Adam Dąbrowski „Brzoza”
Nazywam się Adam Dąbrowski, urodziłem się w Warszawie w 1923 roku. W Powstaniu brałem udział na Mokotowie w grupie „Granat”, pseudonim „Brzoza”.
- W chwili wybuchu wojny miał pan szesnaście lat. Jak pan zapamiętał pierwszy września?
Byłem tutaj niedaleko u dziadków, w Dawidach. Pierwszego dnia była rano mgła i zza tej mgły wyleciało dużo niemieckich samolotów, które leciały na Warszawę. Polska artyleria przeciwlotnicza przepędziła te samoloty, ale one wycofując się rzucały bomby na okoliczne wsie. Między innymi w pobliżu domu, w którym byłem wtedy.
- Widział pan te czarne krzyże?
Tak, oczywiście.
- Wiedział pan, że to są obce samoloty? Duże przeżycie było?
Tak. Duże.
- Były jakieś zniszczenia, jakieś straty?
Szczęśliwie nie. Chociaż tak, w sąsiedniej wsi Zgorzała Niemcy spowodowali szereg pożarów.
- Potem nastała okupacyjna codzienność. Jak rodzice sobie dawali radę?
To znaczy tylko matka, bo my przed wybuchem wojny mieszkaliśmy w Gdyni, ojciec był oficerem na Oksywiu. My wyjechaliśmy, bo takie było zarządzenie dowództwa wojskowego, ojciec został na Oksywiu, tam dostał się do niewoli niemieckiej, w której zresztą zginął pod koniec wojny, bo obóz, w którym się znajdował, został przez pomyłkę zbombardowany przez Brytyjczyków.
To był obóz Dössel, nie pamiętam w tej chwili numeru.
- Jak matka sobie radziła, pan był jedynakiem?
Nie, jeszcze mam brata. Mieszkaliśmy tutaj, w tym domu, który był niezupełnie wykończony i utrzymywaliśmy się głównie z ogrodu, który tu jest obok domu i z pomocy dziadków.
- Pan był wtedy uczniem, której klasy?
Jak wojna wybuchła miałem małą maturę, to znaczy byłem po czterech klasach gimnazjum.
- Samą okupację jak pan pamięta? Nastawienie okupanta do ludności cywilnej. Dzień codzienny…
Było to oczywiście bardzo nieprzyjemne, chociaż mnie się tak zdarzyło, że nie ucierpiałem. Jeździłem co dzień do szkoły, początkowo jeździłem do technikum, a potem do Państwowej Wyższej Szkoły Technicznej, którą zorganizowali profesorowie Politechniki, na terenie Politechniki.
- To były tajne komplety, rozumiem?
Nie, to była oficjalna szkoła uznana przez Niemców. Tak się wydarzyło, że ani razu nie natrafiłem na łapankę.
- Miał pan mnóstwo szczęścia.
Tak. Woziliśmy z bratem owoce na sprzedaż do Warszawy i też jakoś nie spotkała nas żadna nieprzyjemność. Miałem kolegę, który z Politechniki wyszedł kupić papierosy do budki, Niemcy go aresztowali i pojechał do obozu.
Tak. Trzeba było mieć trochę szczęścia.
- Walczył pan w Powstaniu, ale żeby walczyć w Powstaniu trzeba było mieć odpowiednie przeszkolenie, trzeba było być w konspiracji lub w jakiejś zorganizowanej grupie. Jak to wyglądało?
W Państwowej Wyższej Szkole Technicznej, gdzie było dużo oficerów rezerwy, aż się roiło od konspiracji i między innymi trafiłem, przez oficera rezerwy artylerii Władysława Iwińskiego, do szkoły podchorążych artylerii. To była oczywiście szkoła artylerii bez żadnych armat. Ponieważ byłem na wydziale geodezji, uczono nas pomiarów artyleryjskich, mieliśmy być w razie czego, baterią pomiarową.
- Czyli był pan teoretykiem brydża? Wszystko teoretycznie, nic praktycznie?
Tak.
- Zgrupowanie nazywało się Szkołą Podchorążych Artylerii, czy było tam więcej pańskich kolegów?
Tak.
- Czy potem się znaleźliście wspólnie w Powstaniu?
Tak, naturalnie, jeszcze inne grupki z tej szkoły podchorążych działały, których nawet nie znałem, ludzie których poznałem dopiero w Powstaniu. Tak że w Powstaniu wystąpiliśmy jako grupa „Granat”, która liczyła kilkadziesiąt osób.
- Spora była ta grupa. Wcześniej rzeczywiście stanowiliście jakąś jedność, zespół? Były wspólne ćwiczenia, spotkania?
Oczywiście.
- W takim razie rzecz pierwsza i podstawowa: Godzina „W”. Jak ją pan pamięta?
Ja się niestety spóźniłem, bo przyjechałem ostatnią kolejką do Warszawy, nie było autobusów, tylko była kolejka grójecka. Potem jechałem tramwajem i wybuch Powstania zastał mnie na rogu Puławskiej i Odyńca. Z jakimś przypadkowym chłopakiem zaczęliśmy budować barykadę w poprzek Puławskiej. Potem przez dwa dni szukałem swojego zgrupowania „Granat”, aż je wreszcie znalazłem.
- To było wcześniej ustalone, gdzie macie się spotkać?
Tak, na ulicy Starościńskiej, tam nie dotarłem. Ci, którzy zdążyli, brali udział w ataku na artylerię niemiecką, która stała na Polu Mokotowskim. Oczywiście nie mieli żadnych szans, tak że odnieśli liczne straty i wycofali się w głąb Mokotowa.
- Byli w ogóle jakoś uzbrojeni?
Pistolety mieli niektórzy, tak że można powiedzieć, że…
- Jak długo udało im się tam utrzymać?
Godzinę.
- Kiedy pan dotarł do swojego zgrupowania?
Na trzeci dzień Powstania…
Na ulicy Pilickiej, na Mokotowie, tam odpoczywali.
Byłem w trzecim plutonie, bo „Granat” dzielił się na pięć plutonów i dowódcą był porucznik Wierusz Kowalski, pseudonim „Rok”.
- Czy zapamiętał pan jakieś akcje zbrojne?
Tak jest, właściwie były dwie duże. Pierwsza polegała na tym, że w Wilanowie i Wolicy stała artyleria niemiecka. Oddziały z Lasów Chojnowskich miały zdobyć działa tej artylerii, a my mieliśmy stanowić obsługę tej zdobytej artylerii. Niestety, nie udało się, oddziały atakujące odniosły liczne straty, a my trafiliśmy do Lasu Kabackiego, gdzie było zrzutowisko, gdzie samoloty alianckie dokonały zrzutów i obsługę tego zrzutowiska stanowiła miejscowa młodzież z „Obroży”. Dostaliśmy od nich trochę broni. Taka była korzyść naszej wyprawy i nocą wróciliśmy bez strat do Warszawy.
- Czy udało się panu być świadkiem zrzutu?
Nie. Druga ważna akcja, to miało być połączenie Mokotowa ze Śródmieściem. Z jednej strony miały atakować oddziały mokotowskie, a z drugiej oddziały ze Śródmieścia. My atakowaliśmy od strony [ulicy] Belwederskiej, a cały front był od „Belwederki” do Czerniakowskiej. Właściwie oddziały mokotowskie wykonały swoje zadanie, dotarliśmy do linii mniej więcej [obecnej] ulicy Gagarina, a oddziały od Czerniakowskiej zdobyły klasztor [sióstr] Nazaretanek. Niestety od strony Śródmieścia akcja była prowadzona nieudolnie i do połączenia nie doszło.
- Co się potem stało w takim razie?
My trzymaliśmy tam tę zdobycz, tę linię, a poza tym potem Niemcy zaczęli na nas coraz bardziej naciskać i musieliśmy się wycofywać.
- Jak pan to umiejscowi w kalendarzu? Kiedy to było mniej więcej?
Z datami, to ja jestem… jestem kiepsko. Ta akcja…
To był sierpień, tak. Potem zepchnęli nas na ulicę Piaseczyńską i wreszcie na Puławską, w okolicę kościoła świętego Michała. Tam zastała nas kapitulacja Mokotowa, 27 września.
- Jak pan zapamiętał dzień kapitulacji?
Przeżyłem to dosyć szczególnie, bo przedostałem się kanałem do Śródmieścia.
- To pan sobie tak indywidualnie poszedł, czy z grupą?
Tak, z grupą.
- Jakie to było zadanie, jaki właściwie był cel przejścia?
Tylko uciec, uciec i dostać się do tych oddziałów, które jeszcze walczą.
- Gdzie pan wyszedł z kanału?
Na rogu Wilczej i Alei Ujazdowskich.
- Co pan tam zastał jak pan wyszedł?
Zaopiekowali się nami, dali nam tymczasową kwaterę, ale już do żadnej konkretnej akcji nas nie włączyli. Tak że przez tych kilka dni do kapitulacji Śródmieścia, byliśmy właściwie na wypoczynku.
- Ale prędzej czy później, też dopadł was ten moment kapitulacji. Jak to wyglądało?
To było 5 października chyba. Oddziały zaczęły po kolei wychodzić z Warszawy. My też, przez plac przed Politechniką, tamtędy. Potem nas popędzili…
- Pod konwojem, oczywiście?
Tak.
Tak, punkt przed Politechniką, Niemcy mieli kosze, gdzie składano broń. Potem nas poprowadzili do Ożarowa, gdzie był pierwszy punkt zborny.
- Potem już wyjazd do stalagów? Jak wyglądał transport?
Niezbyt luksusowy, w wagonach towarowych.
- Ale panu się udało, wyszedł pan bez szwanku z Powstania, nie był pan ranny?
Tak, było bardzo głupio, bo dostałem ciężkiego zapalenia ucha. Tak że, to między innymi spowodowało, że mnie skierowali do kanałów.
- Jesteśmy w transporcie w takim razie. Jak długo trwała jazda i dokąd dojechaliście?
Pierwszy etap nie był długi, nie pamiętam jak to trwało, ale chyba niecały dzień. Zawieźli nas do obozu w Lamsdorfie, koło Opola. Tam dopiero dokonano selekcji do różnych obozów. Trafiłem do obozu Markt Pongau w Austrii, na południe od Salzburga.
Takie obozowe, ale nienajgorsze.
- Czy tam byli wyłącznie powstańcy, czy jeszcze inni jeńcy?
Tylko powstańcy.
- Jak się zorganizowaliście?
Był tam jakiś taki sierżant, którego wyznaczono na starszego obozu i tyle.
Dosyć kiepskie, zupa z jakichś buraków, czy kartofli, dwa razy dziennie coś w rodzaju kawy i jedna czwarta bochenka chleba, to wszystko.
- Czy musieliście pracować?
Tak, to znaczy rozwieźli nas do Arbeitskommando , to się tak nazywało, trafiłem na początku do Salzburga, gdzie pracowaliśmy przy reperacji kanalizacji zawalonej przez bomby, musieliśmy odkopywać te zawalone. To trwało mniej więcej do Bożego Narodzenia, po czym przywieźli nas z powrotem do obozu, gdzie nas czekała bardzo miła niespodzianka, bo były paczki żywnościowe z Czerwonego Krzyża, co nam trochę poprawiło wyżywienie. Po Bożym Narodzeniu zawieźli nas w bardzo ładne miejsce, do Tyrolu, nad granicę szwajcarską, gdzie budowaliśmy linię kolejową, której oczywiście nie skończyliśmy. Pod koniec wojny nastąpiła bardzo dziwna historia, otóż austriacki komendant tego okręgu, w którym byliśmy, przekazał nas Szwajcarom. Nasi nadzorcy ustawili nas w szereg i poprowadzili do szwajcarskiej granicy.
- Szwajcarzy rzeczywiście przejęli was?
Tak, oczywiście.
Były ciekawe. W Szwajcarii była internowana Druga Dywizja Strzelców Pieszych z roku 1940, część Armii Sikorskiego. Ci się nami zajęli i włączyli nas do swoich szeregów, umundurowali. Byliśmy tam dwa miesiące, przy czym dowódca tej dywizji usiłował porozumieć się z władzami polskimi, żeby całą dywizją wrócić do Polski. Oczywiście komuniści się na to nie zgodzili, a ponieważ Francuzi uważali, że ich moralnym obowiązkiem jest zająć się nami, bo Druga Dywizja była częścią armii francuskiej w 1940 roku, tak że przewieźli nas do Francji. We Francji były trzy obozy werbunkowe do armii polskiej, do Andersa i do Maczka. My trafiliśmy do trzeciego obozu w Lille na północy Francji. Tam nas trzymali mając nadzieję na trzecią wojnę, która na szczęście nie wybuchła, tak że mieliśmy właściwie roczny urlop.
Tak, karmili nas dobrze resztkami z armii brytyjskiej, mogliśmy jeździć na urlopy po Francji, po Belgii, było bardzo przyjemnie.
- Ale czym się zajmowaliście? Nie sposób tak sobie być tylko turystą.
Usiłowali nas szkolić, ale to było… Udało nam się dostać, tym którzy mieli matury, na Uniwersytet w Lille. Tam chodziliśmy na wykłady.
- Czego dotyczyły mniej więcej? Na jakiej katedrze to było, jakich zagadnień dotyczyły?
To był kurs przygotowawczy matematyczno-fizyczno-chemiczny.
Tak i mieliśmy to do lata 1946 roku. Wtedy Churchill przegrał wybory, wygrali socjaliści i był taki minister Bewin, który wydał zarządzenie, że się likwiduje armię polską, a żołnierze mają do wyboru albo wrócić do kraju, albo wziąć się do fizycznej pracy w Anglii. My jednak zdecydowaliśmy wrócić.
- Ale byli tacy, którzy pozostali jednak?
Tak, połowa kolegów została.
- Wrócił pan już w 1946 roku do kraju?
Tak, w sierpniu 1946 roku.
- Co pan zastał po powrocie? Rodzina była, przetrwała?
Tak, tu w tym miejscu. Byliśmy zawiezieni na demobilizację do Szkocji, tam był obóz demobilizacyjny, gdzie uzupełnili nam mundury i statkiem polskim „Sobieski” przyjechaliśmy do Gdańska. W Gdańsku nas porejestrowali, dali jakiś papierek w kształcie dotychczasowego dowodu osobistego i pociągiem towarowym przyjechaliśmy na Dworzec Gdański do Warszawy, a stamtąd do domu.
- Proszę powiedzieć, czy spotkały pana jakieś represje?
Dziwne, ale jakoś nie. Ponieważ byłem żołnierzem, a nie oficerem, to ich nie interesowałem.
- Trzeba było jakoś żyć, to znaczy pan akurat miał dom, ale trzeba było wszystko organizować, kończyć szkołę, znaleźć pracę. Jak pan się w tym znalazł?
Zapisałem się na Politechnikę i studiowałem na Politechnice, a poza tym pracowałem tu w ogrodzie.
- Jaki wydział pan skończył na Politechnice?
Wydział Geodezji.
- Pracował pan potem w zawodzie?
Tak, to znaczy niezupełnie, dostałem się do Instytutu Geologicznego, gdzie pracowałem w Wydziale Geofizyki, musiałem się trochę przekwalifikować. Tam pracowałem do emerytury.
- Wiele lat już minęło od Powstania, ponad sześćdziesiąt. Musiał pan sięgać do tych wspomnień, jak pan to wspominał, proszę powiedzieć?
To znaczy, jest sprawa celowości Powstania, która jest dyskutowana do tej pory. Z tego co wiem, co czytałem, to ono wybuchło w fatalnym momencie i jak napisał jeden polityk Macierewicz, było z góry przeznaczone na przegranie, bo było politycznie nastawione przeciw Związkowi Radzieckiemu, a wojskowo przeciwko Niemcom. Tak że nie było żadnych szans.
- Niby tak, ale wy pod tym kątem na sprawę nie patrzyliście, przystępując do Powstania?
Wykonywaliśmy rozkaz, nie zastanawialiśmy się nad tym.
- Ale przynależność była dobrowolna?
Tak, oczywiście. Wszyscy mieli Niemców „po uszy”.
- Z pana punktu widzenia i tych wszystkich młodych ludzi, Powstanie było potrzebne, było potrzebą chwili?
Tak.
- Na pewno pan nie żałuje przecież po latach, że brał w tym udział?
No nie.
- To jest powód do dumy i teraz może pan cieszyć się z tego, że do takiego momentu doczekał
O tak.
Warszawa, 4 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt