Hanna Katarzyna Zawistowska-Nowińska „Hanka Zerwicz”
Nazywam się Hanna Katarzyna Zawistowska Nowińska, pseudonim „Hanka Zerwicz”. Urodziłam się 22 października 1923 roku w Warszawie. Należałam do zgrupowania „Roga”, Batalion „Bończa”, który mieścił się na Starym Mieście. Z chwilą wybuchu Powstania Warszawskiego byłam studentką Zaorskiego i miałam skończoną Warszawską Szkołę Pielęgniarek.
- Czy urodziła się pani w Warszawie?
Urodziłam się w Warszawie. Kiedy miałam osiem miesięcy, rodzice zabrali mnie na Wołyń do Ostroga, bo tam mój ojciec został przydzielony do 19. Pułku Ułanów Wołyńskich jako oficer.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Z chwilą wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku mieszkaliśmy we Włodzimierzu, bo tam mieliśmy zamieszkać na stałe, ale tak się złożyło, że wybuchła wojna. Mój ojciec 20 września zginął z rąk sowieckich jako oficer. Musiałyśmy z matką uciekać do Warszawy, bojąc się represji ze strony bolszewickiej w stosunku do rodzin wojskowych. Groziło nam wywiezienie. Cały czas przychodzili do nas do domu sowieccy wojskowi i mówili, że:
Ujedziecie w Rosiji – więc wcale nam się to nie uśmiechało. W momencie kiedy dowiedziałyśmy się, że granica jest otwarta, przekroczyłyśmy granicę na Bugu, dokładnie w ujściu Ługi pod Włodzimierzem Wołyńskim, [miejscowość Uściług]. Tam już czekał na nas mój brat, który zorganizował nam wyjazd do Warszawy. Brat brał udział w wojnie w 1939 roku, ojciec go zabrał ze sobą do wojska, bo był już po maturze, był dorosły, a nie chciał jechać na Wschód do nas, więc pojechałyśmy do Warszawy do babci. Nasza babcia mieszkała na Starym Mieście, w rynku Starego Miasta, gdzie obecnie mieści się Muzeum Literatury. To był nasz dom, Stare Miasto 18.
- To był jeszcze wrzesień, jak panie dotarły do Warszawy?
Nie, przekraczałyśmy granicę 11 listopada. Było dosyć tragicznie. Mama chciała troszkę rzeczy uratować, bo wszystko trzeba było zostawić. [Można było wziąć] tylko to, co się dało wziąć w ręce, więc mama zaangażowała jakichś tragarzy, więc nam pomogli parę walizek wziąć, ale w momencie kiedy doszłyśmy do mostu, był tam wielki tłum ludzi. Ludzie się tłoczyli, chcieli uciekać za granicę. Nasi tragarze walizkę po walizce zrzucali z brzegu w dół. Tam już ich koledzy czekali nad samą wodą, bo na Bugu jest bardzo wysoki brzeg po jednej stronie. Ich koledzy czekali na to i zabierali. Mowy nie było o tym, żeby się w ogóle z nimi handryczyć. Trzeba było spieszyć się, żeby przejść przez granicę. Rodzina uciekła do nas z zachodniej części Polski. We Włodzimierzu było wtedy dużo osób (był już listopad), było trochę rodziny, która uciekła z Warszawy, spod Krakowa i z innych dzielnic Polski. Wszyscy próbowaliśmy przejść przez tę granicę, ale granicę zamknęli. Zdążyłam przejść z dziećmi, a moja mama, ciotki, wuj, znajomi zostali po drugiej stronie. No i była rozpacz, bo się baliśmy, że już ich nie wypuszczą, ale mój brat na granicy jakoś z Niemcami próbował dojść do porozumienia i ich cały czas prosił, żeby, jak tylko będzie jego rodzina szła, to żeby koniecznie pomogli. Dawał im wódkę i różne prezenty, chcąc nas uratować i zdołał tylko to na nich wymusić, że Niemiec podszedł do bolszewickiego wartownika i powiedział, że tą panią proszę puścić, to znaczy moją mamę i wtedy była cisza kompletna. Do dziś to pamiętam, jak moja biedna mama przechodziła przez drewniany most z laseczką, stukając nią. Laseczka była pamiątką po Piłsudskim, który w Ostrogu, w którym mieszkaliśmy, gdzie ojciec służył w pułku, w 1924 roku przyjechał odwiedzić pułk i wręczał sztandar. U nas w domu przenocował i wtedy zostawił tę laseczkę. To była świętość rodzinna i mama, przechodząc przez granicę, oczywiście tę laseczkę ze sobą miała i postukiwała, jak przechodziła bardzo wyprostowana, a reszta rodziny, reszta ludzi została. Rozpacz była okropna, bo tutaj dzieci bez rodziców z nami, ale nic się nie dało zrobić. Oni przeszli dopiero gdzieś w grudniu. Już nielegalnie przejeżdżali przez granicę w tragicznych zupełnie okolicznościach. Nam się udało, ale granica była tylko pół godziny otwarta. To był 11 listopada i oni sobie widocznie pomyśleli, że Polacy mogą nie wiadomo co wyczyniać, bo to jest nasza rocznica, więc dlatego ze strachu zamknęli tę granicę.
Przyjechałyśmy z mamą i z bratem do Warszawy, do babci na Stare Miasto. Warszawa po działaniach wojennych była częściowo zrujnowana, szyb owało po wybuchach. W domu u babci zastaliśmy okna bez szyb, tak że brat czym prędzej starał się jakoś okna zabezpieczyć, ale w ogóle nie można było szkła dostać, dlatego że było zapotrzebowanie na szkło, a przecież żadna fabryka nie działała, więc było bardzo trudno. Powyjmowaliśmy szybki z obrazków i brat laubzegą powycinał w dykcie otworki i okna były przykryte chwilowo tą dyktą.
Zamieszkaliśmy u babci. Moja mama zaczęła pracować w hurtowni spożywczej u naszego wuja. Brat zatrudnił się w Ursusie, w narzędziowni jako pracownik fizyczny. Nie chciał absolutnie studiować. Uważał, że nie można mamy obciążać, że on już jest po maturze, jest dorosły, musi pracować, a studia... Zobaczy, jak będą na to warunki. Musiałam się uczyć, wobec tego zrobiłam małą maturę. Chciałam iść na komplety, ale nie przyjęli mnie, bo już się rok szkolny zaczął i przełożona powiedziała, że owszem, przyjmie mnie na komplety, ale dopiero jak zdam małą maturę w maju, to na następny rok mogę być przyjęta. No i dzięki mojej kuzynce, która skończyła Wyższą Szkołę Handlową, robiła wtedy pracę magisterską, ona mnie właściwie uczyła. Codziennie do niej chodziłam na lekcje i przygotowała mnie do małej matury, zresztą bardzo dobrze. Do tej pory jestem jej wdzięczna, bo miała fantastyczne zdolności pedagogiczne.
Jak zrobiłam małą maturę, to dostałam się na komplety do liceum. Trzeba było mieć jakąś legitymację, żeby się poruszać po mieście, bo było bardzo niebezpiecznie. Wobec tego wstąpiłam do szkoły handlowej, bo innych szkół nie było, były tylko zawodowe, do tak zwanej średniej szkoły handlowej, które zresztą organizowało nasze gimnazjum. Uczyli nas profesorowie z wyższych szkół, z Wyższej Szkoły Handlowej, z SGH, więc trzeba było się uczyć i tu, i tam. Było dosyć ciężko, bo dwie szkoły na raz jednak się robiło, a profesorowie mówili, że do ścian nie będą przemawiać, jeżeli nas to nie interesuje, to proszę bardzo, są inne szkoły, a oni nie są przyzwyczajeni do tego, żeby ktoś nie był zainteresowany ich wykładami. Skorzystałam na tym tyle, że się nauczyłam jednak bardzo dobrze pisania na maszynie, scenografii, trochę bankowości, księgowości. Te wiadomości zawsze każdemu człowiekowi się przydają.
Uczyłam się na tajnych kompletach humanistycznego liceum ogólnokształcącego. Maturę zdałam w 1942 roku. Po zdaniu matury wstąpiłam do szkoły pielęgniarek. Uważałam, że nie będę się angażować w żadne tajne kursy, nie mogę narażać mamy. Już i tak śmierć ojca to dla nas była wielka strata i okropnie to przeżywaliśmy długi czas. Byłam tak związana z ojcem, że dzisiaj jeszcze właściwie ryczę jak małe dziecko, ale nie każdy miał taką dobrą rodzinę jak ja i to jest wielkie szczęście i majątek, który człowiek zdobył na całe życie.
Wstąpiłam do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej i zrobiłam dwa kursy. Były trzy, ale trzeciego już nie zrobiłam. Wtedy miałam akurat wakacje i dowiedziałam się, że są stworzone kursy Zaorskiego i że można robić tajną medycynę, tak półoficjalnie, bo jednak zupełnie inaczej się studiuje, jak można iść na wykłady śmiało, a nie tajnie, gdzieś po mieszkaniach. Wiedziałam już, że jak mam szkołę pielęgniarek za sobą, to w razie wybuchu wojny się przydam, już wiem, że sobie poradzę, bo więcej wiem niż po kursach sanitarnych, jakie robiły na tajnych kursach różne dziewczęta, przyszłe sanitariuszki.
- Nie wstąpiła pani do konspiracji?
Nie wstąpiłam do konspiracji zupełnie celowo. Uważałam, że mogę oficjalnie zdobyć te wiadomości i się przydam, a na razie myślę, że Polsce się też przydam, jeżeli będę coś więcej wiedziała. Więc jak już miałam szkołę pielęgniarek za sobą, to wstąpiłam do Zaorskiego. Pamiętam, że przyjmował mnie profesor Zaorski. Akurat wtedy były egzaminy. Przyszłam tak po prostu z ulicy, bo się dowiedziałam od kogoś, że są kursy i idąc z mamą na spacer Krakowskim Przedmieściem, wstąpiłam właśnie tam. Profesor mnie pyta, czy zdaję sobie sprawę, że pielęgniarstwo to nie to samo, co studia lekarskie i lekarz to nie pielęgniarka, że jednak są inne wymagania i inne perspektywy. Powiedziałam, że wiem, co to znaczy, że chciałabym jednak studiować. „Więc proszę przynieść zaświadczenie, że pani ma maturę”. Mówi do mamy: „To może pani pójdzie do dyrektorki”. Ja mam zostać i iść na egzamin prosto z ulicy. Strach mnie obleciał okropny, bo przecież nie miałam książki w ręku już dawno, to znaczy miałam, ale pielęgniarskie. Strasznie się przeraziłam, ale wysłali mnie do profesora Kapuścińskiego z fizyki akurat. Pierwszy egzamin z fizyki strasznie trudna sprawa. Wszyscy studenci zdawali już pisemny egzamin, już były zamknięte drzwi i nie wolno było wchodzić, a Zaorski chciał mi ułatwić, więc wezwał profesora, czy jest wolny. Jest wolny, to niech mnie ustnie na razie przeegzaminuje. Poszłam z wielkim strachem, ale jakoś mi poszło. Nawet okazało się, że nie zapomniałam tych wiadomości z gimnazjum. Potem jeszcze poszłam do drugiego profesora i wróciłam do kancelarii do profesora Zaorskiego, który tam czekał na moja mamę. Mama przyszła i moje rozczarowanie... Mama przyniosła bilecik, taki wizytowy mojej dyrektorki, która pisze, że Hanna Zawistowska może uczęszczać na kurs sanitarny i podpisała się. To wystarczyło. Dla mnie wtedy to było straszne rozczarowanie. „Boże święty, to po to się męczyłam i maturę zdawałam, żeby taki bilecik dostać”. Była okupacja i były umowy między dyrektorami szkół a szkołą Zaorskiego i taki bilecik wystarczył. Odpowiadała za to dyrektorka, ale dla mnie to było rozczarowanie, bo pamiętam, jak przed wojną mój brat przyszedł po zdaniu matury z pięknym świadectwem, a ja dostałam taki kwitek. Ale to była okupacja.
Trzeba powiedzieć, że studiowaliśmy z wielkim zapałem. Chodziło o to, że jak się zda anatomię na bardzo dobrze, to z miejsca można się dostać do prosektorium, jeżeli dobrze, to trzeba czekać w drugim terminie, jeżeli na dostatecznie to już w ogóle trudna sprawa. Uczyłam się z koleżanką, pamiętam, że bardzo zawzięcie, no i udało nam się. Dostałyśmy się do prosektorium. Prosektorium mieściło się w szpitalu ujazdowskim. To był wtedy szpital wojskowy, zajęty przez Niemców. Warta stała przy drzwiach i trzeba było mieć jakieś skierowanie, więc miałam jakieś lipne skierowanie do laryngologa, że niby coś tam z migdałkami, no i w ten sposób się dostałam na teren szpitala, a potem jakoś na terenie szpitala poszłam do tego prosektorium. Na tej zasadzie się tam chodziło. Nie można było inaczej. Pamiętam, kiedyś podczas sekcji zwłok… Zwłok nam nie owało, to nie jest tak, że przy jednych zwłokach po ileś osób stoi i patrzy jak przebiegają nerwy, naczynia. Każde z nas miało swój preparat. Trzeba było wziąć swój preparat i potem do skrzyni się chowało. Pamiętam taki moment, że pan Michał, ten pedel, mówi: „Składać wszystko! Idzie komisja niemiecka do nas. Już idą!”. Wszystkie skrzynie z wannami w tej formalinie składamy. Usiadłyśmy na tych skrzyniach, zjechałyśmy windą na dół do podziemia i czekałyśmy, aż się skończy ta procedura. Niemcy wrzeszczeli jak zwykle. Wojsko niemieckie miało zwyczaj, że wchodziło, hałasowali strasznie, tupali nogami, starali się stworzyć atmosferę grozy i w ogóle, więc wrzaski i huki rozchodziły się aż do nas do piwnicy. My jak myszki siedziałyśmy przy tych zwłokach z formaliną, łzy nam kapały z oczu, bo to jednak gryzący zapach. Nie wiem, jak to długo trwało. Godzinę, czy ile? Wreszcie Michał zastukał, że już nas bierze na górę. „Już możecie jechać”. Pan Michał opowiadał, że brał udział w konserwacji zwłok marszałka Piłsudskiego, zresztą nieudane było to balsamowanie.
Tak wyglądały nasze studia. Egzaminy były bardzo rygorystyczne. Profesorowie byli bardzo mili, uprzejmi, sympatyczni, ale na egzaminach nie było żadnej ulgi. Profesor Czubalski był strasznie wymagający i chodziło o to, żeby student też wyglądał odpowiednio, więc na egzamin nie można było przyjść byle jak ubranym. To była okupacja, więc każdy z nas chodził dosyć różnie ubrany, bo owało wszystkiego. Panowie musieli mieć krawaty i granatowe garnitury, a panie musiały mieć ciemne sukienki, czarne albo granatowe i dobrze było jak był biały kołnierzyk. Takie były wymagania, bo to była wizyta u profesora. Trzeba było to docenić. Podczas okupacji nie tak łatwo było zdobyć taki strój. Nikt z nas tak wystrojony nie chodził.
W 1943 roku zaczęłam studia, w 1944 roku w lipcu już się mówiło, że Powstanie wybuchnie, o akcji „Burza” się już mówiło wtedy. Widziałam, że mój brat działa, z tym że ciągle miałam do niego pretensje, że nic nie wiem, a on mówił, że nie ma z tym nic wspólnego, tak że uważał, że nie należy nic mówić. Orientowałam się tylko tyle, że parę razy jacyś ludzie do mieszkania przyszli i on mi powiedział: „Masz stać pod drzwiami i pilnować, żeby nikt nie wszedł, ani babcia, ani służąca Helenka, ani żaden wuj, nikt. Pamiętaj, że masz tu siedzieć i pilnować, żeby nikt nie wszedł”. Tylko tyle wiedziałam. Słyszałam szczęk broni, coś takiego, więc wiedziałam, że on widocznie ćwiczy tych ludzi.
Brat był ode mnie starszy, był brany przez mojego ojca na manewry parę razy, jeździł świetnie konno od siódmego roku życia. Ojciec organizował takie kursy konnej jazdy dla młodzieży z gimnazjum, dla tych, którzy chcieli. Brat z wojskiem był bardzo związany i właściwie w stajni i różnych koszarach wiecznie bywał jak tylko mógł, a podczas różnych ćwiczeń wojskowych jeździł, tak że on się doskonale orientował w tych sprawach i uważał, że nie potrzebuje chodzić na tajne nauki i ćwiczenia, mało tego, właśnie ćwiczył, miał ludzi z Ursusa, których w tej organizacji szkolił. Tylko tyle wiem.
W lipcu, pod koniec lipca był jakiś alarm i wtedy brat powiedział tylko mnie, nie mamie: „W nocy mnie nie będzie, żebyście się nie martwiły”. Wiedziałam, że ma jakieś spotkanie. Okazało się, że to był wtedy próbny alarm przed Powstaniem Warszawskim i jego zgrupowanie miało spotkanie na Czerniakowie, ale plan został odwołany. Niestety młodzież była tam. Brat to bardzo przeżył, strasznie się martwił, wrócił do domu i powiedział, że to jest cywilna robota. Nie podobało mu się, że narazili tylu ludzi, bo młodzież potem musiała w nocy wracać do domu przez całą Warszawę, więc to było bardzo niebezpieczne. Można było narazić młodzież na aresztowania. Szczęśliwie jakoś się udało. Potrafili jak myszki przedrzeć się do swoich domów.
- Kiedy pani dowiedziała się o Powstaniu?
Wiedziałam od brata, że nie mógł wrócić do domu. Na Czerniakowie mieszkała siostra mojej mamy i on przyszedł o piątej w nocy. Ciocia była oburzona, co on robi tu w nocy. Powiedział, że wrócił od koleżanki. „Jak ty mogłeś?”. Potem były straszne telefony od ciotki: „Co ten Jurek wyprawia? Dlaczego gdzieś po nocach się włóczy? Moja mama mówi: „Nie martw się Marysiu, ja już sobie z nim poradzę”. Ciotce nie przyszło do głowy, że on jest w konspiracji, tylko myślała, że rzeczywiście gdzieś się włóczył. My już wiedzieliśmy, że Ursus stanął, robotnicy zastrajkowali, bo Niemcy maszyny wywozili. Wielu robotników nawet ochotniczo pojechało z tymi maszynami do Niemiec, żeby wiedzieć gdzie będzie można ewentualnie je Niemcom odebrać. Tacy byli wtedy ludzie. Jechali, żeby wiedzieć, gdzie, w jakim mieście te maszyny są przez Niemców umieszczone. Kilka dni już nie chodzili do pracy.
Brat był w domu i czekał na sygnał. Pamiętam, że dostał wiadomość, wyszedł z domu i wrócił. Mamy wtedy nie było. Była w pracy. Patrzę przez okno, a on z powrotem wraca. Wtedy mówi: „Wiesz co, Haniu? Daj mi taty medalik z tamtej wojny. My się już nie zobaczymy”. Mówię: „Co ty pleciesz?”. – „Wiesz, my się już nie zobaczymy”. No i wyszedł. To było moje ostatnie spotkanie z bratem. Doskonale przeczuwał, że to jest bardzo trudna sprawa.
18 sierpnia, na Prusa pod budynkiem YMCA.
- Kiedy pani się o tym dowiedziała?
Dopiero po Powstaniu. Pisał do nas. Zostawił nawet w piwnicy u znajomych list do nas, który się zachował, ale dostałyśmy już po Powstaniu. Tak się szczęśliwie złożyło, że brat był u sław: u „Bora”, u Bradla, razem z Leskim walczył i tam spotkał kolegów z Ostroga. Zbyszek Piasecki, syn podoficera z Ostroga z naszego 19. Pułku Ułanów też był w konspiracji i też tam walczył. Był w momencie, kiedy brat został postrzelony przez gołębiarza z YMCA. Tamten stał na dachu i strzelił do brata. Brat był w takim częściowo zrujnowanym domu. Za workami strzelali do Niemców i widocznie zobaczył go z góry i strzelił. To był moment i brat już nie żył. Drugi kolega, Zandrowicz, też podoficera syn i ten podoficer też byli w tym samym zgrupowaniu – okazało się potem, jak ich wyprowadzali w październiku z Warszawy. Szli przez Wolską w kierunku Błonia. W Macierzyszu mieszkała nasza kuzynka i oni wiedzieli, że to jest nasza rodzina, więc przechodząc koło tego domu, wołali: „Jurek Zawistowski nie żyje. Pochowany na Mokotowskiej”. To były pierwsze dni Powstania, więc jeszcze brat miał trumnę zupełnie porządnie zrobioną w ogrodzie Hoffmana (to był właściciel banku Handlowego), to była jego posiadłość przy Mokotowskiej. Tam został pochowany, tam w ogóle z jego wielkiego ogrodu zrobili cmentarz.
- Odnalazła pani jego grób?
Oczywiście, że odnalazłam. Było nazwisko, imię i krzyż był. W środku w trumnie była butelka z nazwiskiem, tak że on był dokładnie zidentyfikowany. W momencie kiedy było zakończenie wojny, 9 maja 1945 roku przetransportowałyśmy go na cmentarz na Powązkach do naszego grobu rodzinnego. Wtedy były napisy przeciwko powstańcom, że mowy nie było, żeby go gdzieś [przenosić]... Babcia mówiła: „Absolutnie nie chowajcie go tak, jak sobie życzą władze, bo będzie gdzieś we wspólnej mogile. Nie wiadomo, czy w ogóle go odnajdziecie” – a już przecież nie mamy grobu mojego ojca.
- Czy 1 sierpnia dotarł do pani rozkaz?
Nie, do mnie żaden rozkaz nie dotarł. 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Mieszkałam na Starym Mieście pod numerem 18, a po przeciwnej stronie, w kamienicy książąt Mazowieckich była komenda zgrupowania „Roga”. Poszłam tam, zgłosiłam się. Wszyscy młodzi ludzie, którzy nie należeli do żadnego zgrupowania, ewentualnie mieli [punkt] gdzieś na drugim końcu Warszawy, tu się zgłosili do komendy. Zaprzysięgli mnie, a ponieważ miałam legitymację ze szkoły pielęgniarek, więc z początku zaangażowali mnie jako sanitariuszkę.
Od razu były działania nad Wisłą. Rannych trzeba było przynieść, więc pobiegłyśmy z noszami po schodkach na dół w kierunku Wisły i stamtąd niosłyśmy tego biednego chorego. Straszne to było. Ciężar straszny, bo człowiek ranny leci przez ręce, nosze ciężkie. Po schodach bałyśmy się, że nam się zsunie. Nie miałyśmy żadnego zabezpieczenia. Poza tym z miejsca tak zrobili, że działania wojenne tak szybko się posuwały naprzód, że nie można było wyjść na rynek, tylko trzeba było [chodzić] między domami, więc chodziło się piwnicami. Między domami wyburzyli dziury i przez dziury się przechodziło. Noszenie rannych przez piwnice, gdzie [były] tłumy ludzi, bo to przecież nie tylko byli mieszkańcy danej kamienicy. Byli też ludzie, którzy akurat znaleźli się w tej części Warszawy, nie mieli co ze sobą zrobić i musieli się gdzieś schronić, więc schronili się w tych piwnicach. Leżeli pokotem i noszenie ciężko rannych było niewyobrażalnie trudne.
- Gdzie był zorganizowany punkt sanitarny?
Punkt sanitarny zrobili w komendzie u książąt Mazowieckich akurat
vis-à-vis domu mojej babci, z tym że to było na piętrze, a na parterze była komenda i całe wojsko. Oni mieli za zadanie bronienie od strony Świętojańskiej (między placem Zamkowym była barykada), obronę fary – kościoła Świętego Jana. To była ich działalność. Walki w obronie Starego Miasta właśnie tam się toczyły. To zgrupowanie tam działało, no i na ulicy Brzozowej były ciężkie walki. Jak się zorientowali, że jestem pielęgniarką, a trzeba fachowej opieki nad rannymi, wobec tego mnie zostawili w szpitaliku zrobionym
ad hoc. Wtedy tych szpitalików w Warszawie rodziło się całe mnóstwo, ale po prostu była potrzeba tego. W momencie kiedy rannych było więcej, kazano mi zostać w szpitaliku razem z koleżanką Basią (już nie pamiętam, jak ona się nazywa) i z Wandzią Radlińską. To była córka profesor Radlińskiej (profesor chirurgii) a jednocześnie moja koleżanka z Zaorskiego, więc razem we trzy prowadziłyśmy szpitalik.
Lekarze byli w lecznicy na rogu Starego Miasta i Krzywego Koła. Tam była lecznica i pani profesor Radlińska – chirurg – operowała. Po operacji pacjenci zostawali skierowani do nas. Było blisko, wszystko przecież na Starym Rynku się działo.
Pamiętam takiego pacjenta – Bolek Bąk. Z Woli przyszedł na Stare Miasto z jakimiś rozkazami, a na Woli były wtedy straszne rzeczy. Niemcy okropnie terroryzowali ludność polską. W ubraniu wermachtowca przeszedł na Stare Miasto i w momencie kiedy dochodził do rynku Starego Miasta, jakiś chłopak – wielki bohater, który zdobył broń – podbiegł z tyłu, myśląc, że to Niemiec i strzelił do niego. Trafił go w staw łokciowy. Miał tylko szczęście w nieszczęściu, że to były pierwsze dni Powstania i że profesor Radlińska jeszcze miała gabinet i ambulatorium z prawdziwego zdarzenia, jeszcze nie zrujnowane. Pięknie mu zoperowała ten bardzo trudny staw łokciowy i biedny Bolek rękę miał na wyciągu. Wszyscy go nazywali „lotnik”. Przez całe Powstanie musiał być z opatrunkiem. Po wojnie dowiedziałam się, że ręka się uratowała.
- Jakie warunki panowały w pani szpitaliku?
Ludność nam dawała wszystko, co tylko było możliwe, tak że miałyśmy pościel, materace, łóżka. Woda bieżąca była, więc nie było problemu. Potem już było gorzej. Jak Niemcy zaczęli bombardować, to szyby zaczęły lecieć na pacjentów. Byliśmy na pierwszym piętrze, więc pokaleczeni byli strasznie, bo to [były] odłamki szkła i różne odpryski muru, więc trzeba było czym prędzej tych chłopaków stamtąd zabrać. Dowiedziałyśmy się, że możemy przenieść się na ulicę Freta koło ojców dominikanów. Przy kościele ojców dominikanów był ich pomocniczy budynek parterowy. Tam się przenieśliśmy. Chłopcy, którzy chodzili, pomagali nam i jakoś wszystko przenieśliśmy. Jak to zrobiłyśmy nie mam pojęcia, bo zrobiłyśmy to w ciągu paru godzin.
- Ilu mniej więcej było rannych?
Nie wiem. Może koło dwudziestu. Szpitalik był malutki. Jak to zrobiłyśmy, to naprawdę do dzisiaj nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że jak stałam przy piecu (był tam piec na środku, już wszystkich chłopców położyliśmy do łóżek, łóżka były posłane) z pacjentem, synem dowódcy 1. kompanii – on też był ranny – układałam lekarstwa do szafy i w tym momencie pocisk walnął. Sadza z tego pieca posypała się na mnie i na niego. Znowu trzask, chłopcy – nie wiem, jak to robili, bo nawet z gipsem na nodze – wyskakiwali przez okna. W takim momencie strach ma wielkie oczy, człowiek się nie zastanawia tylko ucieka. Oni uciekli, położyli się na trawie, bo tam był ogródek i zaczęli się tak strasznie śmiać... Nie wiedziałam, o co chodzi. Myślałam, że zwariowali. Dopiero patrzę na Tomka, a on jest cały czarny, tylko wargi czerwone. Byliśmy przysypani sadzą z pieca. Byłam w białym fartuchu, to ten biały fartuch był niewidoczny, tylko wszystko było czarne. To była tragikomedia zupełna.
Stwierdziliśmy, że tu się już nie da [przejść], ale chłopcy wyniuchali, że obok są jakieś piwnice, które zajmuje miejski handel detaliczny, więc nieważne było, zaraz się było trzeba połączyć z tymi służbami. Trzeba powiedzieć, że handlowcy z kolei dbali o to, żeby ludność miała z czego żyć. Sklepów nie było, więc trzeba było ludności rozdawać płatki ziemniaczane – wszystko, co mieli. No i tego pilnowali, żeby nie rozdrapać i żeby to nie poszło byle jak, tylko racjonalnie, więc trzeba było te służby wezwać. Oni pozabierali skrzynie, paki ogromne, opróżnili nam piwnice. W piwnicach trzeba było tylko sienniki na ziemi położyć, przykryć czymś i w takich już trudnych warunkach chłopcy musieli leżeć.
- Korzystali państwo też z tych zapasów żywności?
Nie. Mieliśmy swoją kuchnię na Miodowej i nam dostarczali albo brałyśmy w wiadrach jakiejś zupy. Coś przynosiło się chłopcom.
- Jak długo ta kuchnia funkcjonowała?
Nie minął dzień, dwa, jak znowu zrobiła się straszna nawała, obstrzał okropny, bomby burzące i zapalające. W ogóle mowy nie było, żeby było można nos wystawić z piwnicy. Zostaliśmy zupełnie odcięci od dowództwa, od wszystkiego i tak przez nie wiem ile godzin, czy to był dzień, czy dwa – zupełnie nie umiem powiedzieć – musieliśmy tam siedzieć bez niczego. Wszystko co mieliśmy, zjedliśmy. Były tylko jakieś dwie faski. Jedna faska była tak zwanej marmolady, to była jakaś buraczkowa masa i [faska] miodu to była melasa – taki nieprawdziwy miód. Miałyśmy bardzo dużo Cebionu (to jest witamina C). Wszystko razem było słodkie, mdłe, okropne. Każdy czuł okropny zapach w ustach, zupełnie nie do zniesienia. Byliśmy głodni, a tego już nie dało się wziąć do ust, bo było słodkie, okropne. Nie było czym popić, wody nie było. Wreszcie wymyśliłyśmy z koleżanką, że jak się troszkę uspokoiło, to trzeba iść i na nosa szukać. Może gdzieś jakaś kuchnia będzie w pobliżu, może jakieś inne zgrupowanie czy jakieś gospodynie nam dadzą [jeść]. W każdym razie wzięłyśmy dwa wiaderka i poszłyśmy w drogę. Na ulicy Świętojerskiej poczułyśmy bardzo miły zapach. Mówię: „Słuchaj. Mnie kręci w żołądku, tu chyba jakiś krupnik się gotuje czy coś”. Weszłyśmy tam, a tam okazuje się było zgrupowanie Armii Ludowej, o której w ogóle w życiu nie wiedziałyśmy, że istnieje. O AK tak, ale o AL nie słyszałam, ale wtedy dowiedziałyśmy się dokładnie. Weszłyśmy, a tam na dużym piecu ogromny gar jak kocioł do bielizny. Gotowała się właśnie zupa z krupnikiem. Kucharka mieszała wielką kopyścią i był jakiś porucznik z [wielkim] nosem. Wiedziałyśmy już, że to żydowskie zgrupowanie. Zorientowałyśmy się szybciutko. Mówimy, że chciałyśmy od nich coś do jedzenia, bo chłopcy nam zginą. „A kto tam u was jest?”. Wtedy zaczęłyśmy kłamać. Mówimy: „I AL, i AK, i Bataliony Chłopskie i tak dalej...”. Wiedział, że bujamy, ale co miał zrobić. Mówi: „Dobrze, to wam dam. Dajcie wiadra”. Już ta pani ma nam nalewać, a tu wchodzą łączniczki. Zdenerwowane jak to po akcji, wszystkie są jeszcze w szoku, patrzą na nas i mówią: „Do cholery jasnej! My głodne wracamy, a ty rozdajesz byle komu?!”. Zaczęły wrzeszczeć. Pan uszy po sobie i tylko mruga na mnie i mówi: „Dam wam trochę wina i papierosów, a przyjdziecie za dwie godziny, to wam ugotujemy drugą zupę”. Wzięłam wiadra wina z koleżanką i wielkie paki papierosów dla chłopaków, no i przyniosłyśmy to. Poczęstowałyśmy chłopców, tacy zgłodniali i zmęczeni wypili tego sikonia – bo tego nie można nazwać winem – to dostali takiego amoku, że myślałam, że zupełnie dostali kota. Zaczęli się tak śmiać okropnie, wygłupiać, ale żaden z nich nie mógł stanąć na nogi. W ogóle nie mogli podnieść odwłoku, tylko siedzieli na siennikach i chichrali się i chichrali, palili te papierosy zawzięcie, tacy szczęśliwi. Zupełnie dostali kota. Myślę sobie, że nie bardzo to jest dobre, trzeba jeszcze raz iść. Poszłyśmy i na szczęście już łączniczek nie było i kochany ich dowódca dał nam dwa wiadra krupniku. Po krupniku chłopcy byli lepsi.
Strasznie się martwiłam, jak byli w piwnicy, bo bez powietrza zaczęły rany im ropieć. Bolek na przykład, który miał opatrunek taki piękny i pięknie zoperowany staw, zaczął się martwić, bo ropa zaczęła kapać. Myślę sobie: „Matko! Wszystko zgnije. Co to będzie?”. Na szczęście można było potem drzwi pootwierać, mogli stamtąd wychodzić i jakoś dochodzili do siebie. Przede wszystkim mieliśmy potem łączność z ulicą Miodową, gdzie było nasze dowództwo, więc dostaliśmy już zapasy jedzenia.
W międzyczasie, było to 13 sierpnia, chłopcy zdobyli czołg niemiecki. To była pułapka zrobiona przez Niemców. Niemcy zostawili tam bombę i jak wprowadzili czołg na ulicę Kilińskiego, to w pewnym momencie wybuchł. Ludność taka szczęśliwa, że zdobyli czołg, więc powychodzili z piwnic. Tłum się zebrał, bo wiadomo – sensacja, radość wielka. Jak wybuchło, to dopiero było tyle nieszczęścia... Mnie z miejsca wezwali na ulicę Długą, bo nie można sobie było dać rady z rannymi. Jak znalazłam się na ulicy Kilińskiego, to byłam przerażona. To wyglądało jak jatka. Dosłownie. Trupów pełno, rannych, jęczących mnóstwo. Nieraz takie były rzeczy, że właściwie trudno było zidentyfikować. Część ciała tu, część ciała tam, nogi, ręce gdzieś wisiały na oknach, na gzymsach. Coś strasznego. Tutaj działania wojenne, trzeba ludzi pochować, a rannych do szpitala, dlatego mnie wezwali na ulicę Długą. Moi chorzy są zaopatrzeni. Nic im się nie dzieje, tylko tyle, że muszą zdrowieć, a ręce do pracy były potrzebne, żeby zaopatrywać świeżych rannych.
Dostałam się na izbę przyjęć na Długiej pod 7. To był gmach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych czy coś takiego. Kilkupiętrowy wysoki gmach tuż przy kościele na Długiej. Tam zaczęłam pracować. Do swoich chłopców już nie miałam czasu przychodzić. Od czasu do czasu ci zdrowsi przychodzili do mnie, zobaczyć, co robię.
Kiedyś mnie tam wezwali. Miałam wolne, więc poszłam i pamiętam taki moment, jak na pryczy leżał pacjent, którego przedtem nie znałam. To był Ziutek z „Parasola” i akurat recytował wiersz: „Czekamy na ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci”. To był słynny poeta, który został ranny i przeniesiony 1 września do Śródmieścia i w Śródmieściu zmarł, ale na mnie zrobił wtedy wrażenie. To sobie zapamiętałam.
- To było pani jedyne spotkanie z nim?
Tak. Jedyne. Potem jak byłam na Długiej, to mieliśmy tam wielu ciężko rannych. Ze mną razem pracował jeszcze komendant służby zdrowia, doktor Tarło, Tarnawski i jeszcze magister farmacji, który zawiadywał całą apteką szpitalną. Kiedyś był moment bardzo dla mnie ciężki, jak bomba burząco-zapalająca wpadła do jakiegoś domu i stamtąd przybiegli do nas zupełnie palący się ludzie. To jest coś potwornego. Taki widok, że tego się nie zapomni, zupełnie jak postacie z gliny czy z brązu. Skóry czystej nie było widać tylko coś szarego, łuszczącego się, oczy tylko błyskały i wargi. Ci biedni ludzie nie mogli stać ani utrzymać się. Właściwie robili koci grzbiet, na rękach i na nogach się opierali. To było straszne. Nie mieliśmy dla nich żadnego ratunku, poza tym, żeby jakiś znieczulający środek dać, tylko tyle, żeby ulżyć w cierpieniu, a oni się przecież dusili jednocześnie. Skóra nie oddychała, płuca. To było coś tak strasznego... Takich pięć czy sześć osób było. Już nie pamiętam. Ubrania na nich nie było. Było tylko coś takiego... To było okropne, patrzeć jak ci biedni ludzie umierali. Serce się krajało.
Przychodzili do mnie bardzo często chłopcy, którzy parali się wyrabianiem sztucznych bomb. To były butelki z benzyną. Ręce mieli ciągle poparzone, poranione, bo to im wybuchało. Brudne bandaże, ciągle zmieniałyśmy im opatrunki. Tylko sobie zmienili i już lecieli z powrotem i dalej robili te [bomby]... To była nasza obrona – butelki, którymi obrzucali Niemców.
Kiedyś przyprowadzili do mnie chłopca. Siedział w piwnicy jakiś czas, bo nic nie widział. Myślał, że jest niewidomy. Miał bandaże na oczach. Przyprowadzili go, żeby mu zmienić opatrunek. Dostał odłamkami w twarz, więc jak zmieniłam mu opatrunek, patrzę: muchy łażą, ropa tak grubo zasłaniała oczodoły, że w ogóle oczu nie było widać. Pomaleńku, pomaleńku oczyściłam i okazało się, że widzi, a odłamki są tak szczęśliwie umiejscowione, że gdzieś poza gałką, obok gałki, w powiece. Nie mógł ruszać powiekami, ale na szczęście muchy ropę zjadały i oczyszczały. To jest szczęście w nieszczęściu, tylko wygląda okropnie. Te larwy chodzące po tym... Jak mu oczy przemyłam, on raptem zobaczył. Był tak zdziwiony i zszokowany, że myślał, że cud. Klęknął przede mną i dziękował, jakbym była jakimś cudotwórcą. Zupełnie nie wierzył, że kiedykolwiek zobaczy. Był przekonany, że jest niewidomy, prowadzili go przecież. To był dla niego taki szok i szczęście wielkie, a dla mnie wzruszenie ogromne. Różne rzeczy były...
Kiedyś przynieśli wielkiego, mocno zbudowanego chłopa na drzwiach. Nie mieli noszy, a akurat jakieś drzwi się znalazły, więc chłopcy go z placówki przywieźli na drzwiach. Nadźwigali się ogromnie, bo i drzwi ciężkie, a chłop jeszcze bardziej. Chyba ze setkę ważył. Miał ogromny odłamek w pośladku, ale ogromny. Jak dostał tym odłamkiem, to był zupełnie znieruchomiały. Chłopcy go przynieśli do mnie. Na szczęście pośladki miał dosyć duże, grube, a tam nie ma zakończeń nerwowych tak dużo (dlatego klapsa się daje w pupę, a nie w inne miejsce). Pomału udało mi się wypreparować odłamek, wyjąć. Był jak kamień ciężki, wielki. Zaszyłam ranę. „No i co? I nic?”. Mówię: „Już będziesz zdrowy”. – „No to chłopaki, jedziemy”. Kuśtykając, pomachał mi ręką i poleciał. Właśnie to dowodzi, jak chłopcy byli przejęci strasznie, że wszystko trzeba robić, walczyć i nikt nie myślał o tym, czy mu zaszkodzi, czy nie, czy jutro będzie żył, czy nie będzie żył.
- Pomimo takiej ilości rannych, starczyło środków opatrunkowych do końca?
Rozbijali różne magazyny. Na przykład ani razu nie prałam sobie niczego, bo wody nie było. Było trzeba chodzić do studni, bo tak normalnie kanalizacja nie działała. Wszystko było porozbijane. Po prostu rozbijali różne magazyny i co się dało, to się używało. Chodziłam na przykład w męskich koszulach. Zmieniałam koszule takich mniej więcej rozmiarów, żeby nie utopić się, ale żeby w nich być. Miałam spódnicę od kostiumu i buty narciarskie, bo po Warszawie się chodziło jak po Tatrach. Pełno gwoździ, kamieni, gruzu. W pantofelkach wykluczone. Włożyłam moje jeszcze przedwojenne buty po nartach i w nich chodziłam. Potem je w Tatrach zostawiłam. Całe Powstanie chodziłam w tych butach.
Kończył się wrzesień. Stare Miasto już właściwie chyliło się ku upadkowi, dlatego że nie było jedzenia, nie było broni. Ludność już w piwnicach nie wytrzymywała. Niektórzy ludzie po prostu próbowali przejść na stronę niemiecką. Matki z dziećmi wychodziły z piwnic, bo nie miały co dać jeść dzieciom. Jak długo można w piwnicy mieszkać bez powietrza? To już było tyle dni. Niektórzy to potępiali, ale mi się wydaje, że nie można się dziwić. Można było kota dostać w piwnicy. Wszyscy coś robiliśmy, działaliśmy, ale ludzie, którzy siedzieli bezczynnie, słuchali tylko odgłosów... to było straszne dla nich. Wyobrażam sobie. Ginęli, bo przecież pod gruzami nie walcząc zupełnie, też się ginęło. Jak ryknęła tak zwana krowa, to robił się taki tuman, że w ogóle się nic nie widziało.
Pamiętam, że byłam na ulicy Długiej (ulica Długa jest w miarę szeroka). Jak zaryczała „krowa”, zrobił się taki tuman i tak czarno, że w pewnym momencie nie wiedziałam, w którą stronę mam iść. W oczach piasek, w nosie, w ustach, wszędzie, nawet za koszulą. Coś strasznego. Był taki moment. Człowiek nie wiedział zupełnie, gdzie jest, co, więc jak się było zaangażowanym i coś człowiek robił, działał... Chłopcy walczyli, w szpitalu staraliśmy się pomagać rannym. To zupełnie coś innego niż jak ktoś siedział w piwnicy zagrożony i właściwie nic nie mógł zrobić albo miał małe dzieci, które trzeba było chronić, a właściwie nie można było nic poradzić.
- Kiedy opuściła pani Długą?
Na Długiej byłam do końca, do momentu kiedy chłopcy przechodzili kanałami. Parę razy próbowali przejść, ale ludność jak to ludność. Z miejsca się ktoś dowiedział, że chłopcy będą szli kanałami, więc zaraz szybko powbiegali też do włazu i ludzie, którzy nic z tym nie mieli wspólnego. Trudno było strzelać do swoich, a nie chcieli dopuścić tych biednych powstańców, wobec tego odwołali [przejście]. Za parę godzin jak ludność się wycofała, to wtedy chłopcy poszli kanałami. Były trudności. Mnie chcieli zabrać, chcieli, żebym zabrała się z rannymi, którzy mogą się poruszać, ale powiedziałam, że nie pójdę, bo ktoś musi zostać z rannymi [leżącymi]. Kto zostanie z rannymi, jak my pielęgniarki wyjdziemy, a poza tym mam klaustrofobię, nie znoszę ciemnych, zamkniętych przestrzeni. Nie jestem bohaterem. Jak mam zginąć, to wolę zginąć na powietrzu, a nie gdzieś ze szczurami w błocie. Jakoś nie czułam się na siłach, żeby iść kanałami. Bałam się, że nic nie pomogę, a sama dostanę jakiegoś szoku albo coś. Zdawało mi się, że mogę dostać jakiegoś ataku, bo różnie można reagować na to. Nie znoszę ciemności, przestrzeni zamkniętych. Nie czuję się bohaterem, więc powiedziałam kierownictwu, że mogę zostać. „Dobrze”. Jeszcze jedna koleżanka chciała zostać, reszta nie chciała. Chciała iść kanałami do Śródmieścia. Spytałam się kierownika, czy mogę pójść na Stare Miasto i poprosić moją matkę, żeby przyszła mi pomóc opiekować się rannymi. Nie przyszło mi do głowy, że jak wejdą Niemcy, to zrobią porządek po swojemu. Dostałam przepustkę i poszłam na Stary Rynek do mamy, a tam akurat nasza kamienica się paliła. Mama zorganizowała akcję gaszenia pożaru i mówi: „Poczekaj chwilę...”. To nie było takie łatwe, bo trzeba było wiaderka nosić daleko od studni, ale to robili. Poszłam do piwnicy, położyłam się i zasnęłam. Byłam mocno zmęczona. Nieraz po trzydzieści parę godzin stałyśmy na nogach i ani jedzenia, ani nic. W ogóle nie pamiętam za bardzo jedzenia podczas Powstania. Tyle tylko, że chłopcy przychodzili i przynosili czekoladę, bo rozwalali jakieś magazyny, więc przychodzili z czekoladą. Zasnęłam i w pewnym momencie wbiega do mnie mama i kolega, który stał na warcie na rogu Krzywego Koła i Starego Miasta i mówi: „Zdejmuj opaskę! Legitymację palimy, bo Niemcy są już na rynku! Już nie wrócimy na Długą”. – „O Jezu! To niedobrze”. Ledwo to zrobiliśmy, Niemcy już są. Zaraz rewizja, każdego oglądają na wszystkie strony. Macają, rewidują, wszystko co mogą to zabierają, a już za nimi idą z kanistrami z benzyną. Nas wszystkich zaprowadzili na środek rynku Starego Miasta. Przedtem jeszcze pozabierali co się dało: zegarki, pierścionki, co kto miał cenniejszego.
Prowadzili nas przez plac Zamkowy. Właściwie najpierw jakoś przeszliśmy przez wnętrze zamku, bo na środku placu Zamkowego jakoś nie było przejścia, tak że [szliśmy] bokiem i sprowadzili nas na dół na Bednarską, a potem stamtąd przekroczyliśmy Krakowskie Przedmieście. Przez całą Warszawę nas prowadzili piechotą na Wolę, a z Woli na Dworzec Zachodni.
Na Woli jest jakiś kościół... Świętego Stanisława... już nie pamiętam pod jakim wezwaniem. Tam zabrali wszystkich mężczyzn. Oddzielili od nas mężczyzn. Bardzo się przeraziłyśmy. Nie wiedziałyśmy, co z nimi będzie. Nas zaprowadzili (piechotą cały czas szłyśmy) na Dworzec Zachodni i na dworcu [wsadzili] do wagonów do Pruszkowa (nie wiedziałyśmy, gdzie jedziemy). W Pruszkowie nas wysadzili, ale po drodze jak szliśmy przez całą Warszawę, to chwilami kałmuckie jednostki wojskowe podbiegały, zabierali kobiety do bram. Krzyk, płacz był straszny, więc mama była ogromnie przerażona. Szliśmy jeszcze z moją babcią staruszką, więc babcia była w środku, ja z jednej strony, mama z drugiej. W pewnym momencie jakiś wojak podbiegł do nas. Co się okazało, że nas wszystkich rewidowali. Mama jak zobaczyła, że nas rewidują, to zdjęła sygnet i za podszewkę wrzuciła, z tym że nie pamiętała, czy podszewka na dole w płaszczu jest przyszyta, czy nie, bo człowiek nie pamięta (są podszewki przyszywane i nie), ale żeby Niemcom nie dać. Miałam pierścionek i chciałam go do beczki wrzucić, po prostu tak ostro zdjąć, ale Niemiec mnie złapał i go zabrał. Jak to się stało, że oni się do babci nie dobrali i od babci nie zabrali dwóch obrączek... Babcia miała duże, grube dwie obrączki na ręku. Jak szła z nami, opierając się na parasolu, który był jak laska wysoki (mama trzymała ją z jednej strony, ja z drugiej) widocznie mu wpadły w oko, bo podbiegł do niej i chciał te obrączki zabrać. W tym momencie my jakimś zwierzęcym rykiem do niego: „Won!”. W strasznie ordynarny sposób wrzasnęłyśmy i zgłupiał, bo słowo „won” jest raczej ruskie, więc skąd się wzięło raptem w Warszawie. Widocznie jakoś... Zgłupiał i odszedł. W tym momencie mama mówi: „Babciu! Koniec żartów, chowaj obrączki. Nie ma co, bo jeszcze znowu się narazimy”. Mnie zarzuciła jakimś kocykiem. Szłam jak Matka Boska. Mówi: „Niech już na ciebie nie patrzą, bo jeszcze ciebie znowu jakiś drab do bramy zabierze”. Tak się wtedy działo. Był strach.
Z kolei mój wuj niósł teczkę na pasku od spodni. Dźwigał i ciągle ciotce dokuczał. Mówił tak: „Co ty mi dałaś? Co ty każesz mi tu wlec”. Po siedzeniu w piwnicy wuj był zupełnie pozbawiony kondycji, więc wystarczyło, że niósł tę ciężką teczkę na plecach jak worek, bo w ręku nie miał siły i zupełnie nie mógł [iść]. Ciocia mówi: „Sztućce”. Platery włożyła, więc na pewno nie były lekkie. „A po cholerę ci platery? Tu wojna, a tobie platery w głowie”. – „No to je wyrzuć” – „Jak pół Warszawy przeniosłem, to teraz mam wyrzucić?”. – „No to nie gadaj”. No i znowu [wuj] mówi: „Po co ci te platery?”. – „No to wyrzuć”... Taka głupia zupełnie rozmowa, ale to wszystko w zdenerwowaniu.
Z kolei jakaś nasza sąsiadka miała dwoje małych dzieci i niosła pierzynę, a mąż te dzieci. Ona już się wywracała na lewo, na prawo. Już nie wiedziała, co ma robić. On mówi: „Zosiu, wyrzuć tę pierzynę”. – „Tak? A na czym będą dzieci spały? – „Na czymś będą spały”. – „Tak. Na czymś będą”. Taka rozmowa. Nieść, czy nie nieść? Ludzie byli już zupełnie bez sił. To się tak zdaje. Pół Warszawy przejść i dźwigać ciężary...
Jak dostałyśmy się do Pruszkowa, to tam jeszcze siedzimy w wagonie i jak z wagonu wyglądałam przez okno, patrzę, jakiś gość jedzie z bukietem kwiatów, gdzieś zielona trawa. Myślę sobie: „Matko święta! Słońce świeci. Gość z bukietem. Zwariował czy co? Wojna, a on bukiet kwiatów niesie”. Wyszliśmy z tych ruin, nie widząc nic zielonego, nie widząc słońca. Raptem wydawało nam się coś dziwnego, że słońce świeci, że ludzie jeżdżą jak gdyby nigdy nic. Gość na rowerze bukiet kwiatów wiezie. Coś dziwnego, a tu wojna. Przyjeżdżamy do Pruszkowa i słyszę, jak oni rozdzielają, po prostu dzielą nas na grupy wiekowe. Starców w jedną stronę, średni wiek i młodych. Mówię do kuzynki: „Słuchaj, uciekamy do starców, bo na pewno będą nas chcieli wywozić do Niemiec”. Tak sobie wymyśliłyśmy. Czołgamy się pod wagonem, uciekamy na tę stronę, gdzie są staruszkowie. Patrzę, a moja matka za nami pędzi. Mówię: „Mama, gdzie ty idziesz?”. –„Ja już was nie zostawię”. Bała się rozdziału, bo co się z nami stanie? Gdzie pojedziemy? Z Alusią, moją kuzynką wylądowałyśmy w baraku, gdzie byli starzy ludzie. Patrzymy, a tam moja babcia już siedzi na jakiejś cegle, trzyma się parasola. Wuj staruszek też koło niej się kręci i babcia przytomnie zaczepia panią w pielęgniarskim stroju i pyta: „Proszę pani, czy pani zna doktora Maja?”. Ona mówi: „Znam, znam. Mam całą listę jego rodziny”. – „To jest mój syn”. Już się dogadała, że już wuj nas poszukuje, prosił tą panią, że będzie rodzina, żeby się zajęła. Babcia mówi: „Ja jestem matką”. Babcia sprytna, przytomna. „Babciu, powiedz, kto jeszcze jest?”. Babcia wymieniła nas wszystkich, więc chwała Bogu jakoś się rodzina pozbierała. Ta pani do babci i do wuja (bo wuj – syn babci – wyglądał bardzo staro, wyglądał zupełnie jak mąż) mówi: „ Państwa to jeszcze dziś mogę na Generalną Gubernię wysłać”. Był jakiś transport i babcię wysłali z Pruszkowa do Komorowa.
W Komorowie był mój wuj, lekarz, który pojechał odwiedzić swoją rodzinę na wakacjach i już nie wrócił do Warszawy i nie przeżył Powstania Warszawskiego, ale w Komorowie z kolegami zorganizowali też w willi szpital dla powstańców. Po prostu dla ludzi, którzy przeszli Powstanie, potrzebne były takie punkty sanitarne, żeby udzielić pomocy. Niektórzy byli w ciężkim szoku. Wielu ludzi było bardzo chorych. Niektórym różne schorzenia się poodnawiały, tak że tych ludzi, niekoniecznie walczących, było potrzeba w jakiś sposób zaopatrzyć i wuj jako internista tym się zajmował i babcię zabrał do siebie. Reszta rodziny potem też po kolei jakoś się wydostała. A mnie, ponieważ byłam młoda, trzeba było jakoś ratować, więc ta pani wysłała mnie do baraku dla ciężko chorych. Mama ze mną poszła do tego baraku. Złapałyśmy jakieś dwie cegły i deski i tak siedziałyśmy chyba ze trzy dni w tym baraku. Ci ciężko chorzy już byli beznadziejnie chorzy. Nikogo tam nie widziałam, żeby mógł służyć jakąś pomocą. Leżeli na matach, rany były zaropiałe, muchy po tym chodziły. Robactwa było mnóstwo. Straszne to było. Bałyśmy się, żeby nas to robactwo nie oblazło, tak że siedziałyśmy na ławeczce przez siebie zrobionej na dwóch cegłach, deska jakaś...
Powiedzieli nam, że jesteśmy na dziesiątej liście, że nas jako chorych postarają się uratować z obozu, ale miałyśmy nieszczęście. Poszłyśmy do latryny. Latryny to były wielkie rowy, długie. Już nie wiem, ile one miały metrów. Przerzucone przez te rowy były deseczki i na tych uginających się deseczkach można było załatwiać swoje sprawy i to było straszne, bo czy panowie, czy panie to obojętne, nie było żadnej różnicy. Wchodziło się – szokujące zupełnie – ale w pewnym momencie już nie było mowy, żeby się wycofać. Pamiętam, jak stanęłam na tej desce i dostałam jakiegoś skurczu. Patrzę w bok, a mój wuj biedny też kucnięty, z nogawki jego wisi coś na sznureczku. Niewiele myśląc, mówię: „Wuju, ty coś gubisz”. Wuj przerażony, mało nie wpadł do tego rowu strasznego. Wyszedł i potem mi mówi: „No dobrze, że mi to powiedziałaś, bo ja dolary Felka, swojego brata, który już w tym całym szoku zapomniał w ogóle, że ma jakieś pieniądze, w słoiku zostawił”. Wuj zawinął je w chusteczkę do nosa w ostatniej chwili sznureczkiem i w kalesony. Miał w kalesonach, ale jak kucnął to z kalesonów wyfrunęło. Mogło w ogóle wylecieć. Taki był szczęśliwy, że pieniądze się uratowały. Były takie momenty. My w tym momencie przegapiłyśmy tę dziesiątą listę, która już została wywołana i ludzie pomaszerowali do bramy wyjściowej. Ktoś nam mówi, że dziesiąta lista już właśnie tam... My z mamą głupio zupełnie, nie idąc do kierownictwa, do nikogo, pędzimy pod bramę do tych ludzi. Tam znowu wyczytują, ale nas nie wyczytują. Okazuje się, że w miejscu, w którym byłyśmy został wpisany Kornel Makuszyński, który też z Warszawy wychodził, a ponieważ to znana postać, wobec tego nas skreślili i umieścili Kornela Makuszyńskiego z żoną czy z jakąś rodziną, a nas przepisali do następnej listy. Nic o tym nie wiedziałyśmy. No i teraz rozpacz, ci wychodzą za bramę, pielęgniarki kończą dyżur, też chcą wyjść, a my w płacz. „Co mamy robić?”. A tu idzie cala wielka grupa samych księży i zakonnic. Takiej grupy zakonników i zakonnic nie widziałam na żadnej procesji. Taki tłum był tych ludzi i ich gdzieś prowadzili. Mieli ich gdzieś wywieźć. Mowy nie ma, żeby iść pod prąd. Co tu zrobić? Nie wolno w ogóle już teraz się poruszać. Pielęgniarka mówi: „Ale zrobiłyście”. Błagamy ją, niech nas zaprowadzi, bo nie wiemy, jak się tu mamy ruszać. To jest tak jak wielki obóz. To były jakieś warsztaty kolejowe, różne baraki i w tych barakach coś się kiedyś działo, a teraz tam poumieszczali ludzi. Okropne. Wreszcie ta pani się ulitowała i poszła z nami. Zaprowadziła nas do baraku i umieścili nas na następnej liście. Następnego dnia dopiero wyjechałyśmy do Komorowa.
Pojechałyśmy do wuja. Wuj wynajął jakiś pokój w willi i tam zamieszkałyśmy z babcią. Pracowałam u wuja w szpitaliku. Zameldowali nas też dzięki wujowi z inną datą, że niby od maja jesteśmy na wakacjach, ale Niemcy i tak na tych kawałach się doskonale znali. „Powstańcy warszawscy mają się wynosić i koniec”. No i była obawa, że mogą nas wywieźć do Niemiec, wobec tego dali mi transport dzieci pogubionych, różnych sierot. Niektóre dzieci, nie wiadomo było, czy są sierotami, czy nie, bo znalazły się raptem bez rodziców. Różnie było podczas Powstania. Taką grupę dzieci, że trzydzieścioro dzieci mi dali i miałam zawieźć do Częstochowy jedną część, a drugą do Krakowa. Wzięłam ze sobą babcię i mamusię, bo pod Krakowem w Słomnikach moja mama miała siostrę, więc uważałyśmy, że może tam się będziemy mogły zatrzymać, bo pod Warszawą, w Komorowie nie było warunków. Raz, że ten pan nie chciał nam dłużej pokoju wynajmować, bo się bał, a po drugie to był pokój nieogrzewany, więc i tak zimą by się nie dało mieszkać. No i pojechałam z tymi dziećmi z transportem do Częstochowy. Tam już na stacji czekały zakonnice i zabrały dzieci. Zabrały też i drugą grupę dzieci, które miały jechać do Krakowa, żeby je nakarmić, żeby odpoczęły, a my poszłyśmy z mamą na Jasną Górę. Pierwszy raz w życiu wtedy byłam na Jasnej Górze. Pamiętam, że poszłam do spowiedzi taka szczęśliwa podziękować Panu Bogu za ocalenie i jakoś ta spowiedź wydawała mi się dziwnie nieważna, bo ksiądz cały czas tylko wracał tylko do sprawy Powstania i do Warszawy, jak i co. Wiadomo, bo cała Polska tym żyła. No i potem mnie odstukał, wyszłam, stoję jak głupia i nie wiem, a moja mama przerażona mówi: „Co? Nie dostałaś rozgrzeszenia?”. Mówię: „Nie, tylko nie wiem, czy to była spowiedź, czy rozmowa”. Mama mówi: „Jak żałujesz za grzechy, to to była spowiedź”. Potem już, jak wróciłam i byłam w Krakowie, to poszłam jeszcze raz do spowiedzi, bo uważałam, że to nie była spowiedź tylko rozmowa. W każdym razie zabrałyśmy dzieci i pojechałyśmy do Krakowa. Tu gdzieś na Augustiańskiej znowu siostry zaopiekowały się dziećmi i nam też dały lokum, żebyśmy sobie mogły odpocząć z mamą. Stamtąd już pojechałyśmy do Słomnik do ciotki.
- Do Warszawy wróciła pani w 1945 roku?
Nie. Mieszkałam cały czas w Słomnikach u cioci. Założyłam tam znowu szpitalik dla powstańców, bo te grupy ludzi, które były zwalniane na Generalną Gubernię – Niemcy nie wszystkich brali do obozów, takich, których uważali, że im się nie nadadzą czy coś, to wysyłali do Polski południowej, do różnych miast, więc transporty ludzi pozbawionych wszystkiego, zszokowanych, szły dzień w dzień. W Słomnikach, małym miasteczku pod Krakowem z gromadką młodych ludzi zorganizowaliśmy w jakiejś chałupie coś w rodzaju noclegowni, szpitalika czy przechowalni tych biednych ludzi. Postarałyśmy się o sienniki, o pościel, wodę i trzymałyśmy tych ludzi. Pamiętam, że kiedyś przyjechała pani w strasznym szoku. Nie było innej rady tylko wsadziłyśmy ją do worka, zawiązałyśmy koło szyi, żeby rękoma i nogami nic nie robiła i wezwaliśmy pogotowie, żeby ją zawieźli na oddział psychiatryczny. Była zupełnie zszokowana, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Z kolei jakiś pan wysoko postawiony – jakiś poseł przedwojenny – był tak strasznie zaniedbany, zawszony, zaświerzbiony, że trzeba było dosłownie prawie zdrapywać z niego to wszystko. Trzeba było ludziom nieść opiekę.
Potem prowadziłam listy poszukiwań, bo ludzie się pogubili, a w ramach RGO prowadziłam właśnie te listy poszukiwań. Wypisywało się, kto kogo poszukuje, tu znowu były odpowiedzi, że ktoś drugi też kogoś poszukuje. W ten sposób ludzie się odnajdywali. W ramach opieki dostawaliśmy przydziały ubrań, jakieś puszki, więc trzeba było to ludziom rozdawać i w jakiś sposób ich ratować.
Tak mniej więcej działałam do momentu, kiedy Sowieci podeszli pod Kraków. Było oblężenie Krakowa. Wreszcie Kraków wyzwolony, bo przecież Koniew starał się o to, żeby Krakowa nie zniszczyć. Dowiedziałam się, że zacznie się normalne życie w Krakowie. Nie chciałam już siedzieć na głowie wujostwu (bo przecież nas były trzy osoby, babcia, ja i mama), więc wsiadłam do takiego samochodu bolszewickiego, autostopem przyjechałam z mamą do Krakowa i poszłam do szpitala popytać się, czy ewentualnie nie mogliby mnie zatrudnić. Na moje szczęście czy nieszczęście chciałam iść na salę operacyjną, ale profesor Kostrzewski od chorób zakaźnych (akurat został dyrektorem tego dnia, kiedy przyszłam) powiedział: „Innych miejsc miał nie będę. Tylko oddział zakaźny”. Tak się złożyło, że w Krakowie nie było żadnych bombardowań, ale akurat na terenie szpitala kilka baraków zostało zniszczonych, między innymi zakaźnych, wobec tego w pracowni profesora Szafera, gdzie Niemcy urządzali szpital dla wenerycznie chorych żołnierzy, otworzyli oddział zakaźny i mnie tam zatrudnili, a to był oddział przeciwgruźliczy. W tym oddziale przeciwgruźliczym pracowałam. Było to dosyć ciężkie, bo powiedzieli, że nie jestem jeszcze na liście pracowników, wobec tego muszę sobie sama jedzenie zorganizować, a jak będę na liście, to wtedy będę mogła dostawać jedzenie. Mama mi kupiła jakieś suszone jarzynki, kaszkę mannę i płatki owsiane. W ten sposób się żywiłam przez jakiś czas, będąc na oddziale przeciwgruźliczym, gdzie były ciężkie przypadki krwotoków i prosówki, ale nikt się o to nie martwił wtedy w Krakowie. Pracowałam na oddziale zakaźnym jako pielęgniarka, a w momencie kiedy ruszył Uniwersytet Jagielloński zapisałam się tam. Moja mama już wtedy zaczęła pracować, bo tak to ja pracowałam, a mama poszukiwała pracy, więc mogłam już studiować, ale przez jakiś czas pracowałam i studiowałam. Specjalnie zapisałam się na drugi rok, który miałam wysłuchany, żeby tylko zdawać egzaminy, nie chodzić na wykłady, tylko pracować. Potem już zaczęłam studiować normalnie, a mama pracowała. Nie mieszkałam w Warszawie. Zostałam w Krakowie. Skończyłam studia. Jak skończyłam studia, po absolutorium przez jakiś czas pracowałam w sanatorium w Rabsztynie, żeby trochę dojść do zdrowia, bo jednak przeszłam na tym oddziale zakaźnym ciężki dur brzuszny. Było śmiesznie, bo pielęgniarka zachorowała na dur brzuszny, więc cały oddział był pod wrażeniem. Profesor młodych chłopców, którzy już ozdrowieli, trzymał dłużej, żeby nie szli na Berlin, bo wtedy nasza armia wędrowała na Berlin, żeby już oni przynajmniej nie zginęli. Jak byłam tak ciężko chora, mama pytała się o leki, mówi, że ma rodzinę, że może pomóc. Profesor mówi, że tylko może Matka Święta, bo nic nie pomoże. Byłam bardzo ciężko chora na dur brzuszny, więc mama zamówiła mszę świętą w kościele dominikanów i mówi, że była zdziwiona, kiedy przyszła do kościoła, a tam cały oddział wojska. Okazuje się, że ci wszyscy chłopcy, którzy leżeli na oddziale zakaźnym, wszystkich swoich kolegów zawiadomili, że jest taka historia, no i służyli do mszy – wtedy jeszcze księża w wojsku byli – i modlili się za mnie. Mama mówi, że cała kaplica była wojska. No i mnie uratowali.
Potem, po studiach wysłali mnie do Warszawy na kurs Haine, bo w latach pięćdziesiątych była ciężka epidemia choroby Haine-Medina, więc skończyłam ten kurs i dostałam nakaz pracy na Śląsk do Bytomia i tam dostałam oddział zakaźny Haine. Było jeszcze trochę kolegów, którzy ze mną ukończyli ten kurs i właściwie sami młodzi byliśmy na oddziale, ale na szczęście z Krakowa też nakazy pracy dostali lekarze bardziej doświadczeni, więc oni nam służyli pomocą, a profesor Chwalibogowski w Zabrzu też bardzo się nami opiekował. Muszę powiedzieć, że od niego się nauczyłam najwięcej. Pracowałam w Bytomiu ze dwa lata, ale w międzyczasie wyszłam za mąż. Mąż skończył akademię górniczo-hutniczą i został asystentem. Profesor napisał do mnie list, żebym mu nie zamykała drogi, żebym raczej go zostawiła tu w Krakowie, a nie gdzieś, żeby się tułał po Śląsku, więc musiałam się starać o zmianę nakazu pracy. Dostałam zmianę, ale już nie do szpitala, tylko dostałam się w ramiona województwa, wobec tego tylko w lecznictwie otwartym mogłam pracować. Robiłam specjalizację pediatryczną i pracowałam jako pediatra, a robiłam wolontariat już na klinice za darmo. Niestety tak trzeba było pracować. Pół dnia w szpitalu za darmo, żeby móc specjalizować się jeszcze dalej, a drugie pół dnia trzeba było pracować. Dosyć daleko miałam, bo w Podgórzu, ale dostawałam samochód na wizyty. Wtedy były czasy, że nie wolno było odmawiać żadnej wizyty. Pacjent miał prawo powiedzieć, że życzy sobie wizyty, a nie wie, co mu jest, nie zna się na chorobach. Nieraz miałam i po dziesięć wizyt. Musiałam jeździć, ale dawali mi samochód albo dostawaliśmy taksówki.
W międzyczasie powstał Klub Powstańców Warszawy właśnie z takich ludzi jak ja, którzy się znaleźli tu w Krakowie, bo szpital został przeniesiony z Warszawy tu do Krakowa. Między innymi budowaliśmy tutaj tablicę pamiątkową ku czci lekarzy, którzy pracowali i przyjechali do Krakowa, a potem z całą grupą zmontowaliśmy wystawę Powstania Warszawskiego [w Muzeum Armii Krajowej w Krakowie].
Kraków, 13 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk