicy 27 grudnia 10, później przy ulicy Matejki, [niezrozumiałe], z w czasie wojny na Jeżycach, a przed na Ratajczaka]. Chodziłam do Sióstr Urszulanek od pierwszej [klasy] podstawowej do ósmej gimnazjalnej, w 1938 roku zdałam maturę. Bardzo wcześnie straciłam ojca, tak że od czternastego roku życia na siebie zarabiałam korepetycjami. [Równocześnie jako harcerka kolejno byłam zastępową, przyboczną i drużynową 17. Drużyny imienia Wandy Malczewskiej.
Władysław Wiza, Wielkopolanin i wszyscy jego bracia byli powstańcami wielkopolskimi. Najbardziej znany był Zygmunt Wiza, bo on był dowódcą, a Arkady Fiedler był jego adiutantem i [a poza tym] świadkiem ślubu moich rodziców. Potem zaliczyłam już jeden rok romanistyki i wybuchła wojna. Wtedy pracowałam w Szarych Szeregach.
- Jak pani zapamiętała okres przedwojenny? Jak żyli Polacy i Niemcy?
Moi rodzice, którzy skończyli szkoły niemieckie, [siostrze i mnie] nie pozwolili uczyć się języka niemieckiego, dlatego tak dobrze opanowałam język francuski [i] łacinę. Niemieckiego absolutnie nie chcieli, żeby nie „zachwaszczać” potem języka polskiego jakimiś słowami niemieckimi. Niemniej muszę powiedzieć, że z lat dziecinnych pamiętam to, że były sklepy niemieckie. Na przykład na ulicy Gwarnej w Poznaniu był sklep, w którym kupowało się [artykuły] do prac ręcznych – różnego rodzaju serwetki, nici do haftowania i szydełkowania itd. Tak samo było niemieckie Gimnazjum Schillera i był kościół luterański, do którego Niemcy chodzili, tak że, z moich doświadczeń, w Poznaniu była tolerancja w stosunku do Niemców.
- Czy tuż przed wybuchem wojny były jakieś zamieszki?
[Przed wojna byłam na dwóch obozach harcerskich w Wielkopolsce, więc nie wiem, czy w Poznaniu były]. Oczywiście, jak wojna wybuchła to było strasznie dlatego, że Niemcy wszędzie pisali:
Es wird nur Deutsch gesprochen, albo:
Nur für Deutsche. Polacy nie mogli się nawet uczyć w podstawowej szkole. Tak strasznie prześladowali Niemcy Polaków, że wtedy rozpoczęła się [tajna] praca oświatowa przede wszystkim. Naszym obowiązkiem, harcerzy, było uczyć od szóstego roku życia dzieci i starszych, i siebie dokształcać, nieść pomoc starszym i chorym, albo posyłać paczki do oflagu dlatego, że [Poznań i] Warthegau Niemcy uważali za
uhrdeutsch, i absolutnie nie pozwalali mówić nigdzie po polsku. Chcieli z Polaków zrobić tylko robotników i dlatego nie było szkół dla Polaków. Zadaniem harcerstwa, czyli wtedy Szarych Szeregów, właśnie było szerzenie oświaty polskiej i niesienie pomocy Polakom.
- Pani cały czas jeszcze mieszkała w Poznaniu, tak?
Tak. Do 1943 roku byłam w Poznaniu, ponieważ wtedy nastąpiło aresztowanie naczelnika Szarych Szeregów Floriana Marciniaka, który był z Poznania. Wszyscy kolejni naczelnicy – tak jak i on − [wywodzili się] z naszego Akademickiego Koła Harcerskiego. Do mnie przyjechał kurier z Warszawy z rozkazem absolutnego ewakuowania się do Warszawy, ponieważ byłam zbyt związana z ruchem oporu i za bardzo znali moje adresy ci uwięzieni. W kilka dni po moim wyjeździe przyszło po mnie sześciu gestapowców, ale mnie już nie było. Na szczęście mojej matki w tym mieszkaniu [też] nie było, bo tak to by ją aresztowali jeszcze – to był tylko taki mały pokoik wynajęty na Jeżycach. Niemniej, zaaresztowali chłopca szesnasto-, może siedemnastoletniego, który przypadkiem przyszedł, żeby coś przynieść mojej matce i jego zaaresztowali, ale na szczęście wyszedł po wojnie z więzienia.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
W Warszawie byłam najpierw w domu u [Wańkowiczów] na [ulicy] Dziennikarskiej, przez krótki czas na [placu] Unii Lubelskiej. A potem na stałe na Lesznie, numer 33. Nazywałam się Władysława Ciesielska. Dostałam fałszywe papiery i musiałam się nauczyć mojego
curriculum vitae (byłam starsza wtedy według tego [dokumentu]) i oczywiście zaraz złożyłam przysięgę w Armii Krajowej i byłam łączniczką kontrwywiadu AK, przychodziłam na ulicę Żurawią i potem stamtąd roznosiłam to, co trzeba było – czasami dolary, czasami listy – po całej Warszawie [i dlatego] nauczyłam się topografii warszawskiej [a] równocześnie byłam w Szarych Szeregach. A poza tym studiowałam na tajnym uniwersytecie ziem zachodnich, zaliczyłam drugi rok romanistyki.
- Dlaczego zamieszkała pani akurat u Wańkowicza?
Dlatego, że mój szef z kontrwywiadu AK – poznaniak również – znał dobrze [Mirkę] Żakównę. Żak to był poznański przemysłowiec, który produkował wodę kolońską i on mieszkał w willi Wańkowicza na parterze, a na górze była Wańkowiczowa z Krysią, która zresztą zginęła w Powstaniu. [Umieszczono mnie w tej willi] na pierwsze kilka dni, [może] na tydzień. Potem dostałam kolejne inne mieszkanie, a [następnie zamieszkałam] na Lesznie.
- Czy zaprzyjaźniła się pani z Krysią Wańkowiczówną?
Sporadycznie [ją widywałam], bo ja tam króciutko byłam i od razu musiałam zająć się moimi sprawami, [pracą łączniczki] AK. Zresztą, to były dwa odrębne mieszkania, bo na parterze byli ci państwo Żakowie. Oni nie byli zupełnie w konspiracji, musiałam nawet trochę okłamywać ich, dlaczego przyjechałam do Warszawy. Ale potem wciągnęłam ich córkę [do konspiracji]. Była w Szarych Szeregach i w czasie Powstania pracowała również jako pielęgniarka w szpitalu, jako ochotniczka – pielęgniarka. Ja zresztą też w Szpitalu Maltańskim [pracowałam przed Powstaniem].
Mirka, pamiętam, Mirosława.
- A jaki przyjęła pseudonim?
Tego nie pamiętam.
- Czy pamięta pani jakieś przygody z konspiracji? Coś, co się wiązało z niebezpieczeństwem? Czy były takie momenty, że były jakieś łapanki, a pani coś przewoziła?
Oczywiście, było bardzo dużo tego po drodze. Najpierw [gdy] pracowałam jako łączniczka, to po całej Warszawie chodziłam. Już znałam dobrze niemiecki, którego nauczyłam się w czasie wojny dopiero. Musiałam pracować w niemieckim przedsiębiorstwie i wtedy mama mnie uczyła języka niemieckiego i już opanowałam [go] na tyle dobrze, że nawet jadąc tramwajami siadałam na tych pierwszych miejscach, które były
Nur für Deutsche. Ponieważ mówiłam po niemiecku, to oni myśleli, że jestem Niemką. Tak to było najbezpieczniej... wioząc zakazane papiery, czy pieniądze...
Ale raz się zdarzyło, że wypróżnili cały tramwaj (chyba na Bielany jechaliśmy, jechaliśmy w grupie – mój przyszły mąż, przyszły profesor [Edward] Serwański z [ulicy] Elektoralnej, który już też nie żyje i jeszcze jeden, który był potem księdzem – to wszystko harcerze z Poznania), a ja miałam pierwszy mój stenogram z Departamentu Informacji Rządu Londyńskiego, do którego mnie później przenieśli wiedząc, że znam dobrze stenografię polską i niemiecką. moim szefem i Wydziału Zachodniego Departamentu Informacji Rządu Londyńskiego był Edmund Menclewski. I pierwszy raz u niego byłam [wtedy] na Powiślu i [zrobiłam] pierwszy stenogram [a gdy] Niemcy kazali [nam] wysiadać z tramwaju, bardzo szybko schowałam [go] pod krzesło udając, że [to] kosmetyczka, że maluję usta. Wyszłam, potem nam pozwolili z powrotem wejść, bo nas zrewidowali osobiście – kieszenie i torebki. Wróciłam, ale trudno było mi to krzesło znaleźć, ale jakoś je znalazłam. Potem, [gdy] wychodziliśmy, blisko Elektoralnej, to moi koledzy zauważyli, że jestem obserwowana i musieliśmy zmienić trasę. Szliśmy jakimiś podwórzami, żeby nie zdradzić, gdzie mieszkamy. Ale uratowałam ten stenogram do Londynu wtedy!
A potem to już regularnie przychodziłam na Powiśle. Wieczorem [wracałam] na Leszno, gdzie miałam zamelinowaną maszynę do pisania (za szafą, tak że nie było tego widać, otwierała się tylna ściana szafy [...]). [Tam] przepisywałam na maszynie, potem następnego dnia przywoziłam to na Powiśle do Menclewskiego, a Menclewski dawał to kurierom, którzy wozili to do Londynu.
- Gdzie to było na Powiślu, w którym miejscu?
Nie umiem teraz powiedzieć, która to była ulica, pamiętam, że chodziłam na Powiśle. Równocześnie miałam praktyki w Szpitalu Maltańskim, bo chciałam być w razie czego sanitariuszką w czasie Powstania, więc miałam nocne dyżury w Szpitalu Maltańskim. Równocześnie studiowałam, więc po to, by się uczyć brałam lek, o nazwie Psychedryna żeby w nocy nie spać. Bo kiedy się uczyć? Dopiero w nocy [mogłam].
Poza tym, jeszcze udawałam Francuzkę. Chodziłam na ulicę Kruczą do eleganckiego salonu mody [i tam] dostawałam dobry obiad. [Właścicelka] powiedziała, że bawiąc się z pięcioletnim Jędrusiem nie mogę się zdradzić, że jestem Polką, tylko mam mówić z nim po francusku. Bawiłam się z nim na podłodze, śpiewałam mu po francusku, a potem mieliśmy obiad. Ale ponieważ raz zaprosili na obiad gości, którzy nie znali języka francuskiego, a zaczęli ubliżać poznaniakom – ci warszawiacy, to nie wytrzymałam i powiedziałam kilka słów po polsku. Babcia Jędrusia znalazła się bardzo dobrze, bo powiedziała: „Widzisz,
mademoiselle tak od niedawna jest w Polsce, a już się nauczyła”. Ale to było przez krótki czas, żeby mieć jakiś obiad...
- Jak wyglądały przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Powstanie Warszawskie właściwie się dla mnie zaczęło w niedzielę, a nie we wtorek. Dlaczego? Bo w niedzielę mieliśmy jechać na Żoliborz odbierać przyrzeczenie od przygotowanych przeze mnie […] starszych harcerzy. To przyrzeczenie miał odbierać mój przyszły mąż, dlatego, że był w „Pasiece”, czyli w głównej kwaterze Szarych Szeregów [...]. Przyszedł do mnie na [ulicę] Leszno i musiałam mu powiedzieć, kogo przygotowywałam już do tego przyrzeczenia – krzyże leżały na stole – i w tej chwili dwaj chłopcy, koledzy z Szarych Szeregów, zapukali do drzwi i jeden z nich zawołał (jego prawdziwe nazwisko, to Rajski): „Iga, jestem ranny!” i... upadł. Bo otóż na dzień, na dwa, czy trzy dni przed Powstaniem, Niemcy [gdy] zobaczyli młodych chłopców, to strzelali. Ten drugi chłopiec zareagował tak, że schylił się, czy nawet upadł specjalnie i nie został postrzelony.
Myśmy się zaraz [Rajskim] zajęli – jeden z nas pobiegł do Szpitala Maltańskiego, ja pobiegłam do kościoła, żeby ksiądz przyszedł do niego. Zawieźliśmy go do Szpitala Maltańskiego i pojechaliśmy na Żoliborz odbierać przyrzeczenie. Jak wróciliśmy, niestety on już nie żył... Wtedy, we wtorek, w dniu wybuchu Powstania mieliśmy jego pogrzeb. To było na Powązkach, z wszelkimi honorami polskimi, ze sztandarem polskim, z przemówieniem na jego cześć... i właśnie wtedy wybuchło Powstanie. Jak wracaliśmy, to już widziałam początek Powstania [...].
Mój przyszły mąż miał jechać na Filtrową na spotkanie Pasieki, ale już nie można się było dostać. Wróciliśmy – on mieszkał na [ulicy] Ogrodowej, ja mieszkałam na Lesznie, Serwański mieszkał na Elektoralnej. Wtedy, na początku, drugiego dnia, zaangażowałam się do szpitalika na [ulicy] Ogrodowej – zaczęliśmy montować tam szpital. Bardzo dużo było chętnych kobiet, nawet takich z wymalowanymi paznokciami, które przychodziły [i mówiły]: „My możemy pomóc, chociażby ziemniaki obierać...”. Taka była spontaniczność, taka pomoc – ze wszystkich stron. Małe dzieci przychodziły, każdy chciał pomóc w Powstaniu. To były pierwsze trzy dni...
Poszliśmy w stronę Śródmieścia, bo tam było jakieś zebranie [i bardzo] głośno śpiewaliśmy „Twierdzą nam będzie każdy próg...”, żeby Niemcy na sąsiedniej ulicy nas słyszeli. [...] Potem Menclewski mnie [zatrudnił w] redakcji pisma „W walce”, które wychodziło w batalionie imienia Waleriana Łukasińskiego. Gdy szłam o [godzinie] ósmej rano do pracy na ulicę Barokową siódmego sierpnia, wtedy Niemcy już zagarnęli część ulicy Leszno. [Gdy] chciałam wrócić po swoje rzeczy, [a] byłam tylko w jednej sukience z krótkimi rękawami, bo wtedy było ciepło, to już [na ulicy Orlej] Niemcy byli z jednej, a Polacy z drugiej strony. W piwnicy kobieta rodziła dziecko, a ja już się absolutnie nie mogłam dostać do swojego mieszkania. Wróciłam na [ulicę] Barokową, dostałam panterkę, jakąś spódniczkę mi koledzy znaleźli i w tej panterce już chodziłam [do końca Powstania, bo] do swojego mieszkania się nie dostałam...
- Czy właśnie na Barokowej była redakcja i drukarnia?
Nie, drukarnia była gdzieś dalej, ale myśmy na Barokowej nocowali – tam był nawet „Bór” Komorowski. Nocowaliśmy wszyscy razem na półkach od książek... Kiedyś przyszedł tam ksiądz nas wyspowiadać. Ja jako łączniczka biegałam po barykadach, żeby przynosić informacje gdzie, co się stało. Potem musiałam słuchać radia (a były takie kłopoty z radiem, że dostawałam tylko jedną słuchawkę) i obsługiwałam trzy inne pisma, dlatego, że Niemcy nie pozwalali trzymać radia. Żeby [się dostać do radia] musiałam przynieść baterię temu panu, który [je] miał, żeby można było to uruchomić... Ponieważ znałam języki obce, przynosiłam wiadomości, co się dzieje, na przykład o upadku Powstania tutaj w Paryżu... To zresztą było dla nas szokujące, że [Powstanie tam] się tak szybko skończyło, a my tak długo [bez pomocy] walczymy...
- Słuchała pani radia dla trzech pism? Jakie to były pisma?
Nie pamiętam już jakie wychodziły, ale chyba „Kronika” i „Biuletyn Informacyjny”, ale pisma „W walce”... na początku wychodziły [dziennie] dwa egzemplarze. [...] Potem myśmy jako ostatni (nie posiadając broni) wyszli z [ulicy] Barokowej, bo nam było strasznie żal tych maszyn, sprzętu – już była ewakuacja stamtąd, bo Niemcy byli bardzo blisko. Potem nocowaliśmy na [ulicy] Miodowej 18 na workach z suszonymi burakami (tam było przedsiębiorstwo Fuksa).
Pamiętam, że harcerki, moje koleżanki, w bardzo tragiczny sposób ginęły. Kilka [wypadków] mogę opowiedzieć... Byłam świadkiem wybuchu czołgu z trotylem 13 sierpnia, w niedzielę, bo szłam roznieść moje gazetki „W walce” po całym Starym Mieście [...]. Ale wstąpiłam na [ulicę] Kilińskiego, do koleżanki – Krysi Frysztak, która mimo, że miała przeszkolenie z bronią w ręku, nie dostała się do swojego ugrupowania i prowadziła kuchnię, co uważam za duże bohaterstwo [...]. Tam na pierwszym piętrze ona i trzy dziewczyny były po dyżurze i [na] barykadach, leżały na siennikach i myśmy mówiły na temat Powstania. Ponieważ [Krysia] była ze Lwowa, to miała trochę inne podejście niż ja, z Poznania. Mówiłam, że niestety, ale [wobec] sytuacji międzynarodowej, gdy nam alianci nie pomagają, a Rosjanie się zatrzymali, to Powstanie chyba będzie przegrane. A ona mówiła: „Nieprawda! My wygramy! My musimy wygrać! My wygramy Powstanie!”. No, ale musiałam się z nimi pożegnać, żeby roznieść moje pisma, które zresztą ludzie mi wyrywali, aż musiałam je chować pod panterkę...
Doszłam na Rynek Starego Miasta i wtedy usłyszałam wybuch! Szybko wracałam (to była chyba ulica Przejazd) – przepuścili mnie, chociaż już trzymali straż – i weszłam na pierwsze piętro, żeby ratować tę moją koleżankę... I co zobaczyłam? Jedną rękę z czterech dziewczyn... Jedna ręka tylko tam została... Potem zbierano pozostałe członki w białe prześcieradła, a ja jeszcze przez kilka dni szukałam po piwnicach, czy gdzieś jej nie rozpoznam. Wiedziałam, że straciła matkę niedawno i szukałam, ale były tak zmasakrowane te twarze, że nie mogłam jej odnaleźć. Widocznie została tam zabita... [...]
Potem dwie koleżanki zginęły, kiedy „krowa” albo „szafa” (bo tak się mówiło – w Śródmieściu inaczej i na Starym Mieście inaczej) runęła, to one zaczęły się palić! Najpierw [je] gruzy przewaliły, potem zaczęły się palić i informowały kolegów z drugiej strony, którzy te gruzy odrzucali – chcieli je ratować i niestety już nie [udało się]... To też dwie koleżanki – harcerki.
Jedna, to siostra tego, któregośmy pochowali – Rajskiego, Irena (jej brat żyje w Warszawie, byłam z nim w kontakcie). A druga...., w tej chwili zapomniałam, ale mam to zapisane, bo moje relacje z Powstania bezpośredniego zostały oddane na kartkach w Brwinowie Serwańskiemu (wtedy był jeszcze studentem), który wszystkie je zamelinował w szkłach wekowych pod remizą strażacką. W [1965] roku wykopał je i wydał jako „Życie powstańczej Warszawy”. Wtedy mnie zmuszał do pisania, jak wyglądało życie cywilnej ludności w Powstaniu.
A [trzecia], to była Miłka. To była bardzo przystojna dziewczyna siedemnastoletnia, osiemnastoletnia, bardzo ładna. Czasami (jeszcze jako harcerka) nocowała u mnie na Lesznie. Ona chciała mieć jak najbardziej niebezpieczną, poważną funkcję i dlatego podjęła się chowania tych, którzy zostali zastrzeleni i zabici. Wszystkim dawała dokumenty i grzebała [zabitych]... Była na ulicy Freta, kiedy był ostrzał z drugiej strony i zabito żołnierza polskiego. Ona chciała biec i albo go ratować, albo chować, ale porucznik powiedział jej, że jest ostrzał i ma zostać, a ona go nie posłuchała. I tam zginęła... A zawsze takich słów używała: „Równo, równo..”. i tak równo umarła. Zginęła...
- Ślub pani brała na Starym Mieście?
Nie. Wtedy mój przyszły mąż był w innym batalionie – „Kiliński”, w Śródmieściu. Nie wiedziałam, czy on żyje, on nie wiedział, czy ja żyję – byliśmy przez miesiąc oddaleni od siebie, nie było [żadnej] komunikacji (czasami przynoszono informacje kanałami).
- Pamięta pani skąd brano papier do drukowania gazetek?
Zdaje mi się, chodziło się do dawnego Archiwum Akt Dawnych w Warszawie, gdzieś jeszcze... Mieliśmy takiego dobrego mieszkańca, nazywał się Rybak (ale nie wiem, dlaczego, może to był [jego] pseudonim?), który był mieszkańcem Starego Miasta i on wiedział, gdzie wszystko jest. Przynosił nam nawet jedzenie z byłych magazynów niemieckich. Zawsze miałam pod dostatkiem cukru w kostkach, nawet rozdawałam ludziom w kościele na Freta.
- A jak przyszedł moment ewakuacji ze Starego Miasta?
To było tak, pamiętam. 31 sierpnia dostaliśmy rozkaz pójścia górą i to była noc. Szliśmy w tak wolnym tempie i tak blisko siebie, że zasnęłam idąc – to mogła być pierwsza, druga w nocy – taki był rozkaz, żeby AK się ewakuowało górą. Ale co się okazało? Ludność [cywilna, gdy] zobaczyła, że Armia Krajowa wychodzi, zaczęła też wychodzić! Zrobił się tłum ludzi, a ponieważ był sierpień, to o godzinie piątej rano już było jasno i żołnierze AK zaczęli strzelać w górę, żeby wystraszyć trochę ludność, żeby się chowała. A my dostaliśmy rozkaz wycofania się z powrotem na ulicę Miodową, a następnego dnia dostaliśmy rozkaz wyjścia.
Tak że 1 września na Placu Krasińskich, chyba o pierwszej, drugiej w nocy wchodziłam do kanału. Szliśmy wiele, wiele godzin i rano wylądowaliśmy na [ulicy] Wareckiej. Warunki były okropne, ja mam niski wzrost, więc nie musiałam iść schylona, ale moi wysocy koledzy, to wszyscy szli wpół zgięci, a ściany kanału były obleśne, śliskie, brzydkie. Jak wyszłam, to zelówki od moich bucików odpadły z tego błota, po którym szłam. I... zobaczyłam raj – Śródmieście było rajem w stosunku do Starego Miasta. Mnie się wydawało, [że] oni w Śródmieściu nie wiedzą, co to jest Powstanie! Bo nocowałam w hotelu na [ulicy] Chmielnej blisko „Palladium” na drugim piętrze, [gdzie] mogłam się porządnie umyć, umyć głowę i przespać się [w bieliźnie] na łóżku. To było nadzwyczajne, ale trwało krótko, kilka dni.
Potem Niemcy przenieśli ostrzał na Śródmieście. Wtedy koledzy, których spotkałam powiedzieli: „Słuchaj, twój Romek żyje! On jest tutaj, zaraz będzie, zaraz go zawołamy”. Wtedy postanowiliśmy wziąć ślub. To było 7 września, ale nie zdradziłam się, ani mój mąż w stosunku do kolegów, tylko świadkami był mój szef – Menclewski i Adam Pohl, który po wojnie mieszkał w Szczecinie, szedł za mną kanałami (był w tym samym batalionie). To było w szpitaliku. Ksiądz nas wyspowiadał, wyrwał kartkę z notesu i zapisał wszystko, ale na tej kartce napisał prawdziwe nazwisko, a ja się nazywałam Władysława Ciesielska, a on napisał Krystyna Wiza. Tak samo Menclewski i Pohl byli na fałszywych papierach, a [ksiądz] napisał [ich] prawdziwe nazwiska. Po Powstaniu, gdy mój mąż znalazł się w Krakowie, bo szukał swojej matki i siostry (brat zginął w Oświęcimiu, [drugi] brat i ojciec też w czasie wojny umarli), zaaresztowali go Niemcy. Wzięli go do więzienia i musiał zjeść nasz dokument ślubu, żeby nie zdradzić tych trzech, którzy mieli inne nazwiska [i] byli na fałszywych papierach. [...]
- Czy w czasie Powstania łatwo było wziąć ślub?
Właśnie, że nie, bo nie było dostępu do kościoła św. Krzyża, więc tylko znajomi powiedzieli, że jest ksiądz, który przychodzi do szpitala i ten ksiądz właśnie nam udzielił ślubu.
Ale na przykład Jeziorański (był u mnie przed śmiercią w 2001 roku w Szczecinie) opowiadał, że miał bardziej uroczysty ślub – w tym samym dniu, ale na [ulicy] Wilczej. Mam dotychczas stary, zasuszony prawie goździk, który znalazł w hotelu i przyniósł mi Adaś Pohl [oraz] obrazek od księdza z jego podpisem... A ponieważ nie mieliśmy świadectwa ślubu, to dwa lata po wojnie w 1946 roku, [gdy] obydwoje byliśmy delegowani (ja – z komendy chorągwi żeńskiej, a mój mąż – z komendy chorągwi męskiej w Szczecinie) na zlot harcerzy w Warszawie, poszliśmy do kościoła Świętego Krzyża. Właśnie odprawiał mszę świętą ksiądz, który udzielał nam ślubu i idąc po [jej] zakończeniu rozpoznał nas, uśmiechnął się, zaprosił do zakrystii, wydał nam drugie zaświadczenie o ślubie i powiedział: „Macie szczęście, bo jestem wydelegowany do [Charbinu] na misje”.
- To znaczy, że w czasie Powstania, kiedy dwoje młodych ludzi przyszło do księdza, to on im udzielał ślubu?
Tak. W Warszawie obowiązywał Kodeks Napoleoński i dlatego wystarczał ślub kościelny, nie potrzeba było cywilnego.
- Tylko w czasie Powstania, czy cały czas?
Cały czas, w okresie po pierwszej wojnie światowej tak było. W Poznaniu trzeba było mieć dwa śluby – cywilny i kościelny. A tam wystarczył kościelny, który kościół widocznie przekazywał potem do Urzędu Stanu Cywilnego.
- Nie słyszała pani, czy ktoś może popełnił bigamię? Jeżeli nie miał żadnych dokumentów...?
No nie wiem... Byli moi świadkowie i ci świadkowie świadczyli za nas...
- A dlaczego nie chciała pani powiedzieć swoim koleżankom i kolegom, że bierze pani ślub?
Dlatego, że uważałam, że to jest zbyt prywatna rzecz. Nikt nie wiedział, nawet mieli do mnie pretensje, bo w tym dniu, [a] były tylko trzy kobiety w naszym zgrupowaniu, ja miałam przygotować obiad, a nie zdążyłam na czas (z mąki kartoflanej miałam zrobić naleśniki). [...] Ale nie powiedziałam, że to z powodu ślubu się spóźniłam, tylko przeprosiłam, że coś innego miałam [do zrobienia].[...] Noc poślubną spędziłam na barykadzie w Alejach Jerozolimskich, bo dostałam rozkaz przejścia tam. Całą prawie noc trzeba było czekać, bo był ostrzał ze strony Dworca Centralnego i nad ranem, znalazłam się na [ulicy] Marszałkowskiej 81. Mężczyźni z naszego zgrupowania przyszli trzy dni później, bo mieli wytrzymać do końca, a kobiety wydelegowano wcześniej.
Potem byliśmy już razem, ale nadal pełniłam funkcję łączniczki, biegałam po Śródmieściu dla Menclewskiego [...]. Tylko raz towarzyszył mi mój mąż, [bo] on chodził w drugą stronę – do „Pasieki” i do swojego batalionu „Kilińskiego”, a nawet, choć to było niebezpieczne, przekraczał Aleje Jerozolimskie i tam szedł jeszcze. A taki straszny był ostrzał na ulicy Skorupki, że jak wracał, bałam się, że go zastrzelą. Tam bardzo dużo grobów było, bo był taki gołębiarz niemiecki, który z ulicy Marszałkowskiej gdzieś z dachu strzelał...
Kiedyś [mąż] miał trochę wolnego czasu i towarzyszył mi w czasie moich służbowych pielgrzymek po Warszawie i przechodziliśmy podwórzami obok ulicy Śniadeckich. [Na jednym z noch zobaczyłam, że ludzie] grzebią swoich bliskich, a wtedy ruszyła akurat tak zwana krowa czy szafa) a ja na siłę wciągnęłam [mojego towarzysza] do domu, gdzie miałam złożyć te papiery, które nosiłam. Gdyby nie to, to by zginął na tym podwórzu, bo ci, co chowali swoich bliskich – wszyscy zginęli. Byli zupełnie rozerwani, nogi osobno, ręce osobno..., tak że myśmy się cudem wtedy uratowali...
- Czy w Śródmieściu też wychodziła ta gazeta „W walce”?
Nie, ona [ukazywała się] tylko na Starym Mieście. Ostatni numer był 31 sierpnia – wtedy uznano powstańców tak, jak Armię Krajową, jako wojsko alianckie. I w tym numerze] ukazał się artykuł na ten temat (mam ten ostatni numer, uratował mi się, ale odzyskałam go dużo później, bo te wszystkie numery były zakopane). 2 października, wychodziliśmy i dołączył do nas Latoszewski. Ale przedtem jeszcze koledzy, którzy byli świadkami naszego ślubu zdradzili, że jesteśmy małżeństwem. Wypili wino na naszą cześć i [zaśpiewali]: „Więc pijmy zdrowie, oficerowie!”[...] Ciekawe, że pod koniec Powstania to myśmy jako harcerze robili wieczory poświęcone „ziemiom postulowanym” (później mówiło się „ziemiom odzyskanym”). Ponieważ już wiadomo było, że Powstanie jest przegrane, tośmy wieczorami zastanawiali się, jak my zagospodarzymy na przykład Szczecin? [My], harcerze i harcerki!
Pamiętam, że przed samym wyjściem z Powstania, Latoszewski (ten z Opery Poznańskiej) grał nam „Etiudę Rewolucyjną”, bo u pani, która nas przyjęła, było w mieszkaniu pianino. Ale warunki były takie, że osoby, które w Powstaniu ustawiały się w kolejce po wodę [do picia dla innych], ginęły stojąc. Straszne... [...]
Potem dostaliśmy się do obozu w Pruszkowie i tylko dzięki Tajnej Organizacji Polskiej wyszliśmy z tego obozu. Najpierw wyszedł mój mąż dlatego, że wynosił rannych na noszach i już nie wrócił – to mu tak specjalnie zorganizowano. Wiedzieli, że mnie też mają uratować. Była [tam] komisja lekarska decydująca do jakiej pracy do Niemiec [zostaną wysłani powstańcy]. I inni. W tej ekipie był lekarz polski, który tłumaczył i powiedział, że: „Tej nie warto wysyłać, bo ona jest tak chora, że... nie warto”. W związku z tym mogłam wyjść, wiedziałam, gdzie mam się udać – do Brwinowa – i tam spotkaliśmy się wszyscy...
- Gdzie panią zastało wyzwolenie?
W Krakowie. Do Krakowa – pojechałam sama, bo mąż pojechał wcześniej [...] szukać swojej matki i siostry, które znalazł pod Krakowem. W małej wsi pod Krakowem – Czernichów myśmy się zainstalowali w jednym pokoju razem z siostrą i matką. Tam byliśmy niedługo, [przez] październik, listopad, grudzień... W tym czasie ukrywaliśmy się. Mój mąż [dzięki] Polakom, którzy tam byli, dostał posadę nauczyciela w jakiejś szkole, żeby Niemcy wiedzieli, że on coś tam robi. A 17 stycznia poszedł pieszo do Poznania razem z moją znajomą harcerką i moim kuzynem spod Krakowa, którego wysiedlono z Poznania. Szli cały czas pieszo za żołnierzami rosyjskimi. Ja już byłam w [trzecim] miesiącu ciąży, więc nie bardzo mogłam [iść], ale zabrali mnie Kuglinowie (Kuglin później był na Uniwersytecie we Wrocławiu, ale w Krakowie mieszkał i bardzo pomagał poznańskim wysiedleńcom, przedtem był wydawcą). [To on] mnie zabrał do mojego wujka, który się nazywał Paweł Piechaczek. Pochodził z Opola, był doktorem prawa, też był w Dachau, a mieszkali w Katowicach. I do tych Katowic jakoś Kuglin mnie przewiózł, na ulicę, Plebiscytową , do cioci i wujka. [...]
U nich czekałam na męża. Mój mąż, gdy się znalazł w Poznaniu, to jeździł po ziemiach zachodnich, również do Opola, Wrocławia i wszędzie. Już od marca pisał artykuły na tematy „ziem odzyskanych” i w Katowicach wydawał pismo „Sprawy zachodnie”. 13 marca zabrał mnie do Poznania, gdzie zgłosiłam się na wydział romanistyki. Tam liczono, że zostanę asystentem, powierzono mi sortowanie biblioteki...
- Co pani sądzi na temat Powstania Warszawskiego? Czy ono było potrzebne?
Proszę pani, byłam wtedy młodą osobą, dlatego nie wyobrażam sobie tego, żeby Powstania nie było. [...] Gdybym miała małe dzieci, może byłabym przeciwna. Uważałam, że po pięciu latach tak strasznych prześladowań przez Niemców, musimy się wyzwolić, musimy walczyć z nimi. Nie wyobrażałam sobie tego inaczej i myślę, że ci młodzi ludzie, którzy teraz żyją, gdyby żyli w tych czasach, by to samo zrobili. Niemcy tak strasznie nas prześladowali, tak chcieli tę polskość zabić, zrobić z nas zwykłych robotników, służalców dla nich – nie mogliśmy ani imprez żadnych organizować, ani uzewnętrzniać swojej polskości i tak dalej.
Że był tylko straszny zawód ze strony Rosji – to nie ma dwóch zdań – ze strony sowietów, można powiedzieć. Pamiętam, jak przez „szczekaczki” na ulicach Warszawy sowieci podburzali nawet do Powstania, bo mówili: „Armia Krajowa stoi z bronią u nogi i nic nie robi!” – dosłownie wtedy podburzali... A potem stanęli i nie pomogli i nawet nie pozwolili lądować samolotom alianckim, które chciały nam pomóc. Sama widziałam Kanadyjczyka spalonego w samolocie na ulicy Miodowej, który nie zginąłby, gdyby mógł lądować po stronie rosyjskiej i nabrać paliwa.
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Iga”?
To dlatego, że miałam wspaniałą ciocię, bardzo wesołą, bardzo miłą, która była siostrą ks. kanonika Narcyza Putza – mojego wujka z Poznania, który zginął w Dachau. Bardzo walczył o polskość w Poznaniu. Od niedawna jest błogosławiony za sprawą naszego Jana Pawła II. Jak szedł w Dachau do celi śmierci (jak mi powiedzieli inni księża, którzy się z Dachau uratowali, a których spotkałam w ogrodzie watykańskim w Rzymie w 1980 roku), to powiedział: „Pa, pa, do widzenia w niebie!”.
- Pseudonim przyjęła pani od cioci?
Od cioci. Ona mieszkała na Powiślu i korespondencja z Poznania szła do niej. [...] Stamtąd odbierałam [listy]. Przecież mojej matce nie mogłam powiedzieć, jak się nazywam (Władysława Ciesielska) i nie mogłam podać adresu – poczta była kontrolowana. [...]
- Była pani w muzeum Powstania Warszawskiego?
Tak, trzy razy. Bardzo mi się wszystko podoba. Za każdym razem jest coś nowego, jak się tam jest. Jeziorański przemawia zawsze z telewizora – to mi się też podoba. Myślę, że dla młodych ludzi to jest bardzo dużo, bo oni nie wiedzieli, co to jest Powstanie. Muszę bardzo często o Powstaniu mówić w szkołach i muszę powiedzieć, że chętnie młodzi ludzie słuchają. [...] Związek Harcerstwa Polskiego i Harcerstwo Rzeczpospolitej – jedni i drudzy mnie zapraszają [...] Nawet w Warszawie w jednej szkole mówiłam o Powstaniu.[...].
Na czterdziestolecie Powstania, w 1984 roku, zorganizowałam w dużej sali zamku szczecińskiego wystawę. Sama niestety nie miałam aparatu fotograficznego [...], ale zrobiłam potem taki udźwiękowiony montaż. Była [to] wystawa Bałuka, kolegi ze Związku Fotografików. Zaprosiłam [na nią] Menclewskiego, żeby przyjechał, a moje wspomnienia (te umieszczone w książce i inne) czytali aktorzy teatru. I muszę powiedzieć, że taki tłum młodzieży przyszedł, że nie było miejsca – na podłodze siedzieli!
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Francja, 11 kwietnia 2006 roku